Gdziekolwiek jesteś - Agnieszka Olejnik - ebook + audiobook + książka

Gdziekolwiek jesteś ebook i audiobook

Agnieszka Olejnik

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwsza połowa roku 1939. Rozdzieleni przez los i złych ludzi Katrin i Peter nie mogą o sobie zapomnieć. Ona w obliczu rodzinnych nieszczęść szuka schronienia u krewnych w Prusach Wschodnich, on musi walczyć o przetrwanie. Mimo oddalenia i niepewności jutra próbują ocalić to, co najcenniejsze: swoją miłość. Udręczona Anna ukrywa się przed nazistowskim wymiarem sprawiedliwości. Marlene idzie za głosem serca i wyjeżdża z rodzinnego miasteczka. Zaś Rudolf Hertz wstępuje do SS, choć czyni to z powodów bardzo osobistych. Losy piątki młodych ludzi z Dolnych Łużyc plączą się niczym nitki babiego lata na wietrze historii. Żadne z nich jeszcze nie przeczuwa wojennej nawałnicy, która obróci wniwecz ich marzenia i plany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 4 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,6 (241 ocen)
176
47
14
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Asia123B

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka, bardzo dobrze się czyta
10
Arletamaciej

Nie oderwiesz się od lektury

interesująca
00
MarzenB

Nie oderwiesz się od lektury

Super ciekawa opowieść
00
UrszulaWojcik

Nie oderwiesz się od lektury

do słuchania z zapartym tchem, polecam
00
MonikaRat82

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna. Piękna.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

2 WRZEŚNIA 1939 ROKU

 

 

Niebo było czyste jak łza, jasnego błękitu nie mąciła nawet najmniejsza chmurka. Ludzie spieszyli do pracy, rudy kot przemykał po ceglanym murze na zaplecze piekarni, staruszka w niemodnym kapeluszu dźwigała koszyk śliwek, z których zamierzała usmażyć słodkie powidła.

Gdyby nie kordony policji i wojska blokujące dostęp do niektórych instytucji i gmachów; gdyby nie zakłócenia ruchu ulicznego – jak choćby tramwaj zatrzymany na ostatnim przystanku przed Wrzeszczem przez ciągnącą ku Gdyni artylerię – można by się łudzić, że wojna wcale nie wybuchła, a wczorajsza poranna kanonada, dochodząca od strony morza, była tylko salutem przyjaźni.

Tak w każdym razie pomyślał młody mężczyzna o szarych oczach, który zatrzymał się na moment przed witryną księgarni, by zdjąć pulower, ponieważ w miarę jak słońce wspinało się po niebie, robiło się coraz cieplej.

Zanim ruszył w dalszą drogę ku stacji kolejowej, podwinął jeszcze rękawy koszuli. Dzięki tym kilku minutom spędzonym przy szybie sklepowej mógł obserwować nerwowe ruchy księgarza, który w popłochu usuwał z wystawy polskie książki. Szarooki podróżny, choć słabo znał polski, zdołał odczytać jeden z tytułów: „Ład serca”. Nie rozumiał słowa „ład”, ale doskonale znał ten drugi wyraz. Właśnie serce przywiodło go tu, do Wolnego Miasta Gdańska, w tak niespokojnym czasie.

Zarzucił sobie pulower na ramię, ujął w jedną rękę torbę podróżną, w drugą zaś drewnianą laskę, którą wcześniej oparł o hydrant, po czym utykając, ruszył w dalszą drogę. Nie był pewien, dokąd właściwie powinien się udać. Adres, pod którym spodziewał się znaleźć ukochaną, okazał się nieaktualny. Mieszkający tam mężczyzna nazwiskiem Haupke, nietrzeźwy mimo wczesnej pory, nie potrafił powiedzieć nic ponad to, że poprzednie lokatorki wyjechały. Ale dokąd? W okolice Pucka? Na Prusy Wschodnie? Wszystko mu się mieszało.

– Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu był tu taki jeden Polaczek na motocyklu – wybełkotał. – On też niby w tej sprawie. No i list zabrał, powiada, że dostarczy tej młodej.

Kim był ów motocyklista, o który list chodziło i dokąd go zabrał, tego pijany Haupke nie pamiętał. Podróżny o szarych oczach westchnął z pokorą i podziękował Bogu choć za te strzępki informacji. Tylko dokąd teraz? Gdzie ma szukać Katrin? Kaszuby czy Prusy Wschodnie? A może słuszniej byłoby wrócić do Leipe?

Jedynym, co wiedział na pewno, co do czego nie żywił żadnych wątpliwości – było to, że musi szukać dalej. Że nie zazna spokoju, dopóki nie odnajdzie dziewczyny o włosach płowych jak trawa i nie upewni się, że jest bezpieczna. Nawet jeśli to nie ma już żadnego znaczenia, bo ona ułożyła sobie życie i wcale na niego nie czeka.

On musi.

 

 

 

 

 

 

10 MIESIĘCY WCZEŚNIEJ

 

 

Blady świt wstał nad polami, które w nocy przykryła kolejna warstwa śniegu. Tu i ówdzie pomrukiwały krowy, a w sąsiednim domostwie histerycznie zapiał kogut. Wieś budziła się po długiej zimowej nocy.

– Napij się – odezwał się stary człowiek. – Ciepłe mleko, no, pij.

