Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
„NIGDY NIE CZEKAŁEM, AŻ LOS COŚ DLA MNIE ZROBI. PRZECIWNIE: BRAŁEM SIĘ Z ŻYCIEM ZA BARY. I TYLKO O JEDNĄ SPRAWĘ NIE POTRAFIŁEM WALCZYĆ. O TĘ NAJWIĘKSZĄ. O MIŁOŚĆ KOBIETY, KTÓRA BYŁA DLA MNIE JEDYNA NA ŚWIECIE”.
Marika prowadzi prywatny gabinet psychologiczny. Próbuje stanąć na nogi po śmierci męża. Choć rozwiązuje problemy swoich pacjentów, nie potrafi pomóc samej sobie. Wspiera ją wieloletni przyjaciel, Eryk, wierny i lojalny, lecz zarazem borykający się z poczuciem winy.
Historia Szymona, pacjenta cierpiącego na lęk przed zaśnięciem, pomoże Marice uwierzyć, że zły los to tylko wymówka dla tych, którzy boją się ująć ster we własne ręce.
W nowej powieści Agnieszki Olejnik, niczym w wielobarwnym gobelinie, snują się i plączą nitki ludzkich losów, tworząc historię wzlotów i upadków, miłości i zdrad, uśmiechów i łez – po prostu życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Halo? Słucham.
– Dzień dobry, czy dodzwoniłam się do prywatnego gabinetu psychologicznego „Nadzieja”?
– Tak.
– Chciałabym rozmawiać z panią Mariką Lubecką.
– Przy telefonie.
– …
– Halo! Halo?! Kto mówi?
– …
JAGODA
Obserwowałam kolejnych przechodniów, po ich twarzach usiłując odgadnąć, czy wybierają się do psychologa, czy też przypadkiem mijają akurat tę bramę. Wiedziałam, że nic tu po mnie, że niepotrzebnie sterczę na tej ulicy. Powinnam była zrobić coś dla siebie: przejść się po sklepach, wypić kawę w miłej kawiarence albo na przykład pójść do kosmetyczki. Choć po dłuższym namyśle – uznałam, że na to ostatnie nie było mnie stać. Przynajmniej na razie. Wiedziałam, że gdy wrócę do pracy, wygrzebię się z dołka finansowego; że kiedyś minie też ten drugi, którego nie nazwałabym dołkiem, a potężną czarną dziurą, w której tkwiłam od jakiegoś czasu. Rzecz w tym, że ta świadomość wcale nie poprawiała sytuacji. Nie umiałam tak po prostu czekać na koniec.
Moja siostra Gośka przyjeżdżała, kiedy tylko mogła. Wspierała mnie od początku, trzymała za rękę podczas porodu, a potem podawała kolejne ręczniki papierowe, kiedy nie mogłam przestać płakać. Bez niej chyba bym się rozsypała, zamieniła w pył.
Teraz też przyjechała, korzystając z tego, że jej mąż i synek wybrali się na męski wypad na narty.
– Idź sobie – rozkazała pozornie surowym tonem. – Wyjdź stąd, przekonaj się, że świat wciąż jest na swoim miejscu, życie trwa, ziemia się kręci. Poza tym łóżeczkiem, poza tym dzieckiem, nadal istnieje coś więcej.
Tak, istniało, wiedziałam o tym, ale dziwnie mało mnie to obchodziło. Na cokolwiek patrzyłam, dokądkolwiek poszłam, pod powiekami miałam tylko malutkie ciało Anielki, jej zniekształconą główkę, nie do końca otwarte oczka, bo miała częściowo zrośnięte powieki… Jej niewykształcone poprawnie dłonie, dziwne stópki. Sondę, przez którą trzeba ją było karmić.
– Jeśli będziesz ciągle przy niej siedzieć, po prostu zwariujesz – dodała jeszcze Gośka, pomagając mi włożyć kurtkę i dosłownie wypychając mnie za drzwi mieszkania. – Idź, przewietrz się, kup sobie jakąś książkę czy coś. Tylko nie na cmentarz, ani mi się waż. Do żywych masz iść.
Nie, na cmentarz nie chciałam. Wcześniej, jeszcze w ciąży, chodziłam, owszem. Ale tamten ból przeminął, tęsknota umarła; chyba zawsze w końcu więdnie i umiera. Już nie znajdowałam pociechy w szeptaniu do zimnego nagrobka. Szłam więc „do żywych”, mechanicznie przestawiałam nogi, jeden krok za drugim, bezmyślnie, nie uważając na to, dokąd prowadzi mnie mój otumaniony dziwnym znużeniem umysł – i po kilku takich spacerach zauważyłam, że zawsze prędzej czy później dochodzę w jedno miejsce. Na Gdańską, w okolice pewnej bramy. Stawałam tam i po prostu czekałam. Czasem robiło się tak zimno, że wreszcie przytomniałam i nakazywałam sobie wrócić do domu. Ale czasem sterczałam tak długo, aż Gośka po mnie zadzwoniła albo… aż zobaczyłam JĄ. Kobietę, od której zaczęło się moje nieszczęście.
Była ładna, jednak wcale nie dysponowała taką urodą, która rzucałaby mężczyzn na kolana. Jeszcze niedawno to ja przyćmiłabym ją, gdyby nas porównać. Teraz już nie, teraz byłam brzydka i gruba – ale Gośka powtarzała, że to chwilowe. Niedługo wrócę do dawnej formy. Tak, pewnie miała rację.
No więc kobieta, którą obserwowałam, nie była żadną pięknością, ale wszystko, co miała, było w najlepszym gatunku. Podjeżdżała pod gabinet eleganckim czarnym autem, wysiadała z niego niczym gwiazda filmowa, jakby czekali tam na nią paparazzi. Może to wrażenie brało się stąd, że poruszała się dziwnie powoli, jakby namyślała się nad każdym krokiem. Miała na twarzy wyraz pewnego roztargnienia, oszołomienia nawet, choć to mogło być przejściowe, w końcu niedawno straciła męża, może cierpiała na depresję.
