Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lepiej być samotnym niż trwać w półmiłości.
Są takie chwile, gdy wydaje się, że gorzej być nie może. Właśnie w takim momencie spotykamy w „Trzy po trzy” geja w wielkim mieście. Mimo że bohater wciąż idzie pod wiatr, nie pozwala się złamać i znów wyrusza na poszukiwania. Czego? Spokoju, szczęścia, prawdy i ramion, w których to wszystko znajdzie. I nie zamierza przy tym iść na żadne kompromisy! W jego życiu jest czterech mężczyzn: Wiktor, Eryk, Arek i Leszek. Czy któremuś z nich uda się spełnić wszystkie pragnienia i oczekiwania bohatera? Czy może będzie musiał zadowolić się okruchami i „otwartym związkiem”? Tymczasem czeka na niego kolejna przykra niespodzianka od losu: śmierć ojca, która jednak zamiast smutku przynosi… ulgę. Jak bardzo trzeba skrzywdzić własne dziecko, by nie chciało pamiętać o rodzicu? I jak dobrze trzeba je wychować, by mimo wszystko chciało zachować się przyzwoicie?
Oto najlepsza część przygód geja w wielkim mieście!
Każdy w swoim życiu trafia na trudniejsze chwile. Główny bohater musi zmierzyć się z przeszłością, o której pragnął zapomnieć. Powieść o sztuce wybaczania z humorystycznym akcentem — rozbawi Was do łez!
Agnieszka Nikczyńska, ksiazki-takie-jak-my.blogspot.com
Gdy świat wali się po raz kolejny na głowę, miłość odchodzi, a przyjaciele odwracają się jeden po drugim — życie przestaje mieć sens. Najbardziej refleksyjna ze wszystkich dotychczasowych części. Gwarantuję, że uronicie niejedną łezkę.
Ewelina Górowska, ewelina-czyta.blogspot.com
Czwarte spotkanie z gejem obfituje w zaskakujące zwroty akcji. Kandydatów na partnera jest kilku, ale na pierwszy plan wychodzą sprawy rodzinne. Śmierć matki była ogromnym ciosem, gdy odchodzi ojciec pojawia się ulga…
Milcke porusza trudne tematy. Jednak to, w jaki sposób o nich opowiada sprawia, że książkę (zarówno tę, jak i poprzednie tomy) czyta się z ogromną przyjemnością.
Katarzyna Bieńkowska, www.poligondomowy.pl
„Trzy po trzy” pokaże wam, jak ważna jest walka o ideały i konsekwentne dążenie do celu. Jest to powieść, która wyjaśnia również, jak istotne jest rozliczenie się z przeszłością i zaakceptowanie własnej tożsamości.
Andżelika Jaczyńska, czytamdlaprzyjemnosci.blogspot.com
Andżelika Jaczyńska, czytamdlaprzyjemnosci.blogspot.com
Mikołaj Milcke – ur. w 1981 r. w Sokołowie Podlaskim, pisarz, dziennikarz, autor tekstów piosenek. Przez wiele lat związany zawodowo z TVP, później z Wirtualną Polską. Publikował w „Polityce”, „Sukcesie”, portalach Onet i Polki.pl, współpracował też z Polskim Radiem, Radiem Kolor i TVN24.
Należy do najpoczytniejszych w Polsce autorów literatury LGBT. Debiutował powieścią „Gej w wielkim mieście” (2011), następnie ukazała się jej druga część „Chyba strzelę focha!” (2013). Obydwie zyskały miano kultowych, a obecnie wznowione zostały w zmienionym i poprawionym wydaniu. „Nie w moim typie” (2019) i „Trzy po trzy” (2019) to ich kontynuacja.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przesłaniam oczy dłonią i obraz robi się nieco wyraźniejszy. A im więcej widzę, tym bardziej wydaje mi się, że pogrzebowe emocje nadal mnie trzymają i widzę coś, czego nie mogę widzieć. Pal sześć, gdybym zobaczył moją matkę. W końcu ustaliliśmy dziś, że nie była nudną pizdencją. Nie byłoby zatem dziwne, gdyby zechciała mi się ukazać, ale tym razem nie jest to Irena. Witająca się ze mną postać dochodzi do – słusznego skądinąd – wniosku, że czapka i szalik, które nosi, utrudniają mi jej rozpoznanie i jednym ruchem, choć ja postrzegam to zdecydowanie w slow motion, ściąga je z głowy. Znam te błyszczące, ciemne oczy, czarne, lekko falujące – choć zdecydowanie krótsze niż wtedy, gdy je ostatni raz widziałem – włosy. Nie wiem, czy to siwe skronie, czy śnieg mości się w rozczochranych kędziorkach. Stojący przede mną facet wciąż ma lśniące, białe zęby i zniewalający uśmiech. Nowością jest siwa na dole broda i wąsy, spomiędzy których błyskają zęby.
Jest prawie tak jak kiedyś. Ciemno, rozświetlająca mrok latarnia, znów pada śnieg, a my stoimy naprzeciw siebie. My też jesteśmy ci sami. Tylko starsi, o osiem długich lat. Osiem lat, podczas których nie widzieliśmy się ani razu. Nie wiem jak on, ale ja nigdy nie wpisałem jego nazwiska ani w Google, ani w Naszą Klasę czy Facebooka. Choć nie powiem, że parę razy świerzbiły mnie palce. Teraz nie muszę niczego wpisywać. On stoi przede mną.
– Cześć, Wiktor. – Nie potrafię się nie śmiać. Sam do siebie i do niego. – Jaką masz zajebistą brodę! – Nie wiem, co mnie podkusiło, ale dotykam jej jak swojej, a on mnie nie powstrzymuje. – Co za spotkanie! Co ty tutaj robisz?
Jest prawdziwy. Ostatni facet, którego kochałem i ostatni, o którym mogłem powiedzieć „mój”. Ostatni, przy którym czułem się bezpieczny i z którym wyobrażałem sobie życie. A przy okazji pierwszy, który nie umiał się przeciwstawić swojej zaborczej matce. Bo to właśnie z Martą ponad osiem lat temu stoczyłem kilka bitew i wojnę o Wiktora, którą ostatecznie przegrałem. Bo w takich kategoriach postrzegam jego decyzję o zostaniu z nią w Hiszpanii. Byłem wtedy wściekły i nie mogłem zrozumieć, że dorosły, w pełni niezależny facet okazał się maminsynkiem, który nie umiał przeciwstawić się chorobliwej zazdrości swojej matki, kiedy zapragnęła mieć go tylko dla siebie. Poświęcił dla niej miłość, w moim przekonaniu prawdziwą. Byłem rozczarowany do tego stopnia, że po rozstaniu nigdy już nie odebrałem od niego telefonu, nigdy nie odpisałem na SMS-a. Pozostawałem konsekwentny, aż wreszcie odpuścił. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że udało mi się odkochać i zapomnieć. Bo, mówiąc zupełnie szczerze, nie pamiętam, kiedy ostatni raz moje myśli powędrowały w kierunku Wiktora. Wyparował z mojej głowy, tak samo jak złość, którą do niego czułem. W pamięci i w sercu zostały tylko dobre, choć przykryte grubą warstwą kurzu, wspomnienia. Dziś jeden podmuch silnego, lutowego wiatru sprawia, że odzyskują blask i okazuje się, że wciąż żyją.
– Wracam ze sklepu. – Wiktor podnosi torbę z zakupami.
– Ale tędy? – Rozglądam się dookoła, bo nic mi nie pasuje. Mieszka przecież na Majorce, a w Warszawie na Bobrowieckiej, na Dolnym Mokotowie. Jego matka ma dom w Konstancinie. Skąd wobec tego wziął się wieczorową porą na Żoliborzu?
– Wracam do Maćków. Zatrzymałem się u nich na parę dni. Pamiętasz ich?
– No jasne, że pamiętam! – wydaję z siebie okrzyk.
Nie mogłem zapomnieć ani Majki, ani Maćka, ani ich córki Oliwii. I chociaż przeprowadzając się na Żoliborz, świetnie pamiętałem, że mieszkają dwa skrzyżowania dalej, to nigdy nie było nam dane spotkać się na ulicy czy w sklepie. Oliwkę widziałem ostatni raz, gdy miała trzy latka, dziś ma jedenaście, i zapewne nawet gdybym ją spotkał, to istnieje prawdopodobieństwo, że przeszedłbym obok bez reakcji. Osiem lat to w rozwoju dziecka szmat czasu. Jeśli chodzi o Maję i Maćka, to pewnie nie zmienili się aż tak bardzo, ale należy przyznać, że od początku mojej żoliborskiej przygody z rozmysłem unikam ulicy Kozietulskiego, przy której stoi ich dom. Chociaż kiedyś bardzo ich lubiłem i zostawili w moim sercu same pozytywne wspomnienia, to nie chcę się na nich natknąć. Nie bardzo wiem, o czym po tylu latach miałbym z nimi rozmawiać. Jedynym wspólnym tematem mógłby być Wiktor, a ten temat nie jest dla mnie wygodny. W duchu marzyłem o tym, by już tu nie mieszkali. Chociaż ja dobrowolnie nigdy w życiu nie wyprowadziłbym się z ich okazałej willi na Starym Żoliborzu. Okazuje się, że oni też tego nie zrobili, ale los chciał, że choć podczas penetracji okolicy nie spotkałem Maćka, nie spotkałem jego żony ani córki, to jednak spotykam dziś Wiktora.
I gdy patrzę na niego jak zahipnotyzowany, uruchamia mi się zewnętrzne oko. Nazywam tak moment, w którym włącza mi się umiejętność patrzenia na siebie i rozgrywającą się sytuację z boku. Skutkuje to tym, że wiem – a raczej wyobrażam sobie – jak w danym momencie wyglądam. Podobno mają to też aktorzy, którzy grając, bezbłędnie kontrolują wyraz swojej twarzy. Ja nie kontroluję, ale moje oko pokazuje mi, jak kretyńską mam minę i że szczerzę się jak głupi do sera oraz to, że nie jesteśmy z Wiktorem sami. Obok stoi przecież Eryk, o którego obecności zupełnie zapominam.
– A ty co tu robisz? – Tak samo rozanielony Wiktor wyrywa mnie ze stanu, w którym trwam zawieszony w przestrzeni.