Anna nic nie mogła poradzić na to, że aż nią wstrząsało z obrzydzenia. Nie znosiła mleka, a już takie świeże, spienione, prosto od krowy, wydawało jej się wyjątkowo wstrętne. Śmierdziało oborą. A jednak piła. Duszkiem, żeby mieć to już za sobą. I przede wszystkim – nie rozczarować starego człowieka.

Jak to się stało, że trafiła do jego domu na skraju wsi Merke? Dość długo nie mogła sobie przypomnieć. Przez kilka dni leżała w malignie, nieświadoma tego, że ktoś ją troskliwie pielęgnuje, obmywa jej zakrwawione ciało i cierpliwie poi, kropla po kropli, zwilżając szmatką spieczone usta.

A potem odzyskała przytomność. Z dusznych, męczących snów, w których nie działo się nic konkretnego, a jedynym, co Anna z nich pamiętała, było dojmujące poczucie krzywdy i zagrożenia – nagle przeniosła się do jawy, do tu i teraz.

Tu i teraz było dobre, ciepłe, bezpieczne. Stary człowiek nie pytał, kim jest i skąd przybyła. Ona także nie zadawała żadnych pytań. Przez pierwsze dni po odzyskaniu przytomności usiłowała sobie jedynie przypomnieć, jakim cudem znalazła się w tym pachnącym starością domu.

Niektóre rzeczy pamiętała bardzo dokładnie. Na przykład to, jak od wielu miesięcy Helmut Stieman, ten obrzydliwy faszysta paradujący w brunatnym mundurze, szantażował ją, że jeśli nie będzie spełniała jego seksualnych zachcianek, doniesie na jej ojca, który był przeciwnikiem Hitlera i deklarował, że nie jest Niemcem, lecz Serbołużyczaninem. To, jak po każdym ataku epilepsji Stieman straszył, że takich jak ona naziści sterylizują, aby nie mogli się rozmnażać – dokładnie tak to określił. Że wytną coś w jej brzuchu lub zaszyją krocze.

To, jak ją gwałcił, gryzł i szczypał, i jak podniecało go, kiedy płakała z bólu. Jak z dumą opowiadał, że okradł Jacoba Dulke, i zasugerował, że go zabił (nie powiedział tego wprost, ale ona się domyśliła). To, jak doniósł na jedynego chłopca, który kiedykolwiek okazał Annie sympatię – Petera Kesslera.

Tak, wszystkie te rzeczy były nadal boleśnie żywe i wyraźne w jej pamięci. Nieco gorzej radziła sobie ze wspomnieniami z owej grudniowej nocy, kiedy w wynajętym mieszkaniu upiła swego prześladowcę i podcięła mu gardło. Na początku krew chlusnęła i potem przez kilka minut wypływała pulsującym strumykiem, kiedy Helmut usiłował walczyć, nie uświadamiając sobie, że ręce ma przywiązane do ramy łóżka. Wierzgał bezradnie nogami i dławił się posoką, narobił hałasu, ale na szczęście dość szybko przestał się poruszać.

Wówczas Anna ubrała się – do tej pory wszystko robiła nago – i podwinęła rękawy sukienki. Uklękła na podłodze, odmówiła modlitwę, po czym ujęła nóż do ćwiartowania świni, ten sam, którym wcześniej zaszlachtowała Stiemana, i usiłowała podciąć sobie żyły. Zdawała sobie sprawę, że nie zdoła uniknąć odpowiedzialności. Wszyscy wiedzieli, że spotykała się z Helmutem, więc zapewne dla policji jej udział w zbrodni będzie czymś oczywistym. Poza tym właścicielka mieszkania była okropnie wścibską, typową małomiasteczkową plotkarą; widywała ich razem i często podglądała przez judasza, gdy wchodzili po schodach. Zapewne poprzedniego wieczoru było tak samo.

Anna nie zamierzała dać się zamknąć w więzieniu. Zwłaszcza że nie czuła się winna. Przeciwnie – początkowo nawet rozpierała ją duma z powodu tego, czego dokonała. Usunęła ze świata najgorszego człowieka, jakiego znała. Zupełnie jakby wyrwała z korzeniami chwast, który odbierał pożywienie i słońce dobrym, pożytecznym roślinom. Tak to postrzegała. Wiedziała jednak, że żaden sąd jej nie uniewinni. Nikt nie uwierzy, że Stieman ją gwałcił, a nawet gdyby zdołała to udowodnić, to przecież była Wendyjką, on zaś – Niemcem czystej krwi, z chorą dumą noszącym swój obrzydliwy mundur w kolorze sraczki. Według nazistów Słowianie po to właśnie istnieli, by być podnóżkami dla rasy panów, zaś w opinii Hitlera sens istnienia kobiety stanowiły służba mężczyznom i rodzenie dzieci. Żaden sędzia nie uzna, że dziewczyna działała w obronie własnej albo że miała prawo sama wymierzyć sprawiedliwość swemu oprawcy.