Właśnie, co robi psycholożka, która wpada w dołek? Idzie do innej psycholożki czy usiłuje leczyć się sama? Sama ze sobą prowadzi długie rozmowy, cierpliwie dopytując o samopoczucie? Patrzy w lustro i widzi w nim pacjentkę?
Nie rozumiałam, po co chcę ją zobaczyć. Czy potrzebowałam potwierdzenia, że ona też cierpi? Tak, cierpiała, co do tego nie było wątpliwości. Miała ból wypisany na twarzy, w kącikach ust, w oczach, na czole. Nie umiałam jej współczuć, choć przecież nie zrobiła mi nic złego. Ale nie potrafiłam jej także nienawidzić.
Czasem dzwoniłam, żeby usłyszeć jej głos. Zaczynała zawsze bardzo profesjonalnie – mówiła miękko, przyjaźnie, tonem uspokajającym. Dopiero potem pojawiały się w nim nutki histerii. Sprawiało mi to przyjemność. Nie chciałam jej nastraszyć, nie w tym rzecz. Właściwie nie wiedziałam, czego chcę i dlaczego to robię. Może potrzebowałam rozmowy, a nie miałam odwagi o nią poprosić. Może chciałam poznać kobietę, którą los postawił na mojej drodze – może nawet ją przeprosić.
Rzecz w tym, że nie potrafiłam zrobić żadnej z tych rzeczy.
MARIKA
Pacjent miał półdługie jasne włosy, co wydało mi się niespotykane przy ciepłym odcieniu skóry i brązowych oczach. Może to tleniony blond, pomyślałam. Inna sprawa, że tylko pewien określony typ mężczyzn rozjaśnia lub farbuje włosy, ale ten nie wyglądał mi na takiego, który przywiązywałby szczególną wagę do wyglądu. Miał znoszone, nieco przybrudzone przy nogawkach dżinsy i niebieski sweter w serek, spod którego wystawał przy szyi biały T-shirt. Nie pachniał żadną wodą kolońską, choć też nie roztaczał przykrego zapachu. Wszystko to mogły być istotne informacje, więc zanotowałam je w swoim brulionie.
Od początku wiedziałam, że nie będzie łatwo. Nie potrafił się otworzyć – a może nawet sam nie uświadamiał sobie, z czym właściwie przychodzi. Miewałam już przecież takich pacjentów. To była nasza trzecia sesja, a wciąż kręciliśmy się w kółko. Nadal nie wiedziałam o nim nic ponadto, że boi się zasnąć, bo ma złe sny. To była przyczyna, dla której umówił się na sesję. Ale co dokładnie jest w tych snach i dlaczego go prześladują albo chociaż dlaczego nazywa je złymi – tego nie wiedział, nie pamiętał. Na własny użytek nazwałam jego problem „niepokojem związanym z sytuacją, kiedy śpi”. Zanotowałam: „być może lęk przed uczuciem bezbronności”.
Zapytany o życie rodzinne odpowiedział, że właściwie nie ma go wcale. Nie ożenił się. Dlaczego? Nie wie. Chyba po prostu nigdy nie spotkał kobiety, która by go zainteresowała. No, może raz podkochiwał się w jednej, ale zrezygnował. Uznał, że nic z tego nie będzie. Nie umiał odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak pomyślał. Zapisałam: „prawdopodobnie poważne problemy z samooceną”.
– A seks? – zapytałam. – Czy miewa pan przygodne relacje z kobietami, takie na jedną noc?
– Nie, tego też nie – odparł, po czym od razu uprzedził pytanie o przyczyny: – Nie odczuwam takiej potrzeby. To znaczy… Niektóre kobiety mi się podobają, ale… nie do tego stopnia, żeby aż tak się zbliżyć. Bo to przecież wymaga wielkiej bliskości.
Założyłam, że jest kryptogejem, choć delikatnie zapytany o taką możliwość, zaprzeczył stanowczo. Może wypiera swoją orientację. Może właśnie miewa męsko-męskie sny erotyczne i to budzi w nim tak silny niepokój, że instynktownie unika spania.
Już wtedy wiedziałam, że nie będzie łatwo rozpracować tego pacjenta, ale przecież lubiłam wyzwania. Dlatego wybrałam taki zawód – żeby analizować, szukać tego, co ukryte, i wreszcie znajdować rozwiązanie problemu.
Nazywał się Szymon Janiak, miał trzydzieści dwa lata. Pracował jako trener fitnessu w jednym z bydgoskich salonów SPA. Musi mieć niezłe ciało, pomyślałam, zerkając na jego umięśnione przedramiona, gdy podciągnął rękawy swetra.
– Dzisiaj porozmawiamy o dzieciństwie – zaproponowałam. – Sugerowałam to już na pierwszej sesji, ale wtedy zareagował pan niechętnie. Myślę jednak, że oswoił się już pan nieco ze mną, z naszymi rozmowami…
Przez chwilę czekałam na potwierdzenie, jakikolwiek gest, skinienie głową albo uśmiech. Nie doczekałam się. Mężczyzna skierował na mnie znużone spojrzenie i westchnął.
– Pani nie rozumie. Nie o to chodzi, że chętnie czy niechętnie, oswoiłem się czy nie... Ja po prostu nie mam o czym opowiadać. Moje dzieciństwo było nijakie. Nie znajdziemy tam nic, kompletnie nic, o czym warto by porozmawiać.
Skupiłam się na tym, żeby ukryć frustrację. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, powiedziałam sobie w duchu, po czym rozłożyłam dłonie i leciutko pochyliłam się do przodu, nie za mocno, aby pacjent nie poczuł się zagrożony, na tyle jednak, aby wiedział, że cokolwiek powie albo zrobi, ja jestem otwarta, pełna akceptacji i przyjaźnie nastawiona.
