Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porównywany do Władcy Pierścieni monumentalny cykl fantasy, który pokochało ponad 40 milionów czytelników na całym świecie
Koło Czasu się obraca, wichry losu omiatają ziemię, a Rand al'Thor walczy o zjednoczenie narodów przed Ostatnią Bitwą. Walczy z pułapkami zastawionymi przez nieśmiertelnych Przeklętych na nieświadomą niczego ludzkość. Biała Wieża pod wodzą Elaidy, Zasiadającej na Tronie Amyrlin, postanawia bezzwłocznie przejąć kontrolę nad Randem i poskromić go w razie konieczności. Nynaeve i Elayne rozpoczynają poszukiwania legendarnego ter'angrealu. Niestety, wpadają w ręce Białych Płaszczy, opętanych pragnieniem wyniszczenia wszystkich Aes Sedai. Przebywający daleko Perrin Aybarra czuje przyciąganie Randa - przyciąganie ta'veren przez ta'veren, tak więc po raz pierwszy od tysiąca lat łucznik z Dwu Rzek pomaszeruje na wojnę...
„Prawdziwie epicki rozmach na miarę najwybitniejszych dokonań gatunku”. „Sunday Times” „Powieści Jordana na trwałe zapiszą się wśród klasyki fantasy”. SFX
KOŁO CZASU TOM 6
Na podstawie cyklu serwis Amazon we współpracy z Sony Pictures Television
przygotowuje wysokobudżetowy serial
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 2013
Dla Betsy
Śpiewają lwy, góra skrzydeł dostaje.
Księżyc o poranku, słońce nocą wstaje.
Ślepa matka, głuchy ojciec i zakuty łeb,
Niechaj Władca Chaosu zapanuje wnet.
Fragment dziecięcej wyliczanki zasłyszanej
w Wielkim Aravalonie, Czwarty Wiek
Demandred wyszedł na czarne zbocza Shayol Ghul; brama, otwór w materii rzeczywistości, zamigotała i przestała istnieć. Niebo nad jego głową zasnuwały spiętrzone szare chmury — odwrócony ocean z falami barwy popiołu — które ospale kłębiły się wokół ukrytego wśród nich szczytu góry. Przez pustą dolinę rozpościerającą się u stóp wzniesień pomykały dziwaczne błyski spranych błękitów i czerwieni, nie rozpraszając wszelako mętnych ciemności, które spowijały ich źródło. Smugi błyskawic mknęły nie w dół, a w górę, w stronę chmur, przy akompaniamencie wolno przetaczających się grzmotów. Z lejów w zboczu, rozrzuconych w rozmaitych odległościach, jednych małych jak ludzka dłoń, innych tak wielkich, że wchłonęłyby dziesięciu ludzi, dobywały się kłęby pary i dymu.
Natychmiast uwolnił Jedyną Moc i wraz ze słodyczą odeszło charakterystyczne spotęgowanie wrażliwości zmysłów, od którego wszystko stawało się bardziej wyraziste, czystsze. Bez saidina czuł czczość, ale tutaj tylko dureń zdradziłby bodaj gotowość do przenoszenia. I tylko dureń zresztą pragnąłby w tym miejscu przyglądać się czemukolwiek dokładniej, zgłębiać istotę rzeczy, odczuwać.
Kiedyś, w czasach zwanych obecnie Wiekiem Legend, w tym miejscu znajdowała się sielankowa wyspa, oblana zewsząd wodami chłodnego morza. Miłośnicy wiejskich krajobrazów uwielbiali tu przyjeżdżać. Teraz, mimo unoszących się wokół kłębów pary, panował dojmujący ziąb; Demandred nie poczuł go — nie pozwolił sobie na to — jednak instynkt nakazał mu otulić się szczelniej podbitą futrem jedwabną pelisą. Ślad jego oddechu znaczyły w powietrzu pierzaste obłoczki, tak wątłe, że powietrze od razu je wchłaniało. Mimo że w odległości kilkuset lig stąd, na północy, świat przemieniał się w lity lód, w Thakan’dar, nieodmiennie ściśniętym w okowach zimy, królowała susza — jak na pustyni.
