Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Porównywany do Władcy Pierścieni monumentalny cykl fantasy, który pokochało ponad 40 milionów czytelników na całym świecie
Rand, Mat i Perrin mieszkają w Polu Emonda, sennej wiosce gdzieś na końcu świata. Chłopcy wiodą monotonne życie, nieświadomi, że dni ich beztroski dobiegają końca. Oto do wioski przybywa tajemnicza kobieta imieniem Moraine. Jest ona członkinią potężnego zakonu kobiet władających Jedyną Mocą - Aes Sedai. Przynosi ze sobą ostrzeżenie przed mrocznymi siłami Czarnego, który budzi się z uśpienia, by zapanować nad wszystkimi istotami. Na potwierdzenie jej słów wioskę atakują krwiożercze trolloki - dzikie bestie, które wielu uważało za stwory wyłącznie z legend. Gdy Pole Emonda staje w ogniu, Moraine pomaga chłopcom w ucieczce, jest bowiem przekonana, że jeden z nich jest Smokiem Odrodzonym - wybrańcem, którego przeznaczeniem jest przeciwstawić się Czarnemu i stanąć kiedyś do Ostatniej Bitwy, Tarmon Gai'Don, od której wyniku zależą losy świata...
„Zadziwiająca rozmachem powieść o wartkiej, błyskotliwej akcji. Ciekawe postaci , dramatyczne konflikty i niebanalne wątki fantastyczne nie pozwalają oderwać się od lektury. Oko Świata to prawdziwy monument w świecie fantasy”.
„LOCUS”
KOŁO CZASU
TOM 1
SERIAL NA PODSTAWIE CYKLU JUŻ DOSTĘPNY W SERWISIE PRIME VIDEO
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1421
W połowie drogi do Wodnego Lasu, daleko za Polem Emonda, drzewa obrastały brzegi Winnej Jagody. Głównie wierzby, których gęsto ulistnione gałęzie tworzyły cienisty baldachim nad wodą. Niebawem miało nadejść lato i słońce środka dnia wspinało się po niebie, a jednak tu, w cieniach, Egwene czuła, że jej spocona skóra wychłodziła się od podmuchów łagodnego wiatru. Uwiązawszy nad kolanami spódnice swej sukni z brązowej wełny, weszła do rzeki, aby napełnić drewniane wiadro. Chłopcy zwyczajnie wchodzili do wody, nie dbając o to, że ich spodnie robią się całe mokre. Kilkoro dziewcząt i chłopców napełniających ich naczynia polewało się wzajem wodą, używając do tego czerpaków, ale Egwene wolała się rozkoszować pieszczotą wartkiego nurtu obmywającego jej gołe łydki i zapadaniem się stóp w piaszczyste dno, kiedy wychodziła na brzeg. Nie przyszła tu po to, by się bawić. Miała dziewięć lat i wodę niosła pierwszy raz w życiu, ale zamierzała być w tej czynności najlepsza z najlepszych.
Gdy już wyszła na brzeg, zatrzymała się na chwilę, by odwiązać spódnice i pozwolić, by opadły do kostek. Poprawiła też ciemnozieloną chustkę, którą miała związane włosy na karku. Żałowała, że nie może ściąć włosów tak, by sięgały ramion albo były jeszcze krótsze, jak u chłopców. Przecież jeszcze przez wiele lat długie włosy nie miały jej być do niczego potrzebne. Skąd ten przymus robienia czegoś tylko dlatego, że daną rzecz zawsze się robiło w taki, a nie inny sposób? Ale znała swoją matkę i wiedziała, że będzie musiała nosić długie włosy, i już.
Jakieś sto kroków dalej po kolana w wodzie stali mężczyźni i myli owce o czarnych pyskach czekające na postrzyżyny. Bardzo się starali, by zagnać pobekujące zwierzęta do rzeki i potem je z niej wyprowadzić w taki sposób, by nic im się nie stało. Nurt Winnej Jagody w tym miejscu nie był tak wartki, jak w jej odcinku przepływającym przez Pole Emonda, ale nadal nie zasługiwał na miano powolnego. Owca porwana przez wodę mogłaby nie dać rady dobrnąć do brzegu, tylko by utonęła.
Nad rzeką przeleciał wielki kruk i po chwili przycupnął wśród gałęzi tulipanowca rosnącego nieopodal tego miejsca, gdzie mężczyźni myli owce. Niemal natychmiast sfrunął w to miejsce kardynałek, błyskając czerwienią swego czuba i hałaśliwie ćwierkając. Zapewne miał gdzieś blisko gniazdo. Kruk zamiast poderwać się do lotu i może nawet zaatakować mniejszego ptaka, skrył się tylko w głębinach korony drzewa, w miejscu, gdzie mógł się skryć za zasłoną z liści. Popatrywał z wysoka, ze swojej grzędy, na pracujących mężczyzn.
Zdarzało się czasem, że kruki zakłócały spokój pasących się owiec, ale nigdy nie lekceważyły mniejszych ptaków starających się je odstraszyć. Mało tego, Egwene odnosiła wrażenie, że czarne ptaszysko obserwuje nie owce, lecz ludzi. Pewnie głupio myślała, tyle że… Sama słyszała, jak niektórzy powiadali, że kruki i wrony to oczy Czarnego. Aż ją ciarki przebiegły pod wpływem tej myśli. Nie, nie, naprawdę głupi pomysł. Czego Czarny miałby szukać w Dwu Rzekach? W Dwu Rzekach nic się nigdy nie działo.
— Co ty robisz, Egwene? — zapytał natarczywym tonem Kenley Ahan, przystając obok niej. — Dzisiaj nie wolno ci się bawić z innymi dziećmi.
Dwa lata od niej starszy, miał zwyczaj mocno się prężyć, w przekonaniu, że to doda mu wzrostu. Tego roku po raz ostatni nosił wodę do strzyżenia owiec i zachowywał się tak, jakby przysparzało mu to jakiejś władzy.
Obdarzyła go zimnym spojrzeniem, ale nie podziałało to tak, jak liczyła.
Kanciastą twarz Kenleya wykrzywił cierpki grymas.
— Jeśli czujesz się chora, to idź odwiedzić Wiedzącą. A jak nie… to cóż… zabieraj się do swojej pracy.
Powiedziawszy to, krótko skinął głową, jakby właśnie rozwiązał jakiś problem, po czym oddalił się pospiesznie, demonstrując, że potrafi dźwigać wiadro jedną ręką, i to z dala od swego boku. „Pomoże sobie drugą ręką, jak tylko odejdzie dostatecznie daleko, bym go już nie widziała” — pomyślała złośliwie Egwene. Postanowiła, że popracuje jeszcze nad tym zimnym spojrzeniem. Widziała je na twarzach starszych dziewcząt i zdecydowanie odnosiło ono właściwy skutek.
Uchwyt czerpaka zsunął się po brzeżku jej wiadra, kiedy uniosła je oburącz. Było ciężkie, pewnie za bardzo, jak na jej drobną posturę, ale starała się iść jak najprędzej śladem Kenleya. Rzecz jasna nie z powodu tego, co powiedział. Naprawdę czekała ją praca i naprawdę zamierzała być najlepsza na świecie w noszeniu wody. Aż jej twarz stężała z tej determinacji. Pod stopami szeleściła gruba warstwa zbutwiałych zeszłorocznych liści, gdy kluczyła między drzewami porastającymi brzeg rzeki. W końcu wyszła z tych cieni na blask słońca, czując, że to jeszcze nie są wielkie upały, lecz kilka małych, białych chmurek na niebie tak jakby podkreślało, że poranek ten jest wyjątkowo pogodny.
Łąka Wdowy Aynal — tak nazywano to miejsce od niepamiętnych czasów, choć nikt nie umiałby pewnie powiedzieć, na cześć której wdowy z rodziny Aynalów wymyślono tę nazwę — obrzeżona kręgiem z drzew przez większą część roku była pusta, ale teraz wzdłuż jej dłuższego boku kłębił się tłum ludzi oraz wielkie stado owiec. Tu i ówdzie z ziemi sterczały wielkie kamienie, niektóre nawet tak wysokie jak przeciętny człowiek, ale nie przeszkadzały w tym, co się teraz działo na łące. Zeszli się tu wszyscy farmerzy z okolic Pola Emonda i pojawili się też mieszkańcy samej wioski, by pomagać krewniakom i znajomym. Strzyżenie owiec odbywało się teraz wszędzie, jak Dwie Rzeki długie i szerokie, zarówno w najniżej położonym Deven Ride, jak i na Wzgórzu Czat. Choć, rzecz jasna, nie w Taren Ferry. Wiele kobiet udrapowało luźno szale na ramionach i wpięło kwiaty we włosy, aby podkreślić ważny charakter wydarzenia, a i też wiele starszych dziewcząt się wystroiło, również te z jeszcze niezbyt długimi warkoczami. Kilka włożyło nawet suknie z haftem przy szyi, jakby to naprawdę było jakieś święto. Mężczyźni i chłopcy dla odmiany chodzili bez kaftanów, a niektórzy również rozsznurowali koszule. Egwene nie pojmowała, kto im na to zezwolił. Pracującym kobietom było równie gorąco jak mężczyznom.
