Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porównywany do Władcy Pierścieni monumentalny cykl fantasy, który pokochało ponad
40 milionów czytelników na całym świecie
Nieuchronnie nadciąga Tarmon Gai'don, Ostatnia Bitwa, armia Czarnego rośnie w siłę… Umarli
zmartwychwstają, ludzie giną w niesamowity sposób, rozpada się, z pozoru niewzruszona,
podstawa rzeczywistości - wszystko to są znaki zapowiadające bliskość Ostatniej Bitwy, w której
Rand al'Thor, Smok Odrodzony i jedyna nadzieja ludzkości, będzie musiał stawić czoła Czarnemu.
Ale nie odważy się tego uczynić, zanim nie zgromadzi wszystkich ocalałych pieczęci zamykających
więzienie wroga. Poza tym wciąż musi się zmagać z innymi niebezpieczeństwami - wśród
Przeklętych jest wielu, którzy uciekną się do wszelkich środków, by go zabić... Smok Odrodzony
musi żeglować na wichrach czasu, w przeciwnym bowiem razie nic nie powstrzyma triumfu
Cienia…
„Zawrotne tempo, liryczne piękno i zdumiewający rozmach cyklu Koło Czasu uczyniły z Roberta
Jordana najwybitniejszego kontynuatora tradycji Tolkiena. Gilotyna marzeń potwierdza zalety
wszystkich poprzednich tomów, eksplodując mnogością wydarzeń i urzekając klimatem zbliżania
się ostatecznego starcia”.
„Publishers Weekly”
KOŁO CZASU
TOM XI
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1385
Wolno pełznące przez poranny nieboskłon słońce ciskało długie cienie na drogę przed konnym oddziałem. Galad wraz z trzema zbrojnymi towarzyszami pędził prosto jak strzelił przez gąszcz dębów i liści skórzastych, sosen i tulipanowców, naznaczony czerwienią świeżych, wiosennych pędów. Starał się nie myśleć o niczym, trwać w niewzruszonym spokoju, ale rozmaite drobnostki wciąż mu przeszkadzały. Jedynym odgłosem, jaki słyszeli przez cały dzień, był tętent kopyt ich koni. Żaden ptak nie zaśpiewał na gałęzi, nie zakwiliła wiewiórka. Osobliwie cicho, zważywszy na porę roku, jakby las wstrzymał oddech. Na długo przed tym, nim w ogóle powstały Amadicia czy Tarabon, droga stanowiła część ważnego szlaku handlowego. Jeszcze dziś fragmenty starożytnego kamienia prześwitywały spod stwardniałej, pożółkłej gliny. W tej chwili jedynym znakiem życia w okolicy był odległy chłopski wóz zaprzężony w oderwanego od pługa wołu. Handel szedł teraz po trasach północnych, okoliczne farmy i wioski podupadały, a osławione kopalnie Aelgaru ziały zapomnianymi sztolniami wśród posępnych łańcuchów górskich, których skalna formacja zawiązywała się tu, ledwie parę mil na południe. Kłębiące się nad nimi czarne chmury obiecywały deszcz po południu, pod warunkiem oczywiście, że nic nie powstrzyma ich marszu. Czerwonoskrzydły jastrząb krążył nad skrajem drzew, patrolując granicę lasu. Myśliwy, jak on. Ale ostrożniejszy, nieośmielający się zapuścić w głąb.
Nagle zamajaczyły przed nimi zabudowania dworu, który Seanchanie podarowali Eamonowi Valdzie. Galad ściągnął wodze i machinalnie sięgnął do paska hełmu, reagując na zaskoczenie. Zapomniał, że hełmu na głowie nie ma. Musiał się zadowolić dopięciem pasa z mieczem, co było gestem całkowicie niepotrzebnym. Wcześniej doszedł do wniosku, że nie ma sensu wdziewać zbroi. Jeśli tego ranka wszystko potoczy się zgodnie z przewidywaniami, tak czy siak będzie musiał pozbyć się napierśnika i kolczugi, a jeśli wszystko pójdzie źle, zbroja już mu się na nic nie przyda.
Dwór, ongiś wiejska posiadłość króla Amadicii, pysznił się wielkim budynkiem o niebieskim dachu z pomalowanymi na czerwono balkonami — prawdziwy drewniany pałac z drewnianymi iglicami w narożnikach, przycupnięty na kamiennym fundamencie niczym niski pagórek. Pozostałe zabudowania: stajnie, stodoły, domki rzemieślników, ściśnięte były na przestrzeni rozległej polany, otaczającej główne domostwo, niemniej sprawiały wrażenie równie wspaniałe w identycznej szacie błękitów i czerwieni. Wokół zabudowań kręciła się garstka mężczyzn i kobiet — z tej odległości wszyscy wydawali się maleńcy — pod okiem dorosłych bawiły się dzieci. Ucieleśnienie normalności w miejscu, gdzie nic nie było normalne. Towarzysze Galada siedzieli w siodłach, błyszczały hełmy i napierśniki, oczy patrzyły spokojnie. Konie niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę, po nocnym wypoczynku niezmęczone jeszcze krótką jazdą z obozu.
— Zrozumiem, gdyby opadły cię wątpliwości, Damodredzie — powiedział po chwili Trom. — To poważne oskarżenie, gorzkie jak piołun, ale…
— Ja żadnych wątpliwości nie mam — przerwał mu Galad. Już wczoraj zdecydował nieodwołalnie. Trudno jednak było zlekceważyć ten wyraz dobrej woli. Trom dostarczył mu wymówki, na wypadek gdyby jej potrzebował. Wcześniej, kiedy opuszczał obóz, po prostu, bez jednego słowa do niego dołączył. Wówczas wydawało się, że chwila jest nieodpowiednia na słowa. — Ale co z wami trzema? Podejmujecie ryzyko, przyjeżdżając tu ze mną. Ryzyko zresztą wcale niekonieczne. Cokolwiek dziś się stanie, nigdy wam tego nie zapomnę. To jest moja sprawa, niniejszym udzielam wam zezwolenia na zajęcie się swoimi — dokończył niezbyt zgrabnie, ale tego ranka słowa jakoś nie chciały gładko spływać z ust i zamierały w ściśniętym gardle.
Krępy mężczyzna pokręcił głową.
— Prawo jest prawem. Poza tym nadarza się okazja, abym skorzystał z uprawnień, jakie daje mi niedawny awans. — Znamionujące kapitańską szarżę trzy złote węzły w kształcie gwiazd lśniły pod symbolem promiennego słońca na piersi białego płaszcza. Pod Jeramel poległo ich naprawdę wielu, w tym co najmniej trzech Lordów Kapitanów. Ale wówczas walczyli przeciwko Seanchanom, a nie ramię w ramię z nimi.
— Dokonywałem strasznych czynów w służbie Światłości… — oznajmił ponuro Byar o zapadniętej twarzy i głęboko osadzonych oczach, które lśniły gniewem, jakby w obliczu nieustannie przeżywanej urazy — …czynów mrocznych jak bezksiężycowa noc. Zapewne też nie uniknę ich w przyszłości, ale są rzeczy, na które pozwalać nie można. — Wyglądał, jakby zaraz miał splunąć z obrzydzeniem.
— Prawda — mruknął młody Bornhald, ocierając usta dłonią w rękawiczce. Galad nie potrafił myśleć o nim inaczej jak o „młodym”, chociaż w istocie tamten był od niego młodszy ledwie parę lat. Dain spoglądał przekrwionymi oczyma, zeszłej nocy brandy była mu przyjaciółką. — Jeżeli dopuściłeś się zła, choćby w służbie Światłości, sprawiedliwość domaga się odkupienia go czynami w imię tego, co prawe.
Byar mruknął coś gorzko pod nosem. Zapewne wcale nie o to mu chodziło.
— Dobrze więc — oznajmił Galad — ale pamiętajcie, że nie będę miał pretensji do tego, który zawróci. Ta sprawa jest moja i tylko moja.
Mimo to, kiedy pognał konia cwałem, ucieszył się, słysząc, że pogalopowali za nim, dogonili go, a potem jechali jego śladem. Poły białych płaszczy łopotały za ich plecami. Oczywiście pojechałby sam, ale dzięki ich obecności być może tamci nie aresztują go i nie powieszą od ręki. I tak nie spodziewał się przeżyć całej przygody. Co winno być zrobione, zrobić trzeba, niezależnie od tego, jaką przyjdzie zapłacić za to cenę.
Donośny tętent końskich kopyt na kamiennej rampie prowadzącej do zabudowań dworu niósł się daleko, kiedy więc wjechali na przestronny centralny dziedziniec, przywitał ich wzrok wielu; pięćdziesięciu Synów Światłości w lśniących zbrojach i stożkowych hełmach po większej części siedziało już w siodłach, a tym, którzy jeszcze stali, przytrzymywali wierzchowce pochyleni, ciemno odziani amadicjańscy stajenni. Wewnętrzne balkony były zupełnie opustoszałe, wyjąwszy kilku służących, którzy przyglądali się ukradkiem, udając, że trzepią dywany. Sześciu Śledczych, potężnie zbudowanych, ze szkarłatnymi pastorałami wyhaftowanymi na połach płaszczy pod tarczą słońca, otaczało ściśle, niczym straż przyboczna, Rhadama Asunawę, separując go od pozostałych. Między Dłonią Światłości a resztą Synów mocą obyczaju zawsze istniał dystans, który ci drudzy w pełni szanowali. Siwowłosy Asunawa, przy którego wycieńczonej twarzy oblicze Byara zdawało się wręcz pucołowate, był jedynym z Synów, który nie miał na sobie zbroi, a na śnieżnobiałym płaszczu miał wyhaftowany tylko jaskrawoczerwony pastorał — była to kolejna rzecz, która odróżniała go od reszty. Galad przelotnie zarejestrował zgromadzonych, przed oczyma miał jednego tylko człowieka. Być może Asunawa w jakiś sposób był wplątany we wszystko — sprawa pozostawała nie do końca jasna — ale wyłącznie sam Lord Kapitan Komandor Synów Światłości miał prawo żądać wyjaśnień od Wielkiego Inkwizytora.
Eamon Valda nie był człowiekiem szczególnie imponującej postury, niemniej jego smagła twarz o ostrych rysach zdradzała kogoś, kto przyzwyczajony jest do okazywanego mu posłuszeństwa. Bezwzględnego posłuszeństwa. Stał na szeroko rozstawionych nogach, w wysokich butach i białozłotym, długim kaftanie Lorda Kapitana Komandora narzuconym na pozłacany półpancerz — jedwabny kaftan był znacznie bardziej zdobny niż te, które zwykł wdziewać Pedron Niall — głowę zaś trzymał wysoko, promieniał autorytetem. Do tego miał biały płaszcz, także jedwabny, z wyszywanymi złotą nicią na obu połach dwoma słońcami, wreszcie jedwabny wyszywany złotem biały kaftan pod zbroję. Hełm, który trzymał pod pachą, był pozłacany i ozdobiony na czole złotym słońcem. Na palcu lewej ręki, nasadzony na stalową rękawicę, pysznił się wielki szafir, ryty w kształt tarczy słońca. Był to kolejny symbol łask, jakimi cieszył się u Seanchan.
Kiedy Galad i jego towarzysze zeskoczyli przed nim z koni i zasalutowali, przykładając dłonie do piersi, Valda zmarszczył nieznacznie czoło. Uniżeni stajenni pośpieszyli wziąć wodze wierzchowców.