Woda wszakże tu była, czy raczej podobna do niej ciecz atramentowej barwy, która ściekała cienką strużką w dół skalistego zbocza, mijając po drodze zbudowaną z ciosanych kamieni, krytą szarym dachem kuźnię. Z jej wnętrza dobywał się brzęk młotów, a każdemu uderzeniu towarzyszyła łuna białego światła, która rozświetlała zmętniałe szyby okien. Pod ścianą kuźni przycupnęła kobieta w łachmanach, kupka nieszczęścia tuląca w ramionach niemowlę, w jej spódnicach zaś kryła buzię dziewczynka o przerażająco cienkich nóżkach i rączkach. Bez wątpienia byli to jeńcy pojmani podczas rajdu na Ziemie Graniczne. Ale tylko garstka, Myrddraale zapewne zgrzytały zębami ze złości. Ostrza ich mieczy zawodziły po jakimś czasie i wymagały wymiany, niezależnie od ograniczeń, jakim poddane zostały wyprawy na Ziemie Graniczne.
Z budynku wyszedł jeden z kowali, ociężała, człekokształtna postać, jakby wyciosana z materii samej góry. Kowale tak naprawdę nie zaliczali się do żywych istot — zagnani na dalszą odległość od Shayol Ghul zamieniali się w kamień albo pył. Nie byli też zresztą kowalami z prawdziwego zdarzenia, gdyż nie wytwarzali nic prócz mieczy. Ten obiema rękami trzymał długie szczypce, a w nich ostrze, już zahartowane, białe niczym śnieg oświetlony srebrem księżyca. Następnie zanurzył połyskliwy metal w czarnych wodach strumienia, bardzo ostrożnie, każde bowiem, nawet najmniejsze zetknięcie z płynącą w nim cieczą mogło pozbawić go choćby resztek podobieństwa do żywej istoty. Wyciągnięty metal stał się czarny jak śmierć. Ale nie był to jeszcze koniec całego procesu. Kowal poczłapał z powrotem do wnętrza kuźni i nagle rozległ się stamtąd donośny, rozpaczliwy krzyk mężczyzny.
— Nie! Nie! Nie…! — W tym momencie krzyk przeszedł w przeraźliwy wrzask, który nikł stopniowo, nie tracąc jednocześnie na intensywności, jakby krzyczący został porwany w jakąś niewyobrażalną dal. I dopiero wówczas ostrze było gotowe.
Z kuźni wyłonił się następny kowal — może był to zresztą ten sam — i poderwał na nogi siedzącą pod ścianą kobietę z przytulonymi do niej dziećmi. Wszyscy troje zaczęli płakać; niemowlę zostało wyrwane z objęć kobiety i wciśnięte w ramiona dziewczynki. Kobieta nareszcie zdobyła się na śladowy chociaż opór. Łkając, kopała jak oszalała nogami, drapała paznokciami powłokę ciała kowala. Kamień zwróciłby tyleż samo uwagi. Krzyki kobiety ucichły, kiedy zawleczono ją do wnętrza kuźni. Po chwili na nowo rozległ się brzęk młotów, całkiem zagłuszając szloch dzieci.
Jedno ostrze już wykute, jedno w robocie i dwa jeszcze do wykonania. Demandred nigdy przedtem nie widział, by mniej niż pięćdziesięciu jeńców czekało na swoją kolej, by złożyć ofiarę Wielkiemu Władcy Ciemności. Myrddraale naprawdę musiały zgrzytać zębami ze złości na tak lichy wynik polowania.
— Zostałeś zawezwany przez Wielkiego Władcę, a ośmielasz się mitrężyć czas? — Brzmienie tego głosu przypominało chrzęst przegniłej skóry.
Demandred obrócił się powoli — Półczłowiek, a ośmiela się przemawiać takim tonem? — ale słowa reprymendy zamarły mu w ustach. Nie przez ten bezoki wyraz ciastowatej twarzy; spojrzenie Myrddraala wywoływało strach u każdego, on jednak dawno wyplenił z siebie wszelkie resztki trwogi. Chodziło raczej o sylwetkę obleczonego w czerń stwora. Myrddraale, wszystkie tak podobne do siebie, jakby je odlano z jednej formy, stanowiły zniekształconą imitację ludzi, dorównując wzrostem najwyższym spośród nich. A tymczasem ten był wyższy przeszło o głowę.