Na najdalszym krańcu łąki w wielkich zagrodach wytyczonych drewnianymi palikami znajdowały się już ostrzyżone owce, w innych trzymano te, które jeszcze czekały na umycie, przy czym wszystkich pilnowali chłopcy, dwunastoletni i starsi. Pasterskie psy wylegujące się obok zagród do tego zadania raczej się nie nadawały. Z kolei grupki starszych chłopców zaganiały drewnianymi drągami stada do rzeki, a potem dbały o to, by owce nie pokładały się na ziemi i na powrót nie brudziły; musiały najpierw dobrze wyschnąć, by można je było zaprowadzić do mężczyzn w innej części łąki, którzy odpowiadali za strzyżenie. Ostrzyżone zwierzęta były zaganiane do zagród, a postrzygacze zanosili runo do stołów zbitych z deszczułek, gdzie kobiety sortowały je i układały w taki sposób, by dało się je zwinąć w bele. Także one wszystko liczyły, uważając, by niczyja wełna nie przemieszała się z cudzą. Pod drzewami po lewej ręce Egwene inne kobiety zaczynały już wykładać strawę na długich stołach ustawionych na kozłach, zbliżała się bowiem pora posiłku. Jeśli teraz będzie sobie radziła z noszeniem wody, to może już w przyszłym roku, a nie dopiero za dwa lata, pozwolą jej pomagać przy jedzeniu albo przy sortowaniu wełny. Jeśli teraz się wyjątkowo wykaże, to nikt więcej nie nazwie jej dzieckiem.
Zaczęła przedzierać się przez tłum, miejscami niosąc wiadro oburącz, gdzie indziej przekładając je z ręki do ręki, zatrzymując się wszędzie tam, gdzie ktoś dawał znać, że chciałby, aby podała mu czerpak z wodą. Niebawem znowu tak się zgrzała, że na jej wełnianej sukni pojawiły się ciemne plamy potu. Może ci chłopcy, co rozsznurowali koszule, wcale nie byli tacy głupi. Nie zwracała uwagi na małe dzieci, kręcące się w pobliżu, toczące kółka, podrzucające piłeczki albo grające w „głupiego Jaina”.
Tylko pięć razy w roku takie ludzkie mrowie schodziło się w jednym miejscu: podczas Bel Tyne, które już się w tym roku odbyło, podczas strzyżenia owiec, w czasie, gdy zjeżdżali się kupcy, aby kupować wełnę, co miało nastąpić dopiero za miesiąc albo i później, potem wtedy, gdy znowu się zjawiali po Niedzieli, tym razem po tytoń, i wreszcie w Dniu Głupca, jesienią. Były oczywiście jeszcze inne święta, ale nie powodowały, by wszyscy gromadzili się razem. Egwene nie przestawała lustrować spojrzeniem tej ciżby, bo pośród zgromadzonych ludzi byłoby aż nadto łatwo natknąć się na którąś z jej czterech sióstr. Zawsze unikała ich jak ognia. Berowyn, ta najstarsza, była najgorsza. Owdowiała ostatniej jesieni, gdy denga zabrała jej męża, i wróciła do Pola Edmonda wiosną. Trudno było nie litować się nad Berowyn, ale też za bardzo się rządziła, stale się rwąc do ubierania Egwene i szczotkowania jej włosów. Czasami zalana łzami mówiła Egwene, jak bardzo ją to cieszy, że choroba nie zabrała też jej małej siostrzyczki. Darzenie Berowyn uczuciem byłoby o wiele strawniejsze, gdyby Egwene mogła przestać myśleć, że Berowyn czasami myli ją z tym niemowlęciem, które straciła razem z mężem. A może i nie czasami, tylko zawsze. Dlatego teraz wystrzegała się Berowyn. I każdej z pozostałych trzech sióstr. I tyle.
Blisko zagród dla owiec zatrzymała się, by obetrzeć czoło z potu. Jej wiadro było już lżejsze i bez trudu mogła je dźwigać jedną ręką. Ostrożnie omiotła spojrzeniem psa stojącego tuż przed jedną z zagród, zwierzę o krótkich siwych kudłach i mądrych ślepiach, które zdawało się wiedzieć, że z jej strony nie grozi owcom żadne niebezpieczeństwo. Ale co z tego, ten pies był bardzo duży, sięgał do pasa dorosłego mężczyzny. Przeważnie to psy właśnie chroniły stada, gdy je wyganiano na pastwiska, strzegąc przed wilkami, niedźwiedziami i wielkimi górskimi kotami. Egwene cofnęła się powolnymi, drobnymi krokami. Minęło ją trzech chłopców poganiających kilkadziesiąt owiec w stronę rzeki. Każdy o dobre pięć albo sześć lat od niej starszy i ledwie na nią spojrzeli, bo całą uwagę mieli skupioną na zwierzętach. Przeganianie stad było zadaniem łatwym — nie miała wątpliwości, że sama by sobie z tym poradziła — ale tym razem należało dopilnować, by żadna z owiec nie najadła się trawy. Owca, która jadła przed strzyżeniem, mogła potem dostać gazów i zdechnąć. Prędko się rozejrzawszy dookoła, stwierdziła, że z żadnym z chłopców w zasięgu jej wzroku nie miałaby ochoty rozmawiać. Co oczywiście nie znaczyło, że chciałaby rozmawiać z jakimś konkretnym młodzieńcem. Tylko tak sobie patrzyła. W każdym razie niebawem należało znowu zapełnić wiadro, co znaczyło, że musiała zawrócić w stronę Winnej Jagody.
Tym razem postanowiła, że przejdzie obok rzędu stołów na kozłach. Unosiły się od nich zapachy, od których ślinka ciekła, bo były to same świąteczne smakołyki, poczynając od pieczonej gęsi, a kończąc na miodowych ciasteczkach, których aromat zresztą nęcił ją najbardziej. Wszystkie kobiety, które gotowały w dniu strzyżenia, starały się pokazać z jak najlepszej strony. Idąc wzdłuż stołów, zachęcała kobiety wykładające jedzenie, by napiły się jej wody, ale tylko się uśmiechały i kręciły głowami. Szła jednak dalej, i to nie tylko z powodu tych zapachów. Na ognisku za stołami wrzała woda na herbatę, ale może któraś z nich jednak chciałaby się napić chłodnej wody z rzeki. To znaczy może nie takiej chłodnej, ale…
Zobaczyła Kenleya, który garbił się nad stołami, już się tak nie prężąc. Teraz wręcz starał się wyglądać na mniejszego, niż był w istocie. Nadal w jednym ręku niósł swoje wiadro, ale wymachiwał nim, więc najwyraźniej było puste i w takim razie nie mógł nikomu oferować wody. Egwene zmarszczyła czoło. „Skryty” — takim tylko słowem umiałaby go opisać. Ale zaraz, co on takiego…? Zauważyła, że jego dłoń pomknęła nagle w stronę stołu i pochwyciła zeń miodowe ciasteczko. Egwene aż otworzyła usta z oburzenia. I on miał czelność rozmawiać z nią o dzieciach? Był równie okropny jak Ewin Finngar!
Nim Kenley zdążył zrobić następny krok, pani Ayellin dopadła go niczym jastrząb polujący na ofiarę, chwytając go za ucho jedną dłonią, a drugą odbierając mu ciasteczko. To były jej wypieki. Corin Ayellin, szczupła kobieta z grubym, posiwiałym warkoczem, który sięgał jej poniżej bioder, piekła najlepsze słodkości w całym Polu Emonda. „Nie licząc mojej matki” — pomyślała lojalnie Egwene. Ale z kolei nawet jej matka mówiła, że pani Ayellin jest lepsza. Pani Ayellin lekką ręką rozdawała ciastka z kruszonką i kawały placka, pod warunkiem, że nie zbliżała się pora posiłku albo że twoja własna matka nie prosiła jej, by tego nie robiła, ale potrafiła się rozprawić z chłopcami, którzy próbowali coś zwędzić za jej plecami. I nie tylko z nimi. Nazywała to kradzieżą, a tej nie tolerowała. Nadal trzymała Kenleya za ucho i wygrażała mu palcem, przemawiając ściszonym głosem. A Kenley się krzywił w taki sposób, jakby był bliski płaczu, i tak się kulił, że niebawem stał się dużo niższy od Egwene. Z satysfakcją kiwnęła głową. Widziała, że Kenley w najbliższym czasie nie będzie się rządził.
Po tej awanturze między panią Ayellin i Kenleyem oddaliła się od stołów, żeby nikt nie podejrzewał, że ona też chciała podkraść coś słodkiego. Taka myśl nawet się nie zrodziła w jej głowie. Czy też może zrodziła, ale na tak krótko, że ani trochę się nie liczyła.
Nagle zauważyła coś i wbiła wzrok między pochód ludzi idących w jedną i drugą stronę. Tak. To był Perrin Aybara, zwalisty chłopiec, wyższy od prawie wszystkich rówieśników. Przyjaźnił się z Randem. Przedarła się przez tłum, nie zwracając uwagi, czy przypadkiem ktoś nie chce jej wody, i nie zatrzymywała się, dopóki nie znalazła się w odległości kilku kroków za Perrinem.