– Mieszkam! – Śmieję się jak poproszona przez chłopaka do tańca uczennica którejś z wczesnych klas podstawówki i ciągle szukam na tym obrazku miejsca dla Eryka. – A to mój… – Brakuje mi słowa. – A to Eryk. Poznajcie się. – Panowie zbliżają się do siebie, ale gdy podają sobie ręce, jestem pewien, że widzę iskry sypiące się jak przy spawaniu. I z pewnością nie są one dowodem na to, że między nimi zaiskrzyło. Bez wątpienia doszło do zwarcia. Na szczęście szybko puszczają swoje dłonie i choć na pierwszy rzut oka żaden nie został poparzony, mógłbym przysiąc, że czuję zapach nadpalonego mięsa.
– Gratuluję, piękna okolica. – Wiktor zawsze umiał dobrać słowa do sytuacji.
– Tylko trochę śnieżna – wypalam bez namysłu.
– Tu o każdej porze roku jest pięknie. A co u ciebie? Jak się masz?
– Dziękuję. Całkiem dobrze. – Nie mogę uwierzyć, że wypowiadam te słowa trzy godziny po pochowaniu matki. – A ty?
– Parę dni temu wróciłem do Polski – wyznaje. – Sprzedałem mieszkanie, do nowego nie mogę się jeszcze wprowadzić, więc korzystam z gościnności Maćków, którzy są w Oslo.
– Czyli jesteśmy sąsiadami! – plotę trzy po trzy i nie umiem wyhamować. – Musimy się zatem spotkać! – Modliłem się, by tego nie powiedzieć, ale nie opanowałem języka. Pozostaje mi jeszcze nadzieja, że Wiktor kulturalnie odmówi.
– Bardzo chętnie. – Nadzieja umiera. – Tylko musisz mi dać swój aktualny numer.
– Poprzedni jest aktualny. Od zawsze mam ten sam numer. – Skaczę w ogień. – Chyba że już go nie masz?
– Mam – zapewnia – 513 230 826. – Recytuje co do cyferki.
Nie wadzi mi ani mróz, ani śnieg, ani wiatr. Jestem gotów przeciągać tę chwilę w nieskończoność. Wyczuwam w niej coś metafizycznego. Chcę się dowiedzieć, co robił przez ostatnie lata, dlaczego wrócił i czemu pozbył się mieszkania, z którym wiąże mnie mnóstwo wspomnień. I najważniejsze – czy Martę trafił szlag i czy w związku z tym ułożył sobie życie. Na poruszenie wszystkich rodzących mi się w głowie tematów nie wystarczyłoby jednego wieczoru i jednego wina. Zważywszy na to, że ja również mam co opowiadać, a zakładam, że on chciałby tego słuchać. Patrzę mu w oczy i wiem, że trzydziestoośmioletni Wiktor, z zarostem, delikatnie wyrytymi zmarszczkami wokół oczu, wygląda dużo lepiej niż wtedy, gdy miał trzydzieści lat. Nabrał szlachetności, powagi, męskości. Można by zażartować, że pięknie się starzał.
Moja ekstaza zapewne by pączkowała, gdyby nie Eryk, którego nic nie grzeje od środka.
– Jest trochę zimno, poza tym czuję się zmęczony. Mieliśmy ciężki dzień. – Bez ceregieli wdziera się w nasz świat i płoszy magię chwili.
– Przepraszam, zatrzymałem was – mityguje się Wiktor.
– Trochę tak – stwierdza Eryk.
– Odezwę się. – Wiktor znów patrzy na mnie, a ja czuję, że robi mi się gorąco.
– Będzie mi bardzo miło. – Wiem, że się szczerzę, ale nie potrafię schować zębów.
Wracam do domu, gdzie ustępuje całe zmęczenie, które dźwigałem aż z miasteczka. Przez chwilę wydaje mi się, że nie wydarzyło się dziś nic z tego, co przeżyłem. Stojąc pod prysznicem, zachodzę w głowę, jak nazwać stan, który mnie ogarnął. Jest euforyczny, ale co leży u podstaw tej euforii? Czy wiąże się z nią przypływ uczuć, które już dawno zamknąłem w jednej ze skrzyń przeszłości? Czy możliwe jest, by przez tak długi czas przetrwały we mnie namiętności, o których istnieniu nie mam pojęcia? Czy może – w tym ekstremalnie trudnym momencie życia – po prostu poniosło mnie na widok człowieka, z którym kiedyś łączyła mnie wyjątkowa relacja, i jest to zwykła radość podkręcona pojawieniem się dawno niewidzianej osoby, która z pewnością życzy mi dobrze? Dziś znalezienie odpowiedzi na te pytania nie jest możliwe.
Łudzę się, że ten moment niespodziewanego uniesienia pozwoli mi przeskoczyć rzeczywistość, ale ta dopada mnie, zanim jeszcze zakręcam wodę. Uśmiechniętą twarz Wiktora wypiera z moich myśli widok trumny, szarf z napisem „Ostatnie pożegnanie”, słowa żałobnych pieśni oraz strzępy dziesiątek kondolencji, których dziś wysłuchałem. Zaczynam sobie przypominać dłonie, które uścisnąłem, i usta, które całowały moje policzki. W jednej chwili spadające na twarz strumienie wody mieszają się ze łzami, które ponownie płyną z moich oczu. Stoję w bezruchu i płaczę. Czuję, że wybucha we mnie bomba z opóźnionym zapłonem, która nie była w stanie zdetonować się przy innych. Także przy Eryku, który z pewnością rozgościł się w salonie.
Zanim do niego dołączam, łzy automatycznie przestają płynąć. Nie czeka w salonie, zastaję go w kuchni, patrzy za okno. Na stole stoi talerz z dwoma pętkami ugotowanej białej kiełbasy, obok pokrojone pomidory, łyżka ćwikły z chrzanem i herbata.
– Tylko dla mnie? A ty? – Nie wierzę, że nie jest głodny.
– Zajebista broda? – Odwraca się i powtarza moje, wypowiedziane do Wiktora, słowa. – Co to było? – Jest wyraźnie poirytowany.
– Ale o co ci chodzi? – Moim zdaniem powodu do wymówek jednak nie ma.
– Wdzięczyłeś się.
– Może trochę. – Powiedzenie, że nie, byłoby jednak nie na miejscu. – Ale jeśli nawet, to co? Jesteś zazdrosny?
Chociaż w kuchni panuje półmrok, nietrudno zauważyć, że Eryk pobladł. Zaciska zęby tak mocno, że poruszają mu się kości policzkowe. Wypuszcza powietrze nosem, próbuje zgnieść parapet, a potem się od niego odpycha, mija mnie niczym tajfun i wychodzi. Drzwi trzaskają, a ja nie wypowiadam ani słowa. Nawet tego, że jak wróci, to pozwolę mu posiedzieć w moim fotelu.
Zostaję sam. Biorę łyk herbaty, porzucam białą kiełbasę i idę do sypialni. W głowie kotłują mi się przeróżne myśli, ale na pierwszy plan wysuwa się wspomnienie sprzed lat, gdy moja znajomość z Erykiem dopiero wzrastała, ale można było uznać ją za dość zaawansowaną. Właśnie wtedy otoczenie zaczęło coraz śmielej przebąkiwać, jak to wygląda.
Pamiętam jak dziś, była niedziela. Siedzieliśmy u niego i oglądaliśmy Ranczo. A właściwie leżeliśmy.
– Wiesz, że żyjemy jak para? – Do zadania pytania ośmieliła mnie poniekąd Solejukowa, której mąż zdefraudował cztery złote zysku z pierogowego biznesu. Kobieta, upominając się o drobne, zawalczyła niejako o swój byt. Uznałem, że Eryk może być dobrym materiałem na partnera, i stwierdziłem, że chyba warto zrobić krok do przodu i spróbować zawalczyć o coś, czego jeszcze wówczas pragnąłem. O stabilizację, drugiego człowieka, a może i miłość. Bo Eryka z pewnością było za co pokochać.
– I co? – Patrzył w ekran, chyba wyczuł, do czego zmierzam.
– Świat postrzega nas jednoznacznie. – Postanowiłem wypalić z grubej rury. – Może to znak?
– Że co?
– Że należałoby zrobić krok dalej i zobaczyć, co się wydarzy. – Naprawdę wierzyłem w to, co powiedziałem. Byłem szczerze przekonany, że przy odrobinie pracy – z dwóch stron – mógłby być z tej mąki chleb. – Znamy się dobrze, lubimy, spędzamy ze sobą prawie cały czas. – Przez gardło nie przeszło mi co prawda zdanie, że należy nazwać rzeczy po imieniu, ale Eryk aż za dobrze wiedział, o co mi chodzi.
– Proponujesz mi związek?
– Czytałem gdzieś, że najlepsze związki rodzą się z przyjaźni. – Nie umiałem odpowiedzieć otwarcie, wolałem iść naokoło.
– Bez urazy, ale nie jesteś w moim typie. – Podczas gdy ja wikłałem się w subtelności, on wypalił z grubej rury. Ani razu nie spojrzał mi przy tym w oczy.
Zareagowałem jak żółw, który zwietrzył zagrożenie. Niezwłocznie się wycofałem i schowałem do skorupki. Nigdy więcej nie wróciłem do tego tematu i nie chcąc stracić przyjaciela, grałem według dotychczasowych reguł.
Rozmyślając nad dzisiejszą gwałtowną reakcją i wyjściem Eryka, zadaję sobie pytanie, czy i co się zmieniło od dwa tysiące ósmego roku, gdy dał mi kosza, i czy wobec tego nie mam prawa wdzięczyć się, do kogo chcę i kiedy chcę. Wszak Eryk odtrącił moją wyciągniętą ku niemu dłoń. Myśli te kołyszą mnie do snu. Moja głowa szybko dochodzi do wniosku, że jej pojemność została na dziś wyczerpana i nie przyjmie już żadnej historii, żadnego problemu i żadnych rozważań. Przestaje działać i bierze wolne na kolejnych czternaście godzin.
Gdy nazajutrz otwieram oczy, jest środek dnia. Leniwie wychodzę spod kołdry i dobrych kilka minut szukam telefonu. Nabieram pewności, że został w miasteczku albo się zgubił. Wypijam wczorajszą, dawno już zimną, herbatę i uznaję, że pora doprowadzić się do porządku. Myjąc zęby, w lustrze dostrzegam komórkę. Spokojnie leży w stojącym na pralce koszyku z kosmetykami. Oczywiście rozładowana. Po podłączeniu do prądu okazuje się, że pół świata uznało, że skoro nie ma ze mną kontaktu, to na pewno coś sobie zrobiłem. Jest też SMS od Marii, w którym przeprasza, że nie dotarła na pogrzeb i proponuje spotkanie w weekend. A także kolejna wiadomość od niej. Wszystko ustaliły z Niną i zdecydowały, że widzimy się w piątek u tej drugiej. Eryk nie napisał, co chyba znaczy, że się nie niepokoił albo jest obrażony. Jak bardzo, okaże się wkrótce.