— Zaprowadzę cię do Wielkiego Władcy — powiedział. — Jestem Shaidar Haran. — Odwrócił się i zaczął się wspinać w górę zbocza. robił to tak zwinnie, że przywodził na myśl wijącego się z gracją węża. Atramentowej barwy płaszcz zwisał nienaturalnie nieruchomo, bez jednej fałdy.
Demandred zawahał się, zanim ruszył jego śladem. Półludzie zawsze brali swe imiona z narzecza trolloków, na którym ludzie wyłamywali sobie język. „Shaidar Haran” natomiast pochodziło z ludzkiej odmiany języka, zwanej obecnie Dawną Mową; tłumaczyło się jako „Ręka Ciemności”. Kolejna niespodzianka, a Demandred nie lubił niespodzianek, zwłaszcza w Shayol Ghul.
Wejście do wnętrza góry wyglądało tak samo jak inne rozsiane w zboczu leje, z tą różnicą, że nie dobywały się z niego para ani dym. Przejście było dostatecznie szerokie, by pomieścić dwóch mężczyzn idących pierś w pierś, a jednak Myrddraal nadal szedł przodem. Droga prawie natychmiast zaczęła opadać w dół, przekształcając się w tunel o ścianach tak gładkich, jakby wyłożono je ceramicznymi płytkami. Chłód ustępował, wypierany przez żar, który potęgował się, w miarę jak Demandred, wbijając wzrok w szerokie barki Shaidara Harana, postępował naprzód; schodzili coraz niżej. Czuł narastający żar, ale postanowił nie okazywać tego. Tunel wypełniało bijące od kamienia blade światło, jaśniejsze niźli ten wiekuisty zmierzch, który panował na zewnątrz. Ze sklepienia wystawały poszarpane kolce, niczym kamienne szczęki gotowe w każdej chwili się zewrzeć, kły Wielkiego Władcy, które mogły rozedrzeć na strzępy niewiernego bądź zdrajcę. Choć nieprawdziwe, ale równie skuteczne.
Nagle coś dotarło do jego świadomości. Za każdym razem, kiedy odbywał tę wyprawę, kolce ocierały się o czubek jego głowy. A teraz nawet od głowy Myrddraala dzieliła je odległość dwóch dłoni, może nawet większa. Zdziwił się. Nie faktem, że zmieniła się wysokość tunelu — dziwniejsze rzeczy były w tym miejscu na porządku dziennym — lecz tą dodatkową przestrzenią łaskawie ofiarowaną Półczłowiekowi. Wielki Władca udzielał napomnień nie tylko ludziom, ale również Myrddraalom. To wyższe sklepienie było więc wskazówką godną zapamiętania.
Tunel znienacka zmienił się w szeroki występ, z którego roztaczał się widok na jezioro stopionego kamienia, czerwieni skłębionej z czernią, gdzie po powierzchni tańczyły płomienie wysokości człowieka, tańczyły, umierały i na nowo powstawały. Nie było tam dachu, tylko wielki otwór na przestrzał całej góry, ziejący ku niebu, które nie było niebem Thakan’dar. W porównaniu z nim niebo Thakan’dar wyglądało normalnie, z jego dzikimi strzępiastymi chmurami mknącymi tak chyżo, jakby napędzały je najszybsze wiatry świata. To miejsce ludzie nazwali Szczeliną Zagłady, mało kto jednak wiedział, jak trafna to była nazwa.
Demandred tyle już razy odwiedzał to miejsce — pierwszą wizytę złożył przed ponad trzema tysiącami lat — a mimo to wciąż czuł przepełniającą go grozę. Tutaj zdawało mu się czuć niemalże namacalną bliskość Szybu, otworu wybitego, jakże dawno już temu, do tego miejsca, w którym od momentu Stworzenia więziono Wielkiego Władcę. Tutaj nurzał się we wrażeniu obecności Wielkiego Władcy. Tak naprawdę, to miejsce wcale nie znajdowało się bliżej Szybu niźli jakiekolwiek inne na świecie, niemniej jednak był on tu znacznie lepiej wyczuwalny, a to za sprawą rozluźnienia Wzoru.