Stał obok swoich rodziców, przy czym jego matka przyciskała do biodra najmłodsze dziecko, Petrama, a do jej spódnic uczepiła się mała Deselle, popatrująca z zainteresowaniem na tych wszystkich ludzi i przeganiane owce. Adora, druga siostra Perrina, stała z rękoma skrzyżowanymi na piersi i nadąsaną miną, którą starała się ukryć przed matką. Nie musiała jeszcze nosić wody, z tym zadaniem miała jeszcze zaczekać do następnego roku, a teraz pewnie bardzo chciała się oddalić, by móc bawić się z innymi dziećmi. Ostatnią osobą w tej małej grupce był pan Luhhan. Najwyższy z mężczyzn w Polu Emonda, który miał ręce jak pnie drzewa i pierś, która rozsadzała białą koszulę, przy którym pan Aybara wydawał się wręcz chudy, a nie tylko szczuplejszy. Rozmawiał właśnie z małżonkami Aybara, co zadziwiło Egwene. Pan Luhhan był kowalem w Polu Emonda, ale przecież ani pan Aybara, ani pani Aybara nie sprowadzaliby całej rodziny, by rozmawiać o kowalstwie. On też należał do Rady Wioski, ale na jedno wychodziło. Poza tym pani Aybara wiedziała tyle samo o sprawach Rady co pan Aybara o sprawach Koła Kobiet. Egwene miała dopiero dziewięć lat, ale tyle to już wiedziała. Niezależnie od tego, o czym rozprawiali, ta rozmowa dobiegała właśnie końca, i tak było dobrze. Nie obchodził ją temat ich dyskusji.
— To dobry chłopak, Joslyn — powiedział pan Luhhan. — Dobry chłopak, Con. Będzie sobie radził.
Joslyn Aybara uśmiechnęła się z czułością. Była piękną kobietą, a kiedy się uśmiechała, wydawało się, że słońce mogłoby się schować ze wstydu. Ojciec Perrina zaśmiał się cicho i przejechał dłonią po głowie syna, mierzwiąc jego kędzierzawe włosy. Perrin mocno się zaczerwienił, ale uparcie milczał. Rzadko zresztą coś mówił, bo był nieśmiały.
— Chcę fruwać, Perrin — odezwała się Deselle, unosząc ku niemu rączki. — Chcę fruwać.
Perrin wykonał coś w rodzaju uprzejmego ukłonu w stronę dorosłych, a potem obrócił się i ujął siostrę za ręce. Oddalili się na kilka kroków od pozostałych i potem Perrin zaczął się obracać, coraz prędzej i prędzej, aż w końcu stopy Deselle oderwały się od ziemi. A on nadal się obracał, unosząc ją wyżej i wyżej, robiąc wielkie wymachy, a ona zaśmiewała się z zachwytu.
Po kilku minutach pani Aybara rzekła:
— Dosyć tego, Perrin. Postaw siostrę na ziemi, zanim dopadną ją mdłości.
Powiedziała to jednak dobrotliwym tonem, uśmiechając się.
Kiedy Deselle stanęła znowu na ziemi, uchwyciła oburącz jedną z dłoni Perrina; trochę się zataczała i być może rzeczywiście zebrało jej się na mdłości. Ale nadal się śmiała i domagała się powtórki z fruwania. Perrin pokręcił głową i nachylił się nad siostrą, by jej przemówić do rozumu. Zawsze był taki poważny, rzadko kiedy się śmiał.
Egwene zauważyła nagle, że nie tylko ona przygląda się uważnie Perrinowi. Cilia Cole, różanolica dziewczyna o kilka lat od niej starsza, stała zaledwie kilka kroków dalej z głupim uśmiechem na twarzy i robiła do Perrina cielęce oczy. Nie widział jej, ale stała i czekała, aż się odwróci! Egwene skrzywiła się z niesmakiem. Sama w życiu nie byłaby taka głupia, by patrzeć na jakiegoś chłopca takimi wielkimi oczami, jakby miała wełnę zamiast mózgu. A poza tym Perrin nie był nawet cały rok starszy od Cilii. Najlepsza różnica wynosiła trzy albo cztery lata. Siostry Egwene mogły nie mieć czasu na rozmowę z nią, ale za to słuchała dziewcząt dostatecznie dojrzałych, by znać się na takich sprawach. Niektóre twierdziły nawet o jeszcze większej różnicy, ale zasadniczo uważały, że to powinno być trzy albo cztery. Perrin zerknął w stronę Egwene i Cilii, po czym znowu zaczął mówić coś cicho do Deselle. Egwene potrząsnęła głową. Może Cilia była rzeczywiście głupiutką dziewczyną, ale doprawdy Perrin powinien chociaż ją zauważyć.
Wzdrygnęła się, bo jej uwagę przykuł jakiś ruch pośród konarów wielkiego dębu wodnego za Cilią. Siedział na tych konarach kruk i wydawał się obserwować ich wszystkich. I na sośnie też siedział kruk, i na następnym drzewie, na orzeszniku, i… Doliczyła się dziewięciu albo i dziesięciu kruków i wszystkie one wydawały się obserwować wszystko z góry. Niemożliwe, to musiała być jej wyobraźnia. To na pewno…
— Dlaczego się na niego gapiłaś?
Zaskoczona Egwene podskoczyła w miejscu i obróciła się tak szybko, że uderzyła kolanem w wiadro. Całe szczęście, że było już prawie puste, bo jeszcze by sobie coś zrobiła. Przestąpiła z nogi na nogę, żałując w duchu, że nie może rozetrzeć kolana. Adora patrzyła na nią ze zdumioną miną, ale nie mogła być bardziej zdumiona niż Egwene.
— O czym mówisz, Adora?
— Oczywiście o Perrinie. Czemu się na niego gapiłaś? Wszyscy twierdzą, że ty poślubisz Randa al’Thora. Oczywiście jak będziesz starsza i zaczniesz splatać włosy w warkocz.
— Co masz na myśli, mówiąc, że wszyscy? — natarła groźnym tonem Egwene, ale Adora tylko zachichotała. Było to wyjątkowo irytujące. Nic tego dnia nie szło tak, jak powinno.
— Perrin jest piękny, to prawda. A w każdym razie słyszałam to z ust wielu dziewcząt. I wiele gapi się na niego tak jak ty i Cilia.
Egwene zamrugała. Wcale się na niego nie gapiła tak jak Cilia! Perrin piękny? Perrin? Obejrzała się przez ramię, by sprawdzić, czy doszuka się w nim czegoś pięknego. I okazało się, że już go nie ma! Jego ojciec i matka razem z Paetramem i Deselle jeszcze tu stali, ale Perrin gdzieś zniknął. A żeby to! Zamierzała przecież iść za nim.
— A nie czujesz się przypadkiem samotnie bez swoich lalek, Adoro? — spytała przymilnym głosem. — Myślałam, że nie wychodzisz z domu, nie zabrawszy z sobą chociaż dwóch.
Widok ust Adory rozdziawionych z oburzenia był całkiem satysfakcjonujący.
— Wybacz — rzuciła jeszcze Egwene, przepychając się obok tamtej. — Niektórzy z nas są na tyle dorośli, że mają już na głowie obowiązki. — I powiedziawszy to, ruszyła w stronę rzeki. Na szczęście udało jej się nie kuleć.
Tym razem nie przystanęła, by popatrzeć na mężczyzn myjących owce, i nie rozglądała się w poszukiwaniu kruka. Kolano obejrzała, ale okazało się, że nawet nie jest posiniaczone. Gdy wróciła na łąkę ze świeżo napełnionym wiadrem, nadal starała się nie kuleć. Nie zrobiła sobie nic, miała tylko małego guza.
Nadal ostrożnie się rozglądała, czy nie ma gdzieś tutaj jej sióstr, zatrzymując się tylko wtedy, gdy ktoś chciał zaczerpnąć wody. I rozglądała się za Perrinem. Równie dobrze mógł to być Mat, ale jego też nigdzie nie widziała. Głupia Adora! Nie miała prawa wygadywać takich rzeczy.
Idąc między stołami, przy których kobiety sortowały wełnę, stanęła jak wryta, bo nagle zobaczyła najmłodszą ze swoich sióstr. Zastygła w bezruchu, z nadzieją, że Loise skieruje spojrzenie w inną stronę, choć na krótką chwilę. Wypatrywała Perrina i Mata, a tymczasem spotkała ją właśnie. Loise miała tylko piętnaście lat, ale teraz z kwaśną miną i rękoma wspartymi na biodrach szykowała się do kłótni z Dagiem Coplinem. Egwene nie potrafiła się zmusić, by nazywać go panem Coplinem, no chyba że mówiła coś na głos i należało okazać grzeczność; jej matka powtarzała, że trzeba być uprzejmym, nawet wobec kogoś takiego jak Dag Coplin.
