Szczęście na wagę - Agnieszka Olejnik - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Szczęście na wagę ebook i audiobook

Agnieszka Olejnik

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

294 osoby interesują się tą książką

Opis

Ewa czuje się wypalona. Całkowicie oddana rodzinie, pewnego dnia odkrywa, że nie udało jej się spełnić żadnego z dziewczęcych marzeń. Mąż wydaje się nią znudzony, a córka zamknęła się w sobie i okazuje matce wrogość.

Czy to nie najwyższy czas, by porzucić rolę matki, żony oraz gospodyni domowej, i zawalczyć o siebie? Kiedy na jaw wyjdą od dawna skrywane sekrety, okaże się, że stawką w tej walce jest nie tylko samopoczucie Ewy, ale też sprawy znacznie ważniejsze.

„Szczęście na wagę” pokazuje, jak ważna jest równowaga między poświęceniem dla rodziny i troską o siebie. Niepozbawiona humoru powieść z czułością pochyla się nad ludzkimi wadami i błędami, pokazując, że nigdy nie należy się poddawać. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 42 min

Lektor: Ewa Sobczak
Oceny
4,3 (26 ocen)
16
5
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BarbaraK60

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dziękuję za piękna opowieść o relacjach rodzinnych,dorastaniu,rozumieniu,pokonywaniu bardzo trudnych tematów. serdecznie polecam
00
ewagestwa

Nie polecam

Naiwna, męcząca.
00
WeronikaTrz

Dobrze spędzony czas

Wydawać by się mogło, że ma tak wiele. Ukochanego mężczyznę u boku. Odchowaną nastoletnią córkę. Dom rodem z katalogów. Dającą jej satysfakcję pracę. Tyle że tak naprawdę to wszystko to tylko jedna wielka iluzja. Iluzja, która niczym domek z kart rozpada się niemal w jednym momencie... Niestety nie miałam okazji zapoznać się wcześniej z tym tytułem, a jako iż cenię sobie pióro autorki, to niezmiernie cieszę się, że miałam szansę sięgnąć po to przepiękne, wznowione wydanie - zdecydowanie było warto! "Szczęście na wagę" to jedna z tych refleksyjnych, do bólu życiowych historii, które zmuszają do dłuższych przemyśleń. Agnieszka Olejnik na kartach tej powieści poruszyła wiele różnych kwestii, takich jak blaski i cienie macierzyństwa, zaburzenia odżywiania, dawno utracone marzenia, miłosne zawirowania czy też poczucie wyobcowania oraz osamotnienia. Całość natomiast została okraszona nutą rozbrajającego, wywołującego szeroki uśmiech humoru, który skutecznie równoważył trudniejsze fragmenty...
00
Korteress55

Dobrze spędzony czas

Polecam. Trochę za dużo o dietach.
00
toskabelka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z uściskami dla Renaty Bednarczyk –

mojej wiernej Czytelniczki!

 

 

 

 

 

 

STYCZEŃ

 

 

– Będzie dobrze – powiedziała Ewa, patrząc sobie w podpuchnięte oczy.

Nie zrobiły się takie od płaczu czy z niewyspania. Po prostu rano zwykle miała podpuchnięte.

Stała nago w łazience i usiłowała podjąć jakieś decyzje. Większość ludzi nazywa to postanowieniami noworocznymi, ale ona potrzebowała innej nazwy. Przemeblowanie. Remont życia.

Będzie dobrze, tylko muszę wreszcie zdobyć się na jakieś zmiany, powtarzała w duchu. I zdobędę się, dam radę. Chyba nie ma sensu dłużej czekać w nadziei, że los się do mnie uśmiechnie. Zacznę realizować plany i spełniać marzenia, skoro one same jakoś nie chcą się spełniać.

Á propos marzeń, jednym z nich był pies. Malutki piesek. To znaczy tylko na początku malutki. Chciała mieć dużego psa, docelowo dużego. Sama była niewysoka i właściwie nawet z jamnikiem na końcu smyczy czułaby się dobrze, ale gdy pomyślała, że Klaudia miałaby wziąć na spacer taką kruszynkę… Wyglądałoby to zaiste groteskowo.

Wracając do psa, a odsuwając myśl o rozmiarach Klaudii – Ewa marzyła o nim od zawsze. W jej domu rodzinnym psy po prostu były naturalnym elementem życia, równie oczywistym jak kalendarz i zegar na ścianie, ogień w kominku czy miękkie, wygodne kapcie. Kiedy Ewa przeniosła się do akademika, właśnie za psią mordą tęskniła najbardziej. Przez całe studia wyobrażała sobie, jak będzie wyglądało jej dorosłe, samodzielne życie. Miała zamieszkać we wspaniałym domu z ogrodem, mieć przystojnego, inteligentnego i zabawnego męża oraz pięknego psa; i mimo tego ogródka wraz z mężem zamierzała chodzić na długie spacery po lesie, bo pies się w ogródku nudzi, a jak się nudzi, to kopie dołki i niszczy rośliny. Rośliny też sobie wymarzyła: kolorowe, kwitnące, nie tak jak na wsi u rodziców, gdzie ogród oznaczał niemal wyłącznie warzywa i owoce, do tego może ze dwie kępki floksów i malwy pod oknem.

Kiedy poznała Mirka, sceneria w tych fantazjach uległa pewnej transformacji – las przeistoczył się w park, bo Mirek zdecydowanie nie pasował do lasu. Okazał się nieco zbyt wymuskany i „cywilizowany”, niezupełnie przystający do wcześniejszych fantazji Ewy, ale postanowiła się nie czepiać, bo z drugiej strony był niezwykle przystojny i imponował jej jakąś taką powagą, dorosłością.