Z sypialni przenoszę się na sofę, ograniczam bodźce z zewnątrz i zastanawiam się, co teraz będzie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że byłem wczoraj w miasteczku ostatni raz. Nie sądzę bowiem, żeby mój ojciec czy brat zapałali do mnie nagle płomiennym uczuciem i zechcieli odbudować rodzinne więzy. Możliwy był kurtuazyjny telefon od ciotki Wandy czy wuja Stefana, niewykluczone było też zaproszenie na obiad, ale do mieszkania, w którym się wychowałem, już raczej nigdy nie wejdę. Żałuję, że tuż po pogrzebie nie wpadłem tam i nie zrobiłem remanentu w albumach ze zdjęciami, że zdjęciami mamy. Zdrowiej, uśmiechniętej. Chciałbym zajrzeć w jej oczy i poszukać odpowiedzi na kilka pytań, które padły i zawisły w powietrzu. Może też powiedziałaby mi, czy mam definitywnie pójść swoją drogą, czy może szukać porozumienia z tymi, z którymi porozumienie wydaje się dziś zupełnie nierealne? A może chciałem, by podpowiedziała mi, co jest w głowie i sercu Eryka, który strzelił focha, jakbym był jego narzeczonym? Pytań jest wiele, odpowiedzi ani jednej. Zawieszam się, a z letargu wyrywa mnie dźwięk przychodzącego SMS-a.
„Cześć. Mam nadzieję, że wczoraj obyło się bez awantury? Twój chłopak wyglądał na wściekłego. W.”
W. I wszystko jasne. Nie czekał z nawiązaniem kontaktu zbył długo. A dodatkowo błyskawicznie ocenił moją relację z Erykiem. Wystarczyły dwie minuty, by uznał, że to mój chłopak.
„Nie mogło być awantury, bo nie jesteśmy razem. To tylko (albo aż) przyjaciel :)” – odpisuję.
„Trudno w to uwierzyć, ale nie powiem, by ta wiadomość jakoś bardzo mnie martwiła. Tym bardziej chciałbym ponowić propozycję spotkania”.
„Może w piątek?” – Kolejny SMS przychodzi, zanim udaje mi się odpowiedzieć na poprzedni.
„Na piątek jestem już umówiony, ale pomyślę i odezwę się niebawem” – odpowiadam.
Nie mam nastroju na spotkanie. Wczorajsze uniesienie gdzieś się ulotniło. Ponadto uznaję, że zanim znów otworzę teczkę z napisem „Wiktor”, powinienem przeprowadzić konsultacje z dziewczynami. Sposobność ku temu nadarza się niebawem. W planach było spotkanie u Niny, ale uznajemy, że najlepiej będzie, jak przyjaciółki przyjadą do mnie.
Pierwsza stawia się Nina.
– Spotkałam na dole chłopca w komży. Co ciekawe, palił papierosa. Jakiś bal przebierańców chyba jest w bloku – oznajmia, taszcząc do kuchni siaty z zakupami.
– Bagietka ci wypadła, czosnek leci, mandarynki. Dziurę masz! – Ja natomiast skupiam się na zbieraniu pogubionych sprawunków.
– O! I to niejedną. Wreszcie sobie o nich przypomniałam! – Nina nie kryje satysfakcji.
– W reklamówce! – Idę trasą, którą przeszła, tylko w przeciwnym kierunku, i zbieram zakupy.
Jestem pewien, że znajdę coś też na klatce schodowej. Wychodzę więc na zewnątrz i sprawdzam trasę aż do windy. Znajduję M&M’sy i torebkę z curry. Wracając, słyszę rozmowę. Piętro, może dwa niżej. Ktoś chodzi od drzwi do drzwi, puka i pyta: „Czy przyjmują państwo księdza?”. Natychmiast wracam do mieszkania, zatrzaskuję za sobą drzwi i zasłaniam je własnym ciałem. Gdybym mógł, to z chęcią bym je zaryglował.
– U mnie dziś chodzi ksiądz po kolędzie! – wrzeszczę.
– Z jarającym fajki ministrantem?! – Nina nie kryje oburzenia. – Ciekawe, co oni tam jeszcze robią!
– Matko Boska! – Patrzę na swoje odbicie w lustrze, mam szaleństwo w oczach.
W tym samym czasie rozlega się pukanie do drzwi. Zbliżam do ust palec wskazujący i daję Ninie znak, by nic nie mówiła. Sam zastygam w bezruchu. Pukanie się powtarza. Sekundę po tym, jak cichnie, odzywa się moja komórka. Ryczy: „Maria”. Głupieję. Przecież nie mogę odebrać, udaję, że nie ma mnie w domu!
– Weź nie pitol! – stwierdza Nina i odbiera. W niedużych odstępach czasu mówi kolejno: „halo”, „tak”, „chwila”, po czym pewnym krokiem rusza w stronę okupowanych przeze mnie drzwi, odsuwa mnie i niemalże jednym ruchem otwiera zamek i drzwi, za którymi stoi Maria.
– Czemu zamykasz się w domu? Nie chcesz mnie wpuścić, to powiedz, a nie trzymasz mnie na klatce. – Patrzy na mnie zaskoczona, ale wyraźnie nie ma zamiaru nie wchodzić.
– Ksiądz chodzi po kolędzie! – wyjaśniam nerwowo. – Myślałem, że to on!
– Jaki ksiądz? – Nie robi to na niej większego wrażenia.
– Popiełuszko!
Włączam turbodoładowanie, zostawiam drzwi i zaczynam biegać po domu i zbierać porozrzucane ubrania. Dziewczyny to dziewczyny, widziały mój bałagan nie raz, ale ksiądz mógłby paść trupem na widok wiszących wszędzie spodni, koszul, bluz, a nawet czapek. Łapię także za ściereczki i w pośpiechu wycieram kurze. Wyobrażam sobie, jaką ksiądz będzie szedł trasą, i próbuję ją natychmiast uprzątnąć.
– Gdzie ja mam w tym domu kropidło i lichtarze? – Wpadam do kuchni, odbijając się od futryny. Maria rozpakowuje kurczaka.
– A wodę święconą masz? – dodaje Nina, przerywając krojenie warzyw. Nóż unosi do góry tak, jakby chciała nim we mnie rzucić.
– Wody święconej na pewno nie mam! No bo skąd? Przecież nie chodzę do kościoła. Wiem! Trzeba pożyczyć od sąsiadów! Zawsze się pożycza wodę święconą od sąsiadów! – mówi sam do siebie, coraz szybciej. – Tylko od których? Żadnych przecież nie znam! – wpadam w coraz większą histerię.
– A masz taką plastikową Maryję, której odkręca się głowę i wlewa wodę do środka? – Jest śmiertelnie poważna.
– Nie głowę, tylko koronę! – poprawiam ją.
– Mój znajomy zrobił z takich Maryjek lampiony i przymocował w czterech rogach łóżka. Do środka włożył świece. Robiło to wrażenie! – zapewnia.
– Co my temu księdzu powiemy? – Jestem bliski płaczu. Nowe mieszkanie, nowy ksiądz, któremu znów będę się musiał tłumaczyć.
– Jak to co? – odpowiada Nina, nadal dzierżąc w dłoni nóż. – Prawdę mu powiemy.
– Jaką prawdę? – Nie rozumiem, o co chodzi.
– Całą! – stwierdza, a ja nie wiem, czy bardziej grozi, czy obiecuje. – Że ty jesteś pedałem z bujnym życiem erotycznym polegającym na tym, że trzymasz kilka srok, nazwijmy to umownie, za ogon. Że ja mam chłopaka, któremu ogon nie staje, i dlatego łączy mnie z Niemcem tylko seks, i że Marysia żyje z doktorkiem w konkubinacie. I wcale nie zamierza wychodzić za mąż. To mu powiemy!
– Chyba że Marysia chce wyjść za niego za mąż. Wtedy nie mamy co powiedzieć. – Szukam dziury w całym. – Chcesz wyjść?
– Oj tam, oj tam – mówi Maria z głupkowatym, sztucznym uśmiechem. Nie brzmi to ani jak tak, ani jak nie. Brzmi za to jak kolejna już próba wykręcenia się od odpowiedzi. Każde muśnięcie tematu Jana i jej związku kończy się tym, że wpada w popłoch. Kontrolowany, ale jednak.
Chcę się z tym wreszcie rozprawić, ale w tej samej chwili rozlega się pukanie do drzwi. Zwracam wzrok ku niebu i oceniam sytuację jako beznadziejną. Podobnie jak dylemat, którym zaprzątam sobie głowę, oraz swoje zachowanie. Kilka dni temu głosiłem zasadę, że mało we mnie wiary w chodzenie po wodzie, a dziś biegam jak poparzony w poszukiwaniu lichtarza. Tymczasem pukanie nie ustaje.
– Chcesz go przyjąć czy nie? Krótka piłka. – Nina stawia mnie pod ścianą.
– Nie – decyduję. W jednej chwili postanawiam zerwać nić łączącą mnie ze zwyczajami kultywowanymi przez mamę. Zwyczajami, które bezrefleksyjnie przeniosłem na grunt własnego życia. Jednym z nich było paniczne szukanie kropidła i reszty gadżetów używanych podczas duszpasterskich wizyt, które zawsze nas w miasteczku zaskakiwały. Przecież nikt w mojej rodzinie nie chodził do kościoła i nie wiedział, kiedy jest kolęda. Zresztą dlaczego miałbym dziś gościć księdza, skoro nigdy go w warszawskich mieszkaniach nie gościłem? Fakt, że teraz jestem na swoim, to trochę za mało, by zmienić zdanie. Po prostu nigdy nie chciałem takiej wizyty, nie próbowałem też dowiadywać się, kiedy ma mieć miejsce, ani być wówczas w domu. – To się odsuń. – Nina odkłada nóż.
Postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Zdecydowanym ruchem otwiera zasuwkę, a zaraz potem drzwi. Za progiem stoi chłopak. Nie mam pojęcia, jak wygląda ani co na sobie ma. Na czas rozwiązywania problemu chowam się w łazience i stamtąd nasłuchuję. Muszę nadstawiać ucha, bo Nina mówi wyjątkowo cicho.