Dlatego – przemyślawszy rzecz całą na chłodno, bez emocji – postanowiła popełnić samobójstwo. Wydawało się to łatwe. Gdy człowiek nie ma odwrotu, po prostu podejmuje decyzję. Jedno cięcie i po sprawie, czyż nie? A jednak Anna nie mogła. Przykładała nóż do nadgarstków i cięła, lecz powstały jedynie powierzchowne rany. Nie potrafiła mocniej przycisnąć ostrza. Krwi było dużo, coraz więcej, wciąż jednak nie tyle, by od tego umrzeć. Krzepła niemal natychmiast. Powinnam ciąć głębiej, myślała dziewczyna z rozpaczą, ale z jakiegoś powodu nie była w stanie. Jej ciało broniło się przed realizacją owego pomysłu, a ból poranionych tkanek sprawiał, że znajdowała się na skraju wytrzymałości. W końcu przyłożyła czubek noża do brzucha i usiłowała nabić się na niego, lecz i tego nie potrafiła przeprowadzić – zniszczyła tylko sukienkę i kilkakrotnie nakłuła skórę, jednak ostrze nie wniknęło głębiej.

W tym właśnie punkcie jej pamięć zaczynała szwankować – do owego momentu pamiętała wszystko, zaś z reszty nocy – jedynie strzępy, oderwane od siebie obrazy, jakby to była fotografia, którą ktoś podarł na drobniutkie kawałki, a potem nie mógł poskładać jej w całość. No więc przypominała sobie, że włożyła buty i wybiegła w noc, w ciemność, na chłód i wiatr, bez płaszcza, w podziurawionej, zaplamionej krwią sukience. Miasteczko Sommerfeld pogrążone było we śnie – nikt jej nie widział. Minęła Büttelturm oraz park zamkowy i skierowała się od razu w stronę Lubst, chcąc po prostu rzucić się do rzeki, by dokończyć to, co tak nieudolnie zaczęła. Teraz następował taki fragment, którego nie pamiętała wcale – zapewne rzeczywiście znalazła się w lodowatej wodzie, może nawet straciła przytomność, lecz nie utonęła, zapewne dlatego, że rzeka była w tych okolicach za płytka. Co się działo dalej? – Anna nie miała pojęcia. Czy dostała ataku epilepsji? Zemdlała, a nurt zniósł ją gdzieś do brzegu? Kiedy odzyskała świadomość, leżała naga pod grubą pierzyną, a wokół unosił się kojący zapach ziół i drewna. Dorzucane do pieca polana trzaskały przyjaźnie, niemal wesoło.

Stary człowiek nie dociekał, skąd rany na jej rękach i brzuchu. Poplamioną krwią sukienkę spalił, a gdy dziewczyna się ocknęła, w zamian dał jej inną – nieco już niemodną, lecz wciąż w dobrym stanie, tyle że za dużą.

– Należała do córki – powiedział tylko. – Ma na imię Marta.

 

Upłynęło jeszcze kilka tygodni, minęło Boże Narodzenie, przez starego człowieka obchodzone bardzo skromnie. Dni stawały się coraz dłuższe, choć zima wciąż trwała; Anna widziała przez okno, że z dachu zwisają sople ostre niczym sztylety. Nie leżała już w łóżku, przeciwnie – odczuwała trudną do zwalczenia pokusę, by się krzątać po domu. W słoneczne dni, kiedy z sopli kapała woda, dziewczyna uchylała okno i wdychała dochodzący spod śniegu zapach rozmarzającej ziemi. Właściwie mogłaby się czuć zupełnie dobrze: było jej ciepło, a milczenie starego człowieka odczuwała jako kojące. Istniały jednak dwie rzeczy, które odbierały jej spokój.

Pierwszą z nich był lęk przed policją, która zapewne robiła wszystko, by ją znaleźć. Anna nie znała się zupełnie na metodach śledczych, lecz wyobrażała sobie psa tropiącego, który podąża jej śladem, dochodzi do miejsca, w którym rzuciła się bądź wpadła do rzeki… I co dalej? Tu jej wyobraźnia szwankowała; a może zresztą nie była to kwestia wyobraźni, lecz braku wiedzy. Czy zapach krwi, z pewnością bardzo wyraźny na sprzętach i ubraniach, utrzymał się także w wodzie – w dodatku wartko płynącej? Czy pies (o ile w ogóle go użyto) doprowadził inspektora policji kryminalnej do miejsca, gdzie stary człowiek wyciągnął Annę na brzeg? Co, jeśli trafią także do wsi Merke? Wizja policjanta walącego w drzwi i wywlekającego ją na śnieg, prześladowała ją we śnie i na jawie.

Drugim powodem zmartwienia Anny byli ojciec i matka. Nawet nie w tym rzecz, co czuli, co pomyśleli, dowiedziawszy się, że ich córka popełniła zbrodnię. Nie, to wydawało się w tej sytuacji mniej ważne. Najistotniejsza sprawa – czy byli bezpieczni. Dziewczyna usiłowała sobie wyobrazić, jak potoczyły się wydarzenia po owej makabrycznej nocy. Czy Helmuta znaleziono już nazajutrz, czy dopiero po kilku dniach? A jeśli po kilku, to czy w międzyczasie rodzice zaczęli jej szukać? Czy zgłosili zaginięcie na policji? Anna miała nadzieję, że tak, bo gdyby tego nie zrobili, stawiałoby ich to w złym świetle. Policja zaczęłaby podejrzewać, że zwlekali celowo, aby umożliwić jej ucieczkę. Ojca i tak od dawna obserwowano, jego panslawistyczne poglądy były ogólnie znane, podobnie jak działalność w serbołużyckim towarzystwie „Domowina”, więc już wcześniej wisiała nad nim groźba aresztowania. Czy zatem Anna mogła żywić nadzieję, że konsekwencje jej czynu rykoszetem nie uderzą w niego?