Demandred omal się nie uśmiechnął, miał na to ochotę jak nigdy dotąd w życiu. Jakimiż to głupcami są ci, którzy sprzeciwiają się Wielkiemu Władcy! To prawda, Szyb jest nadal zablokowany, znacznie jednak luźniej niż wtedy, gdy Demandred przebudził się z długiego snu i wyrwał na wolność z własnego, tamże umieszczonego więzienia. Zablokowany, a mimo to coraz szerszy. Wciąż jeszcze nie tak, jak wtedy, gdy wraz ze swymi towarzyszami został doń zapędzony pod koniec Wojny o Moc, a jednak od czasu przebudzenia, przy każdej kolejnej wizycie stawał się wyraźnie bardziej przestronny. Już niedługo blok przestanie istnieć i Wielki Władca Ciemności na powrót zagarnie świat. Już niedługo nastanie Dzień Powrotu. A wtedy on przejmie władzę nad światem i będzie ją sprawował po wsze czasy. Pod Wielkim Władcą Ciemności, ma się rozumieć. I oczywiście razem z innymi Wybranymi, przynajmniej tymi, którzy pozostaną przy życiu.
— Możesz już odejść, Półczłowieku. — Nie chciał, by ten stwór zauważył narastającą w nim ekstazę. Ekstazę i ból.
Shaidar Haran nie drgnął nawet.
Demandred otworzył usta… i wtedy pod jego czaszką eksplodował głos.
— DEMANDREDZIE!
Nazywać to głosem to jak określić górę mianem kamyczka. Omal nie starł na proch myśli tłukących się po głowie, samej jaźni; przepełnił go uniesieniem. Demandred osunął się bezwładnie na kolana. Myrddraal stał i obserwował go obojętnie. Głos wypełniający najgłębsze zakamarki jestestwa Demandreda sprawiał, że tylko niewielką cząstką swej istoty w ogóle uświadamiał sobie obecność tamtego.
— DEMANDREDZIE, CO SŁYCHAĆ NA TYM ŚWIECIE?
Nigdy nie zdawał sobie do końca sprawy, ile Wielki Władca wie o rzeczach świata. Ignorancją zaskakiwał go w równym stopniu, co przenikliwością. Nie miał jednak wątpliwości, o czym Wielki Władca chce usłyszeć teraz.
— Rahvin zginął, Wielki Władco. Wczoraj. — Ból. Euforia często szybko przeradzała się w ból. Dostał skurczów w nogach i rękach. Pocił się już. — Lanfear zniknęła bez śladu, podobnie Asmodean. A Graendal twierdzi, że Moghedien nie stawiła się na umówione spotkanie. To wszystko stało się wczoraj, Wielki Władco. Nie wierzę w zbiegi okoliczności.
— LICZBA WYBRANYCH ZMNIEJSZA SIĘ, DEMANDREDZIE. SŁABI ODPADAJĄ. TEN, KTO MNIE ZDRADZI, UMRZE ŚMIERCIĄ OSTATECZNĄ. ASMODEAN SPACZONY PRZEZ WŁASNĄ SŁABOŚĆ. RAHVIN ZABITY PRZEZ WŁASNĄ PYCHĘ. SŁUŻYŁ, JAK NALEŻY, ALE NAWET JA NIE MOGŁEM GO URATOWAĆ PRZED OGNIEM STOSU. NAWET JA NIE MOGĘ OPUŚCIĆ CZASU.
Przez chwilę straszliwy gniew przepełniał ten wszechwładny głos, gniew, a także… czy mogła to być rozpacz? Trwało to jednak tylko krótką chwilę.
— SPRAWCĄ TEGO WSZYSTKIEGO JEST MÓJ ODWIECZNY WRÓG, TEN, KTÓRY ZWIE SIĘ SMOKIEM. CZY UWOLNISZ OGIEŃ STOSU W MOIM IMIENIU, DEMANDREDZIE?