– Szczęść Boże, czy przyjmie pani księdza po kolędzie? – pyta od niechcenia.
– Chłopcze, chodź tu bliżej.
Wyobrażam sobie, jak się ku sobie nachylają.
– A ksiądz wie, że palisz? – wystrzela Nina.
– Ja palę? Gdzie? – protestuje gwałtownie ministrant.
– A kto? Ja? Przy śmietniku, dziesięć minut temu. – Nina w sekundę udowadnia mu, że wie, co mówi. – Ministrant i oszust! No świat już zupełnie oszalał. Nie ściemniaj, bo do piekła pójdziesz! – straszy. – Czekaj!
Wizualizuję sobie, jak ministrant ucieka.
– Ja cię nie wydam, a ty załatwisz, żeby ksiądz tu nie przyszedł. Ale nie powiesz, że nie chcemy przyjąć. Załatwisz to inaczej – poleca.
– Mam kłamać? – Pomocnik księdza próbuje stawiać opór.
– A ja mam powiedzieć prawdę? – Nina daje mu wybór. Następnie zamyka drzwi i otrzepuje ręce. – I po kłopocie. Możemy wrócić do robienia kolacji, a ty otwórz wino – zarządza, otwierając drzwi do łazienki.
– Ale ja nie mam wina w domu! – wyznaję.
– To pójdziesz na dół i kupisz.
Świadom faktu, że historii, którą dziś dla nich mam, nie da się opowiedzieć bez wina, ubieram się i idę do spożywczaka na Grunwaldzkim. Piździ jak w Kieleckiem, a śnieg nie ułatwia wyprawy. Skrywam głowę w wielkim kapturze i brnę przez zamieć. Staję przed półką z alkoholami i jest dla mnie jasne, że wybór może być tylko jeden. Liebfraumilch. Półsłodkie, dobrze wchodzi, idealne do długich nasiadówek i niedrogie. Kupuję trzy. Już mam się udać w drogę powrotną, staję przed rozsuwanymi drzwiami, otwierają się, wieje chłodem i śniegiem, a wiatr przynosi też kogoś, kogo – przy odrobinie wyobraźni – mogłem się spodziewać.
– Osiem lat cię nie wiedziałem, a tu proszę. Już drugi raz w tym tygodniu – witam Wiktora.
– Nadrabiamy zaległości. – Jest wyraźnie zadowolony z naszego przypadkowego spotkania. – A ty miałeś dziś nie mieć czasu – wypomina mi.
– Bo nie mam – oznajmiam. – Chodzi ksiądz po kolędzie i są u mnie dziewczyny. Wyszedłem po wino. – Wyjmuję z torby jedną z flaszek.
– I będziecie pić z księdzem? – Wiktor łączy wątki.
– Będziemy pić sami, bo Nina go spławiła.
– Co u Niny, nadal jest ateistką? – podejmuje kolejny temat. – Wyszła za mąż? – drąży.
– Nadal. – Tyle udaje mi się powiedzieć, kiedy słyszę, jak krzyczy do nas kobieta zza lady:
– Albo panowie wchodzą, albo wychodzą. Zimno leci! – Rzeczywiście stoimy tak, że drzwi nie mogą się zamknąć.
– Poczekasz na mnie chwilę? Ja tylko po dwie rzeczy.
Chcę dać nogę, ale decyduję się na to tak długo, że Wiktor wraca. Skubany nawet w jasnym świetle sklepowej jarzeniówki wygląda nieźle. Dopiero teraz upewniam się, że biel, którą oprószone są jego włosy, to nie śnieg. Wiktor zaczął siwieć. I jest mu z tym pięknie. Wyraźne srebrne włoski dostrzegam także na brodzie.
– To co? Nina wyszła za mąż? – wraca do tematu mojej przyjaciółki i ruszamy przed siebie.
– Nina nie, ale Matylda tak. Ma dwie córki.
– A co na to jej mama? – Zaskakująco dobrze wszystko i wszystkich pamięta.
– Nie chcesz tego wiedzieć. – Wybucham śmiechem na wspomnienie matki Matyldy.
– Oczywiście, że chcę!
– To będę musiał ci opowiedzieć kiedy indziej, bo już tu skręcam. – Wskazuję palcem na mój blok.
– Na górze jest twój chłopak? – Wiktor jest podniecająco bezczelny.
– Jaki ty się zrobiłeś ciekawski! – odgryzam się. – Nie ma go. I to nie jest mój chłopak – przypominam.
– Czyli znam wszystkich, którzy są na górze? I Ninę, i Matyldę, i Marię.
– Matyldy nie ma. Zapewne karmi albo przewija. Albo jedno i drugie jednocześnie. Bo ona potrafi w tym czasie rozmawiać przez telefon! Są Nina i Marysia – porządkuję. – A Marysia jest już lekarzem! – chwalę się.
– Czyli mogę się wprosić?
Wygląda na to, że z Wiktorem nie pójdzie tak łatwo jak z ministrantem. Pewnie, że mogę go odprawić, ale chyba nie chcę wyjść na buca. Dziewczyny nie mają pojęcia o powrocie Wiktora. Dopiero dzisiejszego wieczoru miały się o tym dowiedzieć. Zaproszenie go na górę znaczy wszystko i nic. Mogę to, przede wszystkim sobie, wytłumaczyć na milion sposobów. Na własny użytek w sekundę decyduję, że potraktuję tę wizytę jak nieoczekiwaną rozrywkę. Przez moment myślę o tym, by uprzedzić Ninę, co lada chwila nastąpi, ale nie bardzo mam jak. Nie da się tego zapowiedzieć w trzech słowach SMS-a, a dzwonienie odpada. Wiktor stoi obok, a gdybym powiedział Ninie, że prowadzę go na górę, na pewno wzięłaby to za słaby żart. No i chyba jednak chciałbym zobaczyć miny dziewczyn na jego widok.
Jadąc na górę, o czymś rozmawiamy, ale zupełnie nie słucham jego słów. Nie z braku szacunku, po prostu myślami jestem już w domu i wyobrażam sobie przyszłość. Winda się zatrzymuje, pcham ciężkie, odrapane drzwi z szybką, chwilę potem naciskam klamkę. Moje nozdrza przeszywa zapach kurczaka z warzywami, który jest już niemal gotowy. Wchodzimy tak, by nic nie wskazywało na to, że wróciło nas więcej, niż wyszło. Brzęk butelek potwierdza, że przynoszę zamówiony towar.
– Dawaj, dawaj. Co tak długo? – strofuje mnie z kuchni Nina. – Miałeś spotkanie z księdzem? – dopytuje.
– Lepiej. Uwierz mi, że lepiej. – Puszczam oko do Wiktora.
– Z ministrantem! – wtrąca się małomówna ostatnio Maria. – Zaniosę talerze do pokoju.
– I wróć po kieliszki. – Nina nadal rozdziela zadania. – To co z tym ministrantem? – pyta, ale nie dostaje odpowiedzi. Zamiast niej słyszy, że na podłogę spada jeden z talerzy i rozbija się na kilka kawałków.
– O matko przenajświętsza! – Z przedpokoju dobiega ją krzyk Marysi.
– Woda czy buty? – Nina jest przekonana, że Marysia się poślizgnęła. A ta była zbyt oszołomiona, by wydusić z siebie choćby pół słowa. – Te porozwalane po przedpokoju buty kiedyś doprowadzą do tragedii.
– Nina, włóż bluzkę! – Marysia nadludzkim wysiłkiem wyrzuca z siebie te trzy słowa. – Teraz! – dodaje po chwili.
Patrzymy z Wiktorem na siebie, zastanawiając się, dlaczego Nina jest bez bluzki i czego jeszcze zdążyła się pozbyć podczas mojej nieobecności. A Maria, co prawda kompletnie ubrana, ale z oczami w słup i otwartymi ustami, zastygła w bezruchu. Niczym żona Lota. Brakuje jej mocy, by zareagować na nadciągającą tanecznym krokiem Ninę, która nie przeczuwając niczego, nuci Mam ochotę na chwileczkę zapomnienia. Raczej w wersji Ewy Ziętek niż Hanny Banaszak. W rytm tej piosenki również tańczy. Wejście we frazę „przeżyj ze mną czarujący epizodzik” zbiega się z wtańczeniem do przedpokoju, ale zamiast dośpiewania kolejnego wersu – „co świtem znika i nie rani serc” – recytuje: „O ja pierdolę”. Ma na sobie czarne, błyszczące, choć nie skórzane, spodnie, a na górze – zamiast sweterka z lisem, w którym przyszła – sportowy stanik.
– A to jest właśnie zwischenruf, ale naprawdę nie wiem, czy czarujący i miłosny. – Szybko zbiera się w sobie i, jak na Ninę przystało, błyskawicznie znajduje ripostę i nawiązuje do tekstu śpiewanej przez siebie piosenki. – Skąd go wziąłeś? – To pytanie kieruje do mnie.
– Przechodził. – Wzruszam ramionami.
– Ty jak zwykle zbierasz wszystko, co znajdujesz, i przyciągasz do chałupy – mówi, po czym wraca do kurczaka, podśpiewując inny przebój: „Nie mam do ciebie cierpliwości. To pewne, że już nie będę mieć. Minął termin twojej przydatności”1, akcentując fragment o terminie przydatności, a potem: „Nie potrzebuję w domu złomu, dłużej nie!”.
– Mam wyjść? – pyta zdezorientowany Wiktor, który w żadnym śnie nie spodziewał się takiego powitania. Nikt z nas się nie spodziewał.
– No co ty, wchodź. Nina żartuje – oznajmiam teatralnie i głośno, co spotyka się z równie donośnym kaszlnięciem. – A ty co taka jesteś shajona? Przyszłaś i nic nie mówisz. Coś się stało? – Nie mogę dłużej udawać, że Maria zachowuje się normalnie.
– Nie, wszystko dobrze, rozstawię talerze – odpowiada i szybko ucieka tam, dokąd od początku zmierzała.
Zanim przechodzimy na pokoje, Wiktor zbiera co większe fragmenty uśmierconego talerza i wrzuca je do kosza, unikając kontaktu wzrokowego z szalejącą w kuchni Niną. Dobrze wie, że łatwo nie będzie, a moja przyjaciółka – czym jestem zaskoczony – okazuje się dużo bardziej pamiętliwa niż ja. Mimo to bierze dla Wiktora nakrycie i sztućce.