Długo myślała, co mogłaby zrobić, by go chronić, aż wreszcie znalazła rozwiązanie – a stało się to dzięki wizycie córki starego człowieka, owej Marty, której ubrania teraz nosiła. Kobieta przyjechała znienacka, bez zapowiedzi, i od progu zaczęła przepraszać ojca, że dopiero teraz. Anna w popłochu weszła do szafy i skuliła się za płaszczami oraz sukienkami pachnącymi naftaliną. Nie była pewna, czy stary człowiek chciałby, aby jego córka dowiedziała się o tym, że zaopiekował się niedoszłą samobójczynią.

Zapewne nie chciał, bo nie wprowadził Marty do pokoju, ugościł ją w kuchni. Anna, z uchem przyklejonym do tylnej ścianki szafy, słyszała wyraźnie brzęk szklanek i spodeczków, syk pary wydobywającej się z czajnika i utyskiwanie Marty na to, że ojciec jest uparty, bo nie pozwala się zabrać do Sorau, gdzie przecież miałby opiekę i mógłby bawić się z wnukami.

– Wiesz, że lubię być sam – mruknął tylko, a Anna wyobraziła sobie dobrotliwy uśmiech na jego twarzy.

– Ale zimą ciężko samemu. Drewna musisz narąbać, w piecu napalić…

– Całe życie to robiłem.

– Tato… – Kobiecy głos umilkł na dłuższą chwilę, a potem jakby niepewnie dokończył: – Ja się martwię, że znowu ci przyjdzie do głowy skończyć ze sobą… Że w tych zimowych ciemnościach opadną cię dawne złe myśli.

– Nic mnie nie opadnie – uciął sucho gospodarz. – A jeśli się o mnie martwisz, to po prostu pisz. Wiesz przecież, jak lubię listy.

W ten oto sposób Anna dowiedziała się, że stary człowiek też kiedyś usiłował pożegnać się z tym światem, tak jak ona odejść na własnych warunkach. Nie zapytała kiedy, z jakiej przyczyny i jakim sposobem, lecz teraz stało się dla niej jasne, dlaczego z taką cierpliwością zaopiekował się nią i pielęgnował jej rany na nadgarstkach. Przeszliśmy podobną ścieżkę od ciemności do światła, myślała. Może i jest ode mnie starszy o kilkadziesiąt lat, lecz najwyraźniej są takie sprawy, które łączą pokolenia. Wszyscy jesteśmy w gruncie rzeczy podobni, tak samo się rodzimy, boimy się, cierpimy… I pragniemy tego samego: bezpieczeństwa, spokoju i dobra. A gdy tego zabraknie, postanawiamy uciec.

Marta pożegnała się wkrótce potem i – zapewniwszy ojca, że gdyby czuł się samotny, w każdej chwili może się do niej przeprowadzić – wyszła, zabierając trochę jajek i dwie gomółki twarogu dla dzieci. Z podsłuchanej rozmowy Anna wywnioskowała, że dobrze jej się powodzi, mieszka w Sorau, a jej mąż Günther jest urzędnikiem. Lecz wizyta tej kobiety stała się ważna z innego powodu. Słowa starego człowieka – „po prostu pisz” – podsunęły jej pewien pomysł.

 

 

 

 

 

 

*

 

 

Marlene Wiemann po raz kolejny poprawiła włosy, choć nie na wiele to się zdało, bo w wilgotnym powietrzu puszyły się i nie chciały ładnie leżeć. Wyobrażała sobie, że wygląda okropnie – w dodatku ostatnio znowu źle spała, więc pod oczami miała sine obwódki.

Przechadzała się po rynku, wiedząc, że Rudolf Hertz wszedł do siedziby redakcji „Sommerfelder Tageblatt”, gdzie dawniej pracował. Przyjechał na trzydniową przepustkę, a ponieważ nie miał rodziny ani bliskich przyjaciół, odwiedzał tu znajomych. Marlene należała do tych ostatnich, choć nie miałaby nic przeciwko temu, by stać się kimś więcej. Znacznie więcej. Rudi podobał jej się od zawsze, zresztą niełatwo byłoby znaleźć dziewczynę, na której regularne rysy, blond włosy i niebieskie oczy młodzieńca nie robiły wrażenia. Jedynie Katrin Dulke pozostawała obojętna na jego zaloty, lecz ona mieszkała teraz w Danzig.

Marlene i Katrin przyjaźniły się od wielu lat, tyle że w ostatnich miesiącach przed wyprowadzką tej ostatniej ich przyjaźń nieco przygasła. Marlene zupełnie nie uświadamiała sobie, że to z jej winy – zazdrość o względy Rudiego sprawiła, że bywała złośliwa dla koleżanki, dokuczała jej z powodu mieszanego, polsko-niemieckiego pochodzenia, a niekiedy nawet w zawoalowany sposób straszyła, że mogłaby „przypadkiem” powiedzieć o słówko za dużo na temat antynazistowskich sympatii pana Dulke. Nie pamiętała tego. Gdyby teraz ktoś jej o tym przypomniał, zareagowałaby najszczerszym oburzeniem.