Demandred zawahał się. Po skroni spływała mu strużka potu, zdawała się tak toczyć już od godziny. Podczas Wojny o Moc był taki rok, kiedy obie strony do woli wykorzystywały ogień stosu. Obie przekonały się na własnej skórze, jakie są konsekwencje. Bez żadnej ugody czy zawieszenia broni — nigdy nie doszło do żadnego zawieszenia broni, podobnie jak nikomu nigdy nie darowano życia — obie strony najzwyczajniej przestały go stosować. Tamtego roku od ognia stosu wyginęły całe miasta, ze Wzoru wypaliły się setki tysięcy wątków; mało co, a sama rzeczywistość byłaby się spruła, świat i wszechświat omal nie wyparowały niczym mgła. Gdyby znowu doszło do uwolnienia ognia stosu, a nuż zabrakłoby świata, którym przecież miał władać?
Jeszcze jedna rzecz dotknęła go boleśnie. Wielki Władca wiedział już, że Rahvin zginął. Najwyraźniej również lepiej zdawał sobie sprawę z kolei losów Asmodeana.
— Jak rozkażesz, Wielki Władco, tak się też i stanie. — Jego mięśniami targały drgawki, ale mówił głosem pewnym i niewzruszonym. Od zetknięcia z rozpalonym kamiennym podłożem kolana miał już pokryte pęcherzami, ale jego ciało równie dobrze mogło teraz należeć do jakiejś innej osoby.
— OKAŻ ZATEM POSŁUSZEŃSTWO.
— Wielki Władco, Smoka da się zniszczyć. — Martwy człowiek nie mógł władać ogniem stosu i może wówczas Wielki Władca nie będzie już widział takiej potrzeby. — On niczego nie wie, jest słaby, rozprasza swą uwagę, kierując ją jednocześnie na kilkanaście spraw. Rahvin był próżnym głupcem. Ja…
— CZY CHCIAŁBYŚ ZOSTAĆ NAE’BLIS?
Demandred poczuł, jak drętwieje mu język. Nae’blis. Ten, który stanie zaledwie stopień niżej u tronu Wielkiego Władcy i będzie rozkazywał innym.
— Chcę ci tylko służyć, Wielki Władco, jak tylko mogę. — Nae’blis.
— SŁUCHAJ ZATEM I SŁUŻ. USŁYSZ, KTO UMRZE, A KTO BĘDZIE ŻYŁ.
Demandred krzyknął przeraźliwie, gdy brzmienie słów runęło na niego niczym lawina. Zalał się łzami radości. Myrddraal przyglądał mu się, żadnym ruchem nie zdradzając swych myśli.
— Przestańcie się wiercić! — Nynaeve gniewnym ruchem przerzuciła warkocz na plecy. — Nic z tego nie wyjdzie, jeśli nie skończycie z tymi podrygami. Zupełnie jak dzieci, kiedy coś je swędzi.
Żadna z kobiet siedzących po drugiej stronie rozchybotanego stołu nie wyglądała na starszą, mimo że miały po dwadzieścia z okładem więcej lat niż ona, i żadna wcale się nie wierciła, jednak przez ten upał Nynaeve zaczynała już wychodzić z siebie. W tej niewielkiej, pozbawionej okien izbie niemal brakowało już powietrza. Ona cała ociekała potem, a tymczasem te dwie były świeże, jakby w pomieszczeniu panował miły chłód. Leane, ubrana w suknię z Arad Doman, uszytą z o wiele za cienkiego, niebieskiego jedwabiu, nieznacznie wzruszyła ramionami; ta wysoka kobieta o miedzianej karnacji najwyraźniej dysponowała nieskończonymi zapasami cierpliwości. Natomiast Siuan, o jasnej cerze i krzepkiej budowie, chyba całkiem była jej pozbawiona.
Siuan mruknęła coś niewyraźnie i z irytacją poprawiła fałdy sukni; przeważnie nosiła się dość pospolicie, tego ranka wszakże przywdziała cienki żółty len z taireniańskim haftem przy dekolcie, któremu niewiele brakowało do miana zbyt głębokiego. Niebieskie oczy były zimne jak woda w bardzo, bardzo głębokiej studni. To znaczy, porównanie to byłoby trafne, gdyby ta pogoda nie oszalała. Suknie Amyrlin mogła zmieniać, ale nie potrafiłaby tego zrobić z wyrazem oczu.