– Nie będę się ubierała – odpowiada na niewypowiedziane pytanie Marysi. – W domu jest ciepło, nie będę się dusić w swetrze. Zresztą nie ma w naszym gronie osób, na których robiłoby to erotyczne wrażenie. Co innego estetyczne – zaznacza.
– Zawsze miałaś bardzo ładny cyc – potwierdzam.
– Właśnie! Otwórz wino i wypijmy za to. – Podaje Wiktorowi Matkę Boską. – A ciebie, jak nie zaczniesz mówić, wystawię na balkon i będziesz tam stała, aż się w końcu odezwiesz! – grozi Marysi, która się tylko uśmiecha i przypomina, że ciągle próbuje zajść w ciążę, więc nie pije. Zapowiada, że zostanie przy wodzie. – Tam nie siadaj. – Nina zwraca się do Wiktora i pokazuje na fotel.
– Dlaczego? – Wiktor nie rozumie.
– Bo będzie draka. No… chyba że gospodarz ci pozwoli? – Nina posyła mi wymowne spojrzenie.
– Nie pozwoli – odpowiadam i sam zajmuję to miejsce.
Wydaje się, że ostrzony latami topór na Wiktora udało się Ninie zostawić w kuchni. Jemy, pijemy i rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Nawet Maria nieco się uaktywnia. Widać, że szpital i praca w nim sprawiają jej dużo frajdy i satysfakcji. Ponownie zauważam, że wycofuje się za każdym razem, gdy rozmowa zbacza na prywatne tory. Jakby chciała, by temat jej związku i – chyba bardziej – temat Jana nie wypłynął. To w tym tkwi sedno sprawy, ale obecność Wiktora sprawia, że to nie czas na wyduszanie z Marysi szczegółów. Ustępuję. Także dlatego, że jesteśmy w trakcie czwartego wina. Okazało się bowiem, że wcześniej nieświadomie skłamałem, mówiąc, że nie mam w domu żadnego alkoholu. Samotna butelka wytrawnego, czerwonego, chilijskiego caberneta, prezent świąteczny od jednego ze związków sportowych, z którym współpracowałem w poprzedniej pracy. Dziś wino jest jak znalazł, ale wraz z odkorkowaniem czwartej butelki odkorkowuje się również Nina.
– A co u mamuni? – wypala, a Wiktor wie, że to do niego. Z wrażenia aż drży mu nalewająca wino ręka, ale opanowuje sytuację i nie roni ani kropelki.
– Mojej? – udaje głupiego.
– No raczej nie mojej – mówię to, co w założeniu miałem tylko pomyśleć.
– Żyje – stwierdza krótko Wiktor.
– Szczęściara. – Ponownie to robię i w tym samym momencie sam się knebluję. Dłonią.
– Ale nadal prowadzi swój walec? – Nina jest niemożliwie bezczelna, między innymi za to ją kocham.
– Jaki walec? – Wiktor nie łapie przenośni.
– Drogowy! Czy nadal rozjeżdża związki? Nina o to pyta. – Tym razem nie wytrzymuje Maria. Ja nadal się knebluję.
– Cóż… – Wiktor upija łyk wina, bo słychać, że w gardle ma Saharę. – Jeszcze parę razy siadała za kierownicą. – Zdobywa się na równie barwną grę słów.
Następnie wysłuchujemy opowieści o co najmniej dwóch przypadkach, kiedy to stan zdrowia Marty pogarszał się za każdym razem, gdy ktoś zaczynał się kręcić wokół Wiktora lub gdy sam Wiktor zwrócił na kogoś uwagę i był na tyle niefrasobliwy, by pokazać go matce. Raz wmówiła otoczeniu, że ma migotanie przedsionków, a potem nerwicę natręctw, która sprawiła, że bała się nie tylko wychodzić z domu, ale też nie dopuszczała do siebie żadnych obcych. Co sprowadzało się do tego, że syn musiał się nią zajmować.
– Kiedyś pogryzła opiekunkę, a innym razem wylała na faceta od klimatyzacji gorącą zupę – opowiada Wiktor.
– I…? – Wszyscy spodziewamy się, że jest jakiś ciąg dalszy, ale tylko Nina ciągnie go za język.
– I gdy pewnego dnia myślała, że nie ma mnie w domu, okazało się, że prowadzi całkiem aktywne życie. I zupełnie nie boi się rozmawiać z ludźmi. Nawet obcymi. Świetnie jej szło strofowanie sprzątaczki i znalezienie ogrodnika – zeznaje Wiktor. – A kiedy mnie zobaczyła, stwierdziła, że czasem ma lepsze dni. Postanowiłem zatem zadbać o własne lepsze dni, zamknąłem swoje sprawy i wróciłem do Warszawy.
– I potrzebowałeś trzech rozjechanych związków, by się zorientować, że masz do czynienia z manipulantką? – Nina nie boi się nazywać rzeczy po imieniu.
– Chyba lepiej późno niż wcale – wtrącam, już świadomie, broniąc byłego partnera.
– Wypijmy za to. – Wiktor nie odpowiada.
Pijemy niemal do północy. My wino, Maria wodę. Każda z moich przyjaciółek jest wyjątkowa, każdą z nich kocham za coś innego. Marię za determinację, skrupulatność i dążenie do celu, Ninę za ponadprzeciętną inteligencję, znajomość zagadnień, o których istnieniu nie mam nawet pojęcia, bezpośredniość, cięte i trafne riposty oraz umiejętność chłodnego podejścia do – zwłaszcza cudzego – życia, a Matyldę za umiłowanie tradycyjnych wartości i za waleczność. O rodzinę, marzenia i miłość. Za cierpliwość do rozkołysanego męża oraz srających i rzygających na okrągło, urządzających nocne arie córek, a także za to, że choć od kilku lat jest permanentnie niewyspana, mimo to idzie przed siebie. Wszystkie razem i każda z osobna są niesamowite, a łączące nas relacje opisałbym jako wyjątkowe i już niespotykane. Ale tylko Marysia ma ponadprzeciętną skłonność do całkowitego ulegania mężczyznom, z którymi się wiąże. Jakby ze strachu, że jeśli tego nie zrobi, nie zdoła ich zatrzymać. Płynnie przejmuje ich poglądy, zainteresowania, zwyczaje. Niemal bezkrytycznie zaczyna żyć ich życiem i zupełnie tego nie zauważa. Żywię nadzieję, że ucieknie od tego przy dużo starszym Janie, ale konsekwencja, z jaką nie dopuszcza nas do swojego aktualnego faceta, każe mi domniemywać, że to właśnie tam, w życiu, o którym mówi tylko tyle, ile chce, tkwi przyczyna jej nadmiernej skrytości. Chcę natychmiast pozbyć się Wiktora i wykorzystać znieczulenie winem do tego, by zażądać wyjaśnień. Tu i teraz, bez kluczenia, półsłówek i panicznych prób zmiany tematu. W przerwach między piosenkami Kings of Leon próbuję ziewać z nadzieją, że Wiktor zauważy ten niezbyt dyskretny sygnał do zakończenia spotkania, ale na marne.
Punkt dwunasta spotkanie kończy Maria.
– Jan czeka na dole. Muszę spadać. – Zrywa się na równe nogi, przeczytawszy SMS-a, który właśnie przyszedł.
– A ty jesteś Kopciuszek? Musisz się zmyć przed północą? – Nina zerka na zegarek.
– Co to znaczy „Jan czeka”? Jeszcze chyba nie skończyliśmy? – dorzucam od siebie.
– Dawaj Jana tutaj – zachęca Wiktor, który chyba poczuł się u mnie nazbyt swobodnie, ale pomysł uznaję za wart realizacji. Może widząc ich razem, dostrzegę więcej.
– Nie, nie, już późno. Innym razem. – Ubiera się tak szybko, jakby zbliżał się pożar.
– Nie chce Jan do domu, przyjdzie dom do Jana! Ubierajcie się! – decyduję spontanicznie. – A ty w szczególności. – Nina wciąż siedzi w swoim sportowym staniku.
– To ja jeszcze tylko skorzystam z toalety. – Wiktor wyskakuje jak wystrzelony z procy.
– Szybko! Jan czeka! Jan! – Uświadamiam mu, że musi załatwić to błyskawicznie. Boję się, że Marysia ucieknie.
– Ale po co?! – uruchamia się Maria. – Nie ma po co! Będzie jeszcze okazja! – Wygląda, jakby była gotowa bronić dostępu do Jana własnym ciałem.
– Okazja będzie, zaraz! Prowadź, maleńka! – rozkazuję, a Maria jest w naszych kleszczach. – Do Jana!
– To nie fair! Od Niny nie wymagamy pokazania młodego Niemca. Nawet nie mieliśmy okazji go przesłuchać! – broni się coraz bardziej absurdalnymi argumentami. – A tego twojego Arka też nie widzieliśmy!
– Chyba nie łapię. Kim jest młody Niemiec? Kim jest twój Arek? – Wiktor, który poważnie potraktował moją prośbę o streszczanie się, zdążył wrócić i istotnie ma prawo gubić się w mnogości wątków.
– Nie interesuj się – gaszę go. – Nina nie planuje z młodym Niemcem dziecka! Łapiesz różnicę? – wyjaśniam Marysi. – Wymarsz! – zarządzam, by nie padło pytanie o Arka.
Wbrew oczekiwaniom Marysi winda zjawia się jak na zawołanie, ładujemy się do niej wszyscy i – w całkiem dobrych humorach – jedziemy na dół. Wiktor jest jak ogłuszony, ja z Niną wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia, a Maria jedzie jak na ścięcie. Jakbyśmy mieli plan, by unicestwić – lub co najmniej zgrillować – Jana. Nie wiem jak inni, ale ja chcę go po prostu zobaczyć, kurtuazyjnie zaprosić na górę i przekonać się, jak na nas zareaguje, przynajmniej spróbować ocenić rodzaj relacji między nim i Marią.
Auto z Janem w środku stoi tuż przed wejściem do bloku. Nie wiem, czy dla wygody Marii, żeby nie musiała daleko chodzić, czy może dlatego, że boi się, iż stojąc dalej, przez część drogi nie będzie jej miał na oku. Mnożą mi się we łbie najbardziej absurdalne teorie. I jest ich tym więcej, im bardziej Marysia chowa głowę w wełniany szal, którym jest owinięta.
