Odnajdę cię - Agnieszka Olejnik - ebook + audiobook + książka

Odnajdę cię ebook i audiobook

Agnieszka Olejnik

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Ogarnięta wojną Europa.

Katrin i Peter, kochankowie z Dolnych Łużyc, próbują się odnaleźć, nie mając pojęcia, że chwilami los krzyżuje ich ścieżki. Tymczasem służący w Wehrmachcie Rudi przeżywa załamanie nerwowe, zaś Marlene podejmuje decyzje, których przyjdzie jej gorzko żałować.

Co przyniesie koniec wojny? Kto zapłaci najwyższą cenę, a komu uda się przeżyć? Czy miłość przetrwa wieloletnią rozłąkę? I czy marzenie o powrocie do domu ma szansę się spełnić?

A jeśli nie będzie już do czego wracać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 27 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,8 (187 ocen)
155
21
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arletamaciej

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca lektura.
00
UrszulaWojcik

Nie oderwiesz się od lektury

wstrząsające, ale na pewno pozostanie na długo w pamięci
00
haelma

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna seria, bardzo realistycznie napisana, dziękuję
00
MonikaRat82

Nie oderwiesz się od lektury

Trudna lektura, ale piękna 😉
00
akozlows3

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie 3 tomy cudownie się czytało. Polecam!
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

LATO 1945 ROKU

 

 

Powietrze pachniało świeżością i mokrym mchem, jak zwykle po letniej burzy. Ptaki, które ostatnie pół godziny spędziły w sobie tylko znanych kryjówkach, teraz przysiadły na gałęziach, strosząc pióra, by strząsnąć z nich wilgoć – i rozśpiewały się na nowo, radośnie, z zapałem godnym lepszej sprawy.

Jakie to niezwykłe, że świat wciąż trwa, myślała zmoknięta, wychudzona kobieta, która szła powoli przez las, z trudem stawiając obolałe stopy w niewygodnych pantoflach. Ludzie zgotowali sobie piekło na ziemi, a tuż obok przez cały ten czas tętniło życie: nabrzmiewały pąki, rozwijały się kwiaty, wykluwały się pisklęta, wszystkie te żaby, ślimaki i motyle robiły swoje, jakby wojny wcale nie było. Mój świat porwano na strzępy, na głowę zawalił mi się nieboskłon, a tutaj, w lesie, wszystko jest jak dawniej.

Nie płakała. Nie miała już w sobie łez, ani jednej, choć czasem wolałaby, żeby było inaczej. Miała wrażenie, że stwardniała w środku, stała się nieczuła, obojętna i zimna. Po drodze widziała wiele ludzkich nieszczęść, lecz nie potrafiła wykrzesać z siebie ani odrobiny współczucia.

Najgorszy był brak czegokolwiek, na co jeszcze mogłaby czekać, liczyć, o czym by marzyła albo na co miałaby nadzieję. Nie potrafiła nawet odpowiedzieć sobie na najprostsze pytania: Po co właściwie przebiera nogami, stawia kolejny krok, i jeszcze jeden. Po co oddycha? Jaki sens ma ten wysiłek?

Straciła wszystko, co stanowiło jakąkolwiek wartość. Dwoje dzieci. Rodzinę. Dom. Niewinność. Wiarę w miłość, ba, nawet w człowieczeństwo.

Jeśli jednak szła, ignorując ból palców ściśniętych w zbyt ciasnych butach, to dlatego, że gdzieś tam w lesie, za kilka kilometrów, spodziewała się znaleźć jedynego człowieka, jaki mógł – i powinien – bez uszczerbku na godności i honorze przetrwać tę potworną nawałnicę, która przetoczyła się nad światem.

Peter. Tylko on miał szansę wyjść z tego piekła z wiarą, że dalsze życie ma sens. I tylko on mógł ją uratować.

 

 

 

 

 

 

PIĘĆ LAT WCZEŚNIEJ KWIECIEŃ 1940 ROKU

 

 

Dzień był zimny i ciemny – jeden z tych, kiedy człowiekowi wydaje się, że wiosna nigdy nie nadejdzie. Katrin z westchnieniem odłożyła robótkę. Dziergała na szydełku serwetę do pokoju gościnnego, ponieważ chciała czymś zająć ręce. Dzieci drzemały, podobnie jak Erna. Po mroźnych nocach ziemia wciąż pozostawała zmarznięta, nie można więc było zacząć prac ogrodowych. Ugotowana na obiad zupa stała w garnku na kuchni, wystarczyło ją podgrzać; w domu panował porządek… Nie było nic do roboty. Katrin czuła się samotna i nudziła się niemiłosiernie. Najchętniej włączyłaby radio, lecz słuchanie propagandowych audycji o niezwyciężonej armii niemieckiej przyprawiało ją o ból głowy, a na potajemne wyszukiwanie BBC za nic by się nie odważyła. Odkąd została matką, zbyt wiele miała do stracenia.

Zdarzały się dni, kiedy Katrin żałowała, że Erna pozbyła się większości ziemi albo że nie miała już świni i krowy – ciężka praca w gospodarstwie sprawiała, że nie było czasu na rozpamiętywanie. Zmęczenie skutecznie zabijało smutek, a przynajmniej przytępiało go trochę. Dopóki bliźnięta były malutkie, ich mama nie znajdowała ani chwili dla siebie; wciąż trzeba było któreś przewijać, karmić, uspokajać… Teraz jednak miały roczek, opanowały umiejętność chodzenia, więc noszenie na rękach się skończyło. Przesypiały już całe noce, a ich codzienna drzemka wydłużała się czasem nawet do dwóch godzin. I choć nadal trzeba było mieć oczy dookoła głowy, aby je upilnować, to coraz częściej przychodziły chwile takie jak ta – kiedy Katrin zostawała sama ze swoimi niewesołymi myślami.