— Tak czy siak, nic z tego nie wyjdzie — warknęła. Nie zmieniła też stylu wyrażania się. — Nie łata się kadłuba, jeśli spłonęła cała łódź. Dlatego jest to strata czasu, no ale skoro już obiecałam, to w takim razie weźmy się do rzeczy. Leane i mnie czeka jeszcze robota.
Obie kierowały siatkami szpiegowskimi pracującymi dla Aes Sedai zgromadzonych tu, w Salidarze, zawiadując poczynaniami agentów, którzy nadsyłali raporty donoszące o faktach, a także i plotkach z całego świata.
Żeby odzyskać panowanie nad sobą, Nynaeve zaczęła wygładzać spódnice. Suknię miała ze zwykłej białej wełny, z siedmioma barwnymi paskami przy rąbku, oznaczającymi poszczególne Ajah. Suknia Przyjętej. Trudno jej było sobie wyobrazić, co innego mogłoby ją mocniej zezłościć. O wiele bardziej wolałaby ten zielony jedwab, który musiała schować na dnie skrzyni. Była wprawdzie gotowa przyznać, przed sobą przynajmniej, że nabyła upodobania do pięknych strojów, ale tę suknię wybrałaby wyłącznie dla wygody — była cienka i lekka — a wcale nie dlatego, że zieleń należała do ulubionych kolorów Lana. Wcale nie. Jałowe marzenia najgorszego rodzaju. Przyjęta, która włożyłaby coś innego prócz bieli ozdobionej różnokolorowymi paskami, rychło dowiedziałaby się, że bardzo, ale to bardzo dużo brakuje jej jeszcze do pełnej Aes Sedai. Jedną stanowczą decyzją przepędziła te myśli z głowy. Nie znalazła się w tym miejscu po to, by deliberować nad fatałaszkami. Błękit też lubi. Dosyć!
Posługując się Jedyną Mocą, zaczęła delikatnie sondować, najpierw Siuan, potem Leane. Poniekąd to nie ona przenosiła. Nie potrafiła przenieść nawet strzępka, jeśli nie była dostatecznie rozwścieczona; teraz nie czuła nawet Prawdziwego Źródła. A mimo to rezultat był taki sam. Cienkie włókienka saidara, żeńskiej połowy Prawdziwego Źródła, przeciekały przez obie kobiety jak przez sito. Ale to nie ona tkała te sploty.
Na lewym nadgarstku Nynaeve nosiła cienką bransoletę wykonaną z prostych srebrnych detali. Przeważnie srebrnych, przy czym srebro pochodziło ze specjalnego źródła, niczego to jednak ostatecznie nie zmieniało. Była to jedyna ozdoba, jaką nosiła, wyjąwszy pierścień z Wielkim Wężem — Przyjętym stanowczo odradzano obwieszanie się zbyt dużymi ilościami biżuterii. Identycznej roboty naszyjnik opinał szyję czwartej kobiety, która siedziała na zydlu pod niestarannie otynkowaną ścianą, z dłońmi splecionymi na podołku. Odziana w przaśną, wieśniaczą wełnę brunatnej barwy, miała pospolitą, zniszczoną twarz, na której nie znać było choć kropelki potu. Nie poruszała ani jednym mięśniem, ale ciemne oczy rejestrowały wszystko. Otaczała ją łuna saidara, widoczna jedynie dla Nynaeve, która modelowała przenoszoną Moc. Bransoleta i naszyjnik tworzyły między nimi więź, niemalże identycznej natury jak ta, która powstawała wówczas, gdy Aes Sedai dokonywały połączenia, by wzmóc swe siły. Opierało się to na jakichś „absolutnie identycznych matrycach”, według Elayne, ale dalsze jej wyjaśnienia były już całkiem niezrozumiałe. Zdaniem Nynaeve, sama Elayne też tylko udawała, że to rozumie; a naprawdę nie rozumiała nawet połowy. Sama nie pojmowała nic prócz tego, że czuje wszystkie emocje drugiej kobiety, że czuje ją samą, upchniętą do jakiegoś zakamarka umysłu; wiedziała też, że ma kontrolę nad panowaniem tamtej nad saidarem. Czasami zdawało jej się jednak, że byłoby lepiej, gdyby siedząca na zydlu kobieta umarła.