— Dlaczego nie jesteś w drodze do Nassadu, Tromie? — W słowach Valdy wyraźnie słychać było dezaprobatę. — Pozostali Lordowie Kapitanowie pewnie już dojeżdżają na miejsce. — On sam zawsze spóźniał się na spotkania z Seanchanami… być może wyłącznie po to, by dać do zrozumienia, iż Synom Światłości pozostała jeszcze bodaj ta drobina niezależności. Tak więc co najmniej zaskakujący był fakt, że zastali go już gotowego do wyjazdu, skąd należało wnosić o ważności spotkania, niemniej od swoich wyższych dowódców wymagał, aby docierali zawsze na czas, nawet gdy trzeba było wstawać przed świtem. Najpewniej nie chciał zbytnio nadużywać cierpliwości swoich nowych panów. Seanchanie nie bardzo ufali Synom Światłości.
Na twarzy Troma nie było widać śladu niepewności, jakiej należałoby oczekiwać po kimś, kto ledwie od miesiąca cieszy się nową szarżą.
— Chodzi o pilną sprawę, Lordzie Kapitanie Komandorze — odparł bez zająknienia, kłaniając się z idealną precyzją, ani o włos głębiej, ale też ani o włos z mniejszym szacunkiem, niż wymagał ceremoniał. — Znajdujący się pod moją komendą Syn wniósł oskarżenie przeciwko jednemu z Synów Światłości o obrazę czci swojej krewniaczki i domaga się prawa do Sądu Światłości, którego wedle prawa możesz mu odmówić lub udzielić.
Zanim Valda zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwał się Asunawa, w namyśle pochylając wspartą na złożonych dłoniach głowę:
— Osobliwa prośba, mój synu. — Nawet głos Wielkiego Inkwizytora był żałobny, słowa brzmiały tak, jakby ignorancja Troma sprawiała mu niekłamany ból. Niemniej oczy lśniły niczym czarne, rozżarzone węgle w palenisku piecyka. — Zazwyczaj to oskarżony uciekał się do prośby o to, by miecz wydał swój osąd, i zazwyczaj czynił to, jak mniemam, kiedy przekonany był, iż dowody są niepodważalne. Tak czy inaczej, Sąd Światłości nie był ogłaszany już od prawie czterystu lat. Podaj mi imię oskarżonego, a ja po cichu załatwię wszystko. — W jego głosie zadźwięczały tony lodowate, jakby dobywające się z wnętrza pozbawionej słońca jaskini w samym sercu zimy, ale oczy wciąż gorzały. — Znajdujemy się teraz między obcymi. Nie możemy pozwolić, by dowiedzieli się, że któryś z Synów zdolny jest do takich rzeczy.
— Prośba adresowana była do mnie, Asunawa — warknął Valda. Można by uznać, że z jego oczu wyziera najczystsza nienawiść. Ale mogło być to tylko wzburzenie faktem, iż ktoś śmiał mu przerwać. Odrzucił połę płaszcza, odsłaniając miecz o jelcu z wąsami w kształcie pierścieni, wsparł dłoń na długiej rękojeści i spiął się w sobie. Zawsze w lot chwytający okazje do pompatycznych gestów, Valda uniósł głos tak, że prawdopodobnie nawet ludzie wewnątrz domostwa go słyszeli, i właściwie nie przemówił, ale wydeklamował: — Wierzę, że wiele naszych dawnych obyczajów zasługuje na wskrzeszenie i rzeczone prawo wciąż obowiązuje. Że zawsze będzie obowiązywać, ponieważ jego źródłem jest wiekowa tradycja. Światłość stanowi podstawę sprawiedliwości, ponieważ Światłość jest sprawiedliwością. Powiedz swojemu człowiekowi, Tromie, że może rzucić wyzwanie i spotkać się z oskarżonym miecz w miecz. Jeśli ten zaś spróbuje się uchylić, oznajmiam, że tym samym przyzna się do winy i z mego rozkazu powieszony zostanie na miejscu, a dobytek jego i szarża przyznane zostaną jego oskarżycielowi, jak nakazuje prawo. Rzekłem. — Ostatniemu słowu towarzyszył kolejny mars pod adresem Wielkiego Inkwizytora. Być może naprawdę wchodziła tu w grę autentyczna nienawiść.
Trom po raz drugi skłonił się ceremonialnie.
— Właśnie usłyszał wyrok z ust twych, mój Lordzie Kapitanie Komandorze. Damodredzie?
Galad poczuł przeszywający go lodowaty dreszcz. Nie był to jednak dreszcz strachu, lecz ten, który towarzyszy objęciu pustki. Kiedy w pijackim zamroczeniu Dain podzielił się z nim niejasnymi plotkami, jakie dotarły do jego uszu, i kiedy później Byar niechętnie przyznał, że nie są to wyłącznie plotki, Galada przepełniła wściekłość, palący do głębi płomień, który omal nie pochłonął go żywcem. Wtedy nie na żarty bał się, że głowa mu eksploduje, o ile serce nie pęknie wcześniej. Teraz był czystym lodem, wyzutym z wszelkich emocji. Skłonił się równie ceremonialnie. Po większej części treść jego przemowy była ustalona przez prawo, niemniej resztę słów dobrał pieczołowicie, aby — jak dalece to tylko możliwe — ochronić przed hańbą drogie mu wspomnienie.
— Eamonie Valda, Synu Światłości, wyzywam cię na Sąd Światłości za bezprawny zamach na osobę Morgase Trakand i jej zabójstwo. — Nikt nie potrafił ostatecznie potwierdzić, że kobieta, którą uważał za swoją matkę, nie żyje; inaczej wszakże być nie mogło. Kilkunastu ludzi przysięgało mu, że zniknęła z Fortecy Światłości, zanim ta wpadła w ręce Seanchan, drugie tyle zaświadczyło, że nie była w mocy opuścić jej podle woli.
Valdzie nawet powieka nie drgnęła w obliczu zarzutu. W jego uśmiechu można było odczytać bodaj tylko żal, że szaleństwo Galada pchnęło go do sformułowania takiego roszczenia, żal zaprawiony zapewne odrobiną pogardy. Otworzył usta, ale Asunawa znowu mu przerwał:
— To jakiś absurd — powiedział tonem, w którym smutek grał o lepsze z gniewem. — Aresztujcie tego głupca, a my już odkryjemy, z jakim to spiskiem Sprzymierzeńców Ciemności przeciwko Synom mamy tu do czynienia. — Skinął dłonią i natychmiast dwaj barczyści Śledczy dali krok w stronę Galada. Na twarzy jednego pojawił się okrutny uśmiech, oblicze drugiego było zupełnie beznamiętne — robotnik przy pracy.
Zdążyli wszakże uczynić tylko jeden krok. Po całym dziedzińcu podniósł się jednostajny szelest: Synowie Światłości dobywali mieczy z pochew. Co najmniej kilkunastu obnażyło ostrza, lecz na razie trzymali je swobodnie zwieszone u boków. Amadicjańscy stajenni skurczyli się w sobie, próbując stać się niewidzialnymi. Zapewne najchętniej w ogóle by uciekli, gdyby tylko mieli okazję. Asunawa rozejrzał się dookoła, uniósł z niedowierzaniem krzaczaste brwi, zaciśnięte ręce wpił w poły płaszcza. Dziwne, ale nawet Valda przez moment zdawał się zbity z tropu. Lecz przecież nie mógł się spodziewać, że Synowie zgodzą się na aresztowanie w obliczu wygłoszonej przed chwilą przez niego proklamacji. Mimo to szybko doszedł do siebie.
— Widzisz, Asunawo — oznajmił niemalże radośnie — Synowie przestrzegają moich rozkazów i prawa, a nie zachcianek Śledczych. — Wyciągnął rękę, najwyraźniej dając do zrozumienia, by ktoś odebrał od niego hełm. — Zaprzeczam twemu niedorzecznemu oskarżeniu, młody Galadzie, i ciskam ci twe ohydne kłamstwo prosto w twarz, ponieważ jest to nieprawda, a w najlepszym razie szaleńcza i niczym nieuzasadniona wiara w złośliwe plotki, rozpowszechniane przez jakichś Sprzymierzeńców Ciemności czy innych niegodziwców, co pragną klęski Synów Światłości. Tak czy siak, spotwarzyłeś mnie w najgorszy sposób, dlatego przyjmuję twe wyzwanie na Sąd Światłości, na którym cię zabiję. — Ledwie, ledwie mieściło się to w ramach przewidywanej przez ceremoniał repliki, niemniej musiało wystarczyć, w końcu zarzutów się wyparł, wyzwanie natomiast przyjął.
W tym momencie Valda zrozumiał, że hełm wciąż tkwi w jego wyciągniętej dłoni i wpatrzył się spod zmarszczonych brwi w jednego ze stojących obok Synów, szczupłego Saldaeanina imieniem Kashgar. Tamten wreszcie ugiął się pod ciężarem znaczącego spojrzenia, podszedł i uwolnił go od hełmu. Kashgar był tylko podporucznikiem, o twarzy niemalże chłopięcej, choć naznaczonej wielkim zakrzywionym nosem i grubymi wąsiskami, przypominającymi odwrócone do góry nogami rogi, a mimo to nie kwapił się do spełnienia prośby. Trudno się więc dziwić, że głos Valdy nabierał coraz mroczniejszych i bardziej kwaśnych tonów, w miarę jak mówił, a równocześnie odpinał pas, by go również wręczyć Kashgarowi.
— Ostrożnie, Kashgar. To klinga ze znakiem czapli. — Rozpiął jedwabny płaszcz i pozwolił mu opaść na kamienie bruku, po nim spadł kaftan, Valda zaś zabrał się za sprzączki zbroi. Najwyraźniej nie miał ochoty przekonać się, czy inni równie chętnie pośpieszą z pomocą. Jego twarz pozostawała niewzruszona, tylko z gorejących oczu wyzierała obietnica pomsty… nie tylko na Galadzie. — Jak rozumiem, twoja siostra chce zostać Aes Sedai, Galadzie. Wydaje mi się, że dokładnie wiem, skąd ten pomysł się wziął. Jakiś czas temu może nawet zasmuciłaby mnie twa śmierć, ale już nie dziś. Może nawet poślę twoją głowę do Białej Wieży, by wiedźmy na własne oczy zobaczyły owoce swych knowań.
Dain wziął od Galada płaszcz i pas od miecza, a potem stanął z boku, ze zmartwioną twarzą, przestępując z nogi na nogę, niepewny, czy dobrze robi. Cóż, moment, w którym mógł jeszcze coś zrobić, minął, a teraz było już za późno, żeby zmienić zdanie. Byar położył dłoń na ramieniu Galada i pochylił się ku niemu.
— Lubi pchnięcia na ramiona i nogi — powiedział przyciszonym głosem, oglądając się przez ramię na Valdę. Charakter tych spojrzeń zdradzał jakieś niezałatwione sprawy między nimi. Choć oczywiście niewiele odbiegał od zwyczajowo ponurego wyrazu oblicza. — Najchętniej dąży do wykrwawienia się przeciwnika i dopiero wtedy, gdy ten nie może już dać kroku lub unieść miecza, zadaje śmiertelny cios. Jest szybszy niż żmija, ale uderzać będzie częściej na twoją lewą stronę i oczekiwać będzie tego po tobie.