Od dnia, w którym Franek Wilk przywiózł z Danzig list od Petera – ową dziwną, jakby zaszyfrowaną wiadomość, z której nie wynikało nic ponad to, że jej nadawca żyje i o niej pamięta – Katrin nie dostała żadnych wieści od ukochanego. Nie wiedziała nawet, gdzie przebywa, nie miała zatem pojęcia, czy atak Rzeszy na Polskę mocno komplikuje jego sytuację. W Prusach Wschodnich wojny się właściwie nie odczuwało, poza wprowadzeniem reglamentacji żywności nie zaszły tu żadne poważne zmiany; dziewczyna zdawała sobie jednak sprawę, że Peter może znajdować się na terenach objętych walkami. Całymi godzinami wpatrywała się w kartkę, poznaczoną teraz śladami jej łez, i próbowała znaleźć między wierszami informacje, których Peter najwyraźniej nie mógł przekazać wprost.

– Może zwyczajnie wypuścili go z obozu – podpowiadała jej Erna, by jakoś pomóc.

– Wtedy nie byłoby tych wszystkich tajemnic. Napisałby bez ogródek: Kochana Katrin, jestem w domu, wezmę tylko paszport i przyjeżdżam… Albo właśnie: Nie przyjeżdżam, bo choruję, nie mam siły, brakuje mi pieniędzy na bilet… Cokolwiek, jakaś sensowna informacja! A tymczasem… pomieszanie z poplątaniem! Jego kuzynka, a moja przyjaciółka Marlene, nazwana ciocią? Albo ta wzmianka o moim tacie jako wujku?! Zupełnie jakby tego nie pisał Peter, tylko ktoś inny, kto ledwie go zna i mylą mu się te wszystkie imiona!

– A może rzeczywiście mu się pomyliły – mruknęła zniechęcona Erna. – Może rozum mu odjęło od tego, co przeżył w obozie.

Takie irytujące komentarze sprawiały, że Katrin coraz rzadziej rozmawiała z Erną o owym liście – wolała zachowywać swoje domysły dla siebie. Bo dla niej było jasne, że Peter nie stracił rozumu, wręcz przeciwnie – ten list stanowił dowód jego sprytu i mądrości. Czuła, że dokładnie każde zdanie przemyślał, że w wielu fragmentach zawiera się sekretne przesłanie, zrozumiałe tylko dla nich dwojga. Choćby te słowa: Będziemy jak dzikie gęsi, które zawsze trafiają z powrotem do gniazda. To nie był bełkot szaleńca, lecz sprytnie przemycona wiadomość: wciąż cię kocham, nie zapomniałem naszych rozmów i obietnic.

Jedno w tym wszystkim wydawało się pewne: nie był to list z obozu. Franek twierdził, że poczta obozowa zawsze przychodzi na specjalnych blankietach. A skoro tak, to istniały tylko dwie możliwości: albo zgodnie z przypuszczeniami Erny Petera zwolniono, albo zdołał uciec. Gdyby był wolny i nie musiał się ukrywać, rozważała dziewczyna, mógłby pisać bez ogródek. Pozostawała zatem ta druga wersja: że uciekł. Jeśli tak, to gdzie przebywa, dokąd się udał, u kogo znalazł schronienie? Stempel pocztowy na kopercie był nieco zamazany, więc nie dało się rozszyfrować nazwy miejscowości, w której została nadana przesyłka. Na pewno nie było to Sommerfeld ani Forst, ani Sorau; kończyło się na „hausen”, a takiego miasta Katrin nie znała. Słyszała jedynie o obozie w Sachsenhausen, wysyłała tam przecież kopie swoich listów, ale oficjalne zawiadomienie o śmierci Petera przyszło z Dachau. To zupełnie inny obóz, czyż nie? Katrin gubiła się w tym wszystkim.

Po jakimś czasie znała już list na pamięć i w chwilach smutku cytowała sobie całe fragmenty. Najbardziej lubiła zakończenie: Mam nadzieję, że przyjedziesz jeszcze kiedyś do Sommerfeld i znów spotkamy się na rozstaju dróg… Kiedy ogarniało ją zwątpienie, powtarzała także prośbę ukochanego: Pamiętaj, bądź dobrej myśli, nigdy nie trać wiary. I właśnie to żarliwe zaklęcie pozwalało jej ufać, że nie wszystko stracone.

Zastanawiała się, co mogłaby zrobić, aby umożliwić ukochanemu odnalezienie jej i dzieci. Inna rzecz, że o tych ostatnich Peter zapewne nie wiedział – w przeciwnym razie w jego liście znalazłaby się jakaś wzmianka o bliźniętach. Skoro zdołał w zaszyfrowanej treści umieścić i Marlene, i Jacoba, to z pewnością zdołałby przemycić także całusy dla malutkich Ursuli i Johanna. Zresztą to łączyło się w logiczną całość: gdyby wiedział, że został ojcem, znałby także nowy adres Katrin. Albo więc jej listy do niego nie docierały, albo uciekł z obozu już wcześniej, zanim ona którykolwiek z nich wysłała. Do tych teorii nie pasowało z kolei oficjalne zawiadomienie o jego śmierci, podpisane ręką Rudiego Hertza. Nie zostało zaadresowane do Danzig, lecz tutaj, do Mörlen, a zatem przynajmniej jeden z jej listów wysłanych z Prus Wschodnich musiał dojść do Dachau. Inna sprawa, że najwidoczniej nie został przekazany adresatowi.

Od tych wszystkich hipotez Katrin plątały się myśli. W owych chwilach modliła się żarliwie, ponieważ wiara – w Boga i w miłość Petera – była jedynym, co pomagało jej zachować uśmiech na twarzy i pogodę ducha. Nie mogę wciąż płakać, mówiła sobie. Nie takiej matki potrzebują nasze maleństwa. Jestem im winna szczęśliwe dzieciństwo – na tyle, na ile to w ogóle możliwe, gdy się nie ma ojca.

Na razie Ursula i Johann żyli w zupełnej nieświadomości tego, że w ich codzienności kogoś brakuje. Erna kochała je jak rodzona babcia. Chętna do zabawy z dziećmi okazała się także sąsiadka Maria, która – gdy Franek Wilk wyjechał – zapomniała o zazdrości i znów zaczęła darzyć Katrin przyjaźnią.