— Tam jest coś rozdartego albo uciętego — mruknęła Nynaeve, machinalnie ocierając pot z twarzy. Było to tylko niejasne wrażenie, ledwie obecne, ale z kolei po raz pierwszy wyczuła coś więcej niż pustkę. Może zresztą dopomogła jej w tym wyobraźnia, a także rozpaczliwe pragnienie znalezienia czegoś, czegokolwiek.
— Odcięcie — wyjaśniła siedząca na zydlu. — Tak to się właśnie nazywa, to, co wy nazywacie ujarzmianiem w przypadku kobiet i poskramianiem w przypadku mężczyzn.
Trzy głowy obróciły się gwałtownie w jej stronę; trzy pary oczu rozjarzyły się z furią. Siuan i Leane były Aes Sedai, zanim je ujarzmiono podczas zamachu stanu w Białej Wieży, w wyniku którego na Tronie Amyrlin zasiadła Elaida. Ujarzmione. Słowo, które przyprawiało o dreszcz. Bezpowrotnie pozbawione zdolności przenoszenia. Na zawsze jednak obarczone pamięcią i wiedzą o tym, co utraciły. Na zawsze zdolne wyczuwać Prawdziwe Źródło i skazane na świadomość, że już go nigdy nie dotkną. Ujarzmienia nie dawało się Uzdrowić, podobnie jak śmierci.
Tak myślała każda z Aes Sedai, ale zdaniem Nynaeve, prócz oczywiście śmierci, Jedyną Mocą dawało się Uzdrowić wszystko.
— Gadaj, pod warunkiem że do powiedzenia masz coś sensownego, Marigan — zganiła kobietę ostrym tonem. — Jeśli nie, to zamilcz.
Marigan skuliła się pod ścianą, oczy miała lśniące i wbite w Nynaeve. Przez bransoletę przelewały się fale strachu i nienawiści, ale to akurat nie było nic nowego; w mniejszym lub większym natężeniu czuło się je przez cały czas. Pojmani do niewoli rzadko kiedy kochają tych, którzy ich pojmali, nawet wtedy — a może zwłaszcza wtedy — kiedy do nich dotrze, że zasłużyli sobie na jeszcze gorszy los. Cały problem polegał na tym, że również Marigan twierdziła, że odcięcia — ujarzmienia — nie dawało się Uzdrowić. Zapewniała wprawdzie, że w Wieku Legend dawało się Uzdrowić wszystko prócz śmierci, zaś to, co Żółte Ajah nazywały obecnie Uzdrawianiem, daje się porównać co najwyżej z zabiegiem, jaki podówczas wykonywano pośpiesznie w ogniu bitwy. Ale jak się ją przycisnęło do muru, by podała jakieś szczegóły czy chociaż wskazówki odnośnie do stosowanych wówczas metod, to ze zdziwieniem można się było przekonać, że tamta w istocie nic nie wie. Marigan tyle się znała na Uzdrawianiu, co Nynaeve na kowalstwie, o którym wiedziała, że polega na wkładaniu metalu do rozżarzonych węgli i waleniu weń młotkiem. Taka wiedza z pewnością nie mogła wystarczyć do wykonania podkowy. A w przypadku Uzdrawiania zapewne nie podołałaby niczemu więcej niż zwykłemu stłuczeniu.
Wykręciwszy się na krześle, Nynaeve przyjrzała się badawczo Siuan i Leane. Tyle zmarnowanych dni; korzystała z każdej chwili, kiedy tylko mogła oderwać je od ich pracy, a jak dotąd nie dowiedziała się absolutnie niczego. Zauważyła nagle, że obraca bransoletę na przegubie dłoni. Niezależnie od korzyści, jakie dawał przyrząd, nie cierpiała łączyć się z tą kobietą. Tak intymny kontakt sprawiał, że cierpła jej skóra.
„Może przynajmniej jednak czegoś się dowiem” — pomyślała. — „A poza tym nie grozi mi większe fiasko niźli w przypadku wszystkich poprzednich prób”.