Z biegiem czasu spraw, których Ewa „postanawiała się nie czepiać”, pojawiało się coraz więcej – rezygnowała więc z kolejnych marzeń, takich jak właśnie pies albo na przykład kwiaty w ogródku (Mirek lubił tylko ogrody nowoczesne, z iglakami ciętymi w kulkę, smukłymi kępami traw i białym żwirem zamiast trawnika – twierdził, że tradycyjny ogród wiejski, taki z kwitnącymi chaszczami, jest bałaganiarski i podśmierduje obornikiem).

 

Wracając do tu i teraz – co jeszcze? Aha, zapisze się na kurs angielskiego. Zawsze chciała wiedzieć, o czym śpiewają jej ulubieni piosenkarze, w młodości marzył jej się wyjazd do Szkocji, zwiedzanie starych zamków, lekcje tańca celtyckiego i dobre piwo w pubie. Teraz wystarczyłyby jej te piosenki, może jakiś dobry film bez lektora, nie wspominając o tym, jak cudownie byłoby móc przeczytać książkę w oryginale. Znalazła już nawet szkołę językową, zajęcia w grupie dorosłych odbywały się w środy wieczorem i w soboty rano. Idealnie.

I będzie lepszą matką. Mądrą. Konsekwentną, ale czułą (o ile Klaudia jej na to pozwoli, oczywiście). Zrobi coś – tylko nie miała pojęcia, co by to miało być – żeby córka schudła; przecież to okropne, aby nastolatka ważyła prawie setkę. W ogóle zamierzała postępować z Klaudią jakoś inaczej niż dotychczas, lepiej. Tylko niezupełnie wiedziała, na czym to ma polegać.

W ramach prezentu pod choinkę Ewa kupiła sobie eleganckie pióro Parkera i ładny, gruby zeszyt z okładką w żaby. Właściwie miał to być notatnik na zajęcia z angielskiego, ale jakoś ją dzisiaj podkusiło, żeby wypróbować pióro – i zrobił jej się z tego zeszytu rodzaj pamiętnika. Pisanie zadziałało jak kozetka psychoterapeuty; spod stalówki zaczęły się wylewać niespełnione zamierzenia i plany. Może to dobrze? Może zrobi się lżej?

Jeszcze co do Klaudii i jej wagi: Ewie powiedziano, że źródło problemu tkwi w nawykach żywieniowych. Prawdopodobnie źle ją karmiła już wcześniej, w dzieciństwie, teraz zapewne też robiła coś źle. Klaudia była szczuplutkim i beztroskim dzieckiem – aż do czasu, gdy zaczęła dojrzewać. Mniej więcej cztery lata temu, w wieku lat dwunastu, nagle zamknęła się w sobie, przestała się odzywać, najpierw do ojca, potem do matki. I zaczęła jeść. Podjadać, objadać się, żreć. Naprawdę.

Lekarz powiedział, że owszem, dziewczynki w tym wieku mogą się znacząco zaokrąglić, ale gdyby w rodzinie mądrze komponowano posiłki, to Klaudia wyrobiłaby sobie poprawne nawyki i to wszystko nie miałoby prawa się zdarzyć. Czy Ewa faktycznie źle komponowała te cholerne posiłki? Pewnie tak. I swoje, i córki, i męża. Może należałoby zanotować, co się jadło, i potem ocenić, czego było za dużo, a czego zabrakło?

Wyszła z łazienki, usiadła na sofie w salonie, wzięła do ręki nowe pióro, pochyliła się nad ślicznym brulionem w żaby, zrobiła szlaczek pod poprzednimi zapiskami (tymi o psie oraz kursie angielskiego) i spróbowała spisać wszystko, co zaserwowała sobie i Klaudii poprzedniego dnia. Mirka nie było od paru dni, więc ich jadłospis wyglądał nietypowo, ale Ewa i tak postanowiła go przeanalizować. Rano: kawa (dla córki herbata z cytryną i z cukrem, bo innej Klaudia nie lubiła), po dwie bułki z masłem, szynką, pomidorem i rzeżuchą. Do tego momentu było nieźle. Na drugie śniadanie rogal z miodem i jogurt brzoskwiniowy. Obiad: ziemniaki (Ewie nie chciało się gotować, więc podsmażyła te, które zostały z poprzedniego dnia), schabowy w grubej panierce, buraczki ze słoika. Dużo było tych buraczków, bo obie bardzo lubią. Potem kawa i mała czekoladka. No dobrze, dwie czekoladki. Klaudia zjadła ich więcej, do tego zamiast kawy wypiła puszkę coli. Kolacja: po cztery kanapki z pasztetem domowej roboty (pewnie źle, bo wyszedł bardzo tłusty) i ogórkiem kiszonym. Klaudia chyba zjadła coś jeszcze późnym wieczorem, ale Ewa nie miała pojęcia, co to było. Słyszała tylko sapnięcie otwieranej lodówki.

Sporo tego. Kiedy tak przejrzała zapisane produkty, dostrzegała wyraźnie, że po pierwsze – za dużo i zbyt kalorycznie, a po drugie – niewiele w tym witamin i tych innych „mikrodrobiazgów”, które zalecali dietetycy.