Tak więc bliźnięta rosły zdrowo, otoczone miłością oraz opieką trzech kobiet, i tylko brakowało w tym wszystkim mężczyzny. Katrin obawiała się, że ów brak wpłynie jakoś na ich rozwój. To, że teraz, gdy uczą się wypowiadać pierwsze słowa, nie będą używać słowa „tata”, wydawało się najmniejszym problemem. Gorzej, że mały Johann będzie dorastał bez ojcowskiego wzorca. Skąd się dowie, jak wbijać gwoździe, do czego służą poszczególne narzędzia, jak się naprawia zepsuty rower? Jak nauczy się bycia mężczyzną: odpowiedzialnym, dbającym o swoją rodzinę, troskliwym?

– Czym ty się w ogóle przejmujesz? – zapytała Erna, widząc, jak Katrin się zamartwia. – Wybuchła wojna, wielu chłopców będzie się wychowywać bez ojców. Śmiem twierdzić, że to akurat drobnostka. Kobiety są wystarczająco silne, by radzić sobie same. Zastąpisz dzieciom ojca, a jak trzeba, to i gwóźdź wbijesz, i grządki przekopiesz. Masz to szczęście, że trafiłaś na mnie, a ja przywykłam do samodzielności. Nauczę cię wszystkiego, kochana, z wyjątkiem wychowywania dzieci, bo tego sama nie potrafię.

Te zapewnienia trochę podniosły Katrin na duchu.

– Damy sobie radę – wyszeptała, układając dzieci do snu. – Opowiem wam o tatusiu i będziemy się za niego modlić. A pewnego dnia, gdy nas odnajdzie, pobiegniecie do niego z radością, wołając: „Tata, tata przyjechał!”.

 

 

 

 

 

 

*

 

 

Peter jadł gorący kapuśniak, dmuchając w talerz, by jak najprędzej pochłonąć swoją porcję i wziąć się do roboty. Był nerwowy; odkąd wrócił z Danzig, przekonawszy się, że Katrin już tam nie mieszka, nie zaznał spokoju. Podpity lokator mieszkania przy Grenadiergasse powiedział, że poprzednie lokatorki wyjechały. „Kaszuby albo Prusy Wschodnie, jakieś miasto na literę M…” – tyle jedynie Peter zapamiętał, lecz te informacje były zbyt skąpe, zbyt niepewne, by mógł odszukać ukochaną.

Wówczas, na początku września trzydziestego dziewiątego, najpierw powlókł się na stację i po prostu patrzył na przyjeżdżające pociągi w głupiej nadziei, że dobry Bóg ześle mu cud: z jednego z wagonów wysiądzie Katrin i powie, że czekała, że go szukała i wciąż kocha. Z każdą upływającą minutą ta nadzieja jednak gasła, aż w końcu nie zostało z niej zupełnie nic, nawet pełgający płomyczek. Bo czyż Haupke nie wyraził się jasno? Powiedział przecież: był tu jakiś motocyklista, chyba mąż albo narzeczony tej młodej, skoro zabrał list do niej. Kogo Katrin wysłałaby po listy? Na pewno kogoś zaufanego. Peter rozważał wprawdzie, czyby to nie był Jacob Dulke – bo mógł się w międzyczasie odnaleźć, czyż nie? Ale Haupke wyraźnie mówił o młodym mężczyźnie. Zatem nie, to nie był pan Dulke, lecz jakiś obcy, choć dla Katrin najwyraźniej bliski. Czyżby rzeczywiście, jak pisał Rudi w liście, ułożyła sobie życie?

Peter usiłował odtworzyć w wyobraźni bieg wydarzeń. Co się działo w życiu Katrin po tym, jak on trafił do obozu? Od Haupkego usłyszał jedynie, że z czworga lokatorów zostały dwie kobiety, stara pani Dulke z wnuczką, i że na pewno nie mieszkają już w Danzig, bo jakiś czas po wyprowadzce któraś z nich przysłała pocztówkę. Sugerował, że mogły się rozdzielić. Tylko po co miałyby to robić? Kessler gubił się w domysłach.

Potem poczuł nikły przypływ otuchy: skoro Katrin – gdziekolwiek się podziewa – przysłała owego mężczyznę na motorze po listy, to chyba wciąż czeka, wciąż myśli o Peterze, pamięta swoją obietnicę? Sam motocyklista może być kimkolwiek – sympatycznym sąsiadem albo krewniakiem, w końcu z opowieści Katrin wynikało, że babcia Cila ma tu w okolicach liczną rodzinę…

A więc nie należy się poddawać! Trzeba szukać dalej, choćby do śmierci, bo dopóki istnieje szansa, że dziewczyna, którą poślubił przed Bogiem, gdzieś na niego czeka, dopóty nie wolno mu zrezygnować! A zatem co teraz? Miasto na literę M, Kaszuby czy Prusy Wschodnie?

Peter słabo znał geografię, nie ukończył nawet szkoły, dlatego nie miał pojęcia, jakie miasta o nazwach zaczynających się na literę M znajdują się w okolicy. Przez chwilę kręcił się po dworcu kolejowym, aż wreszcie wpadł na pomysł, by zapytać któregoś z pracowników stacji. Zdawał sobie sprawę, że to nietypowe zachowanie, nie był jednak w stanie wymyślić nic lepszego.

– Na M? – powtórzył zagadnięty przez niego kolejarz, na którego twarzy dominował sumiasty wąs. – To chyba Marienburg. Czekaj pan… Chyba żeby chodziło o Mohrungen. Albo Maldeuten.

Peter poczuł, że kręci mu się w głowie.

– Czy może pan… Mógłby pan mi to zapisać? – zapytał błagalnie. – Boję się, że nie spamiętam.

Najwyraźniej jego szczere, jasne spojrzenie sprawiało, że ludzie obdarzali go sympatią, bo prędko znalazł się jakiś niepotrzebny świstek i kopiowy ołówek, którym stary konduktor nabazgrał kilka nazw. Oprócz wymienionych wcześniej miejsc w spisie znalazły się również Mehlsack, Miswalde, Marienwerder oraz Mewe.