Dag był pomarszczonym starcem o siwych włosach, które mył raczej rzadko. Albo wręcz wcale. Tabliczka zwisająca na sznurku ze stołu była zamalowana atramentem w taki sposób, by naśladować nacięcia na uszach u jego owiec.
— Odrzucasz dobrą wełnę — warknął na Loise. — Nie dam się oszukać, dziewczyno. Odsuń się, to ci pokażę, co powinnaś zrobić.
Loise nie ruszyła się z miejsca nawet o cal.
— Wełna z brzuchów, zadów i ogonów musi zostać ponownie wyprana, panie Coplin. — Tego „pana” powiedziała tylko z nieznacznym naciskiem. Wyraźnie miała ochotę być uszczypliwa. — Wie pan równie dobrze jak ja, że jeśli kupcy znajdą tylko jedną belę dwa razy pranej wełny, to wtedy wszyscy dostaną mniej za swój towar. Może mój ojciec będzie potrafił wytłumaczyć to panu lepiej niż ja.
Dag spojrzał na nią spode łba i burknął coś pod nosem. Wiedział, że lepiej nie zadzierać z ojcem Egwene.
— A już mam całkowitą pewność, że pan zrozumie, jeśli to wyjaśni moja matka — dodała bezlitośnie Loise.
W policzku Daga coś drgnęło i potem jego twarz rozciągnęła się w niezdrowym uśmiechu. Mrucząc o swym zaufaniu do Loise, która na pewno zrobi, co należy, wycofał się, stawiając kroki w tył, a potem odszedł tak prędko, że prawie biegł. Nie był tak głupi, żeby ściągać na siebie uwagę Koła Kobiet, jeśli mógł temu zaradzić. Loise odprowadziła go spojrzeniem pełnym niewątpliwej satysfakcji.
Egwene skorzystała z okazji, żeby umknąć, oddychając z ulgą, gdy nie usłyszała za sobą głosu swojej siostry. Loise wolała wprawdzie sortować wełnę niż gotować, ale jeszcze bardziej wolałaby wspinać się na drzewa albo pływać w rzece, nawet jeśli większość jej rówieśniczek rezygnowała z tego typu obyczajów. I mając choćby cień szansy, zrzuciłaby swoje obowiązki na barki Egwene. Egwene skądinąd chętnie poszłaby popływać z Loise, ale siostra najwyraźniej uważała jej towarzystwo za utrapienie, a Egwene była zbyt dumna, by prosić. Zachmurzyła się. Wszystkie jej siostry traktowały ją jak małe dziecko. Nawet Alene, gdy wreszcie raczyła ją zauważyć. Bo Alene przeważnie trzymała nos w jakiejś książce z biblioteki ojca. Miał prawie czterdzieści książek! Egwene najbardziej lubiła Podróże Jaina Długi Krok. Marzyła o tych wszystkich obcych krajach, o których opowiedział Jain. Zawsze jednak, gdy sama zabierała się do czytania jakiejś książki i okazywało się, że Alene też ma na nią akurat ochotę, starsza siostra stwierdzała, że lektura jest zbyt „skomplikowana”, i po prostu ją zabierała! A żeby je wszystkie…!
Zauważyła, że niektórzy noszący wodę robią sobie przerwy, aby posiedzieć w cieniu albo wymienić się żartami, ale sama uparcie była w ciągłym ruchu, mimo że bolały ją już ramiona. Egwene al’Vere nie będzie się leniwiła. I nadal wypatrywała swoich sióstr. A także Perrina. I Mata. Tak czy siak, przeklęta Adora! A niech je wszystkie!
Zatrzymała się jednak, gdy znalazła się blisko Wiedzącej. Siwowłosa i krucha Doral Barran była najstarszą kobietą w Polu Emonda, może w całych Dwu Rzekach, ale wciąż miała sokoli wzrok i ani trochę się nie garbiła. Jej uczennica, Nynaeve, klęczała plecami do Egwene i opatrywała Biliego Congara, owijając mu bandażem nogę. Siedzący na kłodzie powalonego drzewa Bili, któremu trzeba było rozciąć nogawkę spodni, był jeszcze jednym dorosłym, któremu Egwene nie bardzo potrafiła oddać szacunku. Wiecznie robił głupie rzeczy i wyrządzał sobie krzywdę. Był rówieśnikiem pana Luhhana, ale wyglądał na dziesięć lat starszego przez te zapadnięte policzki i oczy.
— Nie raz w przeszłości robiłeś z siebie głupca, Bili Congarze — surowym tonem rzekła do niego pani Barran — ale to jest nic w porównaniu z braniem nożyc do ręki, gdy jest się spitym.
O dziwo, nie patrzyła na niego, tylko na Nynaeve.
— Napiłem się odrobinę, ale, Wiedząca — wystękał — to przez ten upał. Tylko łyczek.
Wiedząca pociągnęła nosem, wyrażając swe niedowierzanie, ale nadal wpatrywała się w Nynaeve niczym jastrząb w ofiarę. Co było zadziwiające. Pani Barran często wychwalała Nynaeve publicznie za to, że tak prędko wszystkiego się uczy. Przyjęła Nynaeve do nauki trzy lata wcześniej, kiedy jej ówczesna uczennica zmarła na chorobę, z której nawet pani Barran nie potrafiła wyleczyć. Nynaeve została niedawno osierocona i wielu twierdziło, że Wiedząca powinna była wysłać ją do krewnych w innej wsi po śmierci jej matki, a sama przyjąć kogoś starszego. Matka Egwene nie mówiła tego, ale Egwene wiedziała, że też tak uważa.
Nynaeve uniosła się wciąż na klęczkach i z zadowoleniem skinęła głową, patrząc na swój bandaż. Ku zaskoczeniu Egwene pani Barran przyklękła obok niej i odwiązała bandaż, a nawet uniosła opatrunek z chleba, aby obejrzeć nacięcie na udzie Congara, po czym z powrotem opatrzyła ranę. W rzeczy samej wyglądała na… rozczarowaną. Ale dlaczego? Nynaeve zaczęła majstrować przy swoim warkoczu, szarpiąc go jak zawsze, gdy była zdenerwowana albo starała się zwrócić uwagę na fakt, że przecież jest już dorosłą kobietą. „Ciekawe, kiedy jej to przejdzie” — zastanawiała się Egwene. Minął już prawie rok, odkąd Koło Kobiet pozwoliło Nynaeve splatać włosy.
Wzrok Egwene przykuł gwałtowny ruch w górze i nagle wytrzeszczyła oczy. Na drzewach rosnących dookoła łąki pojawiło się jeszcze więcej kruków. Były ich dosłownie dziesiątki i wszystkie obserwowały. Wiedziała o tym. Co dziwne, żaden nie próbował porwać czegoś ze stołów zastawionych jedzeniem. To było już zupełnie nienaturalne. Kiedy przyjrzała się dokładniej, spostrzegła, że ptaki wcale nie patrzą na stoły z jedzeniem. Ani też na stoły, przy których kobiety sortowały wełnę. Obserwowały chłopców przeganiających owce. A także mężczyzn zajętych strzyżeniem i noszeniem wełny. A także chłopców dźwigających wodę. Nie dziewczęta albo kobiety, tylko mężczyzn i chłopców. Założyłaby się, że tak jest, nawet jeśli jej matka mówiła, że nie należy się zakładać. Otworzyła usta, chcąc spytać Wiedzącą, co to oznacza.
— Nie masz nic do roboty, Egwene? — rzuciła Nynaeve, nawet się nie obracając w jej stronę.
Egwene mimo woli podskoczyła w miejscu. Nynaeve robiła to od ubiegłej jesieni, to znaczy wiedziała bez patrzenia, gdzie jest Egwene. Wolałaby, żeby tego nie robiła.
Nynaeve wreszcie obróciła głowę, spoglądając na nią ponad ramieniem. To było zimne spojrzenie, takie samo, jakim Egwene starała się potraktować Kenleya. Ale nie musiała wykonywać jej poleceń, bo ona jeszcze nie była Wiedzącą. Poza tym Nynaeve teraz usiłowała sobie wynagrodzić za to, że pani Barran wątpiła w jej dzieło. Egwene zastanawiała się, czy jej powiedzieć, że pani Ayellin chciała z nią rozmawiać o jakimś placku, ale przyjrzawszy się twarzy Nynaeve, stwierdziła, że nie jest to raczej dobry pomysł. W każdym razie od dłuższej chwili robiła to, czego przysięgała sobie nie robić, bo próżniaczyła, sterczała w miejscu, gapiąc się na Wiedzącą i jej uczennicę. Postarała się wykonać jak najzgrabniejszy ukłon, co było trudne, bo wszak w jednym ręku trzymała swoje wiadro — ukłon na użytek Wiedzącej, nie Nynaeve — i obróciła się. Nie odbiegła w podskokach i to nie tylko dlatego, że Nynaeve odprowadzała ją spojrzeniem. Na pewno nie. I nie spieszyła się też. Po prostu szła — szybko — by wrócić do swojej pracy.