– A cóż to za komitet odprowadzający? – Jan wysiada z samochodu, gdy tylko nas dostrzega. Jest uśmiechnięty od ucha do ucha, a może nawet rozbawiony widokiem naszej pielgrzymki. Niczym papież rozkłada ręce na znak otwartości. Wygląda przy tym nienagannie. Szczupły, dystyngowany, ubrany w modny płaszcz z postawionym kołnierzem, spod którego widać błękitną koszulę, ale żadnego brzuszka. Każdy chłopak chciałby tak wyglądać w jego wieku. – A pana chyba nie znam? – Lustruje Wiktora.
– Janie. To mój były chłopak, Wiktor. A to Jan, konkubent Marysi – zwracam się do Wiktora. Słowo „chłopak” byłoby tu jednak nie na miejscu. – Poznajcie się. Mamy tam na górze taką sympatyczną nasiadówkę. Chcieliśmy cię do nas zaprosić – wyjaśniam powody naszej obecności, podczas gdy podają sobie z Wiktorem ręce. – Tak dawno się nie widzieliśmy. – Kątem oka zerkam na podchodzącą do niego Marię. Jan zerka na nią dobrotliwie, całuje w usta i obejmuje wpół. Maria nieco się rozluźnia i odwzajemnia czułość.
– Świetny pomysł – oznajmia – ale może kiedy indziej. Wracam z pracy, padam z nóg. Przez kilka godzin operowałem. Wybaczcie, marzę tylko o tym, żeby się położyć – wyjaśnia. – Kotku, ale jak dobrze się bawicie, to zostań. Wrócisz taksówką albo przyjadę po ciebie jutro. I to jest świetna okazja, by pójść na wspólny obiad, a potem my pójdziemy do kościoła. – W sekundę wymyśla całkiem zgrabny plan.
– Jestem za! – odpowiadam bez namysłu. Nie wiedziałem, że chodzą do kościoła. Marysia nigdy o tym nie wspominała.
– Jestem już zmęczona. Zdzwońmy się wkrótce i jakoś się umówimy – zabiera głos moja przyjaciółka, jeszcze zanim do propozycji odnoszą się pozostali.
– Jak sobie życzysz. – Janek znów ją całuje. – To jedziemy.
– No to jedźcie – przytakuję pozbawiony narzędzi perswazji, po czym się żegnamy.
I tyle ich widzieli. Sam przed sobą przyznaję, że choć zachowanie Jana wydawało się nieco przesłodzone, to nawet gdybym chciał być bardzo czepialski, nie mogę stwierdzić, że było w nim coś niepokojącego. To Maria, nie Jan, zachowywała się nienormalnie. Chcąc nie chcąc, rozpędziła mi spotkanie. Wiktor dochodzi do wniosku, że skoro jest już na zewnątrz, to też pójdzie do domu. Taksówkę wzywa też Nina i w oczekiwaniu na samochód porusza jeszcze temat Eryka.
– Czemu go dziś nie było?
Istotnie, mogło go brakować, zawsze był.
– Jest obrażony.
– Znów? – Nina wie, że w historii mojej znajomości z Erykiem są liczne epizody obrażania się.
– Widzisz… – wzdycham. – Taki wrażliwy mi się trafił, ale tęsknię za nim – wyznaję i pokrótce opowiadam, co zaszło po powrocie z pogrzebu.
– On cię kocha. Jak dzidy pragnę!
– Nina, zmień płytę. Proszę.
– Dotychczas było tak, że żyliście jak żyliście. Aż tu nagle stanął twarzą w twarz z przeciwnikiem. Nie z jego wspomnieniem czy zdjęciem, tylko z żywym facetem. A Wiktor, nie dość, że okazał się wciąż atrakcyjny, to jeszcze doszło między nim a tobą do nieoczekiwanej interakcji! I to wszystko na oczach Eryka! Nie wiedział, jak się w tym wszystkim odnaleźć, obraził się i uciekł! Zupełnie tak jak ty. Kiedy nie wiesz, co zrobić, to strzelasz focha – rozpracowuje wszystko momentalnie. – Powinieneś go przeprosić – stwierdza.
– Co jeszcze? – Rozkładam ręce. – Może mu loda zrobię na zgodę?
– To mogłoby uzdrowić sytuację.
– Za co ja mam go przepraszać? Za to, że on się obraził, bo być może w jego obecności flirtowałem z innym facetem? Kochana moja, przypominam ci raz jeszcze… – pruję jak bolid w Formule 1. – On mnie nie chciał! Powiedział mi, że nie jestem w jego typie – mówię dobitnie.
– Może zmienił zdanie?
– I nie był łaskaw mnie o tym poinformować? – irytuję się. – Mam się domyślać, że jaśnie pan zmienił zdanie, rzucić wszystko i merdać ogonem z radości? Weź się puknij w głowę – radzę przyjaciółce, stukając się palcem w czoło. – A jeśli jest na tyle niedojrzały, by nie umieć o tym otwarcie powiedzieć, to tym lepiej, że się obraził.
– Bo pewnie ty bez problemu byś się zdobył na takie wyznanie – głośno wątpi w moją odwagę. – Jaki gieroj. Kto by pomyślał.
– Nie wiem, czy bym się zdobył, ale na pewno bym się nie obraził. – Jestem pewien swojej racji. – Wyrosłem już z płaszczenia się, z zabiegania o uwagę czy o uczucie. Robiłem to przez ostatnie lata. Tylko po to, by jakiś frajer zwrócił na mnie uwagę, bym nie był sam.
Przypomina mi się, jak wielokrotnie rozmieniałem się na drobne, by sprostać dziwacznym oczekiwaniom dziwacznych facetów z internetu, w którym szalały rozmaite trendy. Był między innymi okres, gdy wszyscy chcieli być dresiarzami i chcieli ich mieć. Popłynąłem z tym prądem. Kupiłem dres, białe skarpetki i pasujące do nich obuwie, a nawet czapkę baseballówkę. Do rozumu przywołało mnie własne odbicie w lustrze. Wyglądałem raczej jak klaun. Dres pasował do mnie jak kwiatek do kożucha. Nie ta twarz, nie te oczy, nie ten strój, nie ten kształt głowy do czapki. Wszystko było nie takie. No, może poza butami, które okazały się bardzo wygodne. Śmiałem się sam z siebie i natychmiast pożegnałem tę żałosną stylizację, która w rzeczywistości była jedynie mało udanym przebraniem i obroniłaby się jedynie na imprezie z cyklu kiczparty. Od tamtej pory nie miałem na sobie kompletnego stroju sportowego. Nieliczni widywali mnie w dresowych, idealnych do sprzątania, spodniach. Poprzysiągłem sobie, że nie będę się więcej wyrzekał siebie. Nawet na rzecz najbardziej atrakcyjnego samca.
– Teraz jestem sam i na tyle, na ile mogłem, oswoiłem tę samotność. Wyrosłem z udowadniania, że taki jestem fajny, i z urządzania wyprzedaży własnej osobowości. – Tego ostatniego nie jestem już tak pewien, ale wiem o tym tylko ja. W głębi duszy czuję, że nigdy nie wyleczę się z wpojonego mi poczucia niższości i że zawsze będę chciał, by świat postrzegał mnie jako lepszego, piękniejszego i mądrzejszego.
– Jest w tym mądrość – mówi Nina z uznaniem. – Niemniej znajomości z Erykiem byłoby szkoda.
– Wiem o tym. – Zagryzam wargi. – Nie wykluczam, że się do niego odezwę, ale nie będę go przepraszał, bo nie mam za co. Ani go nie oszukałem, ani nie zdradziłem. Jestem czysty jak łza.
– A jak byś zareagował na wieść, że on też ma swojego Arka albo Wiktora? – Nina z podziwu godną premedytacją dokręca śrubę.
– Nie wiem – kłamię. Bo nie wypada powiedzieć, że wpadłbym w szał i zrobiłbym wiele, by go unicestwić.
– Ech! Wy, cioty… – Podnosi się z dywanu. Dostała SMS-a, że taryfa zajechała. Zna mnie zbyt dobrze, by uwierzyć, że przyjąłbym tę informację bez reakcji. – Zadzwoń do niego.
Na szczęście chwilę później wychodzi i nie muszę się jej odszczeknąć i zarzucić, że się mądrzy, bo jej życie osobiste jest dużo bardziej skomplikowane od mojego. A mam to na końcu języka. Zasypiając, cieszę się, że nie musiałem się do tego uciekać.
W sobotni poranek budzi mnie myśl, że powinienem zadzwonić do mamy. Nawet sięgam po telefon. Chwilę zajmuje mi dojście do konkluzji, że w tej sprawie już nie tylko nic nie muszę, ale przede wszystkim nie mogę.
Myślę o niej kilka razy dziennie. Czasem przez sekundę, czasem dłużej. W związku z tym, że nasze kontakty nie były intensywne, jeszcze nie czuję, że mi jej brakuje, ale zderzenie z myślą, że nie usłyszę i nie zobaczę jej już nigdy, jest naprawdę bolesne. Mój niepokój potęguje także fakt, że wraz z nią zniknął Eryk. Nie straciłem go co prawda na zawsze, ale fakt, że zostawił mnie w takim momencie, nie podnosi na duchu. Gdyby odszedł na zawsze, byłaby to dotkliwa strata. Właśnie dlatego, nie czekając, aż mi się odmieni, korzystam z okazji, że trzymam telefon w ręku, i wysyłam mu SMS-a.
„Długo zamierzasz się jeszcze boczyć?”
Odpowiedź przychodzi trzydzieści sześć godzin później, w momencie gdy rozmawiam przez telefon z Matyldą, która relacjonuje mi rodzinną wyprawę na mszę.
– Mamusiu, a co znaczy babka? – pyta ją niewinnie córka Zuzanna, podczas gdy Matylda wciska ją w czerwoną suknię w czarne grochy.
– Nie wiesz, co to jest babka, kochanie? A w piaskownicy co robisz w przedszkolu, jak nie ma śniegu? – próbuje ją jakoś naprowadzić.
– Babki.
– Właśnie. Babki, jak jest ich wiele, a babka, jeśli jest jedna. Babka może być też drożdżowa, o pani można powiedzieć babka albo też o babci, ale to nieładnie. Lepiej mówić babcia albo babunia. – Matylda mnoży przykłady.
– I można babkę drożdżową gdzieś zostawić? – docieka młoda.
– Można. Na stole można zostawić babkę u mamusi i iść się bawić – wyjaśnia jej cierpliwie matka.
– A na brzegu? – Juniorka ma więcej pytań.
– Na brzegu też. Pamiętasz, jak byliśmy z tatusiem nad morzem?