Galad pokiwał głową. Wielu praworęcznych tak postępowało, jednak u mistrza miecza wydawało się to dziwną słabością. Gareth Bryne i Henre Haslin kazali mu podczas ćwiczeń wciąż zmieniać układ dłoni na rękojeści, chcąc oduczyć go tego rodzaju nawyków. Dziwne mu się też zdawało, że Valda będzie chciał przeciągać walkę. Jego nauczono, by kończyć rzecz tak szybko i czysto, jak się tylko da.
— Wielkie dzięki — powiedział, a zapadnięte oblicze tamtego wykrzywił kwaśny grymas. Byar nie bardzo dawał się lubić, sam ze swej strony nie lubił nikogo, prócz chyba tylko młodego Bornhalda. Z całej trójki, która przyjechała, jego obecność była pewnie największym zaskoczeniem, niemniej był tutaj i tylko to się liczyło.
Tymczasem pośrodku dziedzińca Valda, już tylko w haftowanym złotem białym kaftanie, z rękoma wspartymi na biodrach, zwracał się do otaczających go ciasno ludzi:
— Wszyscy się cofnąć — grzmiał głośny rozkaz. Kopyta końskie zastukały na bruku, kiedy Synowie i stajenni posłuchali jak jeden mąż. Asunawa i jego Śledczy nie mieli innego wyjścia, jak też schwycić swe wierzchowce za uzdy. Na obliczu Wielkiego Inkwizytora trwał skrzepły grymas lodowatej furii. — Zróbcie miejsce na środku. Tam się spotkam z młodym Damodredem…
— Proszę o wybaczenie, mój Lordzie Kapitanie Komandorze — powiedział Trom, kłaniając się lekko — ale skoro uczestniczysz w Sądzie, nie możesz być Arbitrem. Nie licząc Wielkiego Inkwizytora, który jest po tobie najwyższy rangą ze zgromadzonych, a któremu wszakże prawo zakazuje pełnienia tej funkcji, pozostaję tylko ja, dlatego jeśli pozwolisz…
Valda spojrzał na niego wściekle, a potem usunął się na bok i stanął obok Kashgara, zaplatając ramiona na piersiach. Z całej jego postawy aż tchnęło ostentacyjnym wyczekiwaniem, niecierpliwie wystukiwał nogą rytm.
Galad westchnął. Jeśli, na co wszystko wskazywało, ten dzień skończy się dlań źle, przyjaciel zyska sobie wroga w osobie najpotężniejszego z Synów Światłości. Z pewnością Trom i tak niewielkie miał szanse na uniknięcie takiego losu, bo po tym, co się stało, los ten był już właściwie przypieczętowany.
— Nie spuszczaj ich z oka — zwrócił się do Bornhalda, ruchem głowy wskazując konnych Śledczych, skupionych przy bramie. Podwładni Asunawy wciąż otaczali go niczym straż przyboczna, żaden nie zdejmował dłoni z rękojeści miecza.
— Dlaczego? Nawet Asunawa nie może zatrzymać tego, co się zaczęło. Złamałby prawo.
Galad ze sporym trudem stłumił kolejne westchnienie. Młody Dain służył znacznie dłużej od niego, jego ojciec zaś oddał Synom Światłości całe swoje życie, a mimo to wydawał się wiedzieć o wszystkim znacznie mniej, niż Galad zdołał się na własną rękę wyuczyć. Dla Śledczych prawem było to, co oni sami za prawo uznawali.
— Po prostu ich obserwuj.
Trom stanął pośrodku dziedzińca, uniósł w górę obnażoną prawą dłoń z mieczem, którego klinga skierowana była poziomo, i w przeciwieństwie do Valdy wypowiedział słowa co do joty zgodne z ceremoniałem:
— W imię Światłości zebraliśmy się tutaj, by być świadkami Sądu Światłości, który jest świętym prawem każdego Syna Światłości. Światłość rozjaśnia prawdę, a teraz rozjaśni sprawiedliwość. Niech nie odzywa się słowem nikt, komu nie przysługuje prawny przywilej, a każdy, kto zechce przeszkodzić, na miejscu zostanie zasieczony. Albowiem tu i teraz Światłość objawi sprawiedliwość, której poszukuje mąż, co przysięgał Światłości, i mocą swego ramienia oraz z woli Światłości sprawiedliwość znajdzie. Niech obaj rywale podejdą nieuzbrojeni do miejsca, gdzie stoję — ciągnął dalej, opuszczając miecz do boku — i przemówią na osobności słowami tylko do swoich uszu adresowanymi. Może Światłość zlituje się nad nimi i pozwoli im znaleźć słowa, które pozwolą uniknąć rozlewu krwi, ponieważ, jeśli tak się nie stanie, jeden z Synów umrzeć będzie musiał dzisiejszego dnia, jego imię wymazane zostanie z naszych zwojów, a pamięć jego obłożona będzie anatemą. Zaklinam się na Światłość, tak też i będzie.
Powiedziawszy to, Trom odszedł, kierując się na skraj dziedzińca, Valda zaś natychmiast ruszył w kierunku opuszczonego przezeń miejsca, przybierając po drodze formę zwaną Kotem Przemierzającym Dziedziniec, co należało uznać za objaw skrajnej arogancji. Jakby niepomny na wypowiedziane słowa, dawał do zrozumienia, że nic nie powstrzyma rozlewu krwi. Że w jego oczach walka już się rozpoczęła. Galad spokojnie poszedł mu na spotkanie. Był nieomal o głowę wyższy od Valdy, tamten jednak trzymał się tak, jakby było odwrotnie, i nadto całkowicie był pewny zwycięstwa.
Tym razem w jego uśmiechu nie było nic prócz pogardy.
— Zabrakło ci słów, co, chłopcze? Nic dziwnego, mając na względzie, że za niecałą minutę mistrz miecza odetnie ci głowę. Zanim cię jednak zabiję, chciałbym, abyś jedną rzecz zrozumiał. Dziewka miewała się dobrze, kiedym ostatni raz ją widział, a jeśli twierdzisz, że nie żyje, to jest mi jej naprawdę żal. — Uśmiech na jego twarzy poszerzył się, zdradzając równocześnie i rozbawienie, i pogardę. — Nigdy nie ujeżdżałem równie dobrej kobyły i miałem nadzieję jeszcze kiedyś tego zaznać.
Galad poczuł, jak w jego wnętrzu wzbiera czerwony żar furii; jakoś udało mu się jednak odwrócić plecami do Valdy i odejść, równocześnie karmiąc swym gniewem imaginacyjny płomień, zgodnie z tym, co wpajali mu obaj nauczyciele. Mężczyzna, który walczył w gniewie, umierał w gniewie. Zanim dotarł do miejsca, gdzie stał młody Bornhald, osiągnął stan, który Gareth i Henre zwali jednością. Zawieszony w pustce, wyciągnął podany przez Bornhalda miecz z pochwy i w jednej chwili lekko zakrzywiona klinga stała się częścią jego ciała.
— Co powiedział? — zapytał Dain. — Widziałem, jak przez chwilę na twojej twarzy gościł mord.
Byar pociągnął Daina za rękaw.
— Nie rozpraszaj go — mruknął.
Galada już nie sposób było zdekoncentrować. Każde skrzypnięcie skóry uprzęży brzmiało w jego uszach jasno i wyraźnie, słyszał każdy, najdelikatniejszy nawet stuk kopyta o kamień. Muchy bzyczące w odległości dziesięciu stóp zdawały mu się krążyć tuż nad jego uchem. Omal dostrzegał poruszenia ich skrzydełek. Był jednością z muchami, z dziedzińcem, dwoma towarzyszami. Wszyscy stanowili część tej jedności, którą był. Nie było w niej miejsca na dekoncentrację.
Po drugiej stronie dziedzińca Valda czekał, aż Galad się odwróci, i dopiero potem błyskawicznym ruchem obnażył własną broń — klinga zalśniła, wirując w lewej dłoni, potem przeskoczyła do prawej, gdzie zatoczyła kolejny błyszczący krąg, i dopiero potem zastygła, uniesiona i nieruchoma jak głaz, w oburęcznym chwycie. Ruszył naprzód, znowu jak Kot Przemierzający Dziedziniec.
Galad uniósł klingę i poszedł mu naprzeciw, mimowolnie przybierając formę kroku, którą narzucił mu stan umysłu. Nosiła ona miano Pustki i tylko wyćwiczone oko potrafiło ją odróżnić od zwyczajnego kroku spacerowego. Tylko dla wyćwiczonego oka było jasne, że każdy najdrobniejszy ruch jest ekspresją idealnej równowagi. Valda jednak nie zdobył ostrza ze znakiem czapli w nieuczciwy sposób. Pięciu mistrzów miecza osądziło jego umiejętności i jednogłośnie zdecydowało o przyznaniu mu tytułu. Decyzja musiała być jednomyślna. W przeciwnym razie pozostawało tylko pokonać w uczciwym — jeden na jednego — pojedynku właściciela klingi. Kiedy to się stało, Valda był młodszy niż Galad w chwili obecnej. Ale to było bez znaczenia. Galadowi nie chodziło o śmierć Valdy. O nic mu nie chodziło. Wiedział tylko, że Valda umrze, nawet gdyby w tym celu trzeba było Objąć Miecz, świadomie zgodzić się na to, by zdobiona czaplą klinga wraziła się w jego ciało. Nie wykluczał, że do tego też może dojść.
Valda nie tracił czasu na podchody. Gdy tylko znalazł się w zasięgu, Zrywanie Nisko Wiszącego Jabłka pomknęło ku szyi Galada niczym błyskawica, jakby naprawdę w pierwszej minucie walki miała spaść jego głowa. Forma ta dopuszczała kilka możliwych zasłon, a wszystkie wytężone ćwiczenia jednakowo zmieniły się w instynkt, niemniej w odległych zakątkach umysłu Galada wciąż rozbrzmiewało ostrzeżenie Byara, jak też i samego Valdy. Podwójne ostrzeżenie. Galad bez namysłu zdecydował się na inną zasłonę: dał pół kroku w bok i do przodu dokładnie w chwili, gdy Zrywanie Nisko Wiszącego Jabłka przeszło w Pieszczotę Pantery. Oczy Valdy rozszerzyły się z zaskoczenia, gdy jego pchnięcie o dobre kilka cali minęło lewe udo Galada, a potem rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy Rozcinanie Jedwabiu pozostawiło krwawy ślad na jego prawym przedramieniu. Mimo to natychmiast wyprowadził Gołębia Zrywającego się do Lotu, tak szybko, że Galad musiał się wycofać i zamiast pójść za ciosem, zasłonił się — ledwo, ledwo zresztą — Zimorodkiem Okrążającym Staw.
I tak tańczyli na zmianę formy, w tę i we w tę po dziedzińcu. Jaszczurka w Krzakach przeciwko Trzyzębej Błyskawicy, Liść na Wietrze napotkał Węgorza wśród Wodnych Lilii, a Dwa Skaczące Zające zmierzyły się z Kolibrem Całującym Miodową Różę. Raz jeden, raz drugi, gładko, jak podczas demonstracji form na treningu. Galad próbował ataku za atakiem, ale Valda naprawdę był szybki niczym żmija. Taniec Głuszca kosztował Galada płytkie nacięcie na lewym barku, a Nurkujący Czerwony Jastrząb kolejne, nieco głębsze, niżej na ramieniu. Rzeka Światła mogła go kosztować całe ramię, ale udało mu się głębokie cięcie zablokować rozpaczliwie szybko złożonym Deszczem na Silnym Wietrze. Atak, zasłona — klingi nie ustawały na moment, wypełniając powietrze szczękiem stali.