Nic dziwnego, że Ewa sama także miała nadwagę – uzbierało się tego z dziesięć kilogramów niepotrzebnych krągłości. Tyle że jej już nie zależało. „Po czterdziestce i tak nie da się schudnąć”, mówiły wszystkie koleżanki, które usiłowały wrócić do dawnej wagi po przekroczeniu owego magicznego progu. W ciągu ostatnich kilku lat Ewa przekonała się, że miały absolutną rację. Próbowała wielu diet, znajdowała je w internecie, kupowała książki o „nowym rewolucyjnym” sposobie żywienia, a dwa razy szarpnęła się na jadłospisy u dietetyka. Nawet jeśli działały, to na chwilę, potem nadwaga wracała z nawiązką. Ale na ogół nie działały wcale – ot, Ewa traciła raptem dwa kilo, by za chwilę je odzyskać, więc w zasadzie nigdy nie miała pewności, czy to tłuszczu jej ubyło, czy raczej wody albo jakichś magicznych zapasów glikogenu, o którym trąbiły kolejne artykuły dotyczące odchudzania.

A zresztą dla kogo miałaby się odchudzać? Mirek i tak już na nią nie patrzył, poza tym zawsze twierdził, że woli kobietki przy kości. Nie mówiąc o tym, że dla cery lepiej, gdy ma się trochę tłuszczyku. Podobno Catherine Deneuve stwierdziła, że po trzydziestce kobieta musi wybierać między twarzą a figurą. Na szczupłej twarzy widać każdą zmarszczkę.

No dobrze, wszystko to prawda, ale prawdą było też, że zupełnie bez sensu Ewa wpychała w siebie i w córkę takie ilości jedzenia. A najgorsze, że przecież Klaudia na tym nie poprzestawała. Matka doskonale wiedziała, że jej pociecha dostaje spore kieszonkowe od taty. I nie kupuje za nie książek czy płyt, lecz chipsy, frytki, hamburgery i tak dalej.

Ewa odłożyła notes i westchnęła głęboko. Wobec braku wspólnego frontu z mężem czuła się zupełnie bezradna. Mirek wychodził z założenia, że jeśli Klaudia nie zamierza walczyć o szczupłą sylwetkę, to im nic do tego. Kiedy dojrzeje do zmiany, zacznie się odchudzać.

Jego żona inaczej pojmowała odpowiedzialność rodzica za dziecko. Otyłość Klaudii odbierała jako osobistą porażkę. Niestety, z jej uczuciami nikt się nie liczył. Ilekroć usiłowała zrewolucjonizować rodzinną dietę, wprowadzić sałatki zamiast tradycyjnych kanapek albo przynajmniej zmniejszać porcje, jej mąż ostentacyjnie zamawiał pizzę dla siebie i córki – z komentarzem, że są głodni.

Ewa odsunęła notes i sięgnęła po stertę sprawdzianów z gramatyki, które musiała ocenić przed końcem ferii świątecznych. Gnębiło ją poczucie, że i tak nic się nie zmieni. Wszystkie jej plany „przemeblowania życia” są guzik warte.

 

 

 

 

 

 

*

 

 

Musiała mieć jakiś dobry, optymistyczny sen, ponieważ następnego dnia obudziło ją przeświadczenie, że nie wolno tak łatwo się poddawać. Przecież na pewno da się coś zrobić. Gdyby zaczęła gotować inne potrawy, mniej tuczące, ale na tyle sycące i smaczne, żeby Klaudia chętnie po nie sięgała… Może niepostrzeżenie udałoby się zmienić styl żywienia całej rodziny. Jeżeli dziewczyna zauważy choćby minimalną zmianę sylwetki, luźniejsze spodnie, leciutkie wcięcie w talii, cokolwiek – zmotywuje ją to do odchudzania.

Ewa zaparzyła sobie kawę i otworzyła leżący na ławie brulion w żabki z zamiarem zanotowania pomysłów na niskokaloryczny, choć smaczny jadłospis, ale okazało się, że po pierwsze, kartki z zapiskami z dnia poprzedniego zostały wyrwane, a po drugie – w brulionie widnieją notatki uczynione ręką jej nastoletniej córki. Dotyczące chemii, o ile Ewa zdołała się zorientować.

– Klaudia! – zawołała z groźbą w głosie.

Odpowiedział jej jakiś niezidentyfikowany przytłumiony dźwięk, coś w rodzaju „uhm”. Dochodził z łazienki. Ewa podeszła do drzwi i przez chwilę nasłuchiwała. Nic, cisza. Nacisnęła klamkę – zamknięte.

– Co ty tam robisz? – zapytała.

– A co można robić w łazience?

– Nie wiem. W toalecie to bym wiedziała. Ale w łazience, bez użycia wody…

– Można się malować, tak?

– Po co? Skoro nigdzie nie wychodzisz?

– No to smarować kremem!

Ewie nie podobał się ten ton. Znała swoją jedynaczkę na wylot, Klaudia zazwyczaj nie brzmiała tak płaczliwie.

– Beczysz?

– Nie!

Beczała. I Ewa doskonale wiedziała, że nie uda jej się wycisnąć z córki ani słowa na temat tego, co się stało. Z pewnością chodziło o wygląd. Cóż, gdybym ja w jej wieku była cięższa od własnej matki, też bym beczała, pomyślała. Ale z drugiej strony, gdyby o mnie chodziło, coś bym ze sobą zrobiła, do jasnej cholery.