– W Mielnie? – upewnia się Zuza.
– Tak. Tam nieraz zostawiałaś babkę na brzegu i szliśmy się kąpać. – Matyldzie wydaje się, że zamknęła temat, a i mała chyba straciła nim zainteresowanie. – Odesłałam ją do przedpokoju, zapakowałam Polę w nosidełko i całą czwórką wsiedliśmy do samochodu. W kościele byliśmy przed czasem. Zajęliśmy miejsca. W samo południe rozlega się dźwięk organów, msza rozpoczyna się Barką – opowiada jakby od niechcenia Matylda, ale czuję, że do czegoś dąży. – Zuzi nie widać zbyt dobrze zza ławki, więc biorę ją na ręce. Przysięgam ci, nic nie zwiastowało zamieszania, aż do refrenu. „O Panie, to ty na mnie spojrzałeś!” – odzywa się na całe gardło moja mała artystka. – „Twoje usta dziś wyrzekły me imię”. – Matylda nie miała żadnego pola manewru. – „Swoją BABKĘ pozostawiam na brzegu. Razem z tobą nowy zacznę dziś ŁUP” – kończy triumfalnie Zuzia, wyraźnie dumna z siebie i oczekująca aplauzu. I wyobraź sobie, że ludzie zaczęli klaskać! Ona się drze tak, że bez wspomagania słyszy ją pół kościoła! Ma płuca jak Maria Callas! Ludzie do piątego rzędu, co ja mówię do piątego, do siódmego, albo płakali ze śmiechu, albo klaskali. A najczęściej i jedno, i drugie. Chyba przestanę ją zabierać na msze! Albo niech babcia Renia z nią chodzi. Ja się poddaję – oświadcza zrezygnowana Matylda, a ja ocieram rękawem łzy radości. – A ty jak się masz? Jakieś sensacje?
Nie mamy kontaktu od pogrzebu, ale zadając pytanie o sensacje, zapewne nie spodziewa się aż tak bardzo twierdzącej odpowiedzi.
– Eryk się obraził, Wiktor wrócił. Spotkali się i właśnie dlatego Eryk uniósł się honorem. Brakowało jeszcze tylko Arka i bylibyśmy w komplecie. – Sam się dziwię, ilu bohaterów ma moja opowieść.
– Jak to Wiktor wrócił? – Matylda skupia się na jednym, którego wciąż jest wierną fanką. – I tak po prostu wpadliście na siebie w mięsnym?
– Prawie tak – mówię i informuję, że mięsny nie był do końca mięsnym, ale spotkania, pierwsze i drugie, należy uznać za przypadkowe. Choć zaproszenie go do domu zbiegiem okoliczności już raczej nie było.
– I co dalej? – podnieca się Matylda. – Wrócicie do siebie, wyjedziecie do Hiszpanii, weźmiecie ślub i kupicie sobie syberyjskiego husky?
– A po co nam husky?
– Zamiast dziecka! – Jest to dla niej oczywiste. – To znak! Bierz go! Nie czekaj! – komenderuje.
Zawsze lubiła Wiktora. Nasze rozstanie przyjęła ze zrozumieniem, ale bez zadowolenia. Wyszła z założenia, że Martę, jego matkę, nie tylko można, ale i trzeba przeczekać. Powtarzała, że przecież wiecznie żyć nie będzie. Wierzyła, że przy Wiktorze mogę tylko zyskać. Do dziś dźwięczą mi w uszach jej słowa, że z nim zobaczyłbym kawał świata, mieszkał w fajnym mieszkaniu i za darmo nauczył się hiszpańskiego, a także wszystkich innych języków, o których tylko bym pomyślał. Jej koronnym argumentem jest to, że z Wiktorem wiódłbym spokojne, rozwojowe życie. Mógłbym realizować swoje pasje i pracować dla funu, nie dla kasy. Kwestie ekonomiczne są dla niej istotne i nigdy nie próbowała tego ukrywać. Pewnie nie bez znaczenia jest też fakt, że oboje wyszliśmy z niezbyt bogatych domów, że do wszystkiego musieliśmy – i nadal musimy – dochodzić sami, że nic nie spada nam z nieba. Dlatego gdy mnie spadł z nieba teoretycznie idealny Wiktor, powinienem się go trzymać. Oczywiście nie na siłę, ale przecież nie był ani przemocowy, ani puszczalski. Nie przemawiają do niej tłumaczenia, że niejako mnie zdradził. Z własną matką. Dla jej widzimisię poświęcił nasz związek. I wtedy, i teraz uważam, że maminsynek bez kręgosłupa nie jest mi do niczego potrzebny, choćby był najzamożniejszy i najbardziej przystojny. Czas, który od tamtej pory upłynął, pokazuje, że się nie pomyliłem. Wiktor potrzebował bowiem ośmiu lat i iluś porażek, by spostrzec, że ich spiritus movens jest Marta. Gdybym w to wszedł, najpewniej straciłbym te lata, bo znam siebie i wiem, że nie umiałbym zaciskać zębów przez blisko dekadę. Wybuchnąłbym, ale im później by się to stało, tym więcej ofiar pociągnęłaby za sobą eksplozja. A tak wszystko odbyło się w miarę bezkrwawo.
– Nie ma planów powrotu do przeszłości. – Przekłuwam bańkę.
– Ale jest szansa. – Matylda trzyma się swojego.
– Albowiem?
– Gdyby jej nie było, zostawiłbyś go na dworze i wrócił do domu okrężną drogą, by się nie domyślił, gdzie mieszkasz. A ty go zaprosiłeś i dałeś mu jeść!
– I pić – uzupełniam.
– I pić! Więc stara miłość nie rdzewieje.
– A co z Erykiem?
– Jak to co? Nara! – mówi i naprawdę tak myśli. – Miał swoją szansę.
– Tak po prostu? – Udaję zaskoczonego jej kategorycznością.
– Obiecywałeś mu coś? Był pierścionek? Albo chociaż stosunek?
– Nie było. – Nie muszę się zbyt długo zastanawiać nad odpowiedzią.
– To niech ci głowy nie zawraca. Bo z Wiktorem był stosunek! – przypomina.
– No ba! Niejeden!
– Ciało macane należy do macanta – trawestuje ludową mądrość. – Eryk jest jak panienka. Czasem wygląda to tak, jakby szukał pretekstu, by się obrazić, i to robi. A potem mu przechodzi i wraca. Jak gdyby nigdy nic. Zjawia się i znika, śliczny taki, Mister of America – cytuje przebój Lombardu.
– To zupełnie jak twój mąż – wyrywa mi się i od razu tego żałuję.
– Mój mąż – zaczyna Matylda, a użycie przez nią tego sformułowania świadczy o tym, że męża nie ma w domu – zniknął, póki co, raz i sam wrócił. Każdemu należy się druga szansa, a gdy są dzieci i w grę nie wchodzi zdrada, to może i trzecia. Chociaż raczej ograniczyłabym się do dwóch – wyłuszcza, a ja czuję się tak, jakby mróz zza okna wtargnął do mojego domu. – Natomiast Eryk obraża się i znika regularnie. I nie porównuj go więcej z moim mężem – żąda. – To obraża i mnie, i jego.
– Dobra, już dobra, spokojnie – wycofuję się.
– Nie życzę ci źle. – Matylda jest rozjuszona. Brzmi jak kwoka broniąca gniazda.
– Ja tobie też nie. – Staram się być jak najbardziej koncyliacyjny. Choćby ze względu na hormony Matyldy, które po porodzie mają jeszcze prawo być rozchwiane.
– Więc nie oceniaj mojego małżeństwa.
– Możemy zmienić temat? – proponuję pojednawczo.
– Ale dlaczego mamy zmienić temat? Może powiesz mi, co masz do mojego męża? – odrzuca moją wyciągniętą rękę.
– Bo idziesz na zwarcie i naprawdę nie wiem dlaczego.
– Oceniasz moją rodzinę! – nakręca się.
– Nie oceniam twojej rodziny. Po prostu wydawało mi się, że sytuacja z Erykiem przypomina w jakimś sensie sytuację z Sylwkiem. Ale skoro twoim zdaniem nie przypomina, to niech i tak będzie. Nie upieram się.
– Kończę już, ta rozmowa nie ma sensu. Poza tym Pola mi się budzi. – Moja przyjaciółka pospiesznie się rozłącza. A ja, zupełnie znienacka, zostaję sam. Z telefonem w ręku.
Mogę przecież zarzucić Matyldzie, że to ona pierwsza w jednej rozmowie oceniła dwóch orbitujących wokół mnie mężczyzn. I chociaż były to opinie kategoryczne i w jakiejś mierze nieuprawnione, to w zasadzie milczałem. Miałem prawo zrozumieć, że skoro ona wyraziła opinię na temat Eryka i Wiktora, przedstawiła swoje sugestie dotyczące przyszłości, to ja również mogłem sobie pozwolić na dygresję dotyczącą jej spraw. Istniały podstawy, by twierdzić, że od zawsze i z reguły szczerze komentujemy swoje życie i że nie wydarzyło się nic, co kazałoby mi myśleć, że od teraz mamy wprowadzać do rozmów autocenzurę i gryźć się w język.
Postanawiam wyjaśnić sprawę bez zwłoki. Wybieram więc numer Matyldy, ale ona nie odbiera. Odkładam komórkę, ale chwilę później biorę ją ponownie. Przypomina mi się, że w międzyczasie przyszła wiadomość od Eryka.
„Nie boczę się” – pisze krótko, co tylko uwypukla dystans.
„Ale ewidentnie się na mnie gniewasz. Chciałbym ustalić, o co”.
Nie dostaję już odpowiedzi. Zupełnie ogłuszony nieoczekiwaną zmianą wiatrów idę spać. Nadchodzący poniedziałek postanawiam potraktować jako nowe otwarcie, skupić się na sobie, nawet kosztem sfochowanych przyjaciół, i na odgruzowaniu pozycji. Przede wszystkim w pracy. Ostatnio zeszła na dalszy plan, należało zatem ściągnąć cugle i ruszyć do galopu. Przed wyjściem do redakcji rozstrzygam dylemat, jak się ubrać. Nie jest to kłopot z cyklu „nie mam co na siebie włożyć”, pytanie dotyczy tego, czy strojem pokazywać światu żałobę. Rozkładam na łóżku dwa zestawy – czarny i taki jak zwykle. Wychodzę z założenia, że wiem, jak wyglądam w normalnym, i przymierzam tylko czarny. Koszulę i materiałowe spodnie. Przeglądam się w lustrze.