– To tylko te, gdzie zatrzymują się pociągi – dodał kolejarz. – Pewnikiem są i inne, ale ja ich nie znam. No, jest jeszcze Memel… A po co ci właściwie te nazwy, młody człowieku?

– Żony szukam – mruknął Peter, obawiając się zdradzić zbyt wiele. – Rozdzieliliśmy się, miała na mnie czekać tu, w Danzig, ale na wieść o wojnie wyjechała. Sąsiad obiecał przekazać adres, ale zgubił, pijus jeden… Zapamiętał jedynie, że na M.

– Ooo, chłopie, to życzę powodzenia – odparł wąsaty ze współczuciem. – Będzie ci potrzebne, biedaku. Świat jest wielki, a miast i miasteczek nazywających się na M są setki…

– To mówi pan, że jeszcze Memel? – Peter nie pozwolił sobie odebrać entuzjazmu. – Dopisze pan?

– Ale nie, to chyba niemożliwe. Memel jest daleko na północy, żonka by się tam nie wybrała… Pewnikiem to będzie Marienburg. Na twoim miejscu od tego bym zaczął.

Peter posłuchał owej rady. Choć noga dokuczała mu okropnie, choć był głodny i niemiłosiernie spragniony, a ze zmęczenia chwilami przysypiał na stojąco, przez kilka kolejnych dni jeździł z jednego miasta do drugiego i wszędzie rozpytywał o płowowłosą dziewczynę, Katrin Dulke, być może podróżującą w towarzystwie staruszki, ale możliwe też, że samotnie. Albo motocyklem, z młodym mężczyzną.

Wszystko na nic. Po dwóch tygodniach takiej tułaczki od dworca do dworca Peter musiał przyznać, że przegrał z kretesem. W odwiedzanych przez niego miastach o Katrin ani jej babci nikt nie słyszał, a skromne fundusze topniały. Musiał sypiać w tanich hotelikach, bo choć noce były jeszcze ciepłe, nie mógł ryzykować, że zostanie aresztowany za włóczęgostwo. Za wszelką cenę starał się uniknąć sytuacji, w której skontrolowano by jego dokumenty, bo choć kenkartę Noah Fischera schował na dnie bagażu i podróżował z legalnym paszportem, nie mógł przecież wykluczyć, że jako uciekinier z obozu jest poszukiwany przez policję.

Raz i drugi poprosił o nocleg w stodole, a poczciwy gospodarz nie tylko się zgodził, ale jeszcze nakarmił wychudzonego wędrowca – lecz na dłuższą metę nie było to bezpieczne. W dodatku wojna coraz wyraźniej dawała o sobie znać. Wprawdzie tam, gdzie szukał, nie prowadzono działań wojennych, gdy jednak na którejś ze stacji kolejowych zapytał o połączenie do Pucka (pamiętał, że właśnie stamtąd pochodziła babcia Katrin), usłyszał, że nie ma mowy, aby się tam dostał.

– Parę dni temu nasi zdobyli Putzig – usłyszał od siedzącego w poczekalni łysego jegomościa w binoklach. – Były naloty, że aż się kurzyło! Przetrzepaliśmy Polaczkom skórę!

Peter przeraził się, zaraz jednak wytłumaczył sobie, że na pewno bombardowano jedynie obiekty wojskowe, a nie spokojne wioski rybackie. Wiara w to, że dobry Bóg ocalił Katrin, była mu niezbędna jak oddychanie.

W takim razie Puck odpada. Poza tym lada chwila skończą mi się pieniądze, pomyślał. Powinienem gdzieś się zatrzymać, znaleźć dorywczą pracę i zarobić parę groszy. Już pomijając fundusze na dalszą podróż, muszę zwrócić wdowie Lankosch to, com od niej pożyczył. I jaki sens ma jeżdżenie ze stacji na stację, skoro błąkam się po omacku…?

Nagle przyszło mu do głowy coś, o czym wcześniej nie pomyślał. Marlene! Przecież ona może coś wiedzieć! Wprawdzie pamiętał z listu od Rudiego, że kuzynka wyjechała, ale przesyłki do niej mogą wciąż przychodzić na stary adres… Kto wie, czy gdzieś tam, w jej pokoiku w Sommerfeld, nie leży list, a na odwrocie koperty nie widnieje aktualny adres Katrin? Może też ciotka i wuj mają jakieś informacje!

Że też nie wpadłem na to wcześniej, beształ się Peter w duchu. Zaoszczędziłbym tyle czasu, nie mówiąc już o wyrzuconych w błoto pieniądzach na bilety! Cała tułaczka na marne!

Zaraz jednak odzyskał rezon. Wcale nie na marne, pomyślał. Bo przecież sporo się dowiedziałem. Skoro zawiadowcy tych wszystkich stacji zgodnie twierdzą, że żadna panna odpowiadająca opisowi Katrin nie zamieszkała w ich miasteczku w ciągu ostatniego roku, to chyba mogę te miejscowości wykluczyć. A teraz trzeba wracać do Sommerfeld i jakoś dyskretnie wypytać ciotkę o to, czy do Marlene nie przychodzą listy od Katrin. Dzięki ci, dobry Boże, za tę myśl!

 

Tak jak się Peter spodziewał, Marlene w Sommerfeld nie zastał. Przeczekał noc w rodzinnej wsi, zaś do miasteczka wyruszył tuż przed świtem, ukrywając się przed ludźmi – skoro w świat poszła wieść o jego śmierci, to lepiej było nie wyprowadzać z błędu ewentualnych nieprzyjaciół. Nad ranem udało mu się dotrzeć niepostrzeżenie do kamienicy, w której mieszkała ciotka, wahał się jednak, co czynić dalej. Że można zaufać matce Marlene, tego był pewien, w końcu była jego krewną; nie sądził, że chciała mu zaszkodzić. Natomiast za grosz nie darzył zaufaniem wuja.