Szła jednak zbyt szybko, więc nie połapała się w porę, że znajduje się wśród kobiet obrabiających wełnę. I że dokładnie naprzeciwko niej za jednym ze stołów siedzi jej siostra Elisa. Elisa układała runo przed nawinięciem go na belę i źle jej z tym szło. Była wyraźnie rozkojarzona i ledwie zauważyła Egwene, która wiedziała, dlaczego tak jest. Elisa miała osiemnaście lat, ale swoje sięgające pasa włosy wciąż związywała niebieską chusteczką. Nie, żeby myślała o zamążpójściu — większość dziewcząt czekała z tym co najmniej kilka lat — ale była o rok starsza od Nynaeve i często martwiła się na głos, czemu Koło Kobiet nadal uważa, że jest zbyt młoda. Trudno było jej nie współczuć. Zwłaszcza jeśli się myślało o sytuacji Elisy od tygodni. To znaczy nie o problemie Elisy, ale tak czy owak myśli Egwene krążyły wokół takich spraw.
Obok stołów Calle Coplin rozmawiała z jakimiś młodymi farmerami, chichocząc i mnąc swe spódnice. Calle zawsze wdawała się w rozmowy z tym czy innym mężczyzną, ale teraz jej obowiązkiem było składanie runa. Ale też nie to przykuło tak naprawdę uwagę Egwene.
— Eliso, nie powinnaś się tak martwić — zaczęła łagodnie. — Może Berowyn i Alene zaczęły splatać włosy w warkocz w wieku szesnastu lat… — „Większość dziewczyn zaczyna to robić w takim wieku” — pomyślała. Tak nie do końca współczuła siostrze. Elisa miała zwyczaj zasypywania każdego porzekadłami. „Stracona godzina ginie bezpowrotnie” albo „z uśmiechem praca staje się lżejsza”, aż w końcu człowieka zaczynały od tego boleć zęby. Egwene wiedziała aż nadto, że od uśmiechu jej wiadro nie stanie się lżejsze. — Ale Calle ma już dwadzieścia lat i za kilka miesięcy będzie obchodziła dzień imienin. Nie nosi splecionych włosów i nie widzi się, by myła podłogi.
Dłonie Elisy, do tej pory zajęte wełną, znieruchomiały. Z jakiegoś powodu kobiety siedzące po obu jej bokach zakryły sobie usta dłońmi, starając się ukryć śmiech. Twarz Elisy nie wiedzieć czemu poczerwieniała. Bardzo mocno poczerwieniała.
— Dzieci nie powinny… — wycedziła. Twarz jej płonęła jak słońce, ale za to ten głos był zimny jak śnieg w samym sercu zimy. — Dziecko, które się odzywa, kiedy… Dzieci, które…
Jillie Lewin, o rok młodsza od Elisy, z czarnymi włosami splecionymi w warkocz spadający poniżej pasa, aż osunęła się na kolana, bo tak serdecznie się zaśmiewała, zakrywając usta dłonią.
— Idź stąd, dziecko! — warknęła Elisa. — Dorośli starają się tu pracować!
Egwene spiorunowała ją oburzonym spojrzeniem, a potem obróciła się na pięcie i oddaliła się od składanych stołów, choć przy każdym kroku wiadro uderzało ją w łydkę. Próbujesz komuś pomóc, starasz się podnieść kogoś na duchu i co dostajesz w zamian? „Należało jej powiedzieć, że wcale nie jest dorosła” — pomyślała ze złością. „Dopóki Koło nie pozwoli jej splatać włosów w warkocz, nie jest i już. To należało powiedzieć”.
Zajadłość utrzymywała się w niej aż do momentu, gdy wiadro znowu zrobiło się puste; garbiła się już, gdy po raz kolejny je napełniła. Jak coś zamierzasz zrobić, to musisz to zrobić. Idąc prosto w stronę zagród, wyciągała nogi i ignorowała każdego, kto dawał znać, że chce wody. Nie z lenistwa. Chłopcy też na pewno potrzebowali się napić.
Przy zagrodach kilkunastu chłopców szykujących się do przeganiania stada patrzyło na nią ze zdziwieniem, gdy podsuwała czerpak w ich stronę, a niektórzy nawet mówili, że sami sobie wezmą wody, gdy pójdą nad rzekę, ale nie dała się zbyć. I każdemu zadawała to samo pytanie:
— Widziałeś Perrina? Albo Mata? Gdzie ich znajdę?
Jedni jej mówili, że Mat z Perrinem poszli z owcami do rzeki, inni twierdzili, że pilnują już ostrzyżonych owiec, ale Egwene nie zamierzała biegać dokądś na oślep po to tylko, by się przekonać, że ich już tam nie ma. W końcu Wil al’Seen, chłopiec o ogromnych oczach z jednej z farm na południe od Pola Emonda, spojrzał na nią z podejrzliwością i zapytał:
— A po co ci oni?
Niektóre dziewczęta twierdziły, że Wil jest piękny, ale zdaniem Egwene miał śmieszne uszy.
Już miała skarcić go spojrzeniem, ale się w porę powstrzymała.
— Muszę… muszę ich o coś spytać — powiedziała. Co było tylko niewinnym kłamstwem. Tak naprawdę to liczyła, że któryś z nich pokieruje nią, dzięki czemu znajdzie odpowiedzi na swoje pytania. Wil milczał przez dłuższy czas, przyglądając jej się uważnie, a ona czekała. „Cierpliwość zawsze popłaca” — mawiała często Elisa. Zbyt często. Wolałaby wyrzucić z pamięci porzekadła Elisy. A teraz nie było sensu kopać Wila po łydkach, bo w ten sposób niczego by nie osiągnęła. Nawet gdyby sobie na to zasłużył.
— Są za tamtą ostatnią zagrodą — wyjawił wreszcie, prędkim ruchem głowy wskazując wschodni skraj łąki. — To znaczy tamtą, gdzie są owce ze znakami od Paeta al’Caara na uszach.
Chłopcy zaganiający owce musieli się wypowiadać w taki sposób, nawet jeśli nie były to sformułowania do końca poprawne, bo inaczej nikt by nie zrozumiał, czy mówią o owcach Paeta al’Caara, Jaca al’Caara, czy też owcach parunastu innych al’Caarów.
— To znaczy tylko tam odpoczywają, pamiętaj. Nie narób im kłopotów, rozpowiadając innym, że jest inaczej.
— Dziękuję ci, Wil — powiedziała, chcąc pokazać, że potrafi być miła także dla kogoś, kto ma wełnę zamiast mózgu. Że niby miałaby biegać z jakimiś niestworzonymi historiami? Wil wyglądał na przestraszonego, a ona znowu nabrała ochoty na skopanie go po łydkach.
Wielka zagroda mieszcząca ostrzyżone owce Paeta al’Caara ciągnęła się niemalże do Wodnego Lasu. Leżąca z przodu wielka czarna suka pana al’Caara zadarła łeb i przez chwilę przyglądała się nadchodzącej Egwene, po czym znowu ułożyła się do snu. Egwene patrzyła na psa czujnie. Nie przepadała za psami i one też jej raczej nie lubiły. Suka wypadła jej jednak zupełnie z głowy, gdy podeszła bliżej. Między palikami w ogrodzeniu zagrody były tak duże przerwy, że bez trudu zobaczyła w głębi grupkę chłopców. Ale z tego miejsca nie widziała dokładnie, kto jest wśród nich.
Ostrożnie postawiła wiadro na ziemi i ruszyła wzdłuż ogrodzenia. Wcale się nie zakradała. Po prostu nie chciała narobić hałasu na wypadek gdyby… Hałas mógł spłoszyć owce i tyle. Doszła do końca jednego boku i wyjrzała za narożnym słupkiem.
Był tam i Perrin, i Mat, dokładnie, jak powiedział Wil, i jeszcze kilku innych chłopców w tym samym wieku, wszyscy bardzo spoceni, z rozsznurowanymi koszulami. Zauważyła Dava Ayellina, Lema Thane’a, Bana Crawe’a i Elama Dowtry’ego. A także Randa, chudego chłopca niemal dorównującego wzrostem Perrinowi, który miał nieproporcjonalnie duże stopy i dłonie. Randa zawsze można było prędzej czy później znaleźć obok Mata albo Perrina. Tego Randa, o którym wszyscy mówili, że pewnego dnia ją poślubi. Rozmawiali, śmiali się i kuksali się pięściami. Czemu chłopcy tak się zachowują?
Z chmurną miną oderwała się od słupka i oparła o poprzeczki. Jedna z owiec obwąchała jej plecy, ale Egwene zignorowała to. Słyszała, jak mówiło o niej i Randzie kilka kobiet, ale na pewno nie wszyscy. Przeklęta Elisa! Gdyby Elisa nie zaczęła wzdychać i jęczeć z powodu swoich włosów, to Egwene nie zaczęłaby rozmyślać o posiadaniu męża. Spodziewała się, że któregoś dnia wyjdzie za mąż — większość kobiet w Dwu Rzekach to robiła — ale nie była jedną z tych idiotek, które na głos mówiły, że już się tego nie mogą doczekać. Większość kobiet czekała kilka lat, odkąd po raz pierwszy zaplotła warkocz, a ona… Bardzo chciała zobaczyć te wszystkie kraje, o których napisał Jain Długi Krok. Co by o tym powiedział jakiś mąż? O tym, że żona udała się na zwiedzanie obcych krajów? Na ile wiedziała, nikt nigdy nie wyjeżdżał z Dwu Rzek. „A ja wyjadę” — przysięgła sobie w duchu.
Nawet gdyby wyszła za mąż, czy Rand byłby dobrym mężem? Nie bardzo wiedziała, jakie są cechy dobrego męża. Pewnie to ktoś taki jak jej ojciec, odważny, dobrotliwy i mądry. Uważała, że Rand jest dobrotliwy. Wyrzeźbił dla niej kiedyś gwizdek i konika, dał jej też pióro orła, białe z czarnym czubkiem, bo powiedziała, że jest piękne, choć i tak podejrzewała, że chciał je zatrzymać dla siebie. I pilnował owiec swego ojca na pastwisku, a więc musiał być odważny. Pies by pomógł w razie zjawienia się wilków albo niedźwiedzia, ale taki chłopiec pozostawiony na warcie musiał być gotów użyć procy albo łuku, gdy już był w odpowiednim wieku. Tylko… Widywała go za każdym razem, gdy on i jego ojciec przyjeżdżali z ich farmy, ale tak naprawdę to wcale go nie znała. Prawie nic o nim nie wiedziała. I teraz był taki sam dobry czas jak każdy inny, żeby się czegoś dowiedzieć. Znowu się zakradła do słupka i wyjrzała zza niego ukradkiem.
— Chciałbym być królem — mówił właśnie Rand. — Takie jest moje marzenie.
Wykonał zamaszysty gest ręką i potem ukłonił się niezdarnie, zaśmiewając się, by pokazać, że sobie żartuje. Też coś! Egwene się skrzywiła. Król! Przyjrzała się uważnie jego twarzy. Nie, wcale nie był piękny. Albo może i był, ale to nie miało znaczenia. Chociaż pewnie miło mieć męża, na którego przyjemnie patrzeć. Miał niebieskie oczy. Nie, szare. Wydawały się zmieniać, jak się na nie patrzało. Nikt inny w Dwu Rzekach nie miał niebieskich oczu. Czasami te jego oczy wydawały się smutne. Jego matka umarła, kiedy był mały, i Egwene podejrzewała, że pewnie zazdrościł chłopcom, którzy mieli matki. Nie umiała sobie wyobrazić, jak to jest stracić matkę. Nawet nie chciała spróbować.
— Król owiec! — zakrzyknął Mat. Był mniejszy od innych, dlatego stale podskakiwał w miejscu. Jedno spojrzenie na jego twarz i od razu się wiedziało, że szuka okazji do spłatania psikusa. Jak zawsze. I zazwyczaj tę okazję znajdował. — Rand al’Thor, Król Owiec.
Lem zrobił szyderczą minę i wtedy Ban kuksnął go pięścią w ramię, Lem mu oddał i potem obaj zaśmiali się szyderczo. Egwene potrząsnęła głową z niesmakiem.
— Lepiej powiedzieć coś takiego, niż oznajmić, że chciałbyś uciec, aby już nigdy nie pracować — powiedział łagodnym tonem Rand.
Jakoś nigdy na nikogo się nie gniewał. W każdym razie Egwene nigdy go takim nie widziała.
— Mógłbyś żyć bez pracy, Mat?
— Owce nie są takie złe — stwierdził Elam, pocierając się po długim nosie. Włosy miał obcięte na krótko i na czubku rósł mu niesforny, sterczący kosmyk. Wyglądał dziwnie podobnie do owcy.
— Wyratuję jakąś Aes Sedai, a ona w zamian da mi nagrodę — odparował Mat. — W każdym razie nie zamierzam rozglądać się gdzieś za pracą, skoro bez rozglądania się jest jej aż za dużo. — Uśmiechnął się od ucha do ucha i szturchnął Perrina w ramię.
Perrin wyraźnie się spłoszył.
— Czasami trzeba zachować rozsądek, Mat — powiedział powoli, ostrożnie ważąc słowa. — Czasami lepiej pomyśleć, a dopiero potem działać.
Perrin zawsze mówił wolno, kiedy w ogóle się odzywał. I poruszał się też z ostrożnością, jakby się bał, że coś stłucze. Co innego Rand, który mówił, zanim pomyślał, i często sprawiał takie wrażenie, że jest gotów poderwać się do biegu i biec tak długo, aż nie dobiegnie do horyzontu.
— Rozsądek mi mówi, że będę pracował w młynie mojego taty — rzekł z westchnieniem Lem. — I pewnie ten młyn odziedziczę któregoś dnia. Ale mam nadzieję, że nie za wcześnie. Chciałbym najpierw doświadczyć jakichś przygód. Co ty na to, Rand?
— Jasne — odparł ze śmiechem Rand. — Tylko gdzie tu przygody w Dwu Rzekach?
— Musi być jakiś sposób — mruknął Ban. — Może w górach jest złoto. Albo trolloki?
To ostatnie powiedział niezbyt pewnym tonem. Naprawdę wierzył w istnienie trolloków?
— A ja chciałbym mieć więcej owiec niż ktokolwiek w Dwu Rzekach — oświadczył Elam.
Mat z politowaniem przewrócił oczami.
Daw do tej pory trzymał się z tyłu i tylko słuchał, przykucnąwszy na piętach, ale teraz potrząsnął głową.
— Ty sam wyglądasz jak owca, Elan — mruknął.
Egwene o mały włos byłaby powiedziała to samo na głos. Dav był wyższy od Mata i bardziej też barczysty, ale w jego oczach lśniło to samo światło. Ubranie miał zawsze zmięte, bo robił coś, czego nie należało.
— Słuchajcie, mam znakomity pomysł.
— A ja jeszcze lepszy — wtrącił prędko Mat. — Chodźcie, pokażę wam.
Obaj z Davem popatrzyli na siebie spode łba.
Elam, Ban i Lem wyraźnie nie wiedzieli, za którym pójść. W końcu Rand położył dłoń na ramieniu Mata.
— Wstrzymaj się. Posłuchajmy najpierw, cóż to za znakomite pomysły.
Perrin przytaknął mu z namysłem.
Egwene westchnęła. Dav i Mat najwyraźniej rywalizowali w tym, który wpadnie w większe tarapaty. I Rand być może wypowiadał się teraz rozsądnie, ale kiedy przebywał w wiosce, tamci dwaj często namawiali go do złego. I również Perrina. A pozostali trzej poszliby w ogień i za Matem, i za Davem.
Wyglądało na to, że powinna stamtąd odejść. Nie byłaby w stanie iść za nimi, żeby sprawdzić, co knują, bo na pewno by ją zauważyli. Już wolałaby umrzeć, niż pozwolić Randowi nabrać podejrzeń, że ona wodzi za nim oczyma jak jakaś głupia gęś. „Ale nawet niczego się nie dowiedziałam”.
Kiedy wracała wzdłuż ogrodzenia do miejsca, gdzie zostawiła wiadro, minął ją Dannil Lewin, idący w stronę tylnej części zagrody. Miał już trzynaście lat, a mimo to był jeszcze chudszy od Randa i niezbyt urodziwy z winy wydatnego nosa. Egwene przystanęła obok wiadra i zaczęła nasłuchiwać, ale z początku docierały do niej tylko pomruki. A potem…
— Burmistrz chce mnie widzieć? — wykrzyknął Mat. — To niemożliwe! Ja nic nie zrobiłem!
— Macie się przed nim stawić wszyscy, i to na jednej nodze — odparł Dannil. — Na waszym miejscu zaraz bym do niego pobiegł.
Egwene prędko podniosła swoje wiadro i powoli oddaliła się od zagrody, wędrując znów do rzeki. Niebawem minął ją Rand i reszta, truchtający w tym samym kierunku. Egwene uśmiechnęła się do nich blado. Kiedy jej ojciec posyłał po kogoś, to ten ktoś posłusznie do niego przychodził. Nawet członkinie Koła Kobiet wiedziały, że z Brandelwynem al’Vere nie ma żartów. Nie była to wiedza przeznaczona dla uszu Egwene, ale raz zdarzyło jej się podsłuchać, jak pani Luhhan, pani Ayellin i jeszcze jakieś inne kobiety mówiły jej matce, że jej ojciec jest uparty i że matka powinna coś z tym zrobić. Dała chłopcom wysforować naprzód — tylko odrobinę — po czym przyspieszyła kroku, żeby ich dogonić.
— Nic nie rozumiem — burknął Mat, kiedy zbliżyli się do szeregu postrzygaczy. — Czasami burmistrz wie, co robię w momencie, kiedy to robię. I matka też. Tylko jakim sposobem im się to udaje?
— Koło Kobiet prawdopodobnie donosi twojej matce — mruknął Dav. — One widzą wszystko. A burmistrz jest burmistrzem.
Pozostali chłopcy przytaknęli mu z ponurymi minami.
Egwene zauważyła, że nieco dalej stoi jej ojciec, korpulentny mężczyzna o przerzedzonych, siwych włosach, z rękawami koszuli zawiniętymi do łokci, fajką w zębach i nożycami do strzyżenia w ręku. A z boku, w odległości jakichś dziesięciu kroków od postrzygaczy, stała pani Cauthon, matka Mata, razem z córkami, Bodewhin i Eldrin. Natti Cauthon była cichą, opanowaną kobietą, jaką zresztą musiała być, bo miała takiego syna jak Mat i w tym momencie uśmiechała się z ukontentowaniem. Bodewhin i Eldrin uśmiechały się niemal identycznie i obserwowały Mata dwakroć uważniej niż ich matka. Obie były jeszcze za małe, by móc nosić wodę. „Rand i inni są chyba ślepi!” — pomyślała Egwene. Każdy, kto miał zdrowe oczy, musiał zauważyć, jakim sposobem pani Cauthon zawsze wszystko wie.
Pani Cauthon i jej córki wtopiły się w tłum, gdy chłopcy podeszli do ojca Egwene. Jej żaden z nich raczej nie zauważył. Wszyscy mieli spojrzenia wbite w ojca Egwene i nikogo więcej. Ale Mat był wyraźnie czujny; uśmiechał się szeroko, z czego należało wnosić, że z całą pewnością jest winny jakiegoś występku. Ojciec Randa oderwał wzrok od owcy, nad którą się właśnie pochylał, i z uśmiechem spojrzał synowi w oczy, dzięki czemu Rand przestał być taki podobny do czapli gotowej zaraz poderwać się do lotu.
Egwene zaczęła częstować wodą mężczyzn strzygących owce razem z jej ojcem — byli to sami członkowie Rady Wioski. I cóż, pan Cole wydawał się drzemać, wsparty plecami o wysoki głaz wystający z ziemi. Miał tyle samo lat co Wiedząca, a może nawet i więcej, ale wciąż jeszcze nie stracił włosów, choć były już mocno posiwiałe ze starości. Pozostali jednak strzygli pracowicie, runo odpadało od owczych boków grubymi, białymi płatami. Pan Buie, strzecharz, garbaty, ale wciąż gibki, mruczał coś pod nosem podczas pracy, a pozostali strzygli dwakroć szybciej, ale tak czy owak wszyscy byli pochłonięci pracą. Gdy któryś skończył strzyc owcę, czekający nieopodal chłopcy zabierali ją, a któryś doprowadzał kolejną. Egwene szła powoli, chcąc mieć wymówkę do pozostania w tym miejscu jak najdłużej. Wcale się nie leniwiła; chciała tylko wiedzieć, co się stanie.
Jej ojciec przyglądał się przez chwilę chłopcom, wydymając wargi, po czym powiedział:
— Cóż, młodzieńcy, wiem, żeście się spracowali.
Mat spojrzał ze strachem na Randa, a Perrin niespokojnie wzruszył ramionami. Rand tylko niepewnie skinął głową.
— Pomyślałem więc, że to pewnie czas na obiecaną opowieść — dokończył jej ojciec.
Egwene uśmiechnęła się radośnie. Jej ojciec opowiadał najlepsze historie.
Mat się wyprostował.
— Chcę posłuchać o przygodach. — Tym razem spojrzenie, jakim obdarzył Randa, było wyzywające.
— A ja o Aes Sedai i Strażnikach — wtrącił pospiesznie Dav.
— A ja o trollokach — dodał Mat — i… i… o fałszywym Smoku!
Dav otworzył usta i zaraz na powrót je zamknął, nic już nie mówiąc. Ale spojrzał złym okiem na Mata. Nie dałby rady wymyślić niczego lepszego od fałszywego Smoka i wiedział o tym.
Ojciec Egwene parsknął śmiechem.
— Nie jestem bardem, chłopcy, dlatego takich historii nie znam. Tam? Może ty byś spróbował?
Egwene zamrugała. Dlaczego ojciec Randa miałby znać opowieści, jakich nie znał jej ojciec? Pan al’Thor został wybrany na członka Rady, by wypowiadać się w imieniu farmerów z okolic Pola Emonda, ale na ile wiedziała, trudnił się wyłącznie hodowlą owiec i tytoniu, tak jak i wszyscy inni.
Pan al’Thor był wyraźnie zakłopotany i Egwene już nabrała nadziei, że jednak nie zna takich opowieści. Nie chciała, żeby ktoś prześcignął jej ojca. Oczywiście lubiła ojca Randa, dlatego wcale się nie cieszyła, że stał teraz taki speszony. Był krzepkim mężczyzną o siwiejących już włosach, spokojnym i lubianym przez wszystkich.
Pan al’Thor skończył strzyc owcę i kiedy przyprowadzono mu następną, uśmiechnął się do Randa.
— Tak się składa, że znam taką opowieść — powiedział. — Ale opowiem wam o prawdziwym Smoku, nie o fałszywym.
Pan Buie wyprostował się tak gwałtownie, że owca, którą właśnie strzygł, omal mu nie uciekła. Zmrużył swoje już i tak małe oczy.
— Nie będziemy się na to godzić, Tamie al’Thor — warknął swym zgrzytliwym głosem. — To nie jest opowieść dla uszu porządnych ludzi.
— Weź się uspokój, Cenn — rzekł pojednawczym tonem ojciec Egwene. — To tylko opowieść. — Zerknął jednak na ojca Randa i było widać, że nie jest wcale tego taki pewny.
— Niektórych opowieści nie należy przekazywać dalej! To nieprzyzwoite, powiadam. Nie podoba mi się. Jeśli muszą słuchać o wojnach, to trzeba im opowiedzieć o Wojnie Stu Lat albo o Wojnach z Trollokami. Dzięki temu posłuchają o Aes Sedai i o trollokach, skoro tak chcą. Albo o Wojnie z Aielami.
Egwene przez chwilę odnosiła wrażenie, że panu al’Thorowi zmieniła się twarz. Że jakby stwardniała i to tak mocno, że twarze kupieckich strażników sprawiałyby wrażenie łagodnych. Wiele rzeczy wyobrażała sobie tego dnia, choć zazwyczaj do tego nie dopuszczała.
Pan Cole nagle otworzył oczy.
— On im tylko coś opowie, Cenn. To tylko opowieść, człowieku. — I powiedziawszy to, znowu przymknął oczy. Człowiek nigdy nie wiedział, kiedy pan Cole rzeczywiście drzemie, a kiedy czuwa.
— W życiu nie słyszałeś, nie wąchałeś ani nie widziałeś niczego takiego, Cenn — odezwał się pan al’Dai. Był dziadkiem Biliego, szczupłym mężczyzną o wiotkich, białych włosach, równie starym jak pan Cole, o ile nie starszym. Przy chodzeniu prawie zawsze podpierał się kosturem, ale oczy miał czyste i bystre, podobnie zresztą jak umysł. A owce strzygł prawie tak samo sprawnie jak pan al’Thor. — Dobrze ci radzę, Cenn, swoją wątrobę zadręczaj w milczeniu i daj Tamowi dojść do głosu.
Pan Buie uległ niechętnie, mrucząc coś pod nosem. Popatrując chmurnie na ojca Randa, pochylił się nad swoją owcą. Egwene pokręciła głową ze zdziwieniem. Często słyszała, jak pan Buie chełpił się przed innymi, jaką to ważną figurą jest w Radzie i że wszyscy inni członkowie zawsze go słuchają.
Chłopcy podeszli bliżej do pana al’Thora i przycupnęli w półkolu dookoła niego. Dowolna opowieść, która wywołała spór wśród członków Rady, musiała być interesująca. Pan al’Thor nie przestawał strzyc, ale robił to teraz w wolniejszym tempie. Nie chciał ryzykować, że skaleczy owcę, mając uwagę zaprzątniętą jeszcze czymś innym.
— To tylko opowieść — zaczął, ignorując krzywe spojrzenia pana Buie — bo nikt nie wie, co się dokładnie zdarzyło, ze wszystkimi szczegółami. Ale zdarzyło się rzeczywiście. Słyszeliście o Wieku Legend?
Kilku chłopców przytaknęło nieśmiało. Egwene też skinęła głową, wbrew sobie. Nie raz słyszała, jak dorośli mawiali „może w Wieku Legend”, kiedy nie wierzyli, czy coś się rzeczywiście zdarzyło, albo wątpili, czy coś da się zrobić. Znaczyło to mniej więcej tyle samo co „gdyby świnie miały skrzydła”. Przynajmniej tak ona uważała.
— To się działo dobre trzy tysiące lat temu — ciągnął ojciec Randa. — Były wtedy wielkie miasta pełne budynków większych niż Biała Wieża, a przecież ona jest wyższa niż cokolwiek z wyjątkiem gór. Maszyny wykorzystujące Jedną Moc przenosiły ludzi prędzej niż biegnie koń, a niektórzy powiadają, że maszyny przenosiły też ludzi przez powietrze. Nie było chorób. Ani też głodu. Ani wojen. I potem Czarny dotknął świat.