– Sorry, Irena, nie gniewaj się, ale nie ma takiej opcji – mówię. – Mam nadzieję, że nie będziesz mnie straszyć – zwracam się do sufitu. – Sama przyznasz, że wyglądam w tych łachach jak wielki przecinek. – Niemal jednym ruchem zdzieram z siebie posępne wdzianko i wkładam drugi zestaw.
Jednocześnie postanawiam, że o noszeniu żałoby nie ma mowy. Następnie upewniam się, czy Eryk wciąż nie odpisał, i idę do pracy. Przyłapuję się po drodze na nowym uczuciu. Wnikliwie przyglądam się wsiadającym do tramwaju kobietom, szczególnie tym w średnim wieku i najstarszym, od pięćdziesiątki w górę. Właśnie tyle lat miała moja mama. Czuję, że dziś wyjątkowo drażnią mnie staruszki. Mierzę wzrokiem każdą wdrapującą się do tramwaju, nie mam ochoty pomagać im z wnoszeniem do pojazdu wózków, których ciężar znacznie przewyższa wagę ich samych. Widzę ledwo chodzące stare baby, z wyrysowanymi na twarzy głębokimi wąwozami, trzęsące się, zgięte wpół, po siedemdziesiątce albo i lepiej, a ich miejsce na pewno nie jest w tramwaju. Wkurwiają mnie i jest to dla mnie zupełnie nowe uczucie. Zawsze szanowałem staruszków. Po chwili dociera do mnie, że nie chodzi wcale o nie, a źródło gniewu jest gdzie indziej. Nie pasuje mi to, że mimo swojego wieku wciąż żyją, a moja mama – choć znacznie młodsza – nie. Wiem, że takie myśli są podłe, lecz nie potrafię sobie z nimi poradzić. Naprawdę chcę je jakoś obejść lub przeskoczyć, ale nie wiem jak.
Erupcję narastającego żalu i zalewającej mnie złości przerywa głos. Znam go, to głos mojej mamy. Śmieje się, trochę droczy, jest radosna, a ja najwyraźniej sfiksowałem. Nie dość, że mi się śni, to jeszcze mówi do mnie za dnia. Postanawiam nie reagować. Ze wzrokiem wbitym w zmieniające się za oknem widoki dojeżdżam do kolejnego przystanku. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że o ile moje oczy wpatrują się w bliżej nieokreśloną przestrzeń, o tyle spojrzenie siedzącej obok, wyglądającej zupełnie nie jak moja mama kobiety w średnim wieku spoczywa zdecydowanie na mnie. I jest coraz cięższe, wręcz przygniatające.
– Coś nie tak? – reaguję spontanicznie.
– Chyba dzwoni panu telefon. – Kobieta przenosi wzrok ze mnie na torbę, którą mam na kolanach.
– Co takiego?
– Komórka.
Okazuje się, że tajemnicze głosy słyszę nie tylko ja. Ponadto nie dochodzą z innego świata, ale z mojej torby. Z pewnością nie są jednak dźwiękami wydawanymi przez moją komórkę. Te przecież kojarzę. Niemniej coś słychać. Zapomniawszy o mówiącej do mnie kobiecie, zaglądam do torby. Coś słychać, ale nie widać. Nerwowo przetrząsam śmietnik, który mam w środku. Milion starych, wyblakłych paragonów, trzy niepiszące długopisy, parasol, rękawiczki, które uznałem za zaginione, telefonu ani śladu, a gada! I to głosem mojej nieżyjącej matki. Baranieję. Nie widząc innej możliwości, zaczynam wyciągać na zewnątrz poszczególne przedmioty. Okazuje się, że mam nawet klucz francuski. Pożyczony od Eryka. Jeżdżę z nim prawdopodobnie od kilku miesięcy. Ciągle zapominałem oddać. Telefonu ani widu, choć przestał gadać.
– Może do pana zadzwonię? – oferuje wciąż wpatrzona we mnie kobieta. Choć ja już dawno o niej zapomniałem. – Będzie łatwiej.
– Dziękuję, poradzę sobie. – Nie przerywam grzebania w torbie.
– Proszę podać numer – nalega kobieta.
– A po co pani mój numer? – Zatrzymuję się, bo w głowie zapala mi się coś na kształt czerwonej lampki. Za bardzo się mną interesuje. Może to ruski szpieg? Tylko po co ruskiemu szpiegowi mój numer? Jakby chciała go mieć, toby go miała. Analizuję.
– Chciałam tylko pomóc – wyjaśnia dobrotliwie.
Nagle przypominam sobie o tajnej kieszonce wewnątrz mojej torby. Tracę zainteresowanie kobietą, odsuwam zamek i jest! Komórka. Spoczywa jak gdyby nigdy nic. Są miejsca, w które się różne rzeczy chowa, ale są też takie, w które się nie chowa. Ba, nigdy się do nich nie zagląda. Przychodzą jednak takie momenty, gdy ma się kaprys, by coś było schowane dobrze. A to klucze, a to pieniądze, a to telefon. Problem jest wówczas, gdy chce się to coś odszukać, a okazuje się, że diabeł to nakrył ogonem. I do głowy nikomu nie przychodzi, by szukać czegoś tam, gdzie się nigdy niczego nie chowa. W najlepszym wypadku wpada się na to po dłuższej chwili. To jest jedna z tych sytuacji. Biorę do ręki telefon i usiłuję ustalić, czemu gadał. Włączam wyświetlacz i widzę mamę. Nie mówiła z zaświatów. Mówiła do mnie z filmu, który zaledwie kilka miesięcy temu nagraliśmy na klatce schodowej w miasteczku. Tamta chwila wraca natychmiast. Podłączam do telefonu słuchawki i kilkakrotnie odtwarzam filmik. Wzruszam się, to chyba nasze jedyne wspólne nagranie. Przypominam sobie, że poza tymi kilkunastoma – nagranymi chyba przypadkiem – sekundami zrobiłem nam też kilka zdjęć. Odnajduję je w mgnieniu oka. Nie pamiętam innych zdjęć z mamą. A na pewno nie takie, na których oboje jesteśmy dorośli. Nasza poprzednia wspólna fotografia pochodzi sprzed bodaj piętnastu lat. Na tej – zrobionej latem u rodziny w Olsztynie – ja jestem patyczakiem z podstawówki w żółtych szortach, który wodą ze szlaucha polewa młodą kobietę w pomarańczowym bikini; to ona. Bawimy się świetnie. Kto wie, może nawet tak dobrze jak na zdjęciach, które właśnie przeglądam. Jak to dobrze, że jakaś siła mi o nich przypomniała. Pochłonęły mnie na tyle, że jadę o trzy przystanki za daleko. Wracam z Hożej na Świętokrzyską. Wpadam spóźniony, ale z mocnym postanowieniem, że zdjęcia należy jak najszybciej wywołać.
W redakcji niemal od razu przejmuje mnie Magda.
– Jak się czujesz? – pyta, składając kondolencje.
– Szczerze mówiąc, bardzo się cieszę, że wracam do normalnego życia. Wreszcie odpocznę od szpitali.
– Nie potrzebujesz więcej czasu? – troszczy się.
– Nigdy w życiu! Jak się ma za dużo czasu, to do głowy przychodzą straszne głupoty.
– Miałabym do ciebie prośbę, a właściwie polecenie – zaczyna zagadkowo.
– Jaką?
– Chciałabym, żebyś częściej jeździł z kamerą na miasto. Zauważyłam, że jesteś bardzo sprawny reportersko.
– Chętnie – odpowiadam entuzjastycznie; zawsze lubiłem rozmawiać z ludźmi, robić wywiady. – Ale nadal będę pracował z Czarkiem?
– Oczywiście, tu się nic nie zmienia. Po prostu częściej będziesz jeździł na zdjęcia – wyjaśnia Magda. – Chciałabym, żebyś pojechał czasem do sejmu i w ogóle, żebyś przecierał się z politykami.
– Z politykami? – dziwię się.
– Tak.
– Po co? – ciągnę ją za język.
– Chcę zobaczyć, jak sobie z nimi poradzisz – uśmiecha się Magda.
W ciągu dnia podejmuję nieudaną próbę dodzwonienia się do Matyldy i kilkakrotnie sprawdzam, czy Eryk odpisał. Nie odpisał. Odzywa się za to Iza, koleżanka mamy. Robi to jednak w dość niefortunnym momencie, więc mogę jej tylko powiedzieć, że oddzwonię, i muszę przerwać połączenie. Po chwili Iza pisze, że to ważne. Odzywam się tuż po pracy, jeszcze w drodze do domu. Mam nadzieję, że rozmowa odwróci moją uwagę od staruszek, które wprost opanowały Warszawę i czają się dosłownie za każdym rogiem, wychodzą spod każdej chodnikowej płyty, z każdego sklepu. Jakby czekały, by wyjść prosto na mnie. Skupiam się więc na Izie, a wybierając jej numer, przypominam sobie, jak mama mówiła mi we śnie, że Iza coś wie. Po krótkiej wymianie serdeczności kobieta komunikuje mi coś, co sprawia, że przejeżdżam swój przystanek.
– Mama zostawiła testament – oznajmia.
– Jaki testament? – dziwię się na tyle głośno, że patrzy na mnie pół tramwaju. – To mama miała jakiś majątek? – dodaję już cicho, przysłaniając telefon dłonią, by usłyszało mnie jak najmniej osób i zorientowawszy się, że jestem dużo dalej, niż zamierzałem, wyskakuję z pojazdu.
– Nie znam szczegółów, ale wiem, że jeszcze przed świętami, gdy dała radę chodzić, była u notariusza i spisała testament. Zainteresuj się tym – radzi ciotka.
– A w której kancelarii?
– Tam, gdzie byliście razem.
– Zainteresuję się tym jutro – obiecuję.
– Dzwoniłeś do ojca? – Iza zmienia temat.
– Nie. Po co? – Czuję, jak ciało pokrywa mi niewidoczny pancerz pojawiający się na dźwięk słowa „ojciec”. – On też do mnie nie dzwonił.
– Pomyślałam, że nadarza się okazja na zbudowanie jakiejś relacji – mówi niepewnie.
– Ciociu… – wzdycham. – Nie wiem, czy potrzebuję ojca, nie wiem, czy on potrzebuje syna. Przeżyłem bez niego tyle lat, a on beze mnie. Chyba nie jesteśmy sobie pisani.
– Nie jesteś ciekaw, jak sobie radzi?