Nie potrafił powiedzieć, jak długo już walczą. Czas zniknął, została tylko chwila teraźniejsza. Zdawało mu się, że i on, i Valda poruszają się jakby pod wodą, że ruchy obu spowalnia opór powietrza. Na obliczu Valdy błyszczały krople potu, ale wciąż uśmiechał się z wyższością, jakby zupełnie nieporuszony cięciem na przedramieniu, jedyną raną, jaką dotąd odniósł. Galad czuł też pot spływający po czole, kłujący w oczy, i krople krwi sączące się z ran. W końcu te draśnięcia osłabią go, odbiorą szybkość — być może już to się stało — ale dwie rany na lewym udzie były zdecydowanie bardziej poważne. Czuł chlupotanie krwi w bucie, zdawał sobie sprawę, że lekko utyka — z czasem stanie się to bardziej widoczne. Jeśli Valda ma zginąć, musi to nastąpić szybko.
Rozmyślnie wyraźnie wziął głęboki oddech, potem szeroko rozwartymi ustami drugi. Niech Valda sądzi, że się zadyszał. Jego klinga skoczyła naprzód w Nawlekaniu Igły, wymierzona w lewe ramię Valdy, ale nie tak szybko, jak powinna. Tamten łatwo sparował się ze Zrywającą się do Lotu Jaskółką i natychmiast przeszedł w Skaczącego Lwa. Kosztowało to Galada trzecie draśnięcie w udo — nie odważył się w obronie poruszać szybciej, niż w ataku.
Znowu zaatakował Nawlekaniem Igły w bark Valdy i znowu, i jeszcze raz, przez cały czas oddychając ustami. Tylko szczęściu zawdzięczał, że nie odniósł kolejnych ran podczas tej wymiany. A może Światłość rzeczywiście czuwała nad jego walką?
Uśmiech Valdy powoli robił się coraz szerszy. Najwyraźniej uwierzył, że Galad dotarł już do kresu sił, że wyczerpał szybkość i technikę. Kiedy więc Galad znowu zaczął Nawlekanie Igły, po raz piąty, już zdecydowanie zbyt wolno, znowu odpowiedział Zrywającą się do Lotu Jaskółką, ale wykonaną omalże mechanicznie. Zebrawszy w sobie wszystkie rezerwy szybkości, Galad zmienił formę ataku, a Żęcie Jęczmienia podcięło Valdę tuż pod żebrami.
Przez chwilę wydawało się, że tamten nie zdaje sobie sprawy, iż został trafiony. Dał krok naprzód i zaczął coś, co mogło być Kamieniami Sypiącymi się ze Zbocza. W jednej chwili wszakże jego oczy się rozszerzyły, Valda zachwiał się, osunął na kolana, miecz wypadł mu z dłoni i szczęknął na bruku. Rękoma sięgnął do głębokiej rany, jakby chciał powstrzymać wnętrzności wysypujące się z brzucha, otworzył usta i wbił szklisty wzrok w oczy Galada. Cokolwiek zamierzał powiedzieć, tylko strużka krwi wydobyła się spomiędzy jego warg i potoczyła po brodzie. Padł na twarz i więcej się nie poruszył.
Galad automatycznie zakręcił klingą, żeby strzepnąć krew oblepiającą czubek ostrza, potem pochylił się, by otrzeć ją o biały kaftan Valdy. Ból, dotąd lekceważony, szarpnął jego ciałem. Lewy bok i lewe ramię paliły żywym ogniem. Wyprostowanie się wymagało poważnego wysiłku. Być może faktycznie dotarł do kresu sił, jak wcześniej podejrzewał Valda. Jak długo walczyli? Zdało mu się, że powinien odczuwać satysfakcję z pomszczenia matki, ale nie znalazł w sobie nic prócz pustki. Śmierć Valdy była na nic. Tę pustkę mogła zapełnić tylko żywa Morgase Trakand.
Nagle dotarły do niego rytmiczne oklaski. Uniósł wzrok i zobaczył, że wszyscy Synowie jak jeden mąż uderzają rękawicami w opancerzone ramiona, wyrażając aprobatę. Wszyscy. Prócz Asunawy i jego Śledczych. Nie było ich nigdzie widać.
Podbiegł Byar z małym skórzanym workiem, ostrożnie rozsunął przecięty materiał kaftana Galada.
— To trzeba będzie szyć — mruknął — ale te mogą poczekać. — Ukląkł, wyciągnął z worka bandaże i zaczął owijać nimi rany na udzie. — Te też potrzebują szycia, ale zanim się tym zajmiemy, trzeba coś zrobić, żebyś się nie wykrwawił na śmierć. — Pozostali powoli gromadzili się wokół nich z gratulacjami, piesi przodem, za nimi konni. Nikt nawet nie zerknął na trupa, wyjąwszy Kashgara, który wziął do ręki miecz tamtego i wytarł o nasiąknięty już krwią kaftan.
— Gdzie jest Asunawa? — zapytał Galad.
— Odjechał, w momencie gdy Valda oberwał po raz ostatni — niepewnie odparł Dain. — Z pewnością udał się do obozu po kolejnych Śledczych.
— Pojechał w drugą stronę, ku granicy — wtrącił ktoś. Nassad leżał tuż za granicą.
— Lordowie Kapitanowie — powiedział Galad, a Trom przytaknął.
— Żaden z Synów nie pozwoli cię Śledczym aresztować za to, co się tu stało, Damodredzie. Chyba że mu rozkaże dowódca. Przypuszczam wszak, że niektórym może to przyjść do głowy. — Wokół podniosły się gniewne szmery, wszyscy zaprzeczali, jakoby byli do tego zdolni, ale Trom uciszył ich, unosząc dłonie. — Sami wiecie, że tak by było — oznajmił donośnie. — Wszystko inne oznaczałoby jawny bunt. — Tamci zamilkli jak rażeni gromem. Wśród Synów Światłości w całej ich historii nigdy nie doszło do buntu. Najprawdopodobniej nie zdarzyło się nic, co byłoby równie bliskie buntu, jak ich zachowanie sprzed chwili. — Wypiszę ci dymisję ze służby u Synów, Galadzie. Ktoś może zechce zarządzić twoje aresztowanie, ale najpierw będą cię musieli znaleźć i dogonić. Minie pół dnia, nim Asunawa dotrze do pozostałych Lordów Kapitanów, a ci, którzy dadzą mu się przekonać, nie dotrą tu wcześniej niż przed zmrokiem.
Galad gniewnie pokręcił głową. Trom miał rację, ale równocześnie się mylił. Całkowicie.
— Pozostałym też wypiszesz dymisje? Wiesz, że Asunawa znajdzie sposób, aby ich również oskarżyć. Wypiszesz dymisje wszystkim Synom, którzy nie chcą dopuścić do tego, by Seanchanie odebrali nam nasze ziemie w imię człowieka zmarłego ponad tysiąc lat temu? — Kilku Tarabonian wymieniło spojrzenia i pokiwało głowami, chwilę później podobnie zareagowali pozostali, bynajmniej nie wyłącznie Amadicjanie. — Co z ludźmi, którzy bronili Fortecy Światłości? Czy jakakolwiek dymisja uwolni ich z łańcuchów albo skłoni Seanchan do tego, by nie zaharowywali ich na śmierć niczym zwierzęta?
Kolejne wściekłe pomruki; kwestia jeńców wciąż stanowiła drażliwą kwestię wśród Synów.
Trom zaplótł ramiona na piersiach i przyglądał mu się, jakby go widział po raz pierwszy w życiu.
— Cóż byś zrobił na moim miejscu?
— Postarałbym się razem z Synami znaleźć kogoś, kogokolwiek, kto walczy z Seanchanami, i przyłączył się do niego. I dzięki temu Synowie Światłości mogliby wziąć udział w Ostatniej Bitwie, zamiast pomagać Seanchanom w ściganiu Aielów i podboju naszej ziemi.
— Kogokolwiek? — zapytał wysokim głosem Cairhienianin imieniem Doirellin. Nikt jednak nigdy nie naśmiewał się z głosu Doirellina. Choć niski, był niezwykle barczysty, a na jego ciele nie sposób było znaleźć bodaj uncji tłuszczu; miażdżył orzechy gołymi dłońmi, wkładając je między palce i zaciskając pięści. — Jemu chyba chodzi o Aes Sedai.
— Jeżeli chcesz wziąć udział w Tarmon Gai’don, wówczas musisz walczyć u boku Aes Sedai — odpowiedział spokojnie Galad. Młody Bornhald skrzywił się ze straszliwym niesmakiem i nie był w tym odosobniony. Byar odruchowo chciał się wyprostować, ale się zreflektował i wrócił do wykonywanego zadania. Niemniej nikt nie wyraził otwartego sprzeciwu. Doirellin natomiast powoli pokiwał głową, jakby ta kwestia nigdy jeszcze nie przyszła mu do głowy.
— Nie bardziej od innych stoję po stronie wiedźm — oznajmił Byar na koniec, nie unosząc już tym razem głowy znad swego dzieła. Krew przesączała się przez bandaże z taką samą szybkością, z jaką je zawiązywał. — Ale Regulamin powiada, że aby pokonać kruka, można się sprzymierzyć z wężem, choć tylko na czas bitwy. — Pozostali zgodnie pokiwali głowami. Kruk symbolizował Cień, wszyscy jednak już wiedzieli, że widnieje też na Seanchańskiej Pieczęci Imperialnej.
— Będę walczył u boku wiedźm — oznajmił szczupły Tarabonianin — albo nawet u boku tych Asha’manów, o których tyle się słyszy, jeśli oczywiście występują przeciwko Seanchanom. W Ostatniej Bitwie też będę walczył. Jak też z każdym, kto stanie mi na drodze. — Potoczył wzrokiem po zebranych, najwyraźniej gotów swą obietnicę od razu wprowadzić w czyn.
— Wychodzi więc na to, że sprawy potoczą się wedle twojej woli, mój Lordzie Kapitanie Komandorze — powiedział Trom, skłaniając się znacznie niżej niż przed Valdą. — Przynajmniej z początku. Któż może dzisiaj orzec, co przyniesie następna godzina, a cóż dopiero dzień jutrzejszy?
Galada samego zaskoczył własny śmiech. Od chwili, gdy wczoraj usłyszał koszmarne wieści, sądził, że już nigdy w życiu się nie roześmieje.
— Kiepskie żarty, Tromie.
— Tak głosi prawo. Zresztą Valda nieprzymuszony zawarł to w swej proklamacji. Poza tym miałeś odwagę powiedzieć, co wielu z nas myślało po cichu, a ja wśród nich. Od śmierci Pedrona Nialla nikt nie wypowiedział słów, które głębiej zapadłyby w uszy Synów Światłości.
— Mimo to wciąż uważam, że to kiepski żart. — Cokolwiek głosiło prawo, przynajmniej tę jego część ignorowano od czasu końca Wojny Stuletniej.
— Przekonamy się, co sami Synowie mają w tej kwestii do powiedzenia — odparł Trom, uśmiechając się szeroko — kiedy poprosisz ich, by wzięli udział w Tarmon Gai’don u boku wiedźm.