Ileż razy proponowała córce, że zapisze ją na aerobik albo na basen, ile razy umawiała ją do dietetyczki, a potem musiała ze wstydem odwoływać te spotkania, bo Klaudia zapierała się rękami i nogami, że nie pójdzie. Zdarzyła się nawet wizyta u psychologa, podczas której słodka córeczka najpierw nie mówiła nic, a potem rzuciła wiązankę bluzgów, z której jasno wynikało, że ona będzie gruba, bo chce taka być, i tyle. A dlaczego? Ewa nie wiedziała. Człowiek nie wie wielu rzeczy, kiedy ma nastoletnią córkę. Spodziewała się, że może właśnie psycholog coś jej wyjaśni, ale ten rozłożył bezradnie ręce i powiedział, że skoro pacjentka nie chce współpracować, to on, cholera, cudów nie zdziała.

 

Czekając, aż Klaudia zwolni łazienkę, wysprzątała kuchnię i wyjęła z zamrażarki żeberka na obiad. Wreszcie drzwi uchyliły się i dziewczyna wyszła. Zapłakana, tak jak Ewa sądziła. W dłoni ściskała telefon.

– Powiesz mi?

Klaudia wzruszyła ramionami. Ewę zawsze zastanawiało, czy młodzież w pewnym wieku ma jakieś szczególnie ruchome stawy barkowe. Niekiedy odnosiła wrażenie, że ten gest był głównym sposobem jej córki na porozumiewanie się ze światem – przy czym mógł oznaczać wszystko. Na przykład:

– Zamówimy dzisiaj pizzę? – To Ewa, oczywiście.

Klaudia: wzruszenie ramionami. Czyli, jak sobie nieszczęsna matka tłumaczyła, coś w rodzaju: „Może być”.

Albo inne zastosowanie:

– Widziałam dziś tego twojego kolegę, Patryka.

Ot, taka próba zagajenia z jej strony; o czymś w końcu wypadałoby pogadać, a Patryk z sąsiedniego bloku był jedynym chłopakiem, z którym Klaudia czasami rozmawiała. Ewa podejrzewała nawet, że córka się w nim trochę podkochuje, bo reagowała na jego imię dziwnym zakłopotaniem. No więc mogłaby coś powiedzieć, na przykład zainteresować się, dokąd szedł, czy był sam, cokolwiek. Nic z tego, tylko wzruszyła ramionami. Czyli tym razem, jak mniemała Ewa, wyszło z tego: „Mam to gdzieś”.

I tak dalej. Sytuacji, w których dało się zastosować wzruszenie ramionami, było mnóstwo, a Klaudia okazywała się mistrzynią w ich znajdowaniu – jej matka zaś biła rekordy, jeśli chodziło o interpretację.

Tak czy owak, nie poznawszy ostatecznie powodu płaczu córki, Ewa przeszła do tematu zasadniczego, czyli brulionu, który dziewczyna przywłaszczyła sobie całkowicie bezprawnie.

– Chyba żartujesz – prychnęła teraz Klaudia w odpowiedzi na zarzuty. – Ja potrzebuję zeszytu, a ty jakieś głupoty piszesz, co jedliśmy i kiedy, i że chciałabyś psa, kwiatki czy coś tam. Po co? Bez sensu.

„Bez sensu” było jak wzruszenie ramionami – nadawało się na każdą okazję i z ust Klaudii padało znacznie częściej niż jakiekolwiek inne słowa. Inna sprawa, że na ogół nastolatka nie odzywała się wcale.

– Ale dla mnie to nie jest bez sensu – odparła Ewa wyniośle. – Może tego nie rozumiesz, trudno. Tak czy owak, potrzebuję tych zapisków. A przy okazji, ty też mogłabyś pisać dziennik albo po prostu zapisywać własne myśli. To bardzo oczyszczające.

– Bez sensu – powtórzyła Klaudia. – Zwierzać się samej sobie… Po co? Idiotyczne. Zresztą teraz nikt nie pisze pamiętników. Teraz się prowadzi bloga.

– Może twoje pokolenie. Moje pisze pamiętniki.

Dziewczyna ponownie wzruszyła ramionami i poszła do swojego pokoju. Po drodze ostentacyjnie zabrała z ławy w salonie brulion w żaby.

Ewa stała bez ruchu, nagle całkowicie pozbawiona energii. Nie umiała się porozumieć z własną córką. Co więcej, ostatnimi czasy zdarzało się jej myśleć o tym, że – o zgrozo! – wcale jej nie lubi. Kocha, ale nie lubi. Czy to było możliwe? I normalne?

Oczywiście, mogła szarpać się dalej. Mogła zabrać córce ten zeszyt albo dać Klaudii mniej kieszonkowego i za te pieniądze kupić sobie nowy brulion, żeby udowodnić, że to ona jest górą. Mogła. Tylko po co? Nie chciało jej się. Nie dostrzegała żadnego sensu we własnych działaniach wychowawczych. Zresztą czy na tym polega wychowanie?

Nie miała zielonego pojęcia, co robić. Nie umiała być mądrą matką, tak jak zapewne nie umiała być mądrą żoną. Nie potrafiła rozmawiać z nastolatką i kompletnie jej nie rozumiała. Brzmiało to paradoksalnie, jeśli wziąć pod uwagę, że w pracy całkiem nieźle dogadywała się z dzieciakami w różnym wieku.

 

 

 

 

 

 

*

 

 

Całą kolejną noc myślała o tym, jak pomóc Klaudii. I sobie. Co można zrobić, żeby życie w ich domu stało się znośne? Doszła do wniosku, że więcej rozmawia ze swoimi uczniami podczas przerw w szkole niż z własną córką wieczorami, które wprawdzie na ogół spędzały w domu, ale każda zamknięta w swoim pokoju. Ewa czuła, że musi znaleźć coś, co stanie się ich wspólną sprawą, jakiś temat do rozmów, punkt zaczepienia.

Kiedy wstała po bezsennej nocy, wzięła głęboki wdech, po czym poprosiła Klaudię, żeby jej pokazała, jak się zakłada tego cholernego bloga. Pokazała, owszem. Robiła przy tym takie miny, jakby przyszło jej rozmawiać z idiotką. Okej, przełknę to, pomyślała zgnębiona matka.

Na razie jeszcze przełykała wszystko. Obawiała się tylko, że pewnego dnia stanie jej to w gardle i wtedy wykrzyczy, wywrzeszczy z siebie całe lekceważenie, którego doświadczała od własnego dziecka. Ale to jeszcze nie był ten dzień.

Tak czy owak, spędziły razem całą godzinę. Pierwszy raz od kilku lat córka siedziała obok niej i nie obraziła się ani nie wzruszała ramionami. Prychnęła z pogardą tylko raz, kiedy po długim namyśle Ewa zdecydowała się na nazwę bloga: „Nowa ja”.

Może to nie był taki zły pomysł? W sensie nie ta nazwa, tylko w ogóle blog.

 

Kiedy Ewa została sama przed komputerem, otworzyła kokpit (nie miała dotąd pojęcia, że tak to się nazywa, ale podobało jej się – brzmiało „żeglarsko” i dawało złudzenie czekającej ją przygody). Czuła się trochę jak nastolatka robiąca coś, co nie spodobałoby się mamusi. Zupełnie bez sensu – jak rzekłaby Klaudia – ale w sumie jeżeli coś tak banalnego jak prowadzenie dziennika internetowego miałoby poprawiać Ewie nastrój, to chyba szła dobrą drogą. W dodatku był to jakiś sposób komunikowania się z córką, bo Ewa nie miała wątpliwości, że jej dziecko będzie tu zaglądać.

 

Tytuł wpisu… Niech będzie „Dobry początek”.

 

Dobry początek

To mój pierwszy wpis na blogu. Proszę się nie śmiać. Nie umiem tego robić i szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, PO CO to robię. Ale kiedy człowiek nie ma kompletnie żadnego pomysłu, jak sobie poradzić, chwyta się pierwszej lepszej idei, byle drobiazgu.

Nic nie rozumiecie? Czy w ogóle istnieją jacyś „WY”? Do kogo ja się zwracam? Śmiesznie tak pisać anonimowo i do anonimowych odbiorców. Idea prowadzenia bloga wydaje mi się nieco szalona…

To może – aby ten wpis stał się bardziej zrozumiały – na początek coś o sobie:

Jestem czterdziestoparoletnią (nie bądźmy drobiazgowi) nauczycielką języka polskiego. Córka wyjaśniła mi, że nie powinnam podawać prawdziwego imienia, dlatego będę tutaj pisać jako Anouk. Dlaczego właśnie tak? Bo to piękne imię, to raz. I jeszcze – bo jest taka aktorka, Anouk Aimee, która kiedyś stanowiła dla mnie ideał kobiecej urody. Wmawiałam sobie nawet, że jestem do niej podobna – choć wcale nie byłam. Jak ktoś ma ciemne oczy i czarne włosy, to jeszcze niestety nie znaczy, że wygląda jak ulubiona gwiazda filmowa. Zwłaszcza że niewiele jest gwiazd filmowych z nadwagą i podwójnym podbródkiem.

Co jeszcze o mnie?

Jestem matką, jak wynika z tego wcześniejszego zdania o córce. Matką sfrustrowaną, nieszczęśliwą, bo nierozumiejącą własnego dziecka. Nie rozumiem także świata, w którym przyszło nam żyć. Nie nadążam za postępem, nie pojmuję zmian, które zachodzą w młodych ludziach. Dlaczego są tak bardzo niepodobni do nas – pokolenia obecnych czterdziestolatków – z czasów, gdy my byliśmy w ich wieku? Czy dlatego, że do nawiązywania kontaktów towarzyskich nie służyły nam komputery ani komórki, ale piłka, stare cegłówki do zabawy w chowanego i trzepak? Czy dlatego, że żyliśmy w paskudnej komunistycznej szarości i przez to kierowaliśmy wzrok na innych ludzi, a tych dzisiejszych nastolatków zewsząd otaczają krzykliwe barwy nowoczesności, więc zwyczajnie zamykają oczy – na wszystko i wszystkich?

Nie wiem.

Coś więcej o mnie…? Cóż…

Jestem mężatką.

 

Palce Ewy zawisły na chwilę nad klawiaturą. Sama nie wiedziała dlaczego – co właściwie zamierzała napisać? Opowiedzieć o Mirku? Nie, to byłoby niepotrzebne. Zresztą o czym tu opowiadać. Zwyczajne małżeństwo, bez szaleństw, ale też bez problemów. Zwyczajny mąż, zwyczajny związek. Wszystko dobrze.

 

I jeśli się nad tym porządnie zastanowić, to nie mam w tym temacie nic więcej do powiedzenia.

Tak mi teraz przyszło do głowy jeszcze jedno pytanie: Czy ten blog nie jest wołaniem o uwagę? Może właśnie tak. W takim razie nie bardzo wiem, kto miałby to wołanie usłyszeć, bo przecież zapewne nikt tu nie zajrzy.

Anouk

 

Po zamieszczeniu tego wpisu poczuła się nieco ekshibicjonistycznie. Trochę tak, jakby rozebrała się do bielizny i przez chwilę stała w oknie przy zapalonym świetle. Może nikt nie zauważy, ale przecież może być i tak, że pół miasta będzie się gapić.