Ostatecznie zaczekał w piwnicy, wyglądając ostrożnie na schody, ilekroć na klatce schodowej dały się słyszeć kroki. Spodziewał się, że wuj lada moment wyjdzie z domu, może do piekarni albo po gazetę, a wówczas on będzie mógł odwiedzić ciotkę w mieszkaniu. Stało się jednak inaczej, bo to pani Wiemann zeszła do piwnicy po słoiki. Peter ucieszył się, jakby był to znak od samego Boga – jakby dobry Ojciec uśmiechnął się do niego i poklepał go po ramieniu.

– Wszelki duch! – zawołała krewna zduszonym szeptem, widząc go. – Peter! To naprawdę ty?! – Z nabożnym lękiem dotknęła jego ramienia, a potem przyłożyła obie dłonie do szorstkich, nieogolonych policzków. – Przecież napisano nam, że nie żyjesz!

– Tak, wiem. – Machnął ręką lekceważąco, aby pokazać, że nie ma się nad czym rozwodzić. – Chorowałem ciężko, ale jak widzisz, ciociu, przeżyłem. A Marlene… Marlene jest w domu?

– Nie ma jej, chłopcze. Wyjechała już jakiś czas temu. Najpierw do Kolonii, a teraz… – Ciotka urwała, jakby niepewna, czy powinna wchodzić w szczegóły. – Pracowała w cukierni. Pisze do mnie od czasu do czasu.

– A nie przychodzą tu do niej listy od Katrin? Od tej dawnej przyjaciółki? Szukam tej dziewczyny, ciociu. Nie wiesz przypadkiem, gdzie ona teraz mieszka?

– Nie, nie mam pojęcia. Kiedyś coś przyszło, jak jeszcze Marlene z nami mieszkała. Ale na pewno wyrzuciła ten list, po cóż miałaby go przechowywać. W jej pokoju nic nie zostało, niedawno robiłam tam porządki.

– A nie opowiadała…? Nie wspominała, co tam słychać u państwa Dulke? – zapytał z rozpaczą.

– Wspomniała jedynie, że Katrin nie mieszka w Danzig, tylko w Prusach Wschodnich.

Peter westchnął; to nie była zbyt precyzyjna wskazówka. Choć z drugiej strony – mógł wykreślić ze swej listy miejscowości wokół Pucka. To akurat dobra wiadomość, skoro prowadzono tam działania wojenne.

– Dziękuję, ciociu – powiedział. – Zajrzę jeszcze do Anny, może ona coś wie.

Pani Wiemann przeżegnała się, jakby zobaczyła diabła.

– Bój się Boga, do Anny?! – zawołała. – Anny już nie ma w Sommerfeld i oby nigdy nie wróciła! To zbrodniarka! Nie wiesz, nie słyszałeś?!

Nie miał pojęcia, nawet nie wyobrażał sobie, że coś takiego jest w ogóle możliwe! Anna?! Łagodna, cicha dziewczyna, której niegdyś zwierzał się z miłości do Katrin, miałaby zabić Helmuta Stiemana?! W dodatku z takim okrucieństwem, jakby napawała się każdym zadanym ciosem? Peterowi nie mieściło się to w głowie.

Tak czy owak, przyjazd do Sommerfeld nie wniósł nic nowego do poszukiwań – Kessler nadal nie miał pojęcia, gdzie szukać ukochanej. Swoim zwyczajem postarał się jednak o to, by z tej podróży wynikło coś dobrego.

– Ciociu, gdyby Marlene się odezwała, powiadom ją, proszę, że żyję i mam się dobrze. Może ona zna nowy adres Katrin… Jeśli tak, to niech i jej przekaże… Że chorowałem, ale już odzyskałem siły. I niech ci poda ten adres, ja tu wrócę za jakiś czas. Tylko załatwię jedną sprawę, spłacę dług. I wtedy pojawię się znowu. Albo wyślę wiadomość.

– Ale po co ty się znowu gdzieś wybierasz! – sarknęła niezadowolona ciotka. – Siedź w domu, jeśli ci życie miłe. Nie dość to się nacierpiałeś? Skoro cię w końcu wypuścili z tego obozu, to teraz już się lepiej nie wychylać.

Peter nie sprostował tego „wypuścili”, uznał jednak, że trzeba poprosić krewną o dyskrecję.

– Mam dług do spłacenia – powtórzył. – Niedaleko Monachium. Zarobię, oddam pieniądze i wrócę. Może już wtedy będziesz znała adres Katrin. A co do tego, żeby się nie wychylać… to nie mów nikomu, ciociu, żeś mnie widziała. Niech ludzie myślą, że rzeczywiście umarłem. Wtedy może mi odpuszczą to nieszczęsne wojsko. Bo przecież gdyby Peter Kessler nadal żył, wciąż wisiałby nad nim obowiązek służby w Wehrmachcie.

– Masz słuszność. Będę milczała jak zaklęta. – Ciotka położyła dłoń na piersi. – A swoją drogą, czemu ty tak wypytujesz o tę pannę Dulke?

Ale tego już Peter nie wyjaśnił. Ucałował krewną serdecznie, a potem, korzystając z tego, że wciąż było dość wcześnie, chyłkiem opuścił kamienicę, tylnymi drzwiami wprost na podwórze, stamtąd zaś przemknął w gęste krzaki porastające brzegi rzeki Lubst. Dotarł do miejsca, gdzie kiedyś, w szczęśliwych przedwojennych czasach, mieszkali państwo Dulke. Przez chwilę nasłuchiwał radosnego gwaru dobiegającego zza płotu i krzaków malin. Najwyraźniej w ogrodzie bawiły się dzieci nowych mieszkańców.

Serce ścisnęło się chłopakowi z żalu, gdy wspomniał, jak zaledwie przed dwoma laty tulił ukochaną na pożegnanie. Z jaką nadzieją czekał na jej listy – i na paszport, który miał być gotowy lada dzień. Gdyby nie przerażona żydowska dziewczyna z poranionymi stopami, którą znalazł wówczas w szopie, pojechałby tamtej jesieni do Danzig. Odnalazłby Katrin i może teraz, kto wie, byliby gdzieś daleko, w bezpiecznym miejscu, do którego nie dotarła wojna. Katrin wspominała o Anglii czy nawet Ameryce, a Peter gotów był zamieszkać w dowolnym zakątku świata – byle z nią.