Mężczyźni znów zaczęli łomotać rękawicami, głośniej niż w obliczu jego zwycięstwa. Z początku ledwie paru, ale potem po kolei włączali się pozostali, póki do owacji nie przyłączyli się wszyscy, także Trom. To znaczy wszyscy, prócz Kashgara. Saldaeanin ukłonił się nisko i podał na wyciągniętych dłoniach pochwę, w której tkwił miecz z godłem czapli.
— Należy do ciebie, mój Lordzie Kapitanie Komandorze.
Galad westchnął. Miał nadzieję, że te absurdy wywietrzeją im z głów, zanim dotrą do obozu. Sam pomysł powrotu był już wystarczająco głupi, żeby jeszcze dodatkowo pogrążać się tego typu roszczeniami. Najprawdopodobniej zostanie aresztowany i skuty w kajdany, o ile od razu nie zatłuką go na śmierć. Ale musiał jechać. To było jedyne słuszne wyjście.
Mimo iż słońce jeszcze nawet nie łypnęło spod horyzontu, na niebie chłodnego wiosennego poranka powoli rozkwitał blask, toteż Rodel Ituralde podniósł do oczu szkło powiększające w złotej oprawie i przyjrzał się tarabońskiej wiosce rozciągającej się u stóp wzgórza, gdzie siedział na swym dereszowatym wałachu. Nienawidził tego czekania na światło. Uważając, żeby się nie zdradzić błys-kiem soczewek, trzymał długą tuleję jedną dłonią, a drugą osłaniał jej koniec. O tej porze wartownicy byli najmniej czujni, zadowoleni, że pierzchał już mrok, w którym mógł czaić się nieprzyjaciel, ale z drugiej strony, od czasu opuszczenia Równiny Almoth wciąż słyszał historie o oddziałach Aielów. Gdyby sam był wartownikiem stojącym wobec groźby ataku Aielów, z pewnością postarałby się wyhodować dodatkową parę oczu. Co najmniej dziwne, że w całym kraju nie wrzało niczym w ulu. Dziwne, o ile nie wręcz złowieszcze. Oczywiście spokój był tylko pozorny, wszędzie było mnóstwo broni — Seanchanie i zwasalowani przez nich Tarabonianie, istne hordy cywilnych Seanchan budujących farmy, a nawet całe wioski — ale dotarcie tak daleko okazało się nieomal dziecinnie łatwe. Dziś jednak ta łatwa podróż dobiegła końca.
Wśród drzew za jego plecami konie niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę. Domani z towarzyszącego mu stuosobowego oddziału zachowywali całkowitą ciszę — wyjąwszy okazjonalne skrzypienie siodła, gdy któryś zmieniał pozycję — ale prawie namacalnie wyczuwał ich napięcie. Szkoda, że nie ma ich dwakroć tylu. Pięciokroć. Z początku fakt, że będzie dowodził oddziałem złożonym z prawie samych Tarabonian, wydawał mu się wyrazem zaufania. Teraz już nie był taki pewny, czy decyzja była właściwa. Tak czy inaczej, za późno, żeby sobie robić z tego powodu wyrzuty.
Serana, leżąca w połowie drogi między Elmorą a granicą amadicjańską, zajmowała płaską, trawiastą dolinę wśród zalesionych wzgórz; ze wszystkich stron dzieliła wioskę od skraju lasu przynajmniej mila pustej przestrzeni; w miejscu, z którego jej się przyglądał, miał przed sobą porośnięte trzcinami jezioro, zasilane dwoma szerokimi strumieniami. Za dnia nie sposób się podkraść niepostrzeżenie. Przed przybyciem Seanchan wioska stanowiła rojne miejsce, przystanek dla karawan kupieckich zmierzających na wschód, szczycący się tuzinem karczem i tyloma też ulicami. Dzisiejszego ranka mieszkańcy już przystąpili do codziennych obowiązków — kobiety wędrowały po ulicach, balansując koszami na głowach, rozpalały ogień pod kotłami z praniem na tyłach swoich domów, mężczyźni maszerowali do pracy, zatrzymując się, by wymienić kilka słów. Najnormalniejszy w świecie poranek. Dzieci gonią się i bawią, toczą kółka i mrowiem uganiają za ciskanymi woreczkami z fasolą. Ginący w oddali szczęk młotów na kowadłach kuźni. Nad kominami dym śniadaniowych ogni.
O ile był w stanie się zorientować, żaden z mieszkańców Serany nie zwracał uwagi na trzy pary wartowników o napierśnikach zdobnych w jaskrawe pasy, którzy, prowadząc wierzchowce za uzdy, spacerowali w tę i we w tę jakieś ćwierć mili przed linią domów. Czwarty bok wioski osłaniało skutecznie jezioro, znacznie szersze niż zajmowany przez nią teren. Wyglądało na to, że wartownicy wtopili się w codzienne życie, podobnie jak garnizon Seanchan, dzięki któremu przecież liczba mieszkańców wioski się podwoiła.
Ituralde lekko pokręcił głową. On sam z pewnością nie przytuliłby w ten sposób garnizonu do wioski. Wprawdzie wszystkie dachy Serany były kryte dachówką — czerwoną, zieloną, niebieską — ale domy bez wyjątku były drewniane, a przez to każdy pożar wioski natychmiast musiał ogarnąć obóz wojskowy. Nadto w obozie znajdowały się nie tylko namioty, w których spali żołnierze, ale również znacznie od nich liczniejsze i dużo większe namioty magazynowe, nie wspominając już o wielkich stosach beczek, baryłek i skrzyń. Skuteczne zabezpieczenie towarów przed zakusami wieśniaków o lepkich palcach wydawało się przedsięwzięciem niemalże nie do wykonania. Każda mieścina na świecie mogła się poszczycić kilkoma podejrzanymi ptaszkami, którzy wyciągali ręce po wszystko, co, jak sądzili, mogli bezkarnie sobie przywłaszczyć, a nawet ludziom poniekąd uczciwym czasami trudno się było oprzeć zbyt jawnej pokusie. Takie umiejscowienie obozu oznaczało mniejszy dystans, jaki trzeba było pokonać, zaopatrując go w wodę, jak też krótszą drogę do piwa i wina dla żołnierzy poza służbą, ale pozwalało też domniemywać, że dowódca nie potrafi narzucić dyscypliny.
Niezależnie jednak od tego, czy w obozie panowała dyscyplina, czy nie, tętnił on życiem. Przy zajęciach wojskowych prace rolnicze wydają się odpoczynkiem. Żołnierze opatrywali zwierzęta, spętane w długich szeregach, chorążowie musztrowali szeregowych w szyku, setki robotników ładowały i rozładowywały wozy, stajenni wprzęgali pociągowe zwierzęta. Każdego dnia karawany wozów spływały drogami ze wschodu i z zachodu, mijając się z wyjeżdżającymi. Ituralde podziwiał sprawność Seanchan w organizacji dostaw dla armii. Zaprzysięgli Smokowi z Tarabon — ludzie o skrzepłych rozczarowaniem twarzach, przekonani, że Seanchanie bezpowrotnie ukradli im ich marzenie — nie mieli wielkiej ochoty dołączyć do jego oddziału, niemniej podzielili się posiadaną wiedzą. Wedle ich doniesień w obozie znajdowało się wszystko, od butów po miecze, od strzał po podkowy i manierki, w ilości wystarczającej na całkowite wyekwipowanie tysięcznej armii. Strata będzie więc z pewnością dotkliwa.
Opuścił szkło powiększające, aby odpędzić zieloną muchę natarczywie krążącą mu przed twarzą. Natychmiast na jej miejsce pojawiły się dwie następne. W Tarabon roiło się od much. Zawsze pojawiały się tu tak wcześnie? Kiedy wróci do Arad Doman, pora ich lęgu dopiero się rozpocznie. Jeżeli wróci. Nie, żadnych czarnych myśli. Kiedy wróci. W przeciwnym razie Tamsin byłaby zawiedziona, a sprawianie jej poważnego zawodu nigdy nie było szczególnie mądrym posunięciem.
Większość ludzi w obozie stanowili wynajęci robotnicy, nie zaś żołnierze. Wśród tych drugich było nie więcej niż stu Seanchan. Niemniej przybycie trzech setek Tarabonian w pasiastych zbrojach zmusiło go wczoraj w południe do zmiany planów. Na dodatek wieczorem pojawił się kolejny ich oddział, w podobnej sile, akurat na czas, żeby zjeść coś i rozwinąć koce, gdzie kto stał — świece i oliwa do lamp stanowiły dla żołnierzy nieosiągalny luksus. I jeszcze… w obozie znajdowała się jedna z tych kobiet na smyczy, damane. Żałował, że nie może zaczekać do czasu jej wyjazdu — z pewnością zmierzała gdzie indziej, jaki pożytek z damane w obozie zaopatrzeniowym? — ale wyznaczony dzień ataku przypadał właśnie dzisiaj, więc pod żadnym pozorem nie należało dawać Tarabonianom powodów do podejrzeń, iż się waha. Niektórzy gotowi byli skorzystać z byle pretekstu, żeby pojechać swoją drogą. Wkrótce i tak go opuszczą, zależało mu jednak, aby pozostali jeszcze przez kilka dni.
Spojrzał na zachód, tym razem nie korzystając z pomocy szkła powiększającego.
— Teraz — szepnął i jakby faktycznie na jego rozkaz spomiędzy drzew wyjechało dwustu zbrojnych w kolczych welonach ochraniających twarze. Zatrzymali się natychmiast, konie przestępowały z nogi na nogę i manewrowały, szukając miejsca w szyku, unikając stalowych grotów lanc, podczas gdy dowódcy gnali wzdłuż szeregu, wściekle wymachując rękami i najwyraźniej próbując narzucić formacji bodaj pozory ordynku.
Z takiej odległości Ituralde nawet za pomocą szkła powiększającego nie był w stanie rozpoznać twarzy, niemniej bez trudu wyobrażał sobie wściekłość na obliczu Tornaya Lanasieta, zmuszonego uczestniczyć w tej szaradzie. Krępy wyznawca Smoka aż się palił do walki z Seanchanami. Od dnia, gdy przekroczyli granicę, niełatwo było mu wyperswadować myśl o natychmiastowym ataku. Wczoraj wręcz nie posiadał się z radości, gdy wreszcie mógł zdrapać z napierśnika znienawidzone paski, oznakę lojalności wobec Seanchan. Ale to nieważne, jak dotąd co do joty wypełniał rozkazy.
Kiedy najbliżsi Lanasieta wartownicy zawrócili konie i popędzili ku wiosce, ku obozowi Seanchan, Ituralde znowu podniósł do oczu szkło powiększające i spojrzał w ślad za nimi. Ostrzeżenie miało okazać się spóźnione. Ruch wokół wioski zamarł już wcześniej. Jakieś ręce wskazywały na jeźdźców po drugiej stronie wioski, reszta wydawała się tylko patrzeć — i żołnierze, i robotnicy. Ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwali, była szarża. Niezależnie od tego, czy plotki o napaściach Aielów były prawdziwe, Seanchanie wyraźnie uważali Tarabon za swój i nie mylili się w tej kwestii. Kolejny raz objął spojrzeniem wioskę — ludzie stali na ulicach, patrząc na dziwnych jeźdźców. Oni również nie spodziewali się żadnej walki. Jego zdaniem Seanchanie mieli całkowitą rację, ale tym spostrzeżeniem nie miał zamiaru się dzielić ze swymi tarabońskimi sprzymierzeńcami, przynajmniej w najbliższej przyszłości.