Przed zaśnięciem usiłowała wyobrazić sobie swoją córkę, jak czyta te słowa. Czy zwróci uwagę na słowa „sfrustrowana” i „nieszczęśliwa”? Może to okaże się początkiem jakiejś rozmowy, nawet jeżeli dziwnej, nieporadnej, bo prowadzonej przez internet?

Ewa w to wątpiła, ale jakiś płomyk nadziei jednak się w niej tlił.

 

Następnego dnia przed wyjściem do pracy – bo ferie świąteczne wreszcie się skończyły i mogła uciec z domu wypełnionego ciężką ciszą – usiadła z kubkiem kawy przed komputerem i ze zdumieniem odkryła, że na jej bloga zajrzało szesnaście osób. Odjąwszy Klaudię i ją samą (bo przecież właśnie zaglądała), miała czternastu czytelników! Jakim cudem? Uświadomiła sobie, że mógł to być ktokolwiek, ktoś z sąsiedniego domu, ale też z Wrocławia, ze Szwecji czy Tajlandii; do diabła, jakie to dziwaczne uczucie. Nie docierało do niej jeszcze, że na blogu była tym, kim chciała – no dobrze, musiała liczyć się z własną córką, ale w jakimś stopniu pozostawała wciąż anonimowa.

Dopijając kawę i w skupieniu czytając własne słowa z poprzedniego dnia, przyznała sama przed sobą, że takie obnażenie się przyniosło jej jakiś rodzaj… Nie, nie ulgi – raczej ekscytacji. Coś świeżego, nowego; coś, czego nie doświadczyła od dawna. Jakby pośpiesznie paliła papierosa w tajemnicy przed Mirkiem, jakby zamknęła drzwi sypialni i obejrzała ostrą scenę erotyczną, nasłuchując, czy nie zbliża się Klaudia. Może to było głupie, ale tak właśnie się czuła – i miała ochotę na więcej.

 

 

 

 

 

 

*

 

 

Pierwszy dzień szkoły po wyjątkowo w tym roku długich feriach świątecznych oznaczał jedno – koszmar. Dzieciaki nafaszerowane Bóg wie jakimi konserwantami, cukrem i sztucznymi barwnikami dosłownie kipiały od nadmiaru energii. Oczywiście były nieprzygotowane do lekcji, bo kto by sobie w Trzech Króli zadał trud zajrzenia do zeszytu, aby sprawdzić, o czym to mówili na języku polskim w grudniu.

Tylko spokojnie. Przecież to lubię, pomyślała Ewa, patrząc w swoje niewyspane odbicie w lustrze szkolnej toalety. Lubię uczyć i lubię moich uczniów. Wszystko wróci do swojego rytmu.

I właśnie wtedy została dokumentnie wybita z rytmu, bo do łazienki wszedł obcy mężczyzna. W pierwszej chwili Ewa pomyślała, że to nowy wuefista, o którym wspominała dyrektorka jeszcze przed świętami. Tyle że tamten miał dołączyć do grona dopiero w drugim półroczu, a ponadto ten tutaj zdecydowanie nie wyglądał na nauczyciela. Raczej na… Sama nie wiedziała. Woźnego? Hydraulika?

– Dzień dobry. Pani Krasicka? – zaburczał.

– Tak – odparła Ewa ostrożnie. – Dzień dobry.

– Wćk.

– Słucham?

– Wójcik.

– Aaa. Tata Sławka Wójcika?

Pokiwał głową. Wysoki, szpakowaty na skroniach, ubrany w ciemne sztruksy i marynarkę. Właściwie całkiem niezły facet. W każdym razie tak można by go ocenić, gdyby się ogolił. To przez ten kilkudniowy zarost – i może jeszcze przez cienie pod oczyma – wydał jej się na początku jakiś niechlujny.

Sytuacja była dość niecodzienna, Ewie raczej rzadko zdarzały się spotkania w toalecie, zwłaszcza z rodzicami uczniów.

– Chce pan… skorzystać? – zapytała.

Właściwie istniała taka możliwość, bo szkoła nie dysponowała osobną łazienką dla rodziców.

– Nie, nie – stropił się Wójcik. – Absolutnie. Ja… Syn mi powiedział, że pani tu weszła, a ja nie wiedziałem, że to ubikacja. A może pani jeszcze…? – Teraz on wskazał dłonią na drzwi, za którymi znajdował się klozecik.

Robiło się coraz bardziej interesująco. Może powinnam przytaknąć, pomyślała Ewa, a on by tu poczekał i potrzymał mi drzwi. W końcu jesteśmy w podstawówce.

– Przyszedł pan porozmawiać o ocenach Sławka? – zapytała, aby odpędzić tę wizję. Kiedy skinął głową, wskazała drzwi na korytarz. – W takim razie zapraszam na piętro, weźmiemy z pokoju mój laptop i pójdziemy do klasy, tam będzie trochę ciszej.

Mężczyzna wydawał się równie skrępowany jak ona, kiedy wyszli we dwójkę z toalety i skierowali się na piętro. Ewa starała się nie zauważać zdziwionych spojrzeń dziewczynek ze starszych klas.

Sławek Wójcik był jednym z tych uczniów, których oceny Ewa mogłaby podać, nawet nie otwierając dziennika. Po prostu stawiano mu prawie same jedynki. Chciała jednak zajrzeć do zakładki z uwagami, bo w niej znajdowały się – zanotowane przez nauczycieli – informacje o wybrykach chłopca. Plucie na dzieci i pedagogów (wychylał się za barierkę z ostatniego piętra i czekał, aż ktoś się pojawi na dole), wulgaryzmy, filmiki porno w telefonie, kradzież słodyczy jakiemuś dziecku z drugiej klasy…

Oczywiście uwagi odczytywała na bieżąco matce. Ta jednak – kobieta o skórze spalonej w solarium, olśniewających porcelanowych zębach i różowych paznokciach długich na trzy centymetry, a przy tym tak chuda jak jedna noga Ewy – robiła tylko buzię w ciup i mówiła:

– No ja już nie wiem, kompletnie sobie z nim nie radzę. Niech się wreszcie ojciec zajmie wychowywaniem, bo ja zupełnie nie mam na tego dzieciaka wpływu. Do ośrodka jakiegoś go oddać czy co?

Szczerze mówiąc, Ewa też nie miała żadnego wpływu na Sławka, tym bardziej że trafił do jej klasy niedawno. Został przeniesiony na początku listopada – po tym, jak pobił dziewczynkę z szóstej a. Ponieważ był to kolejny jego wybryk, dyrekcja uznała, że czas na poważniejsze konsekwencje niż tylko nagany. W statucie szkoły jako wyższą niż nagana karę przewidziano właśnie przepisanie ucznia do równoległego oddziału, potem zostawało już tylko przeniesienie do innej szkoły. W skrytości ducha Ewa marzyła o tym ostatnim, odkąd chłopak po raz pierwszy pojawił się na jej lekcji. Był arogancki, zimny, ostentacyjnie obojętny i zbuntowany. Już po tygodniu, kiedy zorientowała się nieco w temacie, zaprosiła do szkoły jego matkę – na tę właśnie rozmowę, z której kompletnie nic nie wynikło.

W drodze do klasy, próbując przekrzyczeć straszliwy wrzask setki dzieciaków, Ewa opowiedziała panu Wójcikowi o tamtym spotkaniu oraz o kolejnej wywiadówce, na której mama chłopca się pojawiła, by znów stroić zatroskane miny. Ale tu przecież nie o jej miny, do diabła, chodziło.

– Może powinni państwo przyjść razem – zaproponowała Ewa, kiedy wreszcie weszli do sali i mogła mówić normalnym tonem. – Poprosilibyśmy Sławka, żeby usiadł z nami. Trzeba spróbować się porozumieć.

– Porozumieć, mówi pani – mruknął Wójcik sceptycznie.

Uruchomiła laptop, zalogowała się i wyświetliła zestawienie ocen chłopca. Mężczyzna przez kilka sekund wpatrywał się w cyfry: ciąg jedynek z matematyki, to samo z języka polskiego. Ewa zaczęła się niepokoić, bo za chwilę miał zadzwonić dzwonek, a ona bardzo nie chciała, żeby była to jeszcze jedna bezowocna rozmowa o tym, jak to nikt sobie nie radzi z dzieckiem.

– Rozumiem, że nie znał pan stopni syna? Nie logował się pan na konto rodzica?

A ponieważ pokręcił głową, wskazała mu myszkę.

– Proszę, może pan najechać kursorem – zademonstrowała – i sprawdzić, z czego są poszczególne oceny.

Tak też uczynił i znów przez kilka sekund milczał.

– To nawet z czytania ma jedynkę? Jakby wcale nie umiał czytać? – zapytał nagle, wskazując palcem ocenę opisaną jako „głośne czytanie”.

– Nie mogłam ocenić, czy umie. Odmówił.

– Co takiego?!

– Odmówił czytania. Rozumie pan, pytam wszystkich uczniów. Nawet w czwartej klasie mają jeszcze kłopoty z płynnością, teraz technika czytania wśród dzieci leży… A Sławek powiedział, że nie będzie czytał na głos, bo nie potrafi.

– Ale dlaczego?

– Liczyłam na to, że pan mi to wyjaśni. Może rzeczywiście nie umie, niektóre dzieci jakimś cudem prześlizgują się do czwartej klasy, choć nie opanowały tego, co powinny. Ja tak naprawdę dopiero poznaję pańskiego syna, jestem jego wychowawczynią raptem od dwóch miesięcy. Ta jedynka nie jest karą, proszę tego tak nie traktować. Stanowi tylko informację, że chłopiec nie czyta.

– Rozumiem. – Wójcik zamilkł na długo. Zamyślony, pocierał dłonią nos. – Ale on umie, zapewniam panią. Umie czytać. Jest wielkim fanem Harry’ego Pottera i Percy’ego Jacksona. Wręcz pochłania kolejne tomy.

Ewa za wszelką cenę starała się nie okazywać po sobie zdumienia. Odnosiła wrażenie, że zaszła jakaś pomyłka. Chyba mieli na myśli dwóch różnych chłopców. Sławek, którego uczyła, nie wyglądał na kogoś, kto przeczytał w życiu choć jedną książkę. Nie chciała tego mówić siedzącemu naprzeciw mężczyźnie, który tymczasem odwrócił wzrok od ocen syna, ale głowę miał wciąż pochyloną, jak człowiek pozbawiony sił, by ją dźwignąć.

– Wracając do pani propozycji – rzekł po chwili milczenia. – Żebyśmy się spotkali wszyscy razem. Widzi pani, to raczej niemożliwe. Moja żona właśnie wyjechała. Zostawiła list… I wyjechała.