Tak czy owak, Katrin się wyprowadziła, inna rywalka na jej miejsce się nie pojawiła, lecz to niczego nie zmieniło – Rudolf Hertz nadal pozostawał obojętny na urodę Wiemannówny. Sam potem także wyjechał, wstąpił do SS-Totenkopfverbände i bardzo rzadko bywał w Sommerfeld. Marlene starała się o nim nie myśleć. Na ogół jej się to udawało, ale tego dnia, zobaczywszy przez witrynę u rzeźnika, jak Hertz zmierza w stronę rynku, wybiegła, porzucając swoje miejsce w kolejce. Chciała z nim porozmawiać. Tym razem jednak nie chodziło o sprawy sercowe, nic z tych rzeczy. Jedynym, co w tej chwili interesowało Marlene, było bezpieczeństwo jej kuzyna, Petera.

Wreszcie Rudolf wyszedł z budynku na rogu Breite Strasse, gdzie mieściła się siedziba gazety codziennej. Dziewczyna czym prędzej przebiegła przez ulicę i pomachała mu energicznie. Na jej widok przez twarz Rudolfa przemknął jakiś cień, jakby jedynie dobre wychowanie powstrzymało go przed grymasem niezadowolenia.

– Marlene – powiedział chłodno, wykonując coś w rodzaju półukłonu. – Witaj.

– Rudi… – wysapała. Och, niepotrzebnie się tak spieszyła, pewnie teraz dostała wypieków. – Dzień dobry. Zobaczyłam cię z daleka…

Odwrócił wzrok, patrzył gdzieś w dal, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że zaczepiła go nie w porę.

– I pomyślałam, że zapytam o Petera – dokończyła czym prędzej, żeby nie pomyślał, że mu się narzuca, że znów chodzi o te wszystkie uśmiechy, krygowanie się i trzepotanie rzęs.

Na wspomnienie tego, jak zachowywała się jeszcze niedawno, wiosną i latem ubiegłego roku, oblała się pąsem. Zalecała się do niego zupełnie bezwstydnie, a na swoje usprawiedliwienie miała jedynie to, że zakochała się po raz pierwszy i zupełnie nie miała doświadczenia w tym względzie. Dopiero kiedy Rudolf wyjechał, a niepodsycane jego widokiem uczucie nieco przygasło, Marlene zrozumiała, że była nachalna, a jej „kobiece sztuczki” okazały się zupełnie nieskuteczne, wręcz żenujące.

Trochę też w zrozumieniu tego wszystkiego pomógł jej czas. Zmieniła się, dojrzała, być może przez to, że definitywnie skończył się okres beztroskich zabaw i głupiutkich rozmów o niczym. Dopadła ją samotność. Straciła Katrin, a potem aresztowano Petera; w ten sposób w życiu Marlene zabrakło dwóch osób, na których naprawdę jej zależało. W dodatku życie rodzinne zaczynało przypominać pole minowe. Ojciec zawsze był szorstki i wybuchowy, lecz ostatnio przechodził samego siebie. Miał pretensje do wszystkich – do córki, że wciąż jest panną, nie ma nawet narzeczonego, a w ogóle to dlaczego nie znalazła jeszcze pracy, darmozjad jeden! Do żony, że za wolno się krząta, że do niczego się nie nadaje, bo inne kobiety mają po kilkoro dzieci, ona zaś potrafiła urodzić tylko jedno…

Matka zaś… Matka z dnia na dzień stawała się coraz bardziej potulna, pokorna, jakby zupełnie nie miała własnego zdania – była jedynie wykonawczynią woli męża.

Marlene marzyła o innym życiu. Owszem, zamierzała poślubić jakiegoś miłego chłopca, ale nie pragnęła dzieci, w każdym razie jeszcze nie teraz. Chciała kochać i być kochaną, lecz śniła o uczuciu romantycznym, nie takim, które wyznaczy jej rolę żony, kucharki i matki. Kiedyś naiwnie sądziła, że takie sentymentalne uniesienia zapewni jej Rudi. Ale teraz już nie miała złudzeń; rozumiała, że nic z tego. Zaakceptowała tę smutną prawdę. I zaczepiła go wyłącznie z powodu kuzyna.

– Udało ci się ustalić, gdzie został umieszczony? – zapytała.

Rudolf przetarł palcami powieki, jakby odpędzał jakieś niechciane obrazy.

– To nie takie proste – mruknął. – Prawdopodobnie trafił do Dachau, takie informacje udało mi się uzyskać w Gestapo… Dowiedziałem się, kto na niego doniósł.

– Kto? – zapytała głucho. – I co to właściwie znaczy „doniósł”? Jak można donieść na kogoś, kto nie uczynił nic złego?

– Stieman – odparł krótko Hertz, uznając ostatnie dwa pytania za retoryczne. – Ta wesz.

– Nie wolno tak mówić. O martwych albo dobrze, albo wcale, tak powtarza mój papa. – W jej głosie zabrzmiał zabobonny strach.

– A mój nic już nie powtarza, bo wącha kwiatki od spodu – warknął Rudolf, lecz po chwili zreflektował się i dodał nieco bardziej uprzejmie, choć nadal bezkompromisowo: – Jestem zdania, że jeśli ktoś zasługuje na to, by go nazwać wszą, to nic go nie zrehabilituje. Po śmierci jest takim samym śmieciem, jakim był za życia.

Marlene milczała, wystraszona brutalnością tych słów. Rudi znów przetarł dłonią oczy i westchnął głęboko.

– Przepraszam – szepnął. – Jestem wyczerpany. Za dużo tego było ostatnio.

Ucichł na dłuższą chwilę, zamyślony i wpatrzony w czubki butów, a Marlene straciła pewność, czy w ogóle pamięta o jej istnieniu.