Wszelako, kiedy ma się do czynienia z dobrze wyszkolonymi ludźmi, zaskoczenie może trwać tylko przez chwilę. Żołnierze w obozie już biegli do swoich koni, wiele było jeszcze nieosiodłanych, niemniej stajenni już się przy nich uwijali. Jakichś osiemdziesięciu seanchańskich pieszych, łuczników, sformowało szyk i teraz przedzierało się przez uliczki Serany. Zrozumiawszy to jako oznakę zbliżającej się walki, ludzie brali małe dzieci na ręce, a starsze zaganiali ku bezpiecznym, jak mieli nadzieję, schronieniom domostw. W ciągu kilku chwil ulice opustoszały, wyjąwszy łuczników w lakierowanych zbrojach i dziwacznych hełmach.
Ituralde spojrzał w stronę Lanasieta i zobaczył go, jak galopuje na czele linii jeźdźców.
— Czekaj — warknął. — Czekaj.
I znowu zdawało się, jakby Tarabonianin usłyszał jego słowa, ponieważ uniósł dłoń i wstrzymał szarżę. Wciąż znajdowali się co najmniej pół mili od wioski. Gorącogłowy głupiec miał zająć pozycję w dwukrotnie większej odległości, na samym skraju lasu, a nadto sprawiać wrażenie, że dowodzi zwykłą hałastrą, którą można zmieść bez wysiłku — trudno, trzeba się będzie zadowolić tym, co jest. Zdławił impuls, by musnąć dłonią rubin w lewym uchu. Bitwa już się zaczęła, a kiedy dowodzi się w bitwie, przede wszystkim należy sprawiać na podkomendnych wrażenie, że jest się w pełni spokojnym, że całkowicie panuje się nad sytuacją. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z chwiejnym sprzymierzeńcem. Emocje dowódcy w jakiś sposób potrafiły zarazić jego ludzi, a rozzłoszczeni żołnierze zachowywali się głupio, łatwo pozwalając się zabić, czego bezpośrednim skutkiem bywały z kolei przegrane bitwy.
Dotknął czarnej opaski w kształcie półksiężyca, przesłaniającej oko — w dniu takim jak dzisiejszy mężczyzna powinien wyglądać najlepiej, jak może — i kilkukrotnie odetchnął miarowo, póki naprawdę nie opanował go spokój, odpowiadający zewnętrznym pozorom; potem spojrzał w kierunku obozu. Większość Tarabonian siedziała już na koniach, czekając wciąż jednak na galopujących do obozu Seanchan, prowadzonych przez wysokiego dowódcę z pojedynczym, cienkim piórem na dziwacznym hełmie — gdy tamci przybyli, uszykowali się za nimi, a wieczorni przybysze zajęli miejsca na tyłach.
Ituralde przyjrzał się uważniej postaci dowódcy, widocznej w przestrzeni między domami. Pojedyncze pióro oznaczało pewnie porucznika, może nawet podporucznika. Czyli najprawdopodobniej gołowąs na swym pierwszym posterunku albo posiwiały weteran, który potrafi bezlitośnie wykorzystać najdrobniejszy błąd wroga. Dziwny był fakt, że damane, łatwo rozpoznawalna po srebrnej smyczy łączącej ją z siodłem kobiety na drugim koniu, poganiała swego wierzchowca równie ochoczo co wszyscy. Zawsze mu mówiono, iż damane są więźniarkami, ta jednak wydawała się równie gorliwa co tamta druga kobieta, sul’dam. Może…
Nagle poczuł, że oddech zamiera mu w gardle, a wszelkie myśli o damane pierzchają z głowy. Na uliczkach wioski wciąż byli ludzie — grupka złożona z siedmiorga czy ośmiorga mężczyzn i kobiet wędrowała przed galopującą kolumną, zdając się nie słyszeć narastającego za plecami stukotu kopyt. Seanchanie nie mieli już czasu, by zatrzymać rozpędzony oddział, nawet gdyby chcieli, a przecież nie mogli chcieć, skoro wróg czekał z przodu… niemniej ręka dowódcy nawet nie zadrżała na wodzach, kiedy stratowali tamtych. A więc weteran. Mamrocząc modlitwę za zmarłych, Ituralde opuścił szkło. Temu, co nastąpi za chwilę, lepiej przyglądać się gołym okiem.
Jakieś dwieście kroków za granicą wioski, w miejscu, gdzie wcześniej zajęli pozycję łucznicy, oficer zaczął formować swój oddział. Jedną dłonią dając znaki Tarabonianom na tyłach, drugą uniósł do oka szkło powiększające i spojrzał na Lanasieta. Promienie słońca zamigotały w metalu oprawy. Dniało. Tarabonianie zgrabnie podzielili szyk, groty lanc zalśniły, drzewce ustawiły się pod tym samym kątem, zdyscyplinowana kawaleria zajęła miejsca po obu stronach stanowisk strzeleckich.
Oficer pochylił się w siodle i przez chwilę naradzał z sul’dam. Gdyby teraz dał jej i damane wolną rękę, wszystko mogło skończyć się katastrofą. Oczywiście, w przeciwnym wypadku też się mogło tak skończyć. Ostatni Tarabonianie — ci, którzy najpóźniej przybyli na miejsce — ustawili się szeregiem jakieś pięćdziesiąt kroków za pozostałymi: wbili groty lanc w ziemię i wyciągnęli z futerałów w jukach krótkie łuki. Lanasiet, żeby go skręciło, pognał swych ludzi do szarży.
Ituralde na moment odwrócił głowę i przemówił na tyle głośno, by żołnierze go usłyszeli.
— Przygotujcie się. — Skóra siodeł zaskrzypiała, kiedy tamci wzięli wodze w dłonie. Potem cicho odmówił kolejną modlitwę za poległych i wyszeptał: — Już.
Jak jeden mąż trzy setki stojących w jednym szeregu Tarabonian uniosło łuki i wypuściło strzały. Nie potrzebował szkła powiększającego, żeby zobaczyć, jak sul’dam, damane i oficer zmieniają się w trzy naszpikowane strzałami jeże. Kilkanaście trafień, które każde z nich otrzymało, niemalże zmiotło ich z siodeł. Ten rozkaz nie przyszedł mu łatwo, jednak kobiety były najgroźniejszymi wrogami. Reszta salwy powaliła większość łuczników i dała się we znaki jeździe. Zanim jednak ciała konnych dotknęły ziemi, w powietrze wzbiła się kolejna salwa, dobijając łuczników i wymiatając kolejne siodła.
Wzięci z zaskoczenia Tarabonianie, lojalni wobec Seanchan, z początku chcieli walczyć. Ci, którzy uniknęli strzał, zawrócili konie i zniżyli lance do ataku. Pozostali jednak, prawdopodobnie zdjęci paraliżem władz umysłowych, który czasem dotyka żołnierzy na polu bitwy, próbowali użyć swoich łuków. I wtedy runęła na nich trzecia salwa, kotwowe groty strzał z tej odległości łatwo przebijały napierśniki, a niedobitki zrozumiały wreszcie, kim właściwie są — to znaczy niedobitkami. Większość ich towarzyszy leżała już na ziemi, nieliczni próbowali wstać, mimo iż naszpikowani byli kilkoma drzewcami. Wciąż jeszcze trzymający się na koniach znaleźli się w obliczu przewagi liczebnej wroga. Wystarczyło, że kilku zawróciło konie i w jednej chwili pozostali gnali kupą na południe, ścigani ostatnią salwą, która powaliła jeszcze paru.
— Wstrzymać ostrzał — mruknął Ituralde. — Nie ruszać się.
Kilku konnych łuczników wystrzeliło wprawdzie, ale pozostali przezornie zastosowali się do rozkazu. Mogli zabić jeszcze paru, nim wróg znajdzie się poza zasięgiem, niemniej tamci zostali już pokonani, a nie minie wiele czasu, kiedy będzie się liczyła każda strzała. Chwała im za to, że żaden nie rzucił się w pościg.
Oczywiście Lanasiet nie potrafił się powstrzymać. Z rozwianymi połami płaszczy on i jego dwustu jeźdźców gnali za uciekającymi. Ituralde prawie potrafił sobie wyobrazić, że słyszy krzyki hordy ścigającej ofiarę.
— Podejrzewam, że właśnie po raz ostatni widzieliśmy Lanasieta, mój panie — powiedział Jaalam, ściągając wodze swego siwka obok Ituralde.
Ten tylko nieznacznie wzruszył ramionami.
— Niewykluczone, mój młody przyjacielu. Z drugiej strony: może jednak nabierze rozumu. Tak czy siak, nawet przez moment nie przypuszczałem, że Tarabonianie wrócą z nami do Arad Doman. A ty?
— Nie, mój panie — odpowiedział wyższy z dwu mężczyzn. — Ale zakładałem, że honor każe mu przynajmniej dotrzymać pola w jednym boju.
Ituralde uniósł szkło powiększające, żeby spojrzeć na Lanasieta, wciąż gnającego na złamanie karku. Można już było o nim zapomnieć, mało prawdopodobne, by nabrał rozumu. Trzecia część jego sił zniknęła równie nieodwołalnie, jakby zabiła ich ta damane. Liczył jeszcze na kilka dni. Teraz będzie musiał zmienić plany, być może wybrać jakiś inny cel.
Zmusił się, żeby zapomnieć o Lanasiecie, i spojrzał w miejsce, gdzie stratowano tamtą grupkę… aż jęknął ze zdziwienia. Nie dostrzegł żadnych stratowanych ciał. Musieli je zabrać przyjaciele i sąsiedzi, choć przypuszczenie takie w obliczu bitwy szalejącej tuż za granicą wioski wydawało się równie absurdalne, co domniemanie, że podnieśli się o własnych siłach i odeszli, gdy konie odjechały.
— Czas ruszać i spalić te wszystkie śliczne magazyny Seanchan — oznajmił. Schował szkło powiększające do przypiętego u siodła futerału, wdział hełm i pchnął Wiernego w dół zbocza, Jaalam wraz z pozostałymi ruszył za nim dwójkową kolumną. Koleiny kół wozów i złamana linia brzegowa przy wschodnim strumieniu znamionowały bród. — I jeszcze jedno, Jaalam, każ kilku ludziom powiadomić wieśniaków, żeby zaczęli wynosić to, co chcą ocalić. Niech zaczną od najbliższych obozowi domów. — Ogień może się roznieść w różne strony, jak to zapewne się stanie.