Ostrożnie odpięła bransoletę — żeby to zrobić, trzeba było wiedzieć, gdzie jest zapinka — i wręczyła ją Siuan.
— Włóż ją. — Poczuła gorzki smak, jak zawsze, gdy przerywała kontakt z Mocą, ale to trzeba było zrobić. Za to spokój, jaki nastąpił po przewalających się falach emocji, przypominał efekt wywierany przez kąpiel w czystym strumieniu. Marigan, jak zahipnotyzowana, wodziła wzrokiem za kawałkiem srebra.
— Po co? — spytała ostrym tonem Siuan. — Sama twierdziłaś, że ten przedmiot działa jedynie…
— Po prostu ją włóż, Siuan.
Siuan przez chwilę wpatrywała się w nią nieustępliwie — Światłości, ależ ta kobieta potrafiła być uparta! — zanim zapięła bransoletę na nadgarstku. Na jej twarzy natychmiast odmalowało się zdziwienie, po chwili spojrzała z ukosa na Marigan.
— Ona nas nienawidzi, ale to żadna niespodzianka. Czuję jeszcze strach i… szok. Na twarzy ani śladu, ale jest wstrząśnięta do szpiku kości. Też chyba nie wierzyła, że i ja mogę się posłużyć bransoletą.
Marigan poruszyła się niespokojnie. Dotychczas tylko dwie z tych, które wiedziały, kim ona jest, posługiwały się bransoletą. Jeżeli ich liczba wzrośnie, mogą zacząć się pytania. Pozornie wyglądało, jakby w pełni współpracowała, ale ile tak naprawdę ukrywała? W przekonaniu Nynaeve, tyle, ile tylko była zdolna.
Siuan westchnęła i pokręciła głową.
— Bo też rzeczywiście nie mogę. Powinnam dotknąć Źródła za jej pośrednictwem, nieprawdaż? A niestety nie mogę. Prędzej chrząkacz wspiąłby się na drzewo. Zostałam ujarzmiona, koniec i kropka. Jak się to zdejmuje? — Zaczęła majstrować przy bransolecie. — Jak się to, do cholery, zdejmuje?
Nynaeve delikatnie nakryła dłonią dłoń Siuan szarpiącą bransoletę.
— Nie rozumiesz? Bransoleta, podobnie jak naszyjnik, nie będzie działać w przypadku kobiety, która nie potrafi przenosić. Nie byłaby niczym innym, tylko zwykłą ozdobą, gdybym ubrała w nią którąś z kucharek.
— Kucharki kucharkami — odparła beznamiętnym głosem Siuan — a ja już nie potrafię przenosić. Zostałam ujarzmiona.
— Ale w tobie jest coś, co da się Uzdrowić — upierała się Nynaeve — bo inaczej nie czułabym nic przez bransoletę.
Siuan wyswobodziła dłoń i podsunęła nadgarstek.
— Zdejmij to.
Nynaeve usłuchała, kręcąc głową. Siuan potrafiła czasami być uparta, zupełnie jak mężczyzna!
Wyciągnęła bransoletę w stronę Leane, która skwapliwie podała swój nadgarstek. Leane udawała, zresztą podobnie jak Siuan, pełnię optymizmu mimo ujarzmienia, ale nie zawsze z równym powodzeniem. Przypuszczano, że ujarzmiona kobieta tylko wtedy zdolna będzie się utrzymać przy życiu, jeśli znajdzie sobie w nim jakiś nowy cel, który pomoże wypełnić lukę powstałą po Jedynej Mocy. W przypadku Siuan i Leane taką rolę zapewne odgrywała walka z Białą Wieżą, organizacja siatek szpiegowskich i, co najważniejsze, działanie na rzecz tego, by Aes Sedai, zgromadzone tu, w Salidarze, uznały Randa al’Thora jako Smoka Odrodzonego. Wszystko to robiły w taki sposób, by pozostałe Aes Sedai nie zorientowały się, do czego one zmierzają. Pytanie jednak, czy to mogło wystarczyć. Gorycz w twarzy Siuan i zachwyt rozbłyskujący na obliczu Leane, w momencie kiedy bransoleta zatrzasnęła się z hałasem, raczej skłaniały do wniosku, że być może niczego nigdy nie będzie dosyć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki