Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zabawne, doprawione refleksją przygody geja z małego miasteczka.
Młody gej z prowincji przybywa do stolicy, by rozpocząć studia dziennikarskie. Jest pełen obaw, ale i nadziei na spełnienie swoich najskrytszych marzeń. A marzy przede wszystkim o miłości. Wielkiej, romantycznej, prawdziwej. Bez żalu zostawia za sobą życie w małym miasteczku na wschodzie kraju i zaczyna szukać. Wchodzi w całkiem nowy, pełen pułapek świat. Naiwny, marzący o księciu z bajki nie słucha ani własnej intuicji, ani ostrzeżeń przyjaciółek. Chce kochać i być kochanym. Za wszelką cenę. Czy rachunek za miłość nie okaże się zbyt wysoki?
Ta powieść udowadnia, że każdy ma prawo kochać, niezależnie od tego, kogo kocha. Wyruszcie w przygodę ubraną w humor, przezabawne dialogi i po prostu żyjcie chwilą!
Agnieszka Nikczyńska, ksiazki-takie-jak-my.blogspot.com
„Gej w wielkim mieście” to niesamowita opowieść o poszukiwaniu prawdziwej miłości i swojego miejsca w świecie dorosłych. To lekcja o braniu odpowiedzialności za własne czyny, akceptacji oraz stawianiu granic.
Andżelika Jaczyńska, czytamdlaprzyjemnosci.blogspot.com
Lekko i z humorem! Tak Mikołaj Milcke wprowadza nas w homoseksualny świat. To historia młodego chłopaka dążącego do spełnienia swoich marzeń, który mimo trudności i uprzedzeń uparcie poszukuje własnego JA. Szuka miłości, o którą wcale nie jest łatwo i cały czas wierzy, że los się do niego uśmiechnie.
Ewelina Górowska, ewelina-czyta.blogspot.com
Czy Polacy są gotowi poznać tę historię o odkrywaniu siebie? Nie wiem. Mam nadzieję, że tak. Ja z przyjemnością czytałam o tym, jak gej z małego miasteczka podbija wielki świat. Polecam!
Katarzyna Bieńkowska, www.poligondomowy.pl
Zabawna, wzruszająca ... przerażająca. Znajdziecie w tej serii prawdziwą szkołę życia. Uważajcie, bo każdy kolejny tom jest jeszcze lepszy od poprzedniego.
Dominika Łęczycka, https://www.instagram.com/domilkaa/
Mikołaj Milcke – ur. w 1981 r. w Sokołowie Podlaskim, pisarz, dziennikarz, autor tekstów piosenek. Przez wiele lat związany zawodowo z TVP, później z Wirtualną Polską. Publikował w „Polityce”, „Sukcesie”, portalach Onet i Polki.pl, współpracował też z Polskim Radiem, Radiem Kolor i TVN24.
Należy do najpoczytniejszych w Polsce autorów literatury LGBT. Debiutował powieścią „Gej w wielkim mieście” (2011), następnie ukazała się jej druga część „Chyba strzelę focha!” (2013). Obydwie zyskały miano kultowych, a obecnie wznowione zostały w zmienionym i poprawionym wydaniu. „Nie w moim typie” (2019) i „Trzy po trzy” (2019) to ich kontynuacja.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeszcze wczoraj wieczorem byłem szczęśliwy. Miało się spełnić moje wielkie marzenie. Jadę do Warszawy. Za trzy dni oficjalnie zostanę studentem Uniwersytetu Warszawskiego. Nikt w to nie wierzył, łącznie ze mną. Pojechałem na egzamin ot tak, dla – jak mówią sportowcy – zdobywania doświadczenia przed kolejnymi zawodami. Chciałem zobaczyć, jak to jest zdawać na studia, chciałem poczuć ten klimat, zapoznać się z procedurami. Miał to być trening przed najważniejszym testem. Ku ogólnemu zaskoczeniu trening okazał się głównym konkursem, w którym złotym medalem był indeks Wydziału Dziennikarstwa. Niesamowite. Widać marzenia czasem się spełniają.
Jestem spakowany w dwie duże torby podróżne. Wolałbym walizki z kółkami, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Torby są dość ciężkie, jednak dajemy z mamą radę. To ona odprowadza mnie na dworzec. Zabieram ze sobą prawie wyłącznie ubrania i rzeczy pierwszej potrzeby. Książki i słowniki dojadą później, samochodem. Do odjazdu autobusu zostało dwadzieścia minut. Jest piękny dzień, słońce operuje tak, jakby było jeszcze lato. Nie jest też zimno. Przestępuję próg klatki, z której wychodziłem przez całe życie, każdego dnia, mijamy sąsiadów. Witam się z nimi i żegnam jednocześnie. Serce bije mi mocniej z każdym krokiem, zaczynam się najzwyczajniej w świecie bać. Bo kto by się nie bał? Właśnie wywraca się do góry nogami całe moje życie.
Mama coś mówi, ale nie słyszę co. Dociera do mnie, że za chwilę wyruszę w drogę, której zupełnie nie znam. Warszawa to całkiem inny świat niż ten, w którym dotychczas żyłem. Obcy.
Czuję, że zaczynam łapać zadyszkę. Nie ze zmęczenia – z nerwów. Mama też to zauważa.
– Dobrze się czujesz? – pyta.
– Tak, tak. Jest OK.
– Nie za ciężko ci z tą torbą?
– Nie, dam radę.
– Tylko w Warszawie uważaj, bo uchwyt od tej czarnej jest zepsuty i jeśli źle złapiesz, to się oderwie – mówi mama.
– Mhm – potakuję.
– Wiesz na pewno, jak dojechać na te Bielany?
– Tak, mamo, wiem. Wałkowaliśmy to tysiąc razy.
– Najwyżej kogoś zapytasz. Pamiętaj, kup bilet. Jeszcze by tego brakowało, żeby cię pierwszego dnia kanary złapały. I schowaj pieniądze, w majtki najlepiej, żeby ci nie ukradli!
Też się boi. Może nawet bardziej niż ja. Jest jednocześnie kochana i zabawna. Poucza mnie, jakby zjadła na Warszawie zęby. A tak naprawdę to ani w Warszawie, ani nigdzie indziej w życiu nie była. I ja też mało widziałem, nigdy nie leciałem samolotem, nie widziałem morza. Nawet Bałtyku. Parę razy pojechałem do Warszawy ze szkolną wycieczką. Byliśmy też w Tatrach, na Mazurach. Mam dwadzieścia jeden lat i nigdy nie wyjechałem za granicę. W mojej rodzinie nie ma tradycji turystycznych. Dziś wyruszam w podróż. Niby niedaleką, ale może to być najważniejszy wyjazd życia.
Całujemy się z mamą na pożegnanie. Czuję, że zaciska mi się żołądek, śniadanie podchodzi do gardła. Nie wiem tylko dlaczego. Skąd te emocje? Przecież marzyłem, żeby się stąd wyrwać! Marzyłem, żeby zamieszkać w stolicy. A kiedy dzieli mnie od niej raptem kilka godzin drogi, mam ochotę stchórzyć.
Nie daję nic po sobie poznać. Pakuję ciężkie torby do bagażnika furkoczącego już autobusu. Ściskam mamę i wsiadam. Zajmuję miejsce po prawej stronie, przy oknie, żeby móc jeszcze pomachać. Widzę, że jej też nie jest łatwo. Właśnie wyprawiła syna w podróż, w którą sama nie miałaby odwagi wyruszyć. A może po prostu nie miała możliwości tego zrobić…
Autobus jedzie powoli. Na drodze są korki, do Warszawy docieramy z opóźnieniem. Denerwuję się, bo właścicielce mieszkania, w którym wynająłem pokój, powiedziałem, że będę koło czternastej. Już wiem, że nie zdążę. W dodatku całą drogę dręczą mnie upiorne myśli. Uświadamiam sobie z całą jaskrawością, że nie znam nie tylko miasta, ale też nikogo, kto w nim mieszka! Będę SAM i nikt mi nie pomoże w razie jakichkolwiek problemów. Nie umiem gotować ani prać. Ze sprzątaniem też różnie bywa. Na pewno nie jestem pedantem i – jak mawia jedna z koleżanek – życie w syfie mi nie przeszkadza, ale ten syf dotychczas ogarniała mama, a przynajmniej motywowała mnie do sprzątania. Kalkuluję. Jednak to wizja samotności przeraża mnie najbardziej. Warszawa to nie miasteczko, gdzie każdy znał każdego i nie było opresji, z której nie dałoby się jakoś wykaraskać. A tu? Jest milion ludzi, ale tak naprawdę nie ma nikogo. Nie ma przyjaciół, z którymi przez ostatnie dwadzieścia jeden lat widywałem się właściwie codziennie, nie ma mamy, nie ma sąsiadów, znajomych. Nie ma nawet ojca, za którym z pewnością nie będę tęsknił, ale przynajmniej go znałem. Albo tak mi się wydawało. Chce mi się płakać. Czuję, że do oczu napływają mi łzy, których nie wycieram, bo gdy tylko ich dotknę, na pewno się rozkleję. A w autobusie jest tłum ludzi. Gotowi pomyśleć, że jedzie z nimi psychol, który siedzi i płacze.
Dworzec Warszawa Stadion jest brudny. Śmierdzi, sam nie wiem czym. Trochę chińskim żarciem, trochę ptasimi odchodami. Ale najbardziej wrośniętym brudem. Brudem nigdy niemytych ławek, brudem ludzi, którzy tam handlują. W harmidrze rozmów da się wychwycić polskie i rosyjskie przekleństwa. Wietnamskich nie znam, ale pewnie też są. Ludzie się targują. Kupują, sprzedają. Wnoszą, wynoszą. Krzyczą, szepczą. Wszystko dzieje się szybko, zupełnie inaczej niż w miasteczku. Tam zawsze jest – poprawka: był – na wszystko czas.
Moją uwagę zwracają makijaże kobiet. Szczególnie Rosjanek i Ukrainek. Zastanawiam się, czy wychodząc z domu, przejrzały się w lustrze. Puder na ich twarzach jest bardzo ciemny, ma imitować opaleniznę. Tylko nie przyszło im do głowy, żeby posmarować się nim ciut dalej niż do krańca brody. Wyglądają jak w maskach weneckich marnej jakości. Do tego cienie na powiekach. Chociaż nie, na powiekach to za mało powiedziane. Cienie zajmują powierzchnię od najniższych partii powiek po brwi, a wszerz mniej więcej do skroni. Zagospodarowały każdy milimetr skóry wokół oka. Królują kolory czerwony i zielony. Czasami powieki są czerwone, reszta zielona, czasem odwrotnie. A jeszcze innym razem makijaż jest jednolity. Po prostu najpiękniejsze modelki. Sformułowanie nie jest przypadkowe. To tytuł zaczerpnięty z gazety. Chyba z „Vivy!”. Przeglądałem ją kiedyś z psiapsiółkami w naszym ulubionym spożywczym na osiedlu. Zamieszczono tam zdjęcia paskudnie ubranych, uczesanych i umalowanych dziewczyn. A nad nimi dumnie górował tytuł Najpiękniejsze modelki. Od tamtej pory to sformułowanie było zarezerwowane dla mało udanych fryzur, stylizacji i makijaży. Weszło do kanonu.
Muszę porzucić obserwowanie tłumu za oknem, ponieważ autobus się zatrzymuje. Kolega powiedział mi kiedyś, że w Warszawie na Stadionie Dziesięciolecia, jeśli się komuś nie spodobasz i jeśli lokalne męty zauważą, że jesteś z wiochy, możesz dostać lanie w biały dzień na środku ulicy. Za darmo. Mam to w pamięci, więc się prostuję i pewnym krokiem ruszam w stronę bagażnika po torby. Sprawnym ruchem otwieram klapę. Żeby nikt nie pomyślał, że brak mi krzepy, że moja wątła postura i lekko zapadnięte policzki to oznaka słabości. Bez wahania wyciągam pierwszą torbę. Chwytam drugą i gdy już ją trzymam, okazuje się, że zawsze trzeba słuchać mamy. Rączka się urywa! Tak niefortunnie, że rozsuwa się zamek. I wszyscy pasażerowie oraz pół dworca Stadion mogą podziwiać kolekcję moich majtek, podkoszulków i skarpetek. Pech chciał, że z torby wypadły właśnie te części garderoby. Nie podnoszę wzroku, żeby zobaczyć, ilu ludzi widzi mój debiut na warszawskiej ziemi. Wbijam oczy w bruk i czym prędzej zbieram swój dobytek. Ku mojemu zdziwieniu, nikt nie zwraca na mnie uwagi.
Gdy chcę dać dyla, okazuje się, że nie wiem, w którą stronę powinienem iść. Tramwaje i autobusy są wszędzie. Tak samo jak przystanki. W dodatku wszystkie wyglądają tak samo. Skąd mam wiedzieć, z którego jechać? Muszę jednak podjąć jakąś decyzję. Postanawiam się nie mazać i poszukać tramwaju numer sześć. I powtarzam sobie w myślach, że mam jechać w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przyjechałem. Podobno w Warszawie bardzo łatwo je pomylić. Szczególnie gdy jest się, jak ja, samotną owieczką. A! Muszę kupić bilet! Nieszczęścia chodzą parami, a mnie już jedno dopadło, więc drugie pewnie czeka tuż za rogiem. Ale tu nie kupię! Za nic w świecie! Musiałbym się zbliżyć do hali dworca, a podobno to właśnie tam siedzi najwięcej tych, co „leją za wygląd”.
Zarzucam jedną torbę na ramię, a tę z naderwanym uchem biorę w obie ręce. Tak żeby już nic nie odpadło i żeby spokojnie dotrzeć na Bielany. Idę. Mijam stoiska z butami, ubraniami, bielizną. Chociaż stoiska to za dużo powiedziane. To są zwyczajne budy, które szpecą okolicę. Za sobą mam koronę Stadionu Dziesięciolecia. Tam to się dopiero dzieje. Czytałem w gazecie, że można kupić wszystko. Od zabawek dla dzieci, przez pirackie płyty, dyplom wyższej uczelni, egzotyczne zwierzęta, po narkotyki i broń. Trochę dziwne, że to miejsce znajduje się tak blisko centrum europejskiej stolicy.
Parę razy byłem tu na zakupach z mamą, ale wspomnienia mam nie najlepsze. Jakieś dwa lata temu przyjechałem po buty, bo tu większy wybór i taniej niż w miasteczku. Nawet z kosztami podróży. Należało stawić się z samego rana, a wtedy trwała już jesień. Było ciemno i zimno. Zabraliśmy się z kimś samochodem. Za parę groszy można było kupić zimowe ubrania. Oczywiście podróbki, ale kto na to zwracał uwagę? Liczyła się kasa. Dlatego raz na jakiś czas wpadaliśmy tu z mamą. Nie wiem, jak do tego doszło, ale pewnego dnia ludzie handlujący na Stadionie rozpoznali we mnie chłopaka z okładki „Super Expressu”. Pech chciał, że to przestępca poszukiwany przez policję. Zabił kogoś. Fakt, może był trochę do mnie podobny, ale logicznie rzecz biorąc, chybaby nie wyszedł na ulicę, wiedząc, że rano jego zdjęcie opublikowała gazeta?! Jakiś facet chwycił mnie wtedy za ramię i zaczął porównywać moją twarz ze zdjęciem. Pytał ludzi, czy jestem podobny. Niektórzy się zatrzymywali i dyskutowali na ten temat. Część z nich chciała wzywać policję, krzyczeli, że znaleźli poszukiwanego. Przeraziłem się! Nie pamiętam, jak to się skończyło, ale chyba udało mi się obrócić wszystko w żart i uciec. Nigdy więcej nie wróciłem na koronę Stadionu Dziesięciolecia. Moja obecność ograniczała się do terenów przy hali dworca.
Po tym, jak udało mi się oswobodzić, córka koleżanki mamy, chyba miała na imię Milena, i jej brat zaproponowali, żebyśmy pojechali do centrum. Nie trzeba było mnie namawiać. Upajałem się widokiem za oknem, mimo że pogoda była nie najlepsza. Siąpił deszcz. Wyobraziłem sobie, że jest środek lata i świeci słońce. Jechaliśmy mostem Poniatowskiego, przed nami wyrastały majestatyczne wieżowce Warszawy, zza budynków wyłaniał się Pałac Kultury i Nauki. Chyba wówczas zapragnąłem tu żyć! Chodzić do małych kawiarenek na placu Trzech Krzyży, patrzeć na gwarną Marszałkowską i niespiesznie sunąć Chmielną. Pamiętam, że chodnikiem szedł profesor Bronisław Geremek, a przy Kancelarii Premiera zobaczyłem Jerzego Buzka. Pojechaliśmy też do Łazienek, wokół biegały wiewiórki i dumnie przechadzały się pawie. Otaczali nas tacy ładni ludzie. Elegancko ubrani. Spacerowali, rozmawiali. Przy pomniku Fryderyka Chopina zapragnąłem posłuchać letniego koncertu na żywo. Teraz będę mógł to zrobić! Przecież będę, albo nawet już prawie jestem, mieszkańcem Warszawy!
Jednak zanim to zrobię, muszę się zderzyć z tym, co tu i teraz, z ponurą rzeczywistością warszawskiej Pragi. To miejsce jest zwyczajnie paskudne. W dodatku nie widzę żadnego kiosku, cholera… Nie mam gdzie kupić biletu. Warszawa, psia mać.
Trzeba iść dalej, a torby zdają się ważyć coraz więcej. Poza tym nie do końca wiem, gdzie jestem. Idę ulicą Targową. Nie mam pojęcia, czy już minąłem właściwy przystanek. A tak naprawdę nie wiem nawet, w którą stronę idę. Jestem bliski omdlenia. Nagle zauważam przystanek, podchodzę bliżej i czytam – Ząbkowska. Ulica, przed którą wszyscy mnie przestrzegali! To podobno istna mordownia! Bez względu na porę dnia. Tu można stracić życie! Koleżanka zaklinała, żeby do trójkąta Ząbkowskiej, Szwedzkiej i Inżynierskiej nie zbliżać się za żadne skarby, bo to grozi śmiercią! Jej siostra mieszkała w tej okolicy. Mówiła mi, że kiedyś w jej bloku w ciągu tygodnia znaleziono dwa ciała. Jedno w wersalce, zawinięte w kołdrę, w stanie początkowego rozkładu. Lokatorzy zawiadomili policję, bo sąsiadka zniknęła, a z jej mieszkania dochodziło wycie psa i coraz gorszy smród. W drugim przypadku nawet trudno mówić o ciele. W zamrażarce znaleziono głowę kobiety. Resztę ktoś poćwiartował, zapakował do plastikowej torby i porzucił nad Wisłą. Jakiś czas temu pisała o tym prasa. A ja jestem teraz w tej strasznej okolicy!
Nadjeżdża szóstka! To mnie ratuje. Tylko w którą stronę mam jechać? W przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyjechałem. A więc to mój tramwaj! Jedzie we właściwą stronę. Biegnę, ile sił w nogach, stoi na światłach, ja mam zielone. Zdążę, na pewno zdążę. Jestem, już jestem, drzwi się otwierają, wsiadam. Widzę kilka wolnych miejsc, zajmuję jedno z nich. Wbijam wzrok w szybę i staram się wypatrzyć coś, co mógłbym podziwiać. To trudne, kamienice są brzydkie, obdrapane. Okna pozabijane dechami albo zamurowane. A szkoda, bo budynki piękne. Nie pozostało mi nic innego niż włączenie wyobraźni. Po chwili Praga nabrała innego wyrazu. Przede mną centrum handlowe Wileńska, ale chwila… przecież jadę na gapę! Nie mam biletu!
Wpatruję się w okno – ktoś mi kiedyś powiedział, że nie można patrzeć na ludzi w tramwaju, szczególnie gdy nie ma się biletu. Wzrok podobno przyciąga kanarów. Więc nie patrzę… przynajmniej do pewnego momentu. Przy dworcu Warszawa Gdańska wsiada chłopak. Na oko jakieś trzydzieści lat, ciemne włosy, wysoki, świetnie ubrany. Dopasowane dżinsy, błękitna koszula, pantofle. Siada naprzeciw, miałem całkiem dobry widok. Nie zwraca na mnie uwagi, otwiera gazetę. A ja nie mogę oderwać od niego wzroku. Jest niedogolony. Jego ciemny, trzydniowy zarost wygląda intrygująco, a nawet seksownie. Nie to, co u mnie. Golę się raz na tydzień, ale nawet jeśli się nie ogolę, nie wyglądam dobrze. Matka mojej przyjaciółki Matyldy kiedyś określiła mój zarost jako „patyki powtykane w gówno”. Nie lubię się golić, irytuje mnie to, zabiera czas i wydaje się niepotrzebne. Zresztą owłosienie to jest coś, co chciałbym u siebie zlikwidować raz na zawsze. Włosy mam właściwie wszędzie. Nogi, klatka piersiowa, barki. Wręcz nienawidzę tych na nogach, bo je najbardziej widać. Wstydzę się ich. Wyglądam jak małpa. Nie pamiętam, kiedy ostatnio chodziłem w krótkich spodenkach. Chyba jako dziecko, zanim włosy urosły. Wydają mi się niehigieniczne, brzydkie, krępują mnie.
Pamiętam, jak razem z grupą moich dojrzewających znajomych ekscytowaliśmy się momentem, gdy w miejscach intymnych, ale też pod pachami, zaczęły się nam pojawiać włosy. Z lekką nieśmiałością pokazywaliśmy sobie, ile i gdzie już ich mamy. Były powodem do dumy. Chłopak z tramwaju jest owłosiony. I nie ma z tym najmniejszego problemu. Co więcej, na nim włosy bardzo mi się podobają! Z chęcią jeszcze bym na niego popatrzył. Lubię taki typ, ale gdy zbliżamy się do placu Wilsona, dochodzę do wniosku, że trzeba zejść na ziemię i jednak kupić bilet. Nie będę wysiadał, przecież to bez sensu. Mogę kupić u motorniczego. Zbieram myśli i ruszam w stronę kabiny. Zerkam na kolegę w błękitnej koszuli, nie odwzajemnia spojrzenia, nadal oddaje się lekturze. To chyba pierwszy warszawski facet, na którego zwróciłem uwagę, myślę i śmieję się pod nosem.
Nie pamiętam konkretnego momentu, kiedy przyszło mi do głowy, że podobają mi się mężczyźni. Miałem pewnie kilkanaście lat. Byłem chyba w siódmej klasie podstawówki. Chętnie patrzyłem na niektórych kolegów w szatni przed WF-em. Interesowały mnie ich ciała. Zawsze podobali mi się ci z zacięciem sportowym i klasowe łobuzy. Po latach stwierdzam, że miałem nosa. Niedawno zobaczyłem na mieście kolegę z podstawówki – świetnie zbudowanego bardzo jasnego blondyna. Z nim miały związek moje pierwsze erotyczne fantazje. Zresztą wtedy podobał mi się prawie każdy. Łącznie z wychowawcą i kolesiem od WF-u. Kiedy ten, ubrany w spodnie od dresu, robił mostek, z wrażenia musiałem odwracać głowę, żeby nie zemdleć. Sięgam dalej, do dzieciństwa. Pamiętam kolegę Czarka… Mieliśmy po osiem, dziesięć lat, to właśnie z nim miałem pierwsze paraseksualne doświadczenia. Bawiliśmy się w dom. On był mężem, ja żoną. Pamiętam to dość dokładnie. Dotykaliśmy się, udawaliśmy seks. Dziś Czarek ma rodzinę, dziecko. Z nas dwóch to ja zostałem gejem. Czy to konsekwencja tych dziecinnych zabaw? Nie wiem. Nigdy nie rozmawialiśmy z Czarkiem o tamtych zdarzeniach – ani jako dzieci, ani jako dorośli. Wtedy to się po prostu zadziało. Mimowolnie. Ciekawe, czy kiedykolwiek później miał jakieś homoseksualne doświadczenia? Często zadaję sobie to pytanie, ale wiem, że najpewniej pozostanie bez odpowiedzi.
Ja męsko-męskich doświadczeń nie mam. Męsko-damskich też nie. Bo przez kolejnych dwanaście lat moje życie seksualne nie istniało. Dojrzewałem do tego, kim jestem. Nawet gdybym chciał spróbować, nie znalazłbym partnera. Pamiętam za to sny erotyczne – oczywiście z facetami – i nocne polucje. Śniłem o aktorach z Beverly Hills 90210, o Joem Lando z Doktor Quinn. Szalałem na punkcie Michaela Nadera – „Dexa” Dextera z serialu Dynastia. Byli też realni faceci, ale trzymałem to dla siebie. Grałem szaleńczo zakochanego w Alicji Bachledzie-Curuś. Udawałem przed ludźmi, że wszystko ze mną OK, że lubię dziewczyny. Pisałem też w pamiętnikach coś o rodzinie, przyszłości, o żonie, dzieciach. To były rzeczy, o których wcale nie marzyłem, a mimo to kłamałem, że jest inaczej. Po co? Nie wiem. To był pierwszy i ostatni raz, gdy cokolwiek udawałem. Nie jestem w tym dobry.
W szkole średniej był Robert. To chyba pierwszy facet, w którym się – platonicznie, ale jednak – zakochałem. Kolega z ławki. Oczywiście wybuchowy, humorzasty, lecz niesamowicie przystojny. Wysoki, miał piękne duże dłonie, śniadą cerę. I bardzo realny – widywałem go codziennie w szkole. Pisał mi klasówki z matmy, a ja mu wypracowania z polskiego. Dzięki tej miłości zdał z polaka maturę.
Zdradziłem jednak Roberta. I to niedawno. W marcu tego roku posmakowałem faceta. Świadomie. Zimą wpadła mi w ręce gazeta, jedna z tych dla dorosłych. Była tam naga sesja jednej z mieszkanek naszego miasteczka. Sensacja na całego. Wszyscy skupili się na jej ginekologicznych fotografiach, a ja zauważyłem rubrykę z ogłoszeniami towarzyskimi. Także od gejów. Pierwszy w życiu, choć nie bezpośredni, kontakt z takimi jak ja! Ich anonse zainteresowały mnie na tyle, że postanowiłem zamieścić swój. Wymogiem było skopiowanie dowodu osobistego! Żeby udowodnić swoją pełnoletność. I ja, głupi, to zrobiłem! Po pewnym czasie zacząłem dostawać SMS-y. Na moją pierwszą komórkę, motorolę, cegłę z antenką.
Wspominam szczególnie trzech facetów. Jeden był z Krakowa i lubował się w szczegółowym opisywaniu scen seksu, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Kolejny miał na imię Jędrek i, jak się potem okazało, był ode mnie sporo młodszy, niepełnoletni. Taka bananowa młodzież. Jedynak, rodzice z kasą. Dziś – choć nie było to dawno – już nie potrafię sobie przypomnieć, jak wyglądał. Oszukałem mamę, że wybieram się na eliminacje do „Szansy na sukces”, a tak naprawdę pojechałem spotkać się z nim. Jędrka widziałem wówczas pierwszy i ostatni raz w życiu. Kompletny niewypał, najgorsza randka. Wtedy dowiedziałem się także, że nie podobają mi się młodsi.
Ostatni to Leszek – policjant spod Warszawy. Tu też nie obyło się bez okłamania mamy. Tym razem, oficjalnie, pojechałem po zagadnienia na ustny egzamin na studia. Mama nie wiedziała, że wiszą na stronie internetowej Wydziału Dziennikarstwa. Długo pisaliśmy z Leszkiem SMS-y, prawie bez przerwy. Kilka miesięcy. Wreszcie się umówiliśmy. Przed budynkiem TVP. Nie brałem pod uwagę, że nie przyjdzie, że może na mnie czyhać jakieś niebezpieczeństwo, że może mi się coś stać. Byłem młody, ufny i naiwny. Bez grama życiowego doświadczenia. Leszek przyjechał. Miał trzydzieści dwa lata, o jedenaście więcej niż ja. Byłem chudy, zakompleksiony i podniecony. Mieszały się we mnie emocje. Bezrefleksyjnie wsiadłem do jego samochodu. Byłem podekscytowany, ciekawy tego, co się wydarzy. Wyglądał jak Robert Janson z Varius Manx. Pamiętam też, co na sobie miałem, odstawiłem się na beżowo. Czasem wkładam ten sweter i te spodnie. Wziąłem je ze sobą do Warszawy. Leszek zabrał mnie do Piaseczna, ale nie do domu. Zatrzymaliśmy się w lasku, na polanie. Gadaliśmy, opowiadaliśmy o sobie, poznawaliśmy się na żywo. Całowaliśmy się, dotykaliśmy, nasze ręce szalały. Pierwszy raz miałem w dłoni fiuta innego niż własny! Zresztą nie tylko w dłoni. Pierwszy raz mój fiut był w ustach faceta. A w radiu leciała nowa piosenka Edyty Górniak Jak najdalej. Skończyło się tak sobie, zupełnie nie jak w harlequinie. Nie odwiózł mnie do Warszawy, lecz wsadził do pociągu na stacji w Piasecznie, bo musiał iść do pracy. Nie tak to sobie wyobrażałem.
Wirtualna znajomość trwała nadal, choć już nie była tak intensywna. Trzy dni przed moją maturą Leszek zadzwonił i zapytał, kiedy mogę znów do niego przyjechać. Jego rodzice wyjeżdżali na długi majowy weekend, więc to idealny moment, żebyśmy wreszcie – jak to określił – się przeruchali. Odmówiłem. Nie seks miałem wtedy w głowie. Byłem przejęty maturą. Leszek nie umiał, a może nie chciał, przyjąć moich tłumaczeń. Obraził się i przestał się kontaktować. Ja też nie pisałem, nie dzwoniłem. Nie tylko dlatego, że po maturze moje myśli zaprzątał egzamin na studia. Koniec końców chyba zabrakło mi motywacji, by ratować tę dziwną znajomość. Jeszcze wtedy nie mogłem podejrzewać, co wydarzy się później. W Warszawie.
W końcu dojeżdżam na miejsce. Na Bielany. Tam gdzie co niedziela była karuzela ze słynnej piosenki Marii Koterbskiej. Przystanek Dewajtis. Dziwna nazwa, dziwna okolica, wszędzie lasy. Później się dowiem, że to Las Bielański. Czuję się, jakbym nie był w Warszawie. Widzę kładkę nad szeroką ulicą. Trzy pasy w każdym kierunku. Z mojej rozpiski wynika, że mam przejść na drugą stronę. Wchodzę na górę. Z kładki nad ulicą Marymoncką widać z jednej strony Szpital Bielański, z drugiej stację paliw, a trochę dalej bloki, dużo bloków. Domyślam się, że w jednym z nich będę mieszkał. Jeszcze nie wiem, że będzie to żółty, wysoki blok z wielkiej płyty. Tu spędzę najbliższe miesiące. Jest miło, zielono, plac zabaw dla dzieci, z dala od dużych ulic, sklep, stosunkowo niedaleko przystanek. Dam radę.
Mieszkanie mieści się na ostatnim, dziewiątym, piętrze, jest winda. Otwiera mi starsza pani, bardzo niska. Ciemne włosy – nie wiem, jaki to kolor, ale widać, że malowane. Ma siwe odrosty, małe lisie oczka, pierścionek na każdym palcu, srebrną bransoletę, łańcuszek z dość dużym krzyżem. Czerwone usta i paznokcie. Zdecydowanie przerysowana. Za dużo wszystkiego. Pani Zosia, zwana później Zośką lub Zochą, pozuje na damę. Dystyngowaną i elokwentną. Uśmiecha się, ale widać, że nie jest to szczery uśmiech. Raczej kolejna poza, udaje otwartą i pomocną. Czuję to przez skórę.
Meble w dużym pokoju i w kuchni pamiętają Gierka. Wielki starodawny regał z połowy lat siedemdziesiątych. Przypuszczam, że identyczny stoi w większości mieszkań starszych ludzi, nie tylko w Warszawie. Zajmuje całą ścianę. Na półkach za szkłem stoją od wieków nieużywane filiżanki i staromodne kieliszki do wina, obok talerze. Wyeksponowane tak, by ludzie widzieli i podziwiali. Nawet jeśli nie było czego. Wszystko w tym mieszkaniu jest niedzisiejsze. Stary telewizor, stół z krzesłami i narożnik – pewnie do spania. Tylko pralka jest nowa. „Oczywiście do użytku” – zapewnia Zocha. Obok kuchni znajduje się łazienka. Całkiem duża, z wanną. W kuchni i w łazience są porozkładane małe kwadraciki z zieloną substancją w środku.
– Co to jest? – pytam, wziąwszy jeden do ręki.
– Odłóż to szybko, nie wolno tego dotykać! – Słyszę krzyk pani. – Umyj ręce!
– Ale co to takiego? Wszędzie tego pełno!
– To takie preparaty.
– Na co?
– Na insekty. – Zocha jest wyraźnie zmieszana.
– W mieszkaniu są robale? – oburzam się.
– Nie robale! Tylko nie robale – poucza mnie. – Jak się zaniedba, czasem pojawiają się nieliczne, podkreślam: nieliczne, najzwyklejsze w świecie prusaki.
– Czyli, mówiąc najzwyczajniejszym w świecie językiem, karaluchy? – krzyczę.
Zocha wbija oczy w podłogę, a ja nie potrzebuję wyraźniejszego potwierdzenia.
– Prawdopodobnie już ich nie ma – zapewniła. – Może zobaczysz resztę? – proponuje, by zmienić temat.
Dalej są dwa małe pokoje. W tym po prawej mieszka Piotrek, student Politechniki Warszawskiej, który ma przyjechać za parę dni, gdy zacznie się rok akademicki.
– Świadek Jehowy, ale niegroźny. Prawdopodobnie – mówi Zocha. – Nie nagabuje. I bardzo zdolny. Bardzo.
Na lewo widzę drzwi do pokoju, w którym mam zamieszkać. Kilka metrów kwadratowych. Wystrój akademikowy, nierzucający na kolana. Szafa z nadstawką, część regału z barkiem, biurko, krzesło i tapczan. Brązowe zasłony, taka bura kolorystyka dominuje w całym mieszkaniu. W sumie nieźle. Moją uwagę zwraca okno zajmujące całą ścianę. Podchodzę i odsuwam zasłonę. Moim oczom ukazuje się cudowna panorama Warszawy.
– Ależ mam piękny widok! – zachwycam się. – Mieszkam w pokoju w widokiem. Pokój z widokiem na miasto! – wzdycham. – Nie wolno go chować za zasłoną!
Zocha nie podziela mojego entuzjazmu.
Przenoszę torby do swojego nowego pokoju, uśmiecham się, ale raczej z grzeczności niż z przekonania. Zocha coś tłumaczy, gdzie są przystanki, sklepy, jak dojechać na uniwerek.
I wreszcie zostaję sam. Wyjmuję rzeczy, próbuję układać je na półkach. Moje rzeczy na obcych półkach, w obcym domu. Mimo pierwszej fali zachwytu wywołanej widokiem coś mnie uwiera. Z letargu wyrywa mnie dźwięk komórki.
– Miałeś zadzwonić! – Słyszę rozhisteryzowaną mamę. – Umieram ze strachu! Dojechałeś? Gdzie jesteś? Trafiłeś? – zasypuje mnie pytaniami.
– Tak, mamo, trafiłem. Jestem w mieszkaniu – próbuję ją uspokoić.
– I jak to wszystko wygląda? Dobrze?
Miałem skłamać i powiedzieć, że jest super, czy powiedzieć prawdę i przyznać się, że jestem nieszczęśliwy, że się boję i że chyba chcę wracać? Że nie wiem, co ze sobą począć? Że przeraża mnie nowa rzeczywistość?
– Lepiej być nie mogło, mamo! – rzucam, nie pozwalając na mnożenie się wątpliwości.
Zaciskam zęby i opowiadam, że jest świetnie, że jestem zadowolony i że będzie dobrze. Źle znoszę porażki i jeśli nie muszę się do nich przyznawać, to tego nie robię. Zresztą nie po to chciałem jechać do Warszawy, żeby teraz marudzić i wracać. Bo nie mam do czego.
Wyciągam z majtek siedemset złotych, które dostałem na drogę. Ten zwitek banknotów ma mi wystarczyć na cały miesiąc. Jestem panem własnego losu i budżetu. W warszawskim mieszkaniu nie mam nic swojego. Ani mydła, ani papieru toaletowego, ani płynu do mycia naczyń. Dzielę te swoje siedem stów na trzydzieści jeden dni i wychodzi mi, że dziennie do wydania mam niewiele ponad dwadzieścia dwa złote. Istne szaleństwo! Po wizycie w sklepie, którą odbywam w ramach zwiedzania okolicy, okazuje się, że sto złotych muszę już odliczyć z tej puli. A muszę jeszcze kupić bilet miesięczny, bo jazda na gapę to zbyt duże ryzyko.
Jadę też na Krakowskie Przedmieście, żeby sprawdzić, ile czasu zajmie mi dojazd na zajęcia. Trzydzieści minut, ale rano są korki, więc pewnie będzie ciut dłużej. Wyliczam, że aby dojechać na ósmą, muszę wstać najpóźniej o szóstej trzydzieści. Nigdy tak rano nie wstawałem. W miasteczku wszędzie było bliżej.
Nowe otoczenie jest dla mnie niczym pole minowe. Pewnie dlatego moje pierwsze kroki na warszawskiej ziemi są bardzo niepewne, badam każdą płytę chodnikową, jakby za chwilę miała się pode mną zapaść. Czuję się jak dziecko we mgle. Nie bardzo wiem, gdzie idę. Podążam na oślep, za ludźmi. Przyglądam się ich ruchom i je małpuję. Udaję tubylca. W autobusie wpatruję się w rozkład. Odliczam przystanki, nie mam pojęcia, że niektóre z nich są na żądanie i że jedno zatrzymanie się pojazdu to niekoniecznie jeden przystanek. Jestem przerażony! Modlę się, żeby jakoś przeżyć kolejną minutę. Moje plany i marzenia nie sięgają dalej. Poznaję miasto, w którym mam spędzić najbliższe lata, chcę oswoić tego potwora Warszawę i przekonać go, żeby przyjął mnie jak swojego, żeby nie był brutalny.
Do domu wracam po zachodzie słońca. To był dzień pełen wrażeń. Kąpię się w nie swojej wannie, wchodzę do nie swojego pokoju. Jest ciemny i smutny. Nie pocieszają mnie nawet widoczne w oddali kolorowe światła Śródmieścia. Nie ma zdjęć na ścianach, nie ma moich szpargałów, gazet, karteczek. Jest za to jałowa, zimna przestrzeń. Cisza gra w niej swój wielki koncert. I z każdą piosenką przytłacza mnie coraz bardziej. Słyszę każdy własny oddech. Nawet radio nie może mi odpowiedzieć, bo radia tu nie ma. Nie mówiąc o telewizorze. Siadam na łóżku i płaczę. Nie wiem nawet kiedy – zasypiam. Jestem zbyt zmęczony i przejęty, by zapamiętać sny.
Następnego dnia mam jechać na uczelnię, poznać nowych znajomych. Bardzo chcę, żeby byli tak samo zagubieni jak ja. W kupie zawsze jest przecież raźniej.
Przekraczając bramę Uniwersytetu Warszawskiego, czuję, że jestem kimś wyjątkowym, że dokonuję czegoś wielkiego. To wewnętrzne przekonanie sprawia, że nocne demony znikają. Jestem z siebie dumny, zwłaszcza że kilka lat wcześniej nie dostałem się do ogólniaka, oblałem z polskiego. Tak naprawdę nie wiem czemu. „Elitarne” LO w miasteczku mnie nie chciało. Musiałem iść do technikum. Do dziś nie mam pojęcia, czy wypracowanie, które napisałem na egzaminie, było słabe, czy zrobiłem tak dużo błędów. Nie wiem. Pamiętam temat: „W liście do przyjaciela napisz, co jest dla Ciebie najważniejsze w życiu”. Przypominam sobie też, co napisałem. Moja praca dotyczyła głównie tolerancji, pokoju i świata, w którym zachodziły niepokojące zmiany. Pisałem o samotności, o kulcie pieniądza, o rozwiązywaniu konfliktów siłą. Po egzaminie dowiedziałem się, że znajomi skupili się na bardziej przyziemnych kwestiach. Napisali, że najbardziej chcą się dostać do tego „wspaniałego liceum”. Być może ktoś, kto sprawdzał prace, uznał, że dla mnie ono nie jest ważne. Nie wiem, nigdy nie dociekałem, czemu tak się stało.
Jedynym technikum, które wchodziło w grę, było Technikum Administracyjne. Przekraczając próg nowej szkoły, nie czułem nadciągającej katastrofy. A ta nadeszła szybko. Po pierwsze wydawało mi się, że moi nowi koledzy i koleżanki wyglądają co najmniej dziwnie. Dziwne fryzury, dziwne ubrania, dziwny akcent. Owszem, poczułem się od nich lepszy. Wejścia do grupy nie ułatwiał też fakt, że oni znali się między sobą, ale to mnie nie zaniepokoiło. I mimo dziwności postanowiłem dać im szansę. Usiadłem w ławce z dziewczyną. Miała na imię Lidka. Nosiła bardzo grube okulary w plastikowych oprawach. Dziwnie, to wspólny mianownik dla całej tej opowieści, pachniała. Potem okazało się, że prawie wszyscy w klasie pochodzili ze wsi. Z jednej lub kliku okolicznych. Nie był to problem. Tak samo jak to, że w większości chodzili razem do podstawówki. Potem posłuchałem, o czym mówią. I to wbiło mnie w krzesło. Rozmowy koncentrowały się wokół weekendowych zabaw w remizie. Mnie interesowały problemy świata, polityka, sztuka, literatura, show-biznes, gwiazdy. Już wtedy wiedziałem, że chcę zostać dziennikarzem, pracować w telewizji, wynieść się z miasteczka. Podjąłem tę decyzję, gdy miałem dziesięć lat. Patrzyłem w telewizor i marzyłem, żeby pracować w „Wiadomościach”. Moimi idolami byli Filip Łobodziński, Grzegorz Miecugow i Tomasz Lis. Miałem obmyślony plan na życie. Tymczasem nowi znajomi marzyli, żeby jak najszybciej wziąć ślub i doczekać się gromadki dzieci. Złapać jakąś robotę i siedzieć cicho. Żyć z dnia na dzień.
Uchodziłem za szalonego. I w domu, i w szkole. Moi nowi koledzy nie zamierzali interpretować poezji, odkrywać tego, co niedopowiedziane. Nie interesowała ich też historia. Ani dawna, ani najnowsza. W pewnym momencie poczułem się od nich lepszy. I to był początek prawdziwego piekła. Byłem inny, czułem się nie tylko lepszy, ale zdecydowanie lepszy, i dawałem im to odczuć. Więc trzeba było mnie spacyfikować. Nie miałem problemów z nauką, zresztą tam poziom był bardzo niski. Do książek przykładało się zaledwie kilka osób. Z dnia na dzień działo się coraz gorzej.
Po Wielkanocy postanowiłem, że więcej tam nie pójdę. Oczywiście to była tylko moja decyzja i moja tajemnica. Zaczęły się wagary. Po pewnym czasie wszystko się wydało. Pod koniec maja dotarło do mojej mamy, że nie chodzę do szkoły. Przez prawie dwa miesiące udawało mi się to ukryć. Nie był to wielki wyczyn. Rodzice wychodzili do pracy, zanim wstałem, i wracali, zanim skończyłem lekcje. Więc nie wiedzieli, gdzie jestem i co robię. Nie mieli pojęcia, że nie wychodzę do szkoły. Czasem pytali o lekcje, ale ponieważ wcześniej nie miewałem problemów z nauką, nie sprawdzali, czy mówię prawdę. A ja brnąłem w kłamstwo.
Dzień, w którym wszystko się wydało, skończył się wielką awanturą. Najpierw dostałem opierdol, potem szlaban na wszystko, a na końcu podjęli próby pedagogicznych rozmów, które miały mi uświadomić, jak wielki błąd popełniam. Z tym że już wtedy nie kłamałem. Opowiedziałem im, w czym rzecz, i oznajmiłem zupełnie spokojnie, że do tej szkoły, do tej klasy, do tych ludzi już więcej nie pójdę. I choćby się miało otworzyć niebo, zdania nie zmienię. Świadomie, i wbrew pozorom bardzo dojrzale, podjąłem decyzję, że nie zdam do następnej klasy.
Gdy grozić i prosić przestały mama oraz wszystkie ciotki, pielgrzymki rozpoczęli nauczyciele. Najpierw dzwonili, potem przychodzili do domu i mówili, że jeśli tylko pojawię się w szkole, oni mi wszystko zaliczą, ważne, żebym tylko tam był. Zaoferowali nawet załatwienie zwolnienia lekarskiego, na podstawie którego usprawiedliwiliby mi wszystkie nieobecności. Zrobiło to na mnie wrażenie, ale podziękowałem, nie byłem zainteresowany. Oświadczyłem, że owszem, przyjdę do szkoły, ale we wrześniu – na rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Tak też zrobiłem. To wtedy przyrzekłem sobie, że nigdy nie będę robił czegoś, na co nie mam ochoty.
Wychowawczyni zaakceptowała moją decyzję. Zresztą przez następne pięć lat uczyła mnie polskiego. Moja nowa klasa okazała się zupełnie inna od poprzedniej. Znalazłem przyjaciół. Byłem naprawdę szczęśliwy, zostałem nawet wybrany na przewodniczącego samorządu. Smutno mi było rozstawać się z tymi ludźmi.
Dziś znów jestem w podobnym momencie życia. Znów wchodzę w nowe środowisko. Znów będę musiał wywalczyć sobie pozycję. Boję się, żeby historia się nie powtórzyła, ale wiem też, że jestem inny niż na początku szkoły średniej. Mam siłę, mam moc, mam power. To wszystko, czego mi wtedy brakowało. Teraz na pewno nie dam sobie wejść na głowę.
Nabieram powietrza, uśmiecham się i ruszam przed siebie, ku przygodzie.
Budynek AudiMax postawiono w połowie lat 30. XX wieku. W czasie II wojny światowej Niemcy urządzili w nim między innymi stajnię i skład broni. Później go zniszczyli, został odbudowany w latach 1951–1955. W gmachu znajduje się aula im. Adama Mickiewicza, tam zdawałem pisemny egzamin na studia. Oprócz niej zlokalizowano tu cztery mniejsze sale. Nasz rok ma się spotykać w auli C.
Mam na sobie szarą koszulę i T-shirt w podobnym odcieniu oraz szare spodnie i brązowe buty. Bardzo się starałem, żeby nie wyglądać gustownie i elegancko. Nie chciałem, żeby od razu rozpoznano we mnie „kota”.
Przekraczam bramę Uniwersytetu, przypomina mi się Kasia, bohaterka komedii Kogel-mogel, w głowie słyszę nawet muzykę, która towarzyszyła jej w tym samym miejscu. Uśmiecham się do siebie. Droga od bramy do auli zajmuje jakieś trzy minuty. Pokonuję ją spacerkiem. Byłem tu już podczas egzaminów wstępnych. Znam ją, lecz idę powoli, żeby nie skręcić w złą uliczkę. Rozpoznaję też niektóre osoby. Widzieliśmy się w czerwcu. Nie znamy swoich imion, a mimo to wszyscy się ze sobą witają, gratulują przyjęcia na studia. Zajmuję miejsce bliżej górnej części auli, lubię wszystko dobrze widzieć i mieć baczenie na drzwi. To taka fobia z dzieciństwa. Tu – co przywołuje niezbyt dobre wspomnienia – także część osób się ze sobą zna. Po chwili dowiaduję się, że byli na obozie integracyjnym. Rzeczywiście słyszałem o czymś takim, tyle że wyjazd kosztował koszmarne pieniądze. Nawet nie brałem go pod uwagę. Po chwili zaczynają się dosiadać inni świeżo upieczeni studenci. Są ładni, bardzo dobrze ubrani, każdy ma swój styl. Są hipisi, są glany, są kujony i laleczki. Odnoszę wrażenie, że chyba nikt nie znalazł się tu przypadkiem. Na pierwszy rzut oka to prawdziwe, silne osobowości. A może – jak ja – trochę udają odważnych? Na pewno udają, wszyscy trochę dziś udajemy… Czuję wiatr optymizmu. Razem jakoś przez to przebrniemy.
Rozglądam się uważnie, obserwuję wchodzących. W oczy rzuca mi się pewna dziewczyna. Ciemne włosy, ciemne oczy, piękna. W czarnej, długiej spódnicy. Siada koło mnie i zaczynamy rozmawiać. Czuję się tak, jakbyśmy się znali od lat. Ma na imię Justyna, śpiewa. Podobno nieźle. Więc mówię jej, że ja piszę wiersze, które równie dobrze mogą być tekstami piosenek.
– To co? – Justyna nie ma wątpliwości. – Ty mi coś napiszesz, kompozytor dorobi muzykę, ja zaśpiewam i żyjemy jak paniska?
– Umowa stoi.
– To na kiedy będą słowa? – dopytuje nowa koleżanka.
– Tak do piętnastej? – chwytam.
– Myślałam, że wyrobisz się do trzynastej, ale skoro ma to być hit, niech będzie piętnasta – rzuca, a ja czuję, że nie będę tu sam.
Justyna jest z Warszawy. Warszawiaków widać z daleka. Ją także. Wyglądała na tak pewną siebie, gdy wchodziła po schodach, że nie mogła być przyjezdna. Szybko się okazuje, że oboje kochamy Edytę Górniak. Oczywiście narzekamy, że jej nowa płyta nie umywa się do Dotyku, że mogłaby wreszcie nagrać coś porządnego.
Czekamy na uroczystość wręczenia indeksów. Wyczytują alfabetycznie, więc ja swoje odczekam, jestem na „z”. Dzięki temu mogę przyjrzeć się pozostałym, szczególnie chłopakom. Odkrywam, że ani jeden nie wpadł mi w oko. Na szczęście do czasu. Na środek po swój indeks wychodzi Krzysztof. Jest bardzo w moim typie. Lekko pucołowata twarz, ale nie widzę w tym problemu. Ma na sobie granatowy sweter w serek, pod spodem białą koszulkę, luźne dżinsy – tyłka niestety brak – i sportowe buty. Na pewno jest z Warszawy! Ktoś spoza stolicy nie włożyłby sportowych butów na inaugurację roku akademickiego. Nosi lekki zarost, a to mi się akurat podoba. W Warszawie zacząłem zwracać uwagę na męskie zarosty. Za chwilę oznajmią, że ów Krzysiek będzie ze mną w grupie. Legendarnej grupie X (dziesiątej), choć my woleliśmy nazywać ją grupą X – jak Z archiwum X. Dowiem się, że Krzyś jest dzieckiem dyplomatów, że urodził się w Nowym Jorku, a dorastał w Szwajcarii i RPA. I z własnej woli wybrał Uniwersytet Warszawski, a teraz zostanie moim kolegą z grupy. Dziwne, miał przecież do wyboru wszystkie uczelnie świata, bo oczywiście biegle mówi w kilku językach.
Przychodzi moja kolej. Schodzę po indeks i legitymację studencką. Zaglądam do środka, rzucam okiem na fotkę i jeszcze szybciej zamykam zieloną książeczkę. Na zdjęciu wyglądam bowiem jak po nieudanej aborcji. Wielkie oczy, krzywy nos i blond pasemka na głowie. Szybko chowam nowe nabytki do plecaka. Wyczyn dnia jest jeszcze przed nami. Już wcześniej widziałem dziewczynę w czerwonym płaszczyku. Weszła ukradkiem. Spóźniła się. I teraz spotyka ją za to kara. Gdy schodzi po swój indeks, zwraca na siebie uwagę całej sali. Potyka się na swoich wysokich obcasach i leci w dół. Leży jak kłoda. Jak to potem określamy: „pod samą ladą”. Lada to stół wykładowcy na dole auli. Robi straszny huk, cichną wszelkie szmery, rozmowy, wszyscy patrzą tylko na nią. Mam przed oczami moją ukochaną Ally McBeal! To scena jak z tego serialu. Dziewczyna chyba też go oglądała, bo najpierw chwilę leży bez ruchu, potem podnosi głowę, uśmiecha się i mówi: „To się nazywa wejście!”. Po czym odgarnia włosy, otrzepuje się, przygładza ubranie, wstaje i odbiera to, po co szła. A na koniec dyga – jak przed brytyjską królową. Sala nagradza ją brawami. Ponownie myślę, że trafiłem idealnie. Ten absurdalny humor! To moje miejsce na świecie?
Po wszystkim okazuje się, że Justyna mieszka na Bemowie. Ja na Bielanach, więc według mnie jedziemy prawie w tym samym kierunku. Udaję, że oczywiście wiem, i idziemy na przystanek. Wsiadamy w autobus sto szesnaście. Po drodze dowiaduję się, że rodzice mojej nowej koleżanki to wysoko postawieni obywatele. Ojciec jest znanym w Warszawie onkologiem, a matka tłumaczką literatury. Zaczynam się wstydzić tego, kim i z jakiej rodziny jestem. Na poczekaniu wymyślam, że moja matka ma kilka sklepów AGD-RTV, a ojciec małą firmę dostawczą.
Przecież nie powiem, że matka w sklepie tylko pracuje, a ojciec dostarcza, ale paczki z poczty. Bez mrugnięcia okiem wypieram się rodziny. Może i chciałbym zawrócić, ale odwrotu już nie ma. Trzeba płynąć. Nie powiem jej też, że nie mam z rodziną zbyt bliskiego kontaktu. To znaczy z mamą jest w miarę OK, ale nie na tyle, by wiedziała o moim homoseksualizmie. Z ojcem nie gadam. Nie lubił mnie od zawsze. Za wszystko. Nie znosił mojego ciętego języka i asertywności, tego, że się mu sprzeciwiałem, że jego matka – moja babcia – kochała mnie bardziej niż jego. Nie lubił mnie do tego stopnia, że w dzień pisemnej matury z polskiego powiedział mi, że nie mam się po co starać, bo i tak nie da mi kasy na studia. Nie cierpiał mnie także za to, że świetnie mi poszło. Ja też go nie lubiłem. Za głupotę, za zaściankowość, za nieuczciwość. Za to, że zdradzał moją mamę z jej koleżanką, że spieprzył mi całe dzieciństwo, że faworyzował młodszego brata. Potrafiliśmy nie rozmawiać miesiącami. Pamiętam, jak siedział na moich osiemnastych urodzinach przy stole z gośćmi. Nie odzywaliśmy się wtedy do siebie od miesięcy po kolejnej awanturze. Nie złożył mi życzeń, a był tam i gościł, jakby gdyby nigdy nic. Takiej hipokryzji nie umiem ani zapomnieć, ani wybaczyć.
Oczywiście wydaje się, że nie wiem, dokąd jadę, przejeżdżam przystanek, na którym powinienem był wysiąść. Na przystanku PKS Marymont trasa sto szesnaście przestaje być moją trasą. Autobus jedzie dalej na Chomiczówkę, a ja muszę na Wolumen na Bielanach. Poinstruowany przez rozbawioną moją wpadką Justynę wsiadam więc w sto szesnaście, tyle że w drugą stronę, i cofam się do miejsca, które przegapiłem. Przesiadam się w sto dziewięćdziesiąt pięć i jadę do siebie. Ten sposób wykorzystam jeszcze wiele razy. Tak właśnie uczę się Warszawy.
Tego samego wieczoru studiuję mapę. Dla własnego dobra staram się zapamiętać, gdzie leżą poszczególne dzielnice. Następnego dnia jeszcze uważniej śledzę trasę sto dziewięćdziesiąt pięć, orientuję się, że mogę jechać też którymś z tramwajów, przede wszystkim piętnastką, która dowiezie mnie na Świętokrzyską. Metro mnie nie pociąga. Kończy trasę na stacji Ratusz Arsenał na placu Bankowym, nie wiadomo, kiedy dotrze na Bielany. Jak dotrze, to się zainteresuję.
Kolejnego dnia są pierwsze zajęcia w grupach, pokazują nam wydział, a po południu ma się odbyć szkolenie biblioteczne w Bibliotece Uniwersyteckiej zwanej BUW-em. Justynę widzę tylko przelotem, jest w innej grupie, bo ma nazwisko na K. Do nas dołączy za jakiś czas. Rozglądam się po sali, w której siedzi jakieś dwadzieścia pięć osób. Parytety kompletnie zachwiane. Siedmiu, może ośmiu facetów, reszta to dziewczyny. Oczywiście od razu – choć nie wiem po co – zadaję sobie pytanie, kto jest miejscowym, a kto nie. Oceniam po wyglądzie. Ci bardziej odstawieni i wylansowani na pewno są stąd. Jeden przypomina Mikołaja Kopernika – warszawianin na stówę.
Obstawiam, że jest mniej więcej pół na pół. Przegrywam. Niedługo okaże się, że w mojej grupie prowincja jest górą. Z Warszawy jest jakieś dziesięć osób. Reszta z mniejszych lub większych miejscowości z całej Polski. Od Podkarpacia i Zakopanego po Gdańsk i Ustkę. I moje miasteczko wcale nie jest najmniejsze! Szybko zaliczamy obowiązkowe punkty programu. Potem mamy wolne. Warszawa stoi otworem i błaga, żeby ją poznawać. Na pierwszy ogień idzie Stare Miasto.
Na zwiedzanie wybieram się z nowo poznaną Emilią. Szczupła blondynka w różowej kurtce zwanej potem prosiakiem. Ani ja, ani ona nie znamy Starego Miasta. Rozmawiamy już od rana, siedzimy obok siebie na zajęciach. Szybko przełamujemy lody. Emilia ma ironiczne, nieco absurdalne i kąśliwe poczucie humoru. Przyjechała z Gdańska. Wcześniej już coś studiowała, zdaje się w Krakowie. Śmiejemy się z tych samych głupich żartów. W związku z tym, że robi się chłodno, chodzimy po Starówce pod rękę. Chłonę miasto. Czuję dreszcze i podniecenie, przechodząc koło Pałacu Prezydenckiego, Zamek Królewski widywałem dotąd tylko w telewizji, a teraz mogę go dotknąć. Na środku Starego Rynku stoi Syrenka. I ja też tu jestem! Przechodzimy koło archikatedry św. Jana, dalej jest taras widokowy, Wisłostrada. Warszawa jest piękna jesienią. Chcę to krzyczeć na całe gardło. Wisła jest spokojna, po jej drugiej stronie rozciąga się Praga. Ta sama, której dwa dni temu się bałem. A dziś wszystko wygląda inaczej. Czuję, że złapałem wiatr w żagle. Uśmiecham się do Emilii. I znów myślę, że dam sobie radę.
Przechodząc obok Pałacu Ślubów, podejmujemy spontaniczną decyzję, że zostaniemy małżeństwem i że ślub weźmiemy właśnie tu. Pozostaje tylko problem jej chłopaka, którego zostawiła nad morzem. Ale wspólnie uznajemy, że pomyślimy o tym później. Chociaż z opowieści nie wydaje się, by był dla mnie wielką konkurencją. Zwykły spawacz statków, a ja jestem przecież studentem UW! I gejem, ale to zatrzymuję dla siebie. Nie chcę i nie mogę wejść w nowe towarzystwo z łatką geja. Powiem im, gdy przyjdzie na to czas lub gdy ktoś zapyta. Taką mam żelazną zasadę, że niepytany się nie wychylam. Oczywiście i Emilia, i ja jesteśmy uzbrojeni w plan miasta. Bo skąd mamy wiedzieć, jak z Krakowskiego Przedmieścia dojść na Dobrą? Z mapy wynika, że sprzed hotelu Bristol najszybciej będzie ulicą Karową. Idziemy więc, a w międzyczasie zaczyna padać potworny deszcz. Do szacownej biblioteki docieramy, wyglądając jak dwie zmokłe kury. Za chwilę rozpocznie się szkolenie dla nowych studentów i wydawanie kart bibliotecznych. A do nich potrzebne są zdjęcia! Tymczasem ja mam na sobie zielono-czarny golf, a na głowie zmoczoną przez ulewę kupę. Nic się z tym nie da zrobić. W trzecim – po indeksie i legitymacji – oficjalnym uczelnianym dokumencie wyglądam jak syn Frankensteina. Oczywiście mam też wytrzeszcz. Karta biblioteczna ląduje zatem w jednym z tych zakamarków portfela, do których zagląda się mało kiedy albo wcale.
W trakcie szkolenia zachwycamy się niepowtarzalną architekturą BUW-u. Zarówno z zewnątrz, jak i w środku biblioteka jest niesamowita. Podczas kolejnych wizyt zawsze będziemy tu odkrywać coś nowego. Za każdym razem ten budynek będzie na nas robił piorunujące wrażenie. Jego fasada jest zielona, na ścianach widnieją napisy w różnych językach, matematyczne wzory. Wiadomo, świątynia nauki. Wnętrze jest surowe. Dużo betonu, szkła i stali. I tysiące książek na półkach. Zapach wiedzy przeszywa nozdrza, wchodzi w pory skóry. A my jesteśmy w tym budynku. Na dachu znajduje się ogród. Miejsce randek, także moich. Ale o tym dziś jeszcze nie wiem.
Gej w wielkim mieście
Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8147-482-5
© Mikołaj Milcke i Wydawnictwo Novae Res 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Wioletta Cyrulik
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
ZDJĘCIE AUTORA: Łukasz Kamiński – fotografia, Artur Krysiak (Hair Circus) – włosy, Kasia Rawska – make-up
ILUSTRACJA: DESIGNED BY FREEPIK
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.