Po prawdzie, to już udało mu się wzniecić ten najważniejszy pożar. A przynajmniej rozdmuchać pierwsze skry. Jeśli Światłość mu sprzyjała — jeśli nikomu gorliwość ani rozpacz na widok tego, co Seanchanie zrobili z Tarabon, nie była złym doradcą — jeśli, dalej, nikomu nie przydarzyło się nieszczęście, które potrafi zepsuć najstaranniejsze plany, wówczas na całym obszarze Tarabonu co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi zadało ciosy analogiczne do jego albo zada je, nim zajdzie słońce. A jutro znowu. Wszystko, co mu teraz pozostało do zrobienia, to przedrzeć się z powrotem przez ponad czterysta mil tarabońskiego terytorium, pozbywając się Zaprzysięgłych Smokowi i zbierając własnych ludzi, a potem pokonać Równinę Almoth. Jeśli Światłość będzie mu sprzyjać, wzniecony pożar przypali Seanchan tak mocno, że zdjęci furią pognają za nim. Pognają na ślepo, jak miał nadzieję. I przez to wpakują się na łeb na szyję w pułapkę, którą zastawił wcześniej. A nawet gdyby z Seanchanami się nie udało, to rezultatem jego misji będzie przynajmniej uwolnienie Tarabonu, jego ojczyzny, od Zaprzysięgłych Smokowi i równoczesne związanie Zaprzysięgłych Smokowi Domani z koroną, przeciwko której dotąd walczyli. Wreszcie, gdy zorientują się, że wpadli w pułapkę…
Ituralde uśmiechał się, zjeżdżając ze zbocza. Jeżeli dostrzegą pułapkę, wówczas zadziała inny, również zawczasu ułożony plan, za którym miał w rezerwie jeszcze kolejny. Zawsze wybiegał myślą daleko naprzód i zawsze miał przygotowany plan na każdą ewentualność, jaką sobie potrafił wyobrazić, wyjąwszy może tylko możliwość nagłego pojawienia się tuż przed nim Smoka Odrodzonego we własnej osobie. Te plany, które ułożył, na jakiś czas wystarczą.
Wysoka Lady Suroth Sabelle Meldarath leżała z otwartymi oczami na łóżku i wpatrywała się w sufit. Księżyc już zaszedł, zza sklepionych potrójnym łukiem, wychodzących na ogrody pałacowe okien wyglądała ciemność, ale jej oczy już się przyzwyczaiły do mroku, mogła więc wyłowić przynajmniej zarysy zdobnych, malowanych plafonów. Do świtu nie zostało więcej niż godzina lub dwie, ona nie przespała jednak jeszcze ani chwili. Od zniknięcia Tuon przeleżała, nie śpiąc, większość nocy, sen morzył ją dopiero wówczas, gdy wyczerpanie wbrew woli kleiło udręczone powieki. Wraz ze snem przychodziły koszmary, o których po przebudzeniu wolała nie myśleć. W Ebou Dar nigdy nie bywało naprawdę zimno, niemniej noce przynosiły odrobinę chłodu, dość, aby trwała na jawie, kuląc się pod jedwabnym prześcieradłem. Temat prześladującej ją w snach udręki był jednoznaczny i brutalny. Czy Tuon żyła, czy zginęła?
Ucieczka damane Atha’an Miere i morderstwo królowej Tylin przemawiały za jej śmiercią. Trzy wydarzenia tej miary rozgrywające się jednej nocy to właściwie nijak nie mógł być zbieg okoliczności, a makabryczny charakter dwóch pierwszych jak najgorzej wróżył losowi Tuon. Ktoś próbował zasiać strach w sercach Rhyagelle, Tych, Którzy Wrócili, a być może nawet pokrzyżować plany całego Powrotu. Jaki był lepszy sposób na osiągnięcie tego celu niż zabicie Tuon? Co gorsza, to musiał zrobić ktoś z wewnątrz. Ponieważ wysiadła na brzeg w welonie, nikt z tubylców nie mógł wiedzieć, z kim ma do czynienia. Tylin bez wątpienia została zabita Jedyną Mocą, czyli przez jakąś sul’dam i jej damane. Suroth z radością uczepiłaby się hipotezy o winie Aes Sedai, ale w końcu i tak ktoś, kto miałby w tej sprawie coś do powiedzenia, zapytałby, w jaki sposób te kobiety mogły wejść do pałacu pełnego damane, do miasta pełnego damane i uniknąć natychmiastowego wykrycia. Potrzebna była przynajmniej jedna sul’dam, żeby zdjąć obrożę damane Ludu Morza. A w tym samym niemalże czasie zniknęły jej dwie sul’dam.
W każdym razie ich nieobecność odnotowano dwa dni później, a od nocy, gdy znikła Tuon, nikt już ich nie widział. Suroth osobiście nie wierzyła, aby sul’dam były zamieszane w całą sprawę, choć znajdowały się w zagrodach. Po pierwsze dlatego, że nie potrafiła sobie wyobrazić Renny albo Sety, zdejmujących obrożę damane. Oczywiście miały dość powodów, żeby uciec jak najdalej i szukać sobie zajęcia u kogoś, kto nie będzie miał pojęcia o ich plugawym sekrecie, u kogoś w rodzaju Egeanin Tamarath, która ukradła parę damane. Rzecz sama w sobie bardzo dziwna, zwłaszcza u kogoś świeżo wyniesionego w szeregi Krwi. Dziwna, ale ostatecznie nieistotna — nie potrafiła znaleźć żadnego związku między Egeanin a resztą swych kłopotów. Najpewniej dla prostej żeglarki wymogi i komplikacje szlachectwa okazały się progiem nie do przebycia. Cóż, w końcu i tak zostanie odnaleziona i aresztowana.
Ważną sprawą o potencjalnie śmiertelnej wadze było to, że Renna i Seta zniknęły, a nikt nie umiał powiedzieć precyzyjnie, kiedy to nastąpiło. Jeśli moment ich dezercji zwróci uwagę niewłaściwej osoby i osoba ta wyciągnie niedobre wnioski… Potarła oczy dłońmi i westchnęła głęboko, co zabrzmiało prawie jak jęk.
Nawet jeżeli uda jej się uniknąć podejrzenia o zamordowanie Tuon — o ile faktycznie nie żyła — to z pewnością nie uniknie osobistego przepraszania Imperatorowej, oby żyła wiecznie. Ponieważ chodzi o śmierć oficjalnej dziedziczki Kryształowego Tronu, jej przeprosiny z pewnością potrwają długo i będą równie bolesne, co poniżające; niewykluczone, że finał swój znajdą w rękach kata albo na targu niewolników. Jeżeli chodzi o ostatnią możliwość, racjonalnie rzecz biorąc, wydawała się mało prawdopodobna, co w niczym nie przeszkadzało powracającym wciąż koszmarom. Jej dłoń wsunęła się pod poduszkę i musnęła spoczywający tam obnażony sztylet. Klinga była niewiele dłuższa niż dłoń, ale dostatecznie ostra, żeby otworzyć nią żyły — najlepiej w ciepłej kąpieli. Kiedy nadejdzie czas na przeprosiny, nie dożyje końca podróży do Seandaru. Jeżeli dostatecznie wielu uwierzy, że sam akt był rodzajem przeprosin, może to zmniejszyć rozmiar zmazy ciążącej na jej imieniu. Najlepiej zostawić list, który wszystko wytłumaczy. To z pewnością dobry pomysł.
Z drugiej strony wciąż istniała szansa, że Tuon jeszcze żyje, i tymczasem Suroth postanowiła uczepić się tej szansy. Zabicie jej i usunięcie ciała mogło stanowić skutek jakiejś skomplikowanej intrygi zaaranżowanej z obszaru Seanchan przez jedną z pretendujących do tronu sióstr, niemniej Tuon już nieraz organizowała własne rzekome zniknięcia. Na korzyść tego przypuszczenia świadczył fakt, że dziewięć dni temu der’sul’dam Tuon zabrała wszystkie swoje sul’dam i damane na manewry polowe i jak dotąd nie wróciła. Rutynowe manewry damane nie wymagały dziewięciu dni. I jeszcze dzisiaj — nie, już wczoraj — Suroth dowiedziała się, że dowódca straży przybocznej Tuon również opuścił miasto dziewięć dni temu, zabierając ze sobą spory kontyngent żołnierzy, i jak dotąd też nie wrócił. Znowu zbyt wiele zbiegów okoliczności, jak na czysty przypadek, może więc należy to potraktować jako prawie dowód? A przynajmniej dostateczną przesłankę dla nadziei.
Niemniej wszystkie poprzednie zniknięcia stanowiły część kampanii Tuon, kampanii mającej na celu zdobycie aprobaty Imperatorowej, oby żyła wiecznie, i oficjalną deklarację sukcesji. Za każdym razem któraś z jej konkurentek do tronu była zmuszona lub ośmielona do działań, które ostatecznie — po ponownym pojawieniu się Tuon — przyczyniały się do obniżenia jej pozycji. Ale co miałby przynieść jej taki gambit, tu i teraz? Niezależnie od tego, jak wysilała mózg, Suroth nie potrafiła wyobrazić sobie, jakiego przeciwnika mogła mieć Tuon spoza Seanchan. Przyszło jej nawet do głowy, że być może ona sama stanowiła cel, ale była to myśl przelotna, zrodzona raczej z desperacji, iż nie potrafi nic wymyślić. Wystarczyłyby trzy słowa Tuon, żeby pozbawić ją pozycji w hierarchii Powrotu. I jeden gest — zdjęcie woalu; oto ja, Córka Dziewięciu Księżyców, dowodząca Powrotem, mówię głosem Imperium. Najlżejsze podejrzenie, że Suroth jest Atha’an Shadar, jedną z tych, których po tej stronie Oceanu Aryth nazywano Sprzymierzeńcami Ciemności, wystarczyłoby, żeby ją wydać w ręce Poszukiwaczy. Nie, Tuon chciała uderzyć w kogoś innego, w coś innego. Jeśli wciąż żyła. Ale przecież nie mogło być inaczej. Suroth nie chciała umierać. Musnęła palcami ostrze.
O kogo, czy też o co chodziło, było bez znaczenia, liczył się tylko fakt, że rozwiązanie tej kwestii może dostarczyć ewentualnej wskazówki na temat losu Tuon — a to było najważniejsze. Już, mimo starannie rozsiewanych plotek o wyjeździe z niezapowiedzianą inspekcją, wśród Krwi krążyły szepty, że Tuon nie żyje. Im dłużej jej nie będzie, tym szepty będą coraz głośniejsze, a wraz z nimi narastać będzie presja na Suroth, by wróciła do Seanchan i się pokajała. Presji tej mogła stawiać czoło tylko przez jakiś czas, ostatecznie uznana zostanie za sei’mosiev w sposób tak powszechny, że słuchać jej będą tylko służba i niewolnicy. Będzie musiała chodzić ze wzrokiem wbitym w ziemię. Pomniejsza Krew pójdzie śladem Szlachetnej, być może nawet pospólstwo przestanie z nią rozmawiać. Pewnego dnia obudzi się na statku, nieważne, czy będzie tego chciała, czy nie.