Cztery godziny później, zmęczona i zniechęcona, wyszłam spod prysznica. Nie zdążyłam się porządnie wytrzeć, z włosów kapała mi woda, ale pukanie do drzwi było tak natarczywe, że poszłam otworzyć, psiocząc pod nosem, że będzie trzeba wycierać podłogę.
Eryk miał na twarzy niemal dziecinny uśmiech. Mina trochę mu zrzedła, gdy zobaczył ręcznik kąpielowy, w który byłam zawinięta, i moje nagie ramiona, na których perliły się kropelki wody.
– Przepraszam – mruknął. – To się nazywa nie wstrzelić się we właściwy moment.
Wyciągnął przed siebie reklamówkę, ale już po chwili cofnął ręce, zapewne uświadamiając sobie, że gdybym przestała podtrzymywać ręcznik, ten by się zsunął i stałabym przed nim naga.
– Co tam masz? – zapytałam bez entuzjazmu.
– Lody. I likier kawowy. Pomyślałem, że dobrze ci zrobi odrobina słodyczy. Przez telefon brzmiałaś po prostu beznadziejnie.
Uśmiechnęłam się jednym kącikiem ust.
– Dzięki za komplement – powiedziałam z przekąsem. – „Brzmiałaś beznadziejnie”. Od razu mi lepiej. No, idę się ubrać, a ty zasuwaj z tymi lodami do kuchni.
– Włożyć do zamrażalnika?
– Nie, Boże broń, jeszcze się strujemy. Nie wolno zamrażać drugi raz. Po prostu nałóż do pucharków albo szklanek. I nalej tego likieru, może rzeczywiście dobrze mi zrobi.
Wróciłam do łazienki i wytarłam się mocno, żeby dobrze ukrwić skórę. To był nawyk z czasów młodości, kiedy mówiło się, że im bardziej szorstki ręcznik, tym jędrniejsze będzie ciało. W tamtych czasach zależało mi na jędrności, gładkości skóry i tych wszystkich bzdurach. Teraz już nie.
Zawinęłam włosy w turban, żeby przynajmniej z nich nie ciekło, szybko włożyłam ulubiony dres i wzięłam starą koszulkę Damiana, by wytrzeć nią mokre ślady z podłogi. Gdy uznałam, że jest w miarę sucho – w każdym razie na tyle, że się nie poślizgnę – wrzuciłam ją do prania, po czym poszłam do kuchni.
– Znam cię – odezwał się Eryk znad pojemnika z lodami. – Nie starłaś kropelek z kabiny prysznicowej, a potem będziesz kląć, że zrobiły się zacieki.
– Znasz mnie – potwierdziłam pogodnie. – Jak zły szeląg. Ale tym razem to akurat twoja wina. Gdybyś nie przyszedł nie w porę, umyłabym się do końca i na pewno bym sobie przypomniała o wytarciu kabiny. – Urwałam, bo przyjaciel zrobił wymowną minę. – Naprawdę! Czasami ścieram!
No dobrze, byłam bałaganiarą. Zapominałam zebrać wodę z szyby kabiny, okna myłam tylko dwa razy w roku, mniej więcej w tym samym terminie, kiedy ścierałam kurz ze szczytu szafek kuchennych i wymiatałam pajęczyny zza szafy – czyli przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Czasem zastanawiałam się, czy inni naprawdę robią to częściej, tak często, jak deklarują. Czy możliwe, żebym różniła się tak bardzo od reszty ludzkości?
Nie byłam brudasem, to nie tak. Kuchenka, zlew, ubikacja, umywalka – takie rzeczy musiały być czyste, wiadomo, z oczywistych i praktycznych powodów: używanie brudnych stałoby się obrzydliwe. Ale okna? Jaka to różnica, czy są myte co miesiąc, czy co sześć – skoro mieszkając w centrum wielkiego miasta i tak ma się wiecznie przykurzone szyby?
No dobrze, może jednak była różnica, lecz nie chciało mi się o tym myśleć. W ogóle niewiele rzeczy mi się chciało, a już zwłaszcza ostatnio. Od śmierci męża nie dbałam o dom. Nie dbałam też jakoś szczególnie o siebie, ponieważ nie widziałam takiej potrzeby. Kto wie, gdyby nie Eryk i jego kąśliwe uwagi, może zupełnie bym się zapuściła. To on swoją nieco szorstką przyjaźnią zdołał postawić mnie do pionu po tych najgorszych pierwszych miesiącach żałoby.
Mój mąż miał na imię Damian. Był dla mnie uosobieniem wszystkiego, co zawiera się w słowie „czarujący”. Miał ciemne włosy, niemal czarne oczy, piękny uśmiech, był wysoki i szczupły. Choćby nie wiem jak dokładnie się golił, na jego twarzy zawsze widniał granatowy cień zarostu. Jeśli do tego dodać swobodny, nieco uwodzicielski sposób bycia i błyskotliwe poczucie humoru – otrzymamy ideał. Kochałam go zupełnie bezkrytycznie. Dla niego starałam się pięknie wyglądać, dla niego sprzątałam, gotowałam, urządzałam mieszkanie. Był w moim życiu światłem, które wskazywało drogę. Po jego śmierci spowiła mnie ciemność.
Pobraliśmy się w okolicach trzydziestki. Oboje byliśmy psychologami, nawet po tej samej uczelni, tyle że on o dwa lata starszy. W czasach studenckich nie znaliśmy się osobiście, pamiętałam go jednak z uczelnianych korytarzy; wodziłam za nim wzrokiem, bo był najprzystojniejszym studentem psychologii, w ogóle najprzystojniejszym facetem, jakiego w życiu widziałam. Wprawdzie moja przyjaciółka Ela nie podzielała tego zachwytu; mawiała, że wygląda jak jakiś szemrany mafioso, ale jak wiadomo, wygląd to kwestia gustu. Dla mnie Damian był idealny.
Kiedy się poznaliśmy – na imieninach wspólnego znajomego właśnie z czasów studenckich – ja już miałam ufundowany przez bogatego tatusia prywatny gabinet, on pracował jako psycholog w szkole integracyjnej. Nie znosił tej roboty. Tamtego pierwszego wieczoru (a właściwie pierwszej nocy) rozmawialiśmy bite cztery godziny. O tym, że chciałby mieć kontakt z dorosłymi pacjentami, nie z dziećmi i przede wszystkim – nie z ich roszczeniowymi rodzicami. O tym, że w ogóle chyba źle wybrał zawód i że najbardziej (ale do tego przyznał się dopiero po północy, gdy już sporo wypił) chciałby pisać książki – poradniki typu „Jak sprawiać wrażenie pewnego siebie”, „Jak uwieść kobietę” albo „Zadbaj o swój wizerunek”.
– Ale piszesz? Próbujesz? – zapytałam go wtedy, a on przyznał się, że owszem, wysłał nawet próbkę tekstu do kilku wydawnictw, ale jak dotąd nic, żadnej odpowiedzi.
Podobał mi się tak bardzo, że zrobiłabym wówczas wszystko, byle go zatrzymać, byle ze mną jeszcze rozmawiał. Zaproponowałam więc, że gdyby zechciał, mogłabym zostać jego pierwszą recenzentką. Mógłby później wysłać do wydawcy moją rekomendację, może to by pomogło. Oczywiście pocieszyłam, że brak odpowiedzi to na swój sposób dobra wiadomość; przecież znacznie gorzej byłoby, gdyby otrzymał wyraźny sygnał, że z tekstem jest coś nie tak.
– Rozumiesz – perorowałam, choć kompletnie się na tym nie znałam – to jest tak, że gdyby wydawca dostał tekst jednoznacznie zły, od razu by go odrzucił. Wówczas dostałbyś informację: nie, dziękujemy, nie wydamy tego. Natomiast jeżeli tekst jest dobry, zaczyna się proces decyzyjny. Bo przecież to musi być nie tylko dobre, to się jeszcze musi opłacać. Więc skoro ci nie odpisali, to znaczy, że biorą pod uwagę wydanie, ale wciąż ważą za i przeciw.
Ostatecznie nie tylko nie wydał, ale nawet nie dokończył żadnej książki, lecz tamtej pierwszej nocy gotowa byłam zapewnić go, że na pewno pisze znakomicie. Wypiłam znacznie mniej niż on, byłam jednak wystarczająco odurzona zakochaniem, które właśnie we mnie zakiełkowało – po wielu latach posuchy, bo ostatnią miłość przeżywałam w klasie maturalnej. Kręciło mi się w głowie, miałam ogromne rumieńce i brakowało mi tchu.
Przyjęcie imieninowe potrwało do drugiej nad ranem, goście się rozeszli, a my wciąż rozmawialiśmy, tyle że spacerując po pogrążonej w ciemności Bydgoszczy. Było zimno, wiał wilgotny wiatr (nasz wspólny znajomy miał na imię Sławek i obchodził imieniny na początku listopada), a my nie mogliśmy się rozstać, aż wreszcie zaproponowałam, żebyśmy poszli do mnie, do małego mieszkanka, które kupili mi rodzice, gdy dostałam się na studia.
– Serio? Kupili ci kawalerkę? Wow! – wyraził swoje uznanie. – Chyba muszą być przy forsie.
– No, radzą sobie, tata jest biznesmenem – odparłam wymijająco. – A mieszkanie miało być lokatą kapitału. Wiesz, plan był taki: na czas studiów wystarczy mi jeden pokoik, potem wyjdę za mąż i się przeprowadzę, a mieszkanko będziemy komuś wynajmować.
– Ale nie wyszłaś – stwierdził lekko.
– Nie wyszłam.
– I Bogu dzięki.
Nie dokończył. Czy dlatego „Bogu dzięki”, że teraz mógł tu przyjść i wciąż ze mną rozmawiać, zwierzać się z planów i marzeń, a nad ranem zaparzyć nam obojgu czarną jak smoła kawę i wreszcie pożegnać się, zostawiwszy numer telefonu nabazgrany na gazecie z programem telewizyjnym? Czy może raczej „dzięki Bogu”, bo mu się podobałam, bo od razu zobaczył we mnie swoją przyszłą żonę? Tego nie wiedziałam.
W tym pierwszym okresie naszej znajomości nie analizowałam, nie rozpamiętywałam, co powiedział albo czego nie powiedział – nadal byłam jak pijana, nie do końca przytomna. Już po trzech tygodniach poszliśmy do łóżka (dla mnie był to pierwszy raz), bardzo szybko on przedstawił mnie swoim rodzicom, ja jego swoim, zaczęliśmy razem spędzać weekendy, potem urlopy, a wreszcie święta. Żadne z nas nie dążyło do sformalizowania tej znajomości, po prostu dobrze nam było razem, wrośliśmy nawzajem w swoje życie, ja zaprzyjaźniłam się z jego przyjacielem Erykiem, on zdołał obłaskawić początkowo niechętną mu Elkę, którą traktowałam niemal jak siostrę. Kto wie, może wcale byśmy się nie pobrali, gdyby nie wpadka. Nie brałam pigułek, bo bardzo mi się od nich psuła cera, poprzestawaliśmy więc na prezerwatywach – i już wkrótce przekonaliśmy się o zawodności tej metody. Właściwie wcale się nie zmartwiłam, a Damian nawet zareagował radością. Oświadczył się jakiś miesiąc po tym, jak zrobiłam test.
– Nie musisz się ze mną żenić – odparłam wtedy lekko.
To nie były romantyczne zaręczyny, takie z pierścionkiem i bukietem kwiatów. Po prostu leżeliśmy na kocu nad Brdą, rozkoszując się dotykiem słońca na twarzach, i on zaproponował, żebyśmy się pobrali.
– To nie te czasy, że trzeba – dodałam. – Panna z dzieckiem jest okej, nikogo nie szokuje.
– Wiem. Ale dla mojego dziecka mogłoby to nie być okej. Tak myślę, że dzieci wolą mieć tradycyjną rodzinę.
Wolałabym, żeby zamiast tego powiedział coś w rodzaju: „Bardzo cię kocham” albo „Boję się, że mi uciekniesz, że ktoś mi ciebie zabierze” – cokolwiek choć odrobinę romantycznego. Pobrać się, żeby dziecko było zadowolone? Cóż, nie był to szczyt moich marzeń, ale musiałam przyznać, że takie postawienie sprawy dowodziło pewnej dojrzałości i odpowiedzialności. Oczywiście się zgodziłam, bo przecież kochałam go wciąż tą samą łapczywą miłością i nie miałam żadnych wątpliwości, że właśnie z tym mężczyzną chcę spędzić życie.
Ślub odbył się bardzo szybko, zwłaszcza że ojciec nalegał, żeby nie trzeba było ukrywać brzucha.
– Ale dlaczego „ukrywać”, tato? – Nie zrozumiałam. – To żaden wstyd. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku.
– Pewne rzeczy się nie zmieniają – brzmiała odpowiedź. – Ludzie powinni się pobierać, bo nie mogą bez siebie żyć, a nie dlatego, że dziecko jest w drodze.
– Trochę za późno na takie uwagi. Ono już jest w drodze, zauważyłeś? Więc jakie ma teraz znaczenie, czy widać mój brzuch, czy nie widać? Chodzi ci tylko o to, co ludzie powiedzą?
Ojciec trochę się wówczas obraził, ale nie zamierzałam przepraszać za to, że powiedziałam prawdę. Zresztą wkrótce Damian w sobie tylko znany sposób załagodził sprawę. Kupił dobry koniak i wybrał się do przyszłego teścia na poważną rozmowę. O czym i w jaki sposób rozmawiali, tego się nie dowiedziałam – dość, że tata dał się udobruchać i nawet na swój szorstki sposób zaczął okazywać zięciowi sympatię.
Tak więc ślub odbył się bardzo szybko – dzięki znajomościom (a może pieniądzom) ojca znalazł się od ręki wolny termin w Urzędzie Stanu Cywilnego w Szubinie, czyli moim rodzinnym miasteczku. Zamiast wesela urządzono nam eleganckie przyjęcie w restauracji, bo na organizację czegoś większego zwyczajnie było za późno. Zresztą ani ja, ani Damian nie lubiliśmy tańczyć, nigdy więc nie marzyliśmy o tradycyjnej zabawie weselnej.
Prezentów także nie chcieliśmy. Wszystkim, którzy pytali, czego byśmy sobie życzyli, odpowiadaliśmy po prostu: pragniemy własnego miejsca na ziemi. Więc zamiast wydawać pieniądze na nietrafione prezenty, dajcie je nam. Nie kupujcie kwiatów ani śmiesznych gadżetów, lepiej włóżcie stówę w kopertę, to nam się bardziej przyda.
– Przecież nie zbuduję wam domu – obruszył się mój ojciec. – Bez przesady, to nie chodzi o pieniądze, tylko… Mężczyzna powinien sam zadbać o dach nad głową dla swojej kobiety.
– Tere-fere – kpiłam. – Może jeszcze powinien wyruszyć na łowy i przynieść upolowaną antylopę na wesele? Tato, hello, czasy się zmieniły. Zauważyłeś? A poza tym z tego, co pamiętam… Kiedy ty rozkręcałeś firmę, żyliście z pensji mamy. Nie było tak?
– Było, było – niechętnie przyznał ojciec. – Ale to nie zmienia faktu, że domu wam nie postawię. Już i tak się wykosztowałem na ten twój gabinet w centrum Bydgoszczy.
Gdyby relacje w naszej rodzinie nie były takie dobre, pewnie bym się obraziła, że tata wypomina mi takie sprawy. Ale były dobre. Doskonałe. Znacznie lepsze niż u Damiana, który z rodzicami miał zawsze bardzo luźny kontakt. Mój ojciec kochał mnie zupełnie po wariacku, zawsze byłam jego małą córeczką i doskonale wiedziałam, że gdybym tylko prosiła wystarczająco długo, zbudowałby dla nas ten dom. Rzecz w tym, że wcale nie chciałam. Marzyło mi się wspólne – z Damianem – dochodzenie do wszystkiego. Nie chciałam nikomu zawdzięczać tego miejsca, które miało stać się naszą przystanią na resztę życia. Mieliśmy kawalerkę i gabinet na Gdańskiej, w naprawdę świetnej lokalizacji – czy to nie wystarczy na początek? Oczywiście Damian jeszcze przed ślubem rzucił pracę w szkole i wraz ze mną zaczął przyjmować prywatnych pacjentów. Za jego namową nadaliśmy gabinetowi nazwę „Nadzieja” i wykupiliśmy reklamę w lokalnych gazetach oraz w Internecie – to okazało się strzałem w dziesiątkę. Nasze kalendarze były wypełnione po brzegi, pacjenci polecali nas jeden drugiemu.
Pierwsza skaza na tym ślicznym obrazku pojawiła się kilka miesięcy po ślubie, kiedy płód obumarł i musiałam urodzić martwe dziecko. Wszystko to stało się bez ostrzeżenia, bez przyczyny – jak to określił lekarz. Nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi, dlaczego serduszko dziecka, które znajduje się w najlepszym, najbezpieczniejszym miejscu, jakie wymyśliła natura, nagle po prostu przestaje bić.
– Tak bywa – tłumaczył mi ginekolog. – Mniej więcej czterdzieści procent takich przypadków pozostaje niewyjaśniona. Trzeba szukać pozytywów, tłumaczyć sobie, że natura wie, co robi…
Tak też robiliśmy: powtarzaliśmy, że tak jest lepiej niż gdyby dziecko miało być chore. Póki co skoro ciąży nie było (lekarz kazał się wstrzymać na jakiś czas z kolejnymi próbami), postanowiliśmy korzystać ze swobody, którą los tak niespodziewanie nam zwrócił. Planowaliśmy wyjazdy zagraniczne, wędrówki po górach, wyprawy rowerowe, marzył nam się kilkudniowy spływ kajakowy… I tylko wciąż odkładaliśmy realizację tych marzeń na czas, kiedy „wreszcie staniemy na nogi”.
W końcu zarobiliśmy tyle, żeby móc kupić większe mieszkanie.
– Widzisz? – mówił Damian. – Może to tak miało być. Wtedy gnieździliśmy się w kawalerce, teraz mamy trzy pokoje, idealnie, jeden dla juniora.
Jakoś tak cały czas zakładał, że będziemy mieli chłopca. Mnie w zasadzie było wszystko jedno, zastanawiałam się tylko, czy on nie będzie rozczarowany, jeśli jednak urodzi się córeczka. Nie dane mi było się o tym przekonać, ponieważ nigdy już nie zaszłam w ciążę. Po czterech latach prób przestaliśmy nawet rozmawiać o dziecku. Raz tylko, podczas świąt Bożego Narodzenia, Damian poruszył ten temat. Zapytał, czy nie warto by się przebadać. Ustaliliśmy wówczas, że zrobimy to na wiosnę, ale w marcu znalazł sobie nową pasję: zaczął grać w squasha i każdą wolną chwilę spędzał w hali przy Portowej. Inna sprawa, że owych wolnych chwil nie było znów tak wiele. Temat badań albo choćby wizyty u lekarza jakoś się rozmył, na nic nie było czasu, ja też w codziennym zabieganiu wciąż zapominałam o całej sprawie. Zresztą sypialiśmy ze sobą coraz rzadziej, seks stał się raczej czymś w rodzaju małżeńskiej rutyny.
– Uważam, że powinniśmy się gdzieś wybrać tego lata – powiedziałam kiedyś w czasie niedzielnego śniadania. – Pamiętasz jeszcze, że dawniej marzyliśmy o podróżach? Ciągle tylko gromadzimy pieniądze, a przecież życie nam ucieka. Co powiesz na Santorini albo Kretę? Rodos? Czy ja wiem? Coś spokojnego, połączenie morza i gór…
– Nie lepiej zimą? – zapytał Damian, przełykając kęs bułki z twarożkiem. – Wtedy jest taniej, no i nie ma upałów. Są takie kierunki, gdzie można wypoczywać cały rok. Egipt na przykład.
Egipt nie pociągał mnie w żadnym stopniu, wyobrażałam sobie tłumy turystów i natrętnych Arabów nagabujących mnie, abym przejechała się na wielbłądzie, ale dla świętego spokoju się zgodziłam. Chciałam odmiany, czegoś ożywczego – czegoś, co wniesie powiew świeżości do naszego małżeństwa.
Nie wniosło, nie zdążyło. Na początku sierpnia Damian zginął w wypadku samochodowym. Nie popełnił żadnego błędu; zawsze jeździł przepisowo i bardzo ostrożnie. To kierowca auta jadącego z naprzeciwka był pijany i wypadł ze swojego pasa na zakręcie. Nie mogłam go nawet znienawidzić, ponieważ on także zginął na miejscu.
– Roztapiają się. – Głos Eryka wyrwał mnie z niewesołych wspomnień.
– Co takiego?
– Lody. Masz już zupę lodową w pucharku. Jeśli nie zaczniesz jeść, będziesz mogła użyć słomki zamiast łyżeczki.
– W sumie jaka to różnica? – Wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się, choć zapewne wypadło to blado. – Smak ten sam, prawda?
– No, myślę, że jednak w przypadku lodów liczy się jeszcze konsystencja i temperatura. W przeciwnym razie ludzie piliby po prostu słodzoną śmietanę. – Eryk nachylił się i obficie polał nadtopioną porcję likierem kawowym. – Wsuwaj, to naprawdę pyszne.
Posłusznie sięgnęłam po swoją porcję i spróbowałam. Przymknęłam oczy i wydałam z siebie coś w rodzaju westchnienia, żeby pokazać przyjacielowi, że bardzo mi smakuje. I chyba nawet tak było – rzecz w tym, że od jakiegoś czasu nie miałam apetytu. Nie zwracałam szczególnej uwagi na doznania smakowe. Zresztą żadne doznania. Zupełnie jakby te wszystkie łzy, które wylałam po śmierci Damiana, wypłukały ze mnie radość, umiejętność odczuwania przyjemności, błogości, odprężenia czy choćby ulgi.
– No to powiedz wreszcie, w czym rzecz.
– Co masz na myśli? – Nie zrozumiałam.
– Twój dzisiejszy stan ducha. Przecież widzę, że coś jest nie tak. A wcześniej, przez telefon, słyszałem to w twoim głosie.
– Nie… Nie o to chodzi, że coś nie tak. Po prostu zadzwoniłeś akurat po wyjątkowo trudnym pacjencie.
– Na czym polega „wyjątkowo trudny pacjent”?
Nie chciało mi się o tym rozmawiać. Przecież i tak mi nie doradzi, nie zna się na tym. Gdybym kupowała sobie psa albo chociaż chomika, wówczas Eryk byłby właściwą osobą do udzielania rad.
– No, nic nie mogłam z niego wyciągnąć – powiedziałam ogólnikowo. – Wiesz, z niczym nie ma problemów, „dzieciństwo okej”, „relacje okej”, a zapomina o tym, że gdyby było tak całkiem okej, toby do mnie nie trafił.
– Rozpracujesz go – odparł Eryk z nutką pochlebstwa w głosie. – Nie takich połamańców życiowych już brałaś na tapetę i zawsze ci się udawało znaleźć źródło problemów.
– Może masz rację.
Lody były rzeczywiście pyszne. Podkuliłam nogi i wcisnęłam się w róg kanapy. Było mi prawie dobrze. Gdyby nie fakt, że było mi przede wszystkim źle.
– A poza tym? – zapytał znów Eryk. – Masz na czole taką kreskę. – Nachylił się z fotela i czubkiem palca powiódł po linii na mojej skórze. – Czyli czymś się martwisz. Coś cię zdenerwowało.
Zaśmiałam się. Niemożliwe, żeby znał mnie aż tak dobrze. Jak brat.
– Jesteś w tym dobry – przyznałam. – Czasem myślę, że powinieneś być terapeutą, tak jak my. Jak ja – poprawiłam się prędko. – No więc owszem, coś mnie zdenerwowało. Znowu miałam głuchy telefon.
– Ten sam głos?
– Wydaje mi się, że tak. Ale wiesz, między nimi jest taki odstęp czasowy, że mogę się mylić. Poza tym ta kobieta dzwoni z różnych miejsc. Dziś na przykład w tle słychać było ruch uliczny, taki raczej intensywny.
– O której to było?
Wzruszyłam ramionami. Nie pamiętałam.
– Może koło południa? – zastanawiałam się głośno. – Nie wiem, nie jestem pewna.
– Czy to możliwe, że ona stała na chodniku na Gdańskiej, no wiesz, przed drzwiami twojego gabinetu… I wahała się, czy wejść?
– Teoretycznie możliwe. Ale daj spokój, ludzie nie wchodzą tak po prostu do psychologa. Dzwoni się, umawia, kartkuje kalendarz, wybiera godzinę. To trochę inaczej niż z sieciówką ubraniową, że widzisz witrynę i myślisz: „A wejdę, co mi szkodzi”.
– Wiem, wiem. Nie irytuj się. Tylko rozważam taką możliwość.
– I właściwie jakie to ma znaczenie? Nawet jeśli stała na chodniku i się wahała… Wcześniej dzwoniła z innych miejsc. Raz, jestem prawie pewna, były takie odgłosy jak w windzie.
– Twojej windzie? Mam na myśli… W twoim bloku? Tutaj?
Zaniemówiłam. Nie przyszło mi to wcześniej do głowy. Czy to możliwe, żeby kobieta, która wydzwaniała do mnie od kilku tygodni, ale nigdy nie powiedziała, o co jej chodzi – znała mój adres? To było przerażające, choć nie umiałabym powiedzieć, czego właściwie się boję. W głosie nieznajomej nie było wrogości. Chyba.
– Każda winda brzmi podobnie – odparłam wymijająco. – Wiesz co? Nie mówmy już o tym. Obejrzymy jakiś film? Na co masz ochotę?
Eryk westchnął i spojrzał na mnie znacząco. Oboje wiedzieliśmy, że ostatecznie i tak wybierzemy coś, co spodoba się mnie, a nie jemu. Zapewne będzie to coś, co powinno wprawdzie być komedią, ale skończy się tak, że będę wycierać łzy rękawem dresu, aż wreszcie Eryk wstanie i przyniesie mi rolkę ręczników papierowych.
Kochany!
Eryk już poszedł, jest prawie północ, a ja padam na twarz, ale przecież nie mogłabym spać spokojnie, gdybym do Ciebie nie napisała. Do niedawna nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tego potrzebuję, tych naszych „rozmów” – dokładnie do ostatniego wtorku, kiedy to leżałam jak betka z jelitówką, i choć błagałam Eryka, nie chciał mi podać laptopa, abym napisała kilka słów.
Swoją drogą ciekawe, co by sobie o mnie pomyślał, gdybym mu wtedy powiedziała, że piszę maile do Ciebie. Czy uznałby, że to normalny etap żałoby, czy raczej zacząłby mi się badawczo przyglądać, uważając, że powoli i nieodwołalnie wariuję?
Obawiałam się, że nie zrozumiałby tej potrzeby – dlatego nie powiedziałam mu, po co mi laptop, nie umiałam się przyznać do tego mojego dziwactwa. Zresztą czy to na pewno dziwactwo? Ludzie mają różne rytuały, któż wie o tym lepiej niż my dwoje, prawda? Skoro niektórzy z moich pacjentów mogą robić trzy kroki w tył na widok czarnego kota, spluwać przez lewe ramię, spotkawszy zakonnicę, odpukiwać w niemalowane drewno, mówiąc o śmierci, to dlaczego ja nie miałabym pisać do nieżyjącego męża? Wprawdzie to nieco inna kategoria, nie zabobon, lecz rodzaj porządkowania myśli, ale wszystkie te zachowania łączy jedno: nie mają sensu, lecz przynoszą jakiś rodzaj uspokojenia.
A zatem skoro mowa o porządkowaniu myśli i uspokojeniu: u mnie wszystko w porządku z wyjątkiem dwóch spraw, które mi dziś w jakiś sposób nie wyszły i teraz mnie drażnią jak kamyk w bucie. Pierwszą był kolejny głuchy telefon, tym razem wykonany z ulicy. Odezwała się chyba ta sama kobieta, której głos słyszałam w poprzednich takich sytuacjach, ale absolutnej pewności mieć nie mogę. Ostatnim razem, czyli jakieś dwa tygodnie temu, wydawał się nabrzmiały od emocji, pisałam Ci o tym – teraz myślę, że ona być może wówczas płakała.
Początkowo jakoś łatwo mi było ignorować te telefony, lecz dziś coś się zmieniło. Poczułam się… odpowiedzialna za tę osobę. Ona chyba usiłuje poprosić mnie o pomoc. Tylko – jak miałabym tej pomocy udzielić, skoro zawsze jedynie upewnia się, że rozmawia ze mną, po czym nie odzywa się więcej?
Rozmawiałam o tym z Erykiem, ale nie potrafił mi doradzić ani mnie uspokoić. Stwierdził tylko, że dziś być może dzwoniła sprzed drzwi. Według niego zamierzała wejść i umówić się na sesję, zatelefonowała, aby się upewnić, że jestem w gabinecie – po czym zabrakło jej odwagi. Po namyśle przyznałam mu rację; rzeczywiście mogło tak być. A to może oznaczać, że jest coraz bliżej, że dzień, w którym ona zdecyduje się na rozmowę, nadejdzie prawdopodobnie już wkrótce. I tylko zupełnie nie rozumiem, dlaczego budzi to mój niepokój. Jakby intuicja podpowiadała mi, że ta kobieta przyniesie ze sobą coś złego.
Gdybyś żył, gdybyś był teraz obok mnie, pewnie w ogóle bym się tym nie przejmowała. Potrafiłeś zracjonalizować wszystkie moje głupie lęki, wlać we mnie otuchę i dać mi jakiś rodzaj pewności siebie. Przy Tobie nigdy nie byłam tak rozdygotana.
Druga sprawa, o której wspomniałam, że mi dziś nie wyszła, że drażni i uwiera – to pacjent, z którym mam problem. Szymon J. Mężczyzna, któremu – jak twierdzi – nie dolega nic poza tym, że ostatnio nie lubi spać albo wręcz boi się zasnąć. Nie potrafi powiedzieć dlaczego. Czuje po prostu, że śni mu się coś niedobrego, jednak nie pamięta snów, nie umie zatrzymać pod powiekami nawet niewyraźnych obrazów tego, co mu się śniło. Budzi się wystraszony, nękany niejasnym lękiem, niepokojem, może poczuciem winy – nie był w stanie tego nazwać.
Miałam już pacjentów z somnifobią, nawet taką zaawansowaną, z objawami somatycznymi. Pamiętam pacjentkę z kołataniem serca, które pojawiało się wraz ze ścieleniem łóżka. Ale tam przyczyny były jasne: ta kobieta straciła kilkumiesięczne dziecko, umarło właśnie podczas snu. Miało bezdech i kiedy je rano znalazła, było już zupełnie sine i zimne. Inny pacjent cierpiał na somnifobię z powodu nasilonego chrapania – zawsze mu się wtedy śniło, że tonie w czymś gęstym. Tymczasem tutaj nie mogę znaleźć przyczyny. Żadnej traumy z dzieciństwa, żadnego stresu pourazowego, żadnych mrocznych wspomnień. Facet nie ma żony, narzeczonej; nigdy nie miał. Twierdzi, że nie jest homoseksualistą, odrzucił także moje delikatne sugestie, że może sobie nie zdawać sprawy ze swojej orientacji. Nigdy nie był w związku, nigdy nie uprawiał seksu. Cóż, może jest po prostu aseksualny.
Dziś znów wypytywałam o rodzinę. Jedynym tropem, który wydaje się mieć znaczenie, jest śmierć ojca. Szymon nie potrafi powiedzieć dokładnie, kiedy zmarł – nie pamięta tej śmierci, nie umie nawet podać przyczyny. Zdaje się, że nie było to nagłe – nie pamięta szoku, jakiejś wielkiej rozpaczy; skłania się raczej ku wersji, że była to choroba, o której z nim (wówczas chyba pięciolatkiem) nikt nie rozmawiał. Zastanowiło mnie, jak to możliwe, że nigdy potem nie drążył tego tematu. Przecież zwłaszcza w okresie dorastania dzieciaki chcą wiedzieć takie rzeczy: jaki był ojciec, dlaczego umarł, czy się z matką kochali, czy kłócili… Na tej podstawie młody człowiek buduje jakąś część własnej tożsamości. Zapytałam więc o to – ale pacjent twierdzi, że nigdy nie zadawał takich pytań. „Nie było okazji” – tak to określił – „bo mama szybko wyszła ponownie za mąż, jest teraz szczęśliwa i nie chciałem poruszać tematów, które mogłyby ją zaboleć”.
Wyobrażam sobie, co byś powiedział, gdybyś tu był. Pewnie otworzylibyśmy dobre wino, jak zwykle po ciężkim dniu, nalałbyś sobie odrobinę, powąchałbyś i spróbował, robiąc przy tym te śmieszne miny, że niby znasz się na winach i oceniasz bukiet. Potem uznałbyś, że może być, nalałbyś więc nam obojgu. Zastanawiałbyś się przez chwilę nad tym, co powiedziałam, a potem skomentowałbyś to tak:
– W takim razie albo mamy do czynienia z naprawdę bardzo empatycznym facetem, który nie chce mącić szczęścia mamusi, albo…
Tu przerwałbyś i upił łyczek wina, czekając, aż sama podejmę wątek.
– Albo tu jest właśnie pies pogrzebany – dokończyłabym Twoją myśl. – W tym, czego ten człowiek nie wie. O co nie chce zapytać matki.
– Albo o co boi się pytać – uzupełniłbyś.
A potem oboje w zamyśleniu pokiwalibyśmy głowami i dopilibyśmy wino.
Widzisz? Od razu lepiej. Rozmowa z Tobą, choć prowadzona w taki dziwny sposób, naprawdę pomaga mi uporządkować myśli.
Dziękuję, Kochany. Tęsknię za Tobą.
Czekaj na mnie, gdziekolwiek teraz jesteś.
Twoja Marika
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Agnieszka Olejnik, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce: © Zivica Kerkez/Shutterstock
Redakcja: Malwina Kozłowska
Korekta: Agnieszka Luberadzka
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-975-9
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.