– No więc… Wiesz coś więcej? – zapytała ostrożnie.

– A tak, przecież pytałaś o Kesslera. – Rudi oprzytomniał. – Jak wspomniałem, doniósł Stieman. Dowiadywałem się o Petera, jeszcze zanim… Zanim… – urwał i nagle zmienił ton. – Udało mi się jedynie ustalić, że mieli go wysłać do Dachau, ale czy ostatecznie tam trafił, tego nie wiem. Mogło być tak, że osadzili go w Buchenwaldzie, Sachsenhausen albo Oranienburgu. Albo rzeczywiście pojechał do Dachau, ale go przeniesiono. Podobno często przenoszą więźniów.

– To jest taki dobry chłopak… – Marlene złapała Rudolfa za rękaw i ścisnęła z całej mocy, jakby w ten sposób mogła przekonać go, by pomógł jej kuzynowi. – Czy to taka straszna zbrodnia: mieć swoją religię i być wiernym jej zasadom? Czy fakt, że jeden chłopak odmawia służby wojskowej, stanowi jakieś zagrożenie dla bezpieczeństwa Rzeszy?! Rudi, powiedz, jak to możliwe, że kogoś takiego zamykają bez sądu, bez prawa do obrony…

– Wiele rzeczy stało się możliwe – odparł głucho Rudi. – Nawet takie, o jakich nigdy bym nie pomyślał, których nie wyśniłbym w najgorszych koszmarach.

Przy tych ostatnich słowach ściszył głos do szeptu i rozejrzał się trwożliwie, jakby w obawie, że ktoś podsłuchuje, choć stali na chodniku w znacznym oddaleniu od innych przechodniów.

– Nic nie mogę zrobić w tej sprawie – zakończył, a po chwili wahania, widząc rozczarowanie w oczach dziewczyny, dodał łagodnie: – A teraz właśnie byłem w redakcji, żeby zapytać o ojca twojej przyjaciółki. Gdyby cokolwiek ustalono, Finkel by na pewno coś wiedział. Ale niestety, nadal nic.

– Mówisz o Jacobie Dulke?

– Tak, oczywiście.

Marlene pokiwała głową. Poczuła, jak opuszczają ją siły, a świat staje się szary, pozbawiony światła, zimniejszy i bardziej nieprzyjazny niż zaledwie kilka minut wcześniej. Jedynym kolorem ożywiającym zimowy pejzaż miasteczka była krwista czerwień flag ze swastykami – ale w kontekście ostatnich wydarzeń barwa ta budziła w duszy dziewczyny nieokreślony lęk.

Po kilkunastu sekundach krępującej ciszy Rudolf pożegnał się, po czym odszedł, zostawiając ją samą, zmarzniętą, z tymi nieszczęsnymi puszącymi się włosami. Nie zaprosił na kawę, nie zaproponował spotkania następnego dnia. Nie było żadnych wątpliwości – nie był nią zainteresowany nawet w najmniejszym stopniu. A co jeszcze gorsze, nie mógł także pomóc Peterowi.

 

 

 

 

 

 

*

 

 

Rudolf miał przed sobą samotny wieczór. Przez kilka sekund walczył jeszcze z pokusą, by zajść do szynku i zwyczajnie się upić, a potem zasnąć, po prostu paść jak kłoda na łóżko, nie czuć, nie myśleć, nie przeżywać tej udręki, która towarzyszyła mu nieustannie od kilku tygodni.

A jednak to byłoby zbyt proste, pomyślał. Każdy tchórz potrafi uciec. Sztuką jest stawić czoła bólowi, wyjść cierpieniu naprzeciw i znosić je jak mężczyzna. Niczym Peter. Pytając o niego wśród dawnych znajomych z Hitlerjugend, Rudolf dowiedział się, że Kessler w chwili aresztowania był spokojny i pełen godności. „Nie, nie zamierzam służyć w wojsku”, powiedział podobno, „bo zabrania mi tego moja wiara, religia moich przodków. Wiem, że grozi mi więzienie lub obóz. Nie, nie boję się”.

Jeśli już wcześniej Peter imponował Rudolfowi, to po tych opowieściach Hertz przepadł z kretesem. Nie posiadał szczegółowej wiedzy o obozach, w których zamykano dysydentów, homoseksualistów oraz badaczy Pisma – jednak nawet te strzępki informacji, które docierały do jego uszu, budziły grozę. Jak można dobrowolnie skazać siebie na coś takiego? – myślał. Jak silnym i zarazem pięknie naiwnym trzeba być, aby sądzić, że cokolwiek na świecie jest tego warte?

Bo przecież najważniejsze jest życie. Tylko ono się liczy. Straciwszy jedyną osobę, którą kochał – matkę – Rudi już wiedział, jak kruche i słabe bywa ludzkie ciało. Śmierć ojca także potwierdziła, że wystarczy jeden cios, upadek, kilka niesprzyjających okoliczności – i po człowieku! Jak więc Peter miałby przetrwać w obozie albo więzieniu? On, wcielona łagodność, chłopak, który nigdy nawet nie zaciskał pięści, ponieważ głęboko wierzył, że gniew, brutalność i agresja są niemiłe Bogu…

Czy zdołam go ocalić? – zadawał sobie pytanie zrozpaczony Rudolf. Czy zanim uda mi się dostać do Dachau (zakładając, że Peter nadal się tam znajduje), nie będzie za późno? Czy za drutami nie zobaczę jedynie cienia człowieka, którym on niegdyś był? Albo, co gorsza, jego martwego ciała?