Skoro jednak ich ścieżki rozdzieliły się i – przynajmniej na razie – nie potrafił odnaleźć ukochanej, z ciężkim sercem postanowił uczynić to, co dyktowało mu sumienie: pojechać w jakieś bezpieczne miejsce, gdzie nikt go nie zna, znaleźć pracę i zarobić tyle, by spłacić dług zaciągnięty u wdowy Lankosch, a potem spełnić złożoną jej obietnicę: że wróci.

 

Mógłby od razu udać się do Otterhausen, bał się jednak, bo znajdowało się blisko Dachau, a Peter na samo wspomnienie obozu czuł paraliżujący lęk, ściskający mu trzewia niczym imadło. Dlatego postanowił najpierw zdobyć pieniądze, a potem dopiero wybrać się do wdowy.

Oddam, com pożyczył, postanowił sobie, podziękuję jej za opiekę i pomoc, a wówczas wrócę do Prus Wschodnich i podejmę poszukiwania Katrin. Może już wtedy wojna się skończy…

Liczył na to, że zahaczy się do pracy w jakiejś gospodzie, miał wszak doświadczenie, potrafił całkiem nieźle gotować. Wprawdzie był teraz kuternogą, nie mógł długo stać ani chodzić, ale poza tym naprawdę odzyskał zdrowie i czuł się znacznie mocniejszy niż dawniej, jakby dzięki obozowym trudom stwardniał i nabrał męskiej siły. A do tego miał mnóstwo zapału.

Tymczasem wszystko poszło zupełnie nie tak, jak sobie planował. Po wizycie u ciotki udało mu się podjechać na wozie życzliwego chłopa do Guben, tam zaś wyskrobał z sakiewki resztę pieniędzy i pociągiem dostał się aż pod Frankfurt. Noc przespał w gęstych zaroślach, rano zaś począł wypytywać o pracę. Ostatecznie załapał się do pomocy w polu, bo właśnie kończyły się wykopki, a choć zarobek był niewielki, zaproponowano mu nocleg na sianie, możliwość wyprania odzieży i solidny wikt.

Po paru dniach wyruszył w dalszą drogę, ponieważ uznał, że wciąż nie oddalił się wystarczająco od Dachau, aby poczuć się bezpiecznie. Poza tym miał wrażenie, że im dalej na północ się przemieszcza, tym bliżej mu do ukochanej. Z powodu słabej znajomości geografii niezupełnie wiedział, gdzie właściwie zaczynają się Prusy Wschodnie, uznał jednak, że nie zaszkodzi jechać w stronę morza. Przesiadał się kilkakrotnie z pociągu na pociąg, na każdej stacji kolejowej czując się tak samo zagrożony. Parę razy kontrolowano mu dokumenty, a raz nawet patrolujący żołnierze zażądali pokazania rany na nodze, aby upewnić się, że nie mają do czynienia z dekownikiem, bo mężczyzn w jego wieku w cywilnym ubraniu prawie się już nie spotykało. Wszyscy byli na froncie, by wywalczyć dla Niemców nową „przestrzeń życiową”.

W pociągach przysypiał trochę, ponieważ czuł się wyczerpany, psychicznie chyba nawet bardziej niż fizycznie. Budziły go nagłe szarpnięcia wagonu, zgrzyt kół na szynach, ale potem powieki znów mu opadały i zanurzał się w nerwowy sen. Wreszcie za którymś razem po przebudzeniu ujrzał tabliczkę z nazwą Misdroy. Nie wiedzieć czemu, poczuł się wtedy tak, jakby otrzymał znak z nieba – oto znalazł się w miejscowości, której nazwa rozpoczynała się na M. Wprawdzie nie spodziewał się, że akurat tutaj znajdzie Katrin, był wszak w zupełnie innej części Rzeszy – tyle że sam już nie wiedział, dokąd właściwie chce dotrzeć.

Wysiadł z pociągu, ściskając w jednej ręce swój skromny bagaż, w drugiej zaś laskę, i pokuśtykał w kierunku budynku dworca.

– Nie znajdzie się tu robota dla takiego jak ja? – zagadnął zawiadowcę.

Mężczyzna zmierzył go niechętnym wzrokiem.

– Robota zawsze się znajdzie, ale na kolei potrzeba siły i zdrowia – odparł opryskliwie.

– To może w okolicy? Nie ma tu jakiejś gospody, gdzie potrzebują kucharza?

Kolejarz wzruszył ramionami i odwrócił się, dając Peterowi do zrozumienia, że musi radzić sobie sam.

– Silni i zdrowi są teraz na wojnie – mruknął Peter, po czym ruszył przed siebie, bo zapadał już wczesny jesienny zmierzch, a on nie miał pojęcia, gdzie spędzi tę noc.

Szedł bez celu, zrazu powoli, potem coraz szybciej, mijając domostwa, w których właśnie zapalano światła, przy nich zaś – niczym przy ogniu – gromadzili się domownicy. Zanosiło się na deszcz, dął zimny wiatr pełen wilgoci, zapachu ryb i czegoś jeszcze, nieznanego i budzącego trwogę. Peter boleśnie zatęsknił za rodzinnymi stronami, za własnym kątem, ciepłym piecem oraz łóżkiem z poduszką, na której mógłby złożyć znużoną głowę. Powinienem był wrócić do wdowy, przyszło mu na myśl. Jeszcze przez kilka dni cieszyłbym się wygodami i poczuciem bezpieczeństwa.

Wiedział jednak, że owo bezpieczeństwo byłoby jedynie złudzeniem. Mieszkając tak blisko obozu w Dachau, nigdy nie odważyłby się poszukać pracy w okolicach Otterhausen. Umierałby ze strachu, że natknie się na kogoś znajomego, że któryś z esesmanów go rozpozna – nawet jeśli na ogół nie patrzyli więźniom w twarz i z pewnością nie zapamiętywali ich rysów, to istniało przecież takie ryzyko.

Po wtóre zaś – wdowa Lankosch prędzej czy później zapragnęłaby czegoś ponad jego towarzystwo. Peter doskonale wiedział, czuł każdą cząsteczką swojego jestestwa, ilekroć przechodziła obok i niby przypadkiem ocierała się o niego lub muskała dłonią jego ramię – że ta kobieta pragnęła go jako mężczyzny. Chciała jego ciała i jego uczuć. A przecież w żadnej z tych sfer nie miał jej nic do zaoferowania.

Ową wrześniową noc – pierwszą po przyjeździe do Misdroy – spędził pod odwróconą drewnianą łodzią, na którą natknął się już w zupełnych ciemnościach, brnąc po piasku przy wtórze ogłuszającego szumu, który – jak mu się wydawało – musiał pochodzić z pobliskiego lasu.

Dopiero o brzasku, gdy z trudem wyczołgał się spod swojego prowizorycznego schronienia, zrozumiał, co wywoływało taki hałas. To było ono – morze, o którym z takim zachwytem opowiadała mu niegdyś Katrin i które pragnęła mu pokazać. Będąc w Danzig, zupełnie o tym nie pomyślał, nie wybrał się na wybrzeże; głowę miał wówczas zaprzątniętą czym innym. Teraz – zakochany w wodnym żywiole od pierwszego wejrzenia – padł na kolana i modlił się bez słów, samym uniesieniem, samym zachwytem.

Jeszcze tego samego dnia znalazł pracę u piekarza Kromera, który został sam, pozbawiony syna i pomocników, w sierpniu przymusowo wcielonych do wojska. W piekarni znalazł się dla Petera ciepły kąt, codziennie gorący bochenek chleba i talerz zupy, a Kromerowi nie przeszkadzała nawet chroma noga chłopaka.

– Dopóki dźwigniesz worek z mąką, przydasz mi się, synku – zagrzmiał swoim tubalnym głosem. – A ramiona masz, jak widzę, szerokie, nawykłe do roboty. To dobrze. Oto czego trzeba w moim fachu.

 

Właśnie dlatego teraz, ponad pół roku po przybyciu do Misdroy, Peter jadł gorący kapuśniak i szykował się do pracy. Chciał jak najprędzej poprzenosić mąkę, którą w południe dostarczono z młyna. Im prędzej upora się z robotą, tym wcześniej będzie wolny. Pójdzie nad morze, popatrzy w wodną przestrzeń, na stalowoszare fale niosące grzywy piany, i będzie sobie wyobrażał, że gdzieś tam, dalej na wschód, na tę samą wodę patrzy jego ukochana. Że jest bezpieczna, wciąż o nim pamięta i nie przestała go kochać.

 

 

 

 

 

 

*

 

 

Znudzona Marlene wpatrywała się w pejzaż za oknem. Do rozwiązania pozostały dwa lub trzy tygodnie – o ile szacunki lekarza okażą się trafione. Nie była w stanie określić, kiedy zaszła w ciążę, nie pamiętała nawet daty ostatniego krwawienia. W tamtym czasie jej życie wyglądało przecież zupełnie inaczej: wypełnione z jednej strony pracą w cukierni i związanym z nią zmęczeniem, ale z drugiej – potańcówkami, słuchaniem jazzu i miłością.

Teraz nie zostało z tego zupełnie nic. W stanie, w którym się obecnie znajdowała, z obrzękiem wokół kostek, bólem krzyża i zgagą, nie miałaby ochoty na taniec ani żadną inną formę rozrywki, nawet gdyby nie rozstała się z Theo. Jedyne, czego pragnęła, to żeby ktoś zdjął z jej ciała owo brzemię, które sprawiało, że czuła się ociężała i napuchnięta, poruszała się powoli, krocząc ostrożnie, jakby w obawie, że lada moment brzuch przeważy i przyszła mama upadnie, potoczy się niczym kula, a wreszcie wyląduje na plecach i będzie bezradnie machać rękami, usiłując wstać. Jak żuk na leśnej ścieżce, szukający ratunku.

Nienawidziła być w ciąży i nienawidziła miejsca, w którym się znajdowała. Irytowały ją te wszystkie zapatrzone w Führera idiotki, które pragnęły urodzić syna, przyszłego żołnierza. Czasem Marlene zastanawiała się, jak to możliwe, że te wszystkie kobiety są tak ogłupione ideologią. Wydawało się niemożliwe, by każda, co do jednej, wierzyła w dyrdymały powtarzane w przemówieniach Hitlera i na partyjnych wiecach. Czyżby więc udawały? Czyżby dla świętego spokoju i zapewnienia sobie wygodnego życia odgrywały role zagorzałych nazistek?

Ciekawe, jaki procent Niemców rzeczywiście popiera Führera, rozważała dalej Marlene, odrywając wzrok od sinych chmur wiszących tego dnia wyjątkowo nisko, tak że zdawały się dotykać brzuchami strzelistych topoli. Ilu jest takich, którzy natychmiast przebraliby się w nowe barwy, gdyby jakimś cudem zmieniła się władza?

Jak na razie na to ostatnie się nie zanosiło. Marlene z niepokojem myślała o dawnych przyjaciołach z Kolonii – zwłaszcza o chłopcach, którzy ani myśleli ćwiczyć musztrę czy strzelać do kogokolwiek. Chcieli jedynie słuchać swingu i przytulać w tańcu dziewczynę… Co się z nimi stało, gdy wybuchła wojna? Czy wzięto ich w kamasze, nie pytając o poglądy? A może właśnie teraz, kiedy Marlene nudziła się niemiłosiernie w oczekiwaniu na poród, oni tkwili w okopach albo strzelali do ludzi, którzy nie zrobili im nic złego? Ilu z nich zginęło? Czy któryś miał odwagę postąpić jak Peter – odmówić służby wojskowej z powodu pacyfistycznych przekonań?

No właśnie, Peter. Jedyny jasny punkt w całej tej ponurej wojennej rzeczywistości. Któregoś dnia – na samym początku wojny – Marlene otrzymała od matki list, którego treść wprawiła ją w osłupienie.

 

Kochana Córeczko!

Muszę pisać prędko, bo zaraz wróci ojciec. Jeśli zobaczy, co robię, porwie kartkę na strzępy. Ostatnio stał się bardzo impulsywny.

Mam dwie wiadomości, dobrą i złą. Zacznę od dobrej, wtedy z mniejszym smutkiem przyjmiesz tę gorszą. No więc któregoś ranka zeszłam do piwnicy po słoiki na powidła śliwkowe. Było bardzo wcześnie, ojciec jeszcze spał. Zapewne bez trudu wyobrazisz sobie, jak się zdziwiłam, gdy z półmroku wychynął nie kto inny, jak Peter, Twój kuzyn!

Nie wyjawił mi szczegółów – uznał, że dla nas wszystkich bezpieczniej będzie, jeśli nie dowiemy się za dużo – wyjaśnił tylko, że wiadomość o jego śmierci była pomyłką. Utyka wprawdzie na jedną nogę i zmienił się bardzo, wydaje się starszy, jest dużo szczuplejszy i krótko ostrzyżony, ale żyje i cokolwiek mu dolegało, już minęło. Chciał się upewnić, czy pisałaś do niego, a usłyszawszy, że wiele razy, załamał ręce, bo nie dostał ani jednego listu!

Prosił, by Ci przekazać, że był w Danzig i usiłował odnaleźć Katrin, lecz nie ma jej już pod dawnym adresem. Jeśli wiesz, gdzie ona obecnie mieszka, napisz mi, proszę. Peter ma nadzieję wkrótce znowu zjawić się w Sommerfeld, załatwi tylko jakąś pilną sprawę w okolicach Monachium (o ile zrozumiałam, jest komuś winien pewną sumę). Powiada, że w domu w kieszeni marynarki miał pieniądze, ale zniknęły, zresztą razem z marynarką. W jej miejsce pojawiła się inna, mniejsza. Był nieco skonfundowany, bo nic z tego nie pojmuje. Czy brałaś jego marynarkę lub oszczędności? Nie miałby pretensji, bo rozumie, że mogłaś potrzebować na bilet – po prostu chciałby wiedzieć, co się z nimi stało.

Tak czy owak, pojechał już i obiecał, że za jakiś czas zjawi się znowu, gdy tylko zarobi tyle, by spłacić tamten dług. Ja nie mogłam mu pomóc, bo nie mam własnych pieniędzy. Ojca prosić niepodobna, gotów jeszcze donieść władzom, że Peter tu był.

Teraz ta zła nowina: jestem chora, Córeczko, i pewnie długo już nie pożyję. Miałam trzy krwotoki w ostatnim czasie, a doktor mówi, że to rak narządów kobiecych i że nic nie można zrobić. Bardzo chciałabym Cię jeszcze zobaczyć przed śmiercią, ale rozumiem, że w Twoim obecnym stanie nie możesz podróżować. Ja sama pojechałabym do Ciebie, gdybym tylko miała choć tyle pieniędzy, co na bilet. Ale nie mam nic swojego.

Jakkolwiek Ci się życie ułoży, Kochana, postaraj się pozostać samodzielną. Nie popełnij mojego błędu, nie uzależnij się od mężczyzny, nie zawierzaj mu swego losu, bo kiedyś możesz tego żałować.

Nie martw się o mnie. Może lekarz się myli, a ja pożyję jeszcze wystarczająco długo, by utulić w ramionach Twoje dzieciątko. Jeśli jednak stanie się inaczej – nie żałuj mnie. Moje życie w ostatnim roku przypominało czyściec, więc teraz pójdę prosto do nieba. Nie boję się śmierci, w każdym razie nie drżę przed nią tak, jak przed Twoim ojcem, gdy się upije.

Chciałam, żebyś była na to przygotowana. Źle, gdy takie wieści spadają na nas niczym grom.

Wybacz mi, jeśli byłam nie dość dobrą matką. Nie potrafiłam Cię chronić i wspierać, teraz to widzę. Mimo to wyrosłaś na dzielną dziewczynę, która wie, czego chce, i nie waha się po to sięgać. Jestem z Ciebie dumna, Córeczko.

Kocham Cię,

Twoja mama

 

Marlene płakała, czytając te słowa; zrazu z radości, potem zaś z okropnego żalu i poczucia osamotnienia. Poza matką nie miała nikogo, komu mogłaby szczerze wyznać wszystkie skomplikowane uczucia kłębiące się w jej duszy: opowiedzieć o rozczarowaniu dorosłością, przyznać się do lęku przed macierzyństwem i spróbować opisać tę wielobarwną mozaikę emocji, których doznawała, czując w łonie ruchy dziecka. Wymieszane ze sobą wzruszenie i niechęć, nawet rodzaj obrzydzenia, ale potem, ni stąd, ni zowąd, wręcz zwierzęcy przymus chronienia tego maleństwa, którego nie chciała, ale za które niespodziewanie, dzięki wymykającemu się logice instynktowi, poczuła się odpowiedzialna.

A teraz mama umierała i zrobiło się za późno na takie rozmowy. Albo na to, by wtulić się w bezpieczne miejsce między jej szyją a ramieniem i poczuć zapamiętany z dzieciństwa zapach szarego mydła i rumianku, którym mama płukała włosy… By upewnić się, czy Marlene słusznie uczyniła, podpisując dokument o zrzeczeniu się praw do dziecka, gdy tylko skończy się obowiązkowy okres karmienia. I jeszcze zapytać, jaki sens ma życie, gdy straciło się wiarę w miłość.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Agnieszka Olejnik, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcia na okładce: © Jarek Pawlak/Adobe Stock

© Lee Avison/Trevillion Images

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Agnieszka Luberadzka, Adam Kieryluk

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-460-8

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z.o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.