Bez wątpienia Tuon nie miała ochoty, by ją znaleziono. Wydawało się jednak nadzwyczaj mało prawdopodobne, że kiedy stanie się inaczej, jej niezadowolenie będzie na tyle wielkie, aby pozbawiła Suroth czci i zmusiła ją do podcięcia nadgarstków — stąd też wynika, że Tuon trzeba za wszelką cenę znaleźć. Jej odnalezieniem zajmowali się wszyscy Poszukiwacze w Altarze, a przynajmniej ci, o których istnieniu Suroth wiedziała. Oczywiście nie wiedziała, kim byli Poszukiwacze należący do Tuon, ale oni prawdopodobnie prowadzili akcję z podwójną zaciętością. Chyba że wiedzieli, co się święci. Ale w ciągu siedemnastu dni na jaw wyszła tylko ta absurdalna historia o ekspropriacjach, jakie Tuon podjęła wobec jubilerów, i znał ją już każdy żołnierz. Może więc…
Sklepione łukiem drzwi do przedpokoju zaczęły się powoli otwierać, a Suroth odruchowo zamknęła przyzwyczajone do ciemności oczy, żeby nie oślepiło ich wpadające przez szczelinę światło. Szczelina powiększyła się, a gdy tylko była dostatecznie szeroka, wślizgnęła się przez nią do sypialni jasnowłosa kobieta w przezroczystych szatach da’covale, a potem cicho zamknęła drzwi, zatapiając znów pomieszczenie w całkowitych ciemnościach. Dopiero kiedy Suroth znowu otworzyła oczy, ujrzała mglistą sylwetkę, skradającą się do jej łóżka. A ułamek sekundy później drugą, potężną, w rogu komnaty — to bezgłośnie podniósł się Almandaragal. Lopar był w stanie w jednej chwili pokonać dystans i skręcić kark kobiecie, mimo to Suroth nie wypuściła rękojeści sztyletu. Zawsze lepiej mieć coś w rezerwie, nawet gdy pierwsza linia obrony wydaje się nie do pokonania. Na krok przed łóżkiem da’covale zatrzymała się. W ciszy słychać było wyraźnie jej urywany oddech.
— Zbierasz się na odwagę, Liandrin? — zapytała ostro Suroth. Bez trudu rozpoznała przybyłą po miodowych włosach zaplecionych w liczne warkoczyki.
Da’covale pisnęła, opadła na kolana i pochyliła się, wciskając czoło w dywan. Przynajmniej tyle zdążyła się nauczyć.
— Nigdy bym ci nie wyrządziła krzywdy, Wysoka Lady — skłamała. — Przecież dobrze o tym wiesz. — Mówiła szybko, z trudem łapiąc przyśpieszony oddech. Przyswojenie sobie, kiedy można, a kiedy nie można się odzywać oraz jak z szacunkiem odnosić się do lepszych od siebie, wydawało się poza jej zasięgiem. — Obie razem służymy Wielkiemu Władcy, Wysoka Lady. Czyż nie okazałam się użyteczna? Przecież usunęłam Alwhin dla ciebie, czyż nie? Powiedziałaś, że chcesz ją widzieć martwą, Wysoka Lady, a ja już dopatrzyłam, by umarła.
Suroth skrzywiła się w ciemnościach i usiadła, a prześcieradło ześlizgnęło się jej na biodra. Tak łatwo było zapomnieć o obecności da’covale, nawet tej szczególnej da’covale, że niekiedy pozwalała sobie na niebaczne słówka tu czy tam. Alwhin nie stanowiła zagrożenia, co najwyżej przysparzała drobnych kłopotów, gdyż nie do końca zręcznie radziła sobie jako Głos Suroth. Osiągnąwszy wysoką pozycję, zdobyła wszystko, na czym jej w życiu zależało, trudno zatem było podejrzewać, że narazi to na szwank najmniejszą bodaj zdradą. Prawda, gdyby skręciła kark, spadając ze schodów, Suroth poczułaby pewną ulgę, pozbywszy się powodu do irytacji, ale wybałuszone od trucizny oczy i posiniała twarz to już trochę za wiele. Ponadto, w gorączce poszukiwań Tuon, oczy Poszukiwaczy zwróciły się na dom Suroth. Sama musiała się tego domagać, właśnie dlatego, że zamordowano jej Głos. Nie miała nic przeciwko ciągłej obecności Słuchaczy; w każdym ważniejszym domu rezydowali Słuchacze. Poszukiwacze, z drugiej strony, nie ograniczali się do biernego słuchania, mogli odkryć więc to, co musiało pozostać ukryte.
Zaskakująco wiele wysiłku kosztowało ją opanowanie gniewu, a jej głos był chłodniejszy, niż zamierzała:
— Mam nadzieję, że nie obudziłaś mnie tylko po to, żeby znowu męczyć błaganiami, Liandrin.
— Nie, nie! — Ta głupia kobieta uniosła głowę i spojrzała jej bezczelnie w oczy! — Przybył oficer od generała Galgana, Wysoka Lady. Czeka, aby towarzyszyć ci w drodze do generała.
Suroth aż coś łupnęło w głowie z irytacji. Ta kobieta zwlekała z dostarczeniem wiadomości od Galgana i zamiast tego patrzyła jej prosto w oczy! Nagle zalała ją ochota, by udusić Liandrin gołymi rękami. Z pewnością druga śmierć, zaraz po pierwszej, zintensyfikowałaby zainteresowanie Poszukiwaczy jej domem, ale wcale nie musieliby się przecież o tym dowiedzieć, a Elbar z łatwością pozbyłby się ciała — znakomicie sobie radził z tego rodzaju zadaniami.
Tyle że bawiło ją posiadanie byłej Aes Sedai, która swego czasu tak się nad nią wynosiła, a proces kształtowania z niej idealnej da’covale obiecywał w przyszłości kolejne rozkosze. Niestety, nadszedł czas, żeby założyć tej kobiecie obrożę. Wśród służby już krążyły denerwujące plotki o marath’damane bez smyczy. Wydziwianiom może nie być końca, kiedy sul’dam odkryje, że Liandrin została w jakiś sposób oddzielona tarczą tak, że nie mogła przenosić, ale dalej nie będzie jasne, dlaczego nie została wcześniej wzięta na smycz. Elbar będzie jednak musiał znaleźć jakąś Atha’an Shadar wśród sul’dam. To zawsze było dość trudne — o dziwo, tylko nieliczne spośród sul’dam polecały się Wielkiemu Władcy — ona zaś podejrzliwie odnosiła się do wszystkich sul’dam bez różnicy… niemniej może Atha’an Shadar okaże się bardziej godna zaufania.
— Zapal dwie lampy, a potem podaj mi szatę i pantofle — powiedziała, stawiając stopy na posadzce. Liandrin na kolanach podeszła do stołu, gdzie na pozłacanym trójnogu stała misa piasku z pokrywką, i zaraz syknęła, dotknąwszy jej nieuważnie dłonią; opanowała się jednak, znalazła szczypce, wzięła nimi rozżarzony węgielek, rozdmuchała i zapaliła dwie srebrne lampy, dostosowując knoty, żeby nie filowały i nie dymiły. Ze sposobu wypowiadania się można by wnosić, że uważa się za równą Suroth, nie zaś za jej własność, ale pasy już zdążyły ją nauczyć skwapliwego wykonywania poleceń. Uniosła jedną z trzymanych lamp, a potem drgnęła i jęk uwiązł jej w gardle na widok sylwetki Almandaragala, majaczącej w kącie, i utkwionych w niej czarnych, okolonych wyrostkami kostnymi oczu. Można by pomyśleć, że jeszcze nigdy go nie widziała! Fakt, stanowił widok zaiste przerażający: dziesięć stóp w kłębie i prawie dwa tysiące funtów wagi, bezwłosa skóra niczym czerwono-brązowa rękawiczka, przednie łapy prostujące się leniwymi ruchami, pojawiające się wciąż i chowające szóstki pazurów.
— Leżeć — rozkazała Suroth loparowi. Komenda należała do zakresu słów zupełnie podstawowych, niemniej stwór z początku tylko rozdziawił szeroko paszczę, ukazując ostre kły, i dopiero po chwili ułożył się na posadzce, wspierając niczym pies wielki łeb na przednich łapach. Ale oczu nie przymknął. Lopary były bardzo inteligentne i ten najwyraźniej nie ufał Liandrin bardziej niż jego pani. Mimo przerażających spojrzeń Almandaragala da’covale poruszała się na tyle sprawnie, by już za moment podać Suroth z rzeźbionej szafy pantofle z niebieskiego aksamitu i białą, jedwabną szatę, misternie haftowaną zielenią, czerwienią i błękitem. Potem wprawdzie podała jej rękawy, w które Suroth włożyła ręce, ale długą szarfę Suroth musiała już sobie sama zawiązać i dopiero, gdy podniosła stopę, Liandrin przyszło do głowy, że powinna uklęknąć i wsunąć na nią pantofel. To, że patrzyła w oczy, to jedna rzecz, ale poza tym ta kobieta była zupełnie niekompetentna! Pozłacane, stojące przed ścianą lustro odbiło w półmroku postać Suroth. Podkrążone ze zmęczenia, zapadnięte oczy, jak zawsze po nocy koniec grzebienia włosów spływający luźnym warkoczem na plecy, czaszka ewidentnie domagająca się brzytwy. Bardzo dobrze. Wysłannik Galgana bez wątpienia uzna to za objawy żałoby po Tuon i nie pomyli się zbytnio. Przed wysłuchaniem wiadomości od generała miała jeszcze jedną, drobną rzecz do załatwienia.
— Biegnij do Rosali i poproś ją, żeby cię demonstracyjnie wychłostała, Liandrin — nakazała.
Zaciśnięte małe usteczka da’covale otworzyły się w zdumieniu, rozwarła szeroko oczy.
— Ale dlaczego? — zajęczała. — Przecież nic nie zrobiłam!
Suroth zajęła palce ciaśniejszym związywaniem szarfy, ale aż ją świerzbiło, żeby uderzyć Liandrin. Przez miesiąc musiałaby chodzić ze wzrokiem wbitym w ziemię, gdyby wyszło na jaw, iż własnoręcznie ukarała da’covale. Ale oczywiście nic jej nie kazało odpowiadać na pytania swojej własności. Kiedy Liandrin przejdzie szkolenie, nie będzie już wielu okazji uświadomienia jej, jak nisko upadła.
— Ponieważ zwlekałaś z powiadomieniem mnie o przybyciu posłańca od generała. Ponieważ wciąż mówisz o sobie „ja” zamiast „Liandrin”. Ponieważ ośmielasz się patrzeć mi w oczy. — Nie potrafiła się powstrzymać i ostatnie zdanie wysyczała. Z każdym słowem Liandrin coraz bardziej kurczyła się w sobie, póki wreszcie nie zamarła ze wzrokiem wbitym w podłogę, jakby to mogło odkupić jej wcześniejszą bezczelność. — Ponieważ kwestionowałaś moje rozkazy, zamiast je wykonywać bez słowa. A w końcu dlatego, że… w końcu, co nie znaczy, że jest to najmniej ważne… ponieważ mam ochotę, żeby cię wychłostano. Teraz biegnij i przedstaw Rosali wszystkie powody, dla których masz zostać wychłostana.
— Liandrin słucha i jest posłuszna, Wysoka Lady — zajęczała da’covale, najwyraźniej w końcu coś pojmując, i padła płasko na posadzkę, gubiąc jeden z pantofli. Zbyt przerażona, by poszukać go po omacku, a być może nawet nie zdając sobie sprawy z faktu… i dobrze, bardzo dobrze… podpełzła do drzwi, powstała, otworzyła je i uciekła. Dyscyplinowanie niewolnicy nie powinno sprawiać aż takiej satysfakcji, ale Suroth czuła… o tak, prawdziwą, niekłamaną satysfakcję.
Dłuższą chwilę zabrało jej opanowanie przyśpieszonego oddechu. Wygląd osoby pogrążonej w żałobie był jedną rzeczą, zdradzanie wewnętrznego podniecenia czymś zupełnie innym. Przepełniało ją rozdrażnienie wobec Liandrin, powidoki nocnych koszmarów, obawy o los Tuon, a przede wszystkim o własny los; czekała jednak, dopóki oblicze w lustrze nie nabrało wyrazu całkowitego spokoju i dopiero potem podążyła śladem da’covale.