Na myśl o tym serce skowyczało mu w piersi z bólu. Ale nawet wyobrażenie, że mogłoby się udać: że zdąży na czas, a Peter nadal będzie zdrowy i silny – nie przynosiło ulgi. Wszak jako strażnik obozowy nie zdoła poprawić losu przyjaciela. W każdym razie nie jawnie ani otwarcie. Będzie trzeba udawać, że wcale się nie znają, gdyż jakiekolwiek podejrzenie o pobłażliwość wobec więźnia mogłoby się skończyć dla Rudiego katastrofą. Hertz wiedział już wystarczająco dużo o machinie nazistowskiej, by pozbyć się złudzeń. Słyszał o przypadkach donosów na osoby, które przed nocą kryształową chętnie kupowały u Żydów albo były im życzliwe. Znał historię dziewczyny, której ogolono głowę do gołej skóry, a potem wywieziono na taczce poza miasteczko – tylko dlatego, że spotkała się z chłopcem żydowskiego pochodzenia. Raz. Poszła z nim do kawiarni, nie robili nic złego.

Rudi wierzył w Hitlera całym sercem, był gorącym orędownikiem narodowego socjalizmu. Mimo to czasami – rzadko, lecz jednak – wydawało mu się, że z ludźmi stało się coś złego i że owo „coś” dzieje się cały czas, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej, coraz gorzej, coraz mroczniej. W jego odczuciu piękne idee głoszone przez Führera zostały wypaczone, źle zrozumiane przez tych, którzy decydowali o wprowadzeniu ich w życie.

Ot, choćby noc kryształowa. Rudolf doskonale rozumiał zagrożenie ze strony Żydów, bał się ich i brzydził nimi. Od małego tłumaczono mu, dlaczego naród niemiecki musi się ich pozbyć; oglądał plakaty z tymi ohydnymi gębami, odpychające obrazki w dziecięcych książeczkach, potem także wstrętną pornografię żydowską. Serce i dusza śpiewały w nim z uniesienia, kiedy słuchał żarliwych przemówień Hitlera dotyczących konieczności załatwienia kwestii żydowskiej raz na zawsze. Czuł się wtedy jak rycerz, który obroni swój kraj przed ogromnym niebezpieczeństwem.

A jednak dowiedziawszy się o wytłuczeniu szyb w sklepach żydowskich, o spaleniu synagogi w Forst, o biciu, poniżaniu, opluwaniu tych wszystkich ludzi, Rudi nie czuł triumfu czy dumy, a raczej zakłopotanie. Czy nie powinniśmy ich po prostu wypędzić? – myślał w skrytości ducha. Kupić od nich sklepiki, domy i warsztaty, niechby mieli pieniądze na bilet i pojechali do Palestyny, gdzie będą mogli podtrzymywać swe paskudne zwyczaje, okradać i oszukiwać siebie nawzajem, gwałcić żydowskie dziewczęta… Byleby dali spokój niemieckim…

Podczas szkolenia – na które trafił, gdy pod wpływem impulsu postanowił wstąpić do SS i zostać strażnikiem obozowym, by chociaż w ten pokręcony sposób nie stracić kontaktu z Peterem – poznał wielu podobnych do siebie młodych mężczyzn, lecz z żadnym nie ośmielił się szczerze porozmawiać o wątpliwościach, które nie dawały mu spokoju. Obawiał się donosu, nikomu nie ufał. Czuł się teraz jeszcze bardziej samotny niż kiedykolwiek, choć przecież od dzieciństwa nie miał przyjaciół, był więc czas przywyknąć. Tyle że Rudi jakoś nie potrafił. Rozpaczliwie tęsknił za towarzystwem człowieka, który zwyczajnie byłby obok. Pragnął mieć kogoś do rozmów i wspólnego milczenia, kochać i być kochanym; chciał kogoś mieć i być czyjś.

 

Po spotkaniu z Marlene Wiemann czuł się bardzo przybity. Wcześniej, latem (teraz wydawało mu się, jakby to było w innej epoce: mama i ojciec żyli, a Peter wciąż mieszkał w Leipe), a nawet jeszcze jesienią wydawało mu się, że ta dziewczyna jest w nim zakochana. Dałby głowę za to, że patrzyła na niego natrętnie, uśmiechała się i krygowała, wypinając biust i robiąc te wszystkie obrzydliwe rzeczy, które kobiety traktują jak wabik na spragnionego uciech samca. Tyle że na Rudiego te „sztuczki” działały dokładnie odwrotnie – budziły w nim niesmak.

Ale z dawnej Marlene nic już nie pozostało. Teraz była po prostu smutną, wystraszoną dziewczyną, której podobnie jak Rudolfowi zależało na tym, aby wydostać Petera Kesslera z obozu. Miała rację: jej kuzyn nie uczynił nic złego, przysługiwało mu prawo do własnych przekonań, a jego odmowa służby wojskowej w niczym nie mogła zaszkodzić Rzeszy. Czyż nie dałoby się tego załatwić inaczej? – myślał Rudi, rozpaczliwie tęskniąc za Peterem, za widokiem jego roześmianych oczu, targanych wiatrem włosów i dołka w brodzie. Czy Kessler nie mógłby na przykład pracować dla dobra ojczyzny, odbywając służbę w jakiejś instytucji medycznej? Opiekując się starymi, samotnymi weteranami wielkiej wojny lub wdowami po nich? Albo dla odmiany pomagając w sierocińcach?