Ewa odniosła wrażenie, że Wójcik mówi o tym z jakąś mściwą satysfakcją. Dziwne to musiało być małżeństwo, zresztą matka chłopca także była według Ewy dziwna. Ojciec z kolei – teraz, gdy minęło pierwsze negatywne wrażenie – wydawał się w porządku, z gatunku tych rozsądnych, no ale gdzie, do cholery, podziewał się przez te lata; Sławek był już w czwartej klasie, a kłopoty sprawiał chyba od zawsze. W dokumentacji klas początkowych odnotowano, że matka kontaktowała się z wychowawczynią systematycznie, była jednak kompletnie niewydolna wychowawczo, nie skorzystała z zajęć „Szkoły dla rodziców”, nie chciała także przebadać dziecka w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Jedyne, czego Ewa nie sprawdziła, to dlaczego poprzednia wychowawczyni nie zaprosiła na spotkanie właśnie ojca.

– Szkoda, że żona akurat wybrała się w podróż – odezwała się wreszcie. – Ale czy mogę zapytać, dlaczego dotąd nie kontaktował się pan ze szkołą?

– Ja? – Wójcik zaśmiał się dziwnie, jakby zakaszlał. – Ja, proszę pani, jestem od zarabiania pieniędzy. Pracowałem w Irlandii. Żaneta zawsze chciała więcej: a to mieszkanie za małe, a to nowy samochód jej potrzebny… Od pięciu lat mój dom był tam, a ona nie zamierzała się do mnie przenieść, mówiła, że byłby problem, bo dzieciak przecież musi chodzić do szkoły, a języka nie zna i będzie miał jeszcze większe kłopoty z nauką, niż ma tutaj. Przyjeżdżałem tylko kilka razy w roku, a do siebie zabierałem Sławka podczas wakacji. Ale wtedy jest najlepszy sezon w mojej robocie, wie pani, więc nie mogłem go brać na całe dwa miesiące, raptem na tydzień czy dwa…

– A czym się pan zajmuje?

– Jestem… głównie fliziarzem – przyznał z jakimś dziwnym wstydem. – Kafelki kładę.

Chciała mu powiedzieć, że to niezły zawód, ale zadzwonił dzwonek i Wójcik zerwał się jak oparzony.

– Przepraszam. Przeze mnie pani w ogóle nie miała przerwy.

Rozbawił ją tym i ujął jednocześnie.

– To miłe, że pan o tym pomyślał. Pracuję tu od dwudziestu lat, rodzice od zawsze traktują przerwy jako czas na wywiadówki, ale jak dotąd nikt nigdy nie zauważył…

– Moja mama była nauczycielką – wszedł jej w słowo. – Pamiętam, jak wyglądała, kiedy wracała do domu po ośmiu lekcjach i dyżurze. Jak wyżęta ściereczka. Ale wracając do Sławka, kiedy moglibyśmy dokończyć tę rozmowę? My obaj… Naprawdę potrzebujemy pomocy.

Coraz bardziej jej się podobało jego nastawienie.

– Kończę o piętnastej dwadzieścia – odparła. – Jeśli znajdzie pan czas o tej godzinie, proszę czekać pod pokojem nauczycielskim.

Kiwnął głową, pożegnał się i wyszedł szybko. Ewa zdążyła jeszcze zauważyć, że ma ładnie wykrojone usta i ciemny od zarostu dołek w brodzie. Potem wpuściła dzieciaki do klasy i zapomniała o męskich podbródkach oraz innych częściach ciała, ponieważ przez kolejne czterdzieści pięć minut usiłowała wtłoczyć do uczniowskich głów, co to jest podmiot, a co – orzeczenie.

 

Ojciec Sławka nie przyszedł o piętnastej dwadzieścia pod pokój nauczycielski. Dla przyzwoitości Ewa odczekała jakieś pół godziny, przy okazji sprawdziła kartkówki z czasownika – do domu zostało jej jedynie kilkanaście wypracowań, komplet sprawdzianów ze słowotwórstwa, przygotowanie kart pracy do lektury na jutro i zaległy protokół z rady pedagogicznej. Damy radę, pomyślała. Zawsze dajemy.

Przypomniała sobie, że miała zadzwonić do mamy, dawno się do niej nie odzywała. Odbębniła telefon, jak zwykle tłumiąc schowane gdzieś głęboko poczucie winy, że matka mieszka sama. Jej głos może nie brzmiał smutno, ale Ewa wiedziała swoje. To wieczne „wszystko w porządku, córeczko” wypadało tak cierpiętniczo. Tymczasem Ewa wolałaby, żeby mama wygarnęła jej wszystkie swoje żale, zamiast bohatersko milczeć.

Ponieważ dochodziła czwarta, a Wójcik się nie zjawiał, uznała, że albo wydarzyło się coś naprawdę ważnego, albo ona jednak kompletnie nie zna się na ludziach. Tak czy owak, poszła do domu, choć mówiąc szczerze, wcale nie miała na to ochoty. Ostatnio coraz częściej odkrywała, że lepiej czuje się w pracy niż we własnym domu, z własną córką.

Gdyby wiedziała, że dziś zastanie także Mirka, pewnie przesiedziałaby do wieczora i posprawdzała te wszystkie sprawdziany w szkole.

 

 

Ciąg dalszy w wersiji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Agnieszka Olejnik, 2016

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I FILIA, Poznań 2024

 

Projekt okładki: Michał Grosicki

Zdjęcie główne: wygenerowane za pomocą AI (Midjourney, wersja premium, licencja komercyjna. Magnific (detale))

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, „DARKHART”

Skład i łamanie: „DARKHART”

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-623-7

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z.o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.