Puste mieszkanie, w którym rzadko teraz bywał, wydało się nagle Rudiemu więzieniem. Nigdy nie było mu tu naprawdę dobrze, bo dopóki żył stary Hertz, każda doba – a dokładniej każda noc – stanowiła swego rodzaju sprawdzian męskości, egzamin, którego mały Rudolf zazwyczaj nie zdawał, po raz kolejny mocząc się w łóżku i słysząc potem okrutne kpiny ze strony ojca. Później zaś, po śmierci starego, surowe i pozbawione ozdób wnętrza wypełniła ponura cisza. Chłopak czasem wzdrygał się z lękiem, bo wydawało mu się, że czuje na karku ojcowski oddech albo słyszy dobiegające z głębi mieszkania powolne kroki. Dlatego rzadko brał przepustki, a jeśli się na to decydował, na ogół nie przyjeżdżał do rodzinnego miasteczka. Nie miał tu już nikogo.

Tym razem jednak, sam nie wiedząc dlaczego, zapragnął odwiedzić stare kąty. Choć było zimno, a w powietrzu unosiła się mgła, zacierająca kontury budynków i sprawiająca, że świat zdawał się porastać pleśnią, wczesnym rankiem Rudi wybrał się na długą wyprawę do wsi Leipe, mimo że doskonale wiedział, iż próżna to wycieczka. Pragnął po prostu zaglądnąć do opuszczonego domu Petera i przekonać się, jak bardzo przyjaciela w nim nie ma.

Potem, po powrocie, wstąpił do redakcji gazety i właśnie wtedy spotkał Marlene Wiemann. Rozmowa z nią wprawiła go w jeszcze gorszy nastrój, zapewne dlatego, że musiał przyznać się przed dziewczyną do niemocy. Teraz zaś leżał w wychłodzonym pokoju, słuchając, jak w piecyku trzaska wilgotne drewno. Spoglądał na ledwie widoczne w świetle latarni pęknięcie tynku na suficie i starał się wykrzesać z siebie odrobinę wiary, że wszystko dobrze się skończy: uda mu się odnaleźć Petera, jakimś cudem zdoła wyciągnąć go z obozu albo chociaż ulżyć jego niedoli, a potem, gdy Kessler zostanie zwolniony (bo przecież nie mogli skazać go na długą odsiadkę!), ich przyjaźń rozkwitnie tak, jak nigdy przedtem.

Wreszcie Rudi zasnął, a we śnie, podobnie jak to bywało podczas wielu poprzednich nocy, wróciły do niego obrazy z badania medycznego, któremu został poddany po złożeniu wniosku o przyjęcie do SS. Tyle że tym razem w koszmarze pojawił się także ojciec. Trupio blady, opuchnięty, z twarzą nadjedzoną przez ryby i pustymi oczodołami, siedział milcząco za stołem, podczas gdy łysy mężczyzna w białym fartuchu przeprowadzał drobiazgowe pomiary. Wyciągnął z walizki rozmaite przyrządy przypominające cyrkle i obcęgi, po czym przystąpił do badań. Rudi drżał, stojąc nago na środku pomieszczenia, które nagle – jak to bywa we śnie – zamieniło się w klasę szkolną, pełną chichoczących chłopców.

– Najtrudniej z oczami – mruknął teraz doktor w białym fartuchu, po czym wydobył z walizy jeszcze pudełko, w którym znajdowało się kilkadziesiąt szklanych gałek ocznych w rozmaitych kolorach, skrupulatnie porozdzielanych w osobnych przegródkach na szare, zielonkawe, niebieskie, piwne i niemal czarne. – Sam nie wiem: typ nordycki, falicki, dynarski czy zachodniogermański…

Podszedł do Rudiego, trzymając coś w rodzaju ogromnej strzykawki, na której końcu zamiast igły znajdowała się biała trąbka. Przyłożył owo narzędzie kolejno do obu oczu chłopaka, a wówczas przerażony Hertz zrozumiał, że jego gałki oczne zostały wessane, a następnie wyplute na podłogę. Turlały się teraz po zakurzonych deskach niczym piłeczki.

– Daj mu tamte – zarechotał ojciec, a gdy otworzył usta, wydobyła się z nich obła ryba podobna do glisty. – Te szare. Kochasiowi już się nie przydadzą.

Lekarz pokiwał głową i sięgnął do kieszeni fartucha, po czym wydobył z nich parę oczu o szarych tęczówkach, a wtedy dla Rudiego stało się jasne, że jest za późno – że na wszystko już zawsze będzie za późno, bo te oczy należały do Petera, a teraz Petera nie ma i nigdy się nie dowie…

Rudolf przebudził się zlany potem, rozdygotany i pełen nienawiści – do ojca, do lekarza z Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS, który zakwalifikował go jako typ nordycko-falicki, do Stiemana, który doniósł na Petera, a wreszcie do siebie za to, że nie mógł przestać o tym wszystkim myśleć. Że nie mógł przestać myśleć o Peterze.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Agnieszka Olejnik, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcia na okładce: © Victoria Davies/Trevillion

© Yolande de Kort/Trevillion

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-088-4

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z.o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.