Chłopcy drgnęli nerwowo, a Elam się przewrócił. Prędko jednak się podniósł, czerwieniąc się i udając, że nic się nie stało. Egwene wstrzymała oddech. Czarny. Może to dlatego, że myślała o nim wcześniej, ale teraz wydawał się szczególnie przerażający. Miała nadzieję, że pan al’Thor nie wymieni go z imienia. Że nie wypowie imienia Czarnego, pomyślała, ale i tak bała się, że to zrobi.
Pan al’Thor uśmiechnął się do chłopców, aby złagodzić wymowę swych poprzednich słów, i mówił dalej:
— Powiadają, że w Wieku Legend wojny były tylko wspomnieniem, ale gdy Czarny dotknął świat, prędko przekonali się na własnej skórze, czym są. Nie była to wojna, o jakiej słyszycie, gdy kupcy przybywają po wełnę i tytoń, między dwoma narodami. Ta wojna ogarnęła cały świat. Wojna z Cieniem, tak potem ją nazywano. Ci, którzy kroczyli w Świetle, musieli się zmierzyć z dorównującymi im rzeszami tych, którzy kroczyli w Cieniu, do których dołączyli też Sprzymierzeńcy Ciemności, a także armie Myrddraali i trolloków, większe niż cokolwiek, co wypluł z siebie Ugór podczas Wojen z Trollokami. Także Aes Sedai przechodzili na stronę Cienia. Takich nazywano potem Przeklętymi.
Egwene poczuła, że przeszywa ją dreszcz, i z zadowoleniem spostrzegła, że niektórzy chłopcy opasują się ramionami. Matki często straszyły niegrzeczne dzieci Przeklętymi. Że jeśli nie przestaniesz kłamać, to przyjdzie po ciebie Semirhage. A z kolei Lanfear czyha na dzieci, które kradną. Egwene cieszyła się, że jej matka tego nie robi. Zaraz. To Przeklęci byli kiedyś Aes Sedai? Miała nadzieję, że pan al’Thor nie opowiada o tym na lewo i prawo, bo jeszcze wezwie go do siebie Koło Kobiet. A poza tym wśród Przeklętych byli przecież także mężczyźni, więc na pewno się mylił.
— Z pewnością się spodziewacie, że opowiem wam o chwale, jaką zdobywa się podczas bitwy, ale tak nie będzie. — Przez chwilę jego głos brzmiał dziwnie ponuro, ale tylko przez chwilę. — Nikt nic nie wie o tych bitwach oprócz tego, że były one przeogromne. Może Aes Sedai posiadają jakieś kroniki, ale jeśli nawet, to nie pozwalają do nich zaglądać nikomu oprócz innych Aes Sedai. Słyszeliście o wielkich bitwach za panowania Artura Jastrzębie Skrzydło i podczas Wojny Stu Lat? Sto tysięcy ludzi po każdej stronie?
Odpowiedziały mu ochocze potakiwania. Także ze strony Egwene, choć ona nie przytaknęła ochoczo. Chłopców to ekscytowało, że ci wszyscy ludzie próbowali się wzajem pozabijać, ale jej ani trochę.
— No cóż — podjął pan al’Thor — te bitwy należałoby uznać za małe w porównaniu z tym, co działo się podczas Wojny z Cieniem. Padały całe miasta i były równane z ziemią. I także tereny poza miastami spotykał równie straszny los. Wszędzie, gdzie toczyły się bitwy, pozostawały tylko ruiny i zgliszcza. A ta wojna ciągnęła się latami, na całym świecie. I Cień zaczął powoli wygrywać. Światło było coraz bardziej spychane w tył, aż w końcu wydawało się pewne, że Cień podbije wszystko. Nadzieja gasła niczym mgła w słońcu. Ale po stronie Światła był przywódca, który się nie poddawał, człowiek, który zwał się Lews Therin Telamon. Smok.
Jednemu z chłopców wyrwał się z ust cichy okrzyk zdumienia. Egwene była zbyt zasłuchana, by się zaciekawić, który to był. Zapomniała nawet udawać, że przyszła tu oferować wodę. Przecież Smok to był ten człowiek, który wszystko zniszczył! Nie wiedziała wiele o Pęknięciu Świata — no cóż, prawie nic — ale tyle to wszyscy wiedzieli. Przecież Smok walczył po stronie Cienia!
— Lews Therin zgromadził przy sobie ludzi, tak zwanych Stu Towarzyszy, a także niewielką armię. Bo w tamtych czasach ona była mała. Dziesięć tysięcy ludzi. Dzisiaj już nie nazwalibyście jej małą, prawda? — Te słowa brzmiały jak zaproszenie do śmiechu, ale cichy głos pana al’Thora wcale nie był rozbawiony. Mówił to wszystko takim tonem, jakby tam wtedy był. Egwene się nie zaśmiała i żaden z chłopców też nie. Słuchała i starała się pamiętać, że trzeba oddychać.
— Mając tylko odrobinę nadziei, Lews Therin zaatakował dolinę Thakan’dar, czyli serce samego Cienia. Spadły na nich setki tysięcy trolloków dowodzonych przez Myrddraale. Trolloki żyją po to, żeby zabijać. Każdy z nich potrafi rozedrzeć człowieka na strzępy gołymi dłońmi. A Myrddraale są śmiercią. Aes Sedai walczący po stronie Cienia zalewali Lewsa Therina i jego ludzi deszczami ognia i piorunów. I ludzie wspierający Smoka nie ginęli jeden po drugim, tylko po dziesięciu naraz, dwudziestu, pięćdziesięciu. Walczyli i umierali pod skłębionym, wypaczonym niebem, w miejscu, gdzie nic nie rosło i nie miało nigdy wyrosnąć. Ale nie wycofali się, nie poddali. Wywalczyli sobie drogę do samego Shayol Ghul, a musicie wiedzieć, że jeśli Thakan’dar stanowi serce Cienia, to Shayol Ghul jest sercem serca. Wszyscy żołnierze tej armii zginęli i również większość Stu Towarzyszy, ale udało im się w Shayol Ghul zapieczętować Czarnego w więzieniu, które zbudował dla niego Stwórca. I razem z nim także Przeklętych. Tak oto świat został uratowany przed Czarnym.
Zapadło milczenie. Chłopcy gapili się na pana al’Thora zogromniałymi oczyma. I mocno lśniącymi, jakby widzieli przed sobą to wszystko, trolloki, Myrddraali i Shayol Ghul. Egwene znowu zadygotała. „Czarny oraz Przeklęci uwięzieni są w Shayol Ghul, odcięci od świata ludzi” — wyrecytowała w duchu. Reszty nie pamiętała, ale i tak pomogło. Ale jeśli Smok uratował wtedy świat, to w takim razie jak i kiedy go zniszczył?
Cenn Buie splunął. Splunął! Jak jakiś cuchnący strażnik kupiecki! Egwene uznała, że już nie będzie nigdy w stanie myśleć o nim z szacunkiem po tym dniu.
Rzecz jasna, to wyrwało chłopców z ich oszołomienia. Próbowali kierować wzrok wszędzie, tylko nie na tego sękatego jegomościa.
Perrin podrapał się po głowie.
— Panie al’Thor — powiedział powoli — co znaczy „Smok”? Jeżeli kogoś nazywają lwem, to znaczy, że jest on podobny do lwa. A jak to jest ze smokiem?
Egwene wytrzeszczyła na niego oczy. Może ten Perrin wcale nie był tak tępy, na jakiego wyglądał.
— Nie wiem — odparł szczerze ojciec Randa. — I chyba nikt nie wie. Może nawet Aes Sedai nie wiedzą.
Wypuścił z rąk świeżo ostrzyżoną owcę i dał znak, że mają mu przyprowadzić następną. Egwene połapała się, że ostatnią sztukę skończył strzyc dużo wcześniej, ale pewnie nie chciał przerywać swojej opowieści.
Pan Cole otworzył oczy i uśmiechnął się szeroko.
— Smok. Cokolwiek by mówił, brzmi walecznie, nie mam racji? — powiedział i pozwolił, by powieki opadły mu sennie.
— Chyba należy się zgodzić — odparł ojciec Egwene. — Ale to się zdarzyło dawno temu i daleko stąd, nie musi mieć więc nic wspólnego z nami. No cóż, dostaliście swoją opowieść, młodzieńcy. To teraz wracajcie do pracy. — A kiedy zaczęli niechętnie podnosić się z ziemi, dodał: — Jest tu wielu młodych farmerów, których zdaje mi się jeszcze nie znacie. Zawsze dobrze jest znać sąsiadów, więc powinniście się z nimi poznać. Nie chcę, abyście dziś pracowali razem; znacie się wzajemnie. A teraz już idźcie.
Chłopcy wymienili się zaskoczonymi spojrzeniami. Naprawdę wierzyli, że burmistrz pozwoli im wrócić do ich niecnych zabaw czy do czegokolwiek, co sobie umyślili? Mat i Dav wyglądali na szczególnie spochmurniałych, kiedy stamtąd odchodzili, popatrując jeden na drugiego. Przez chwilę się zastanawiała, czy nie iść za nimi, ale ci dwaj zdążyli się rozdzielić, a zresztą musiała się uczepić Randa, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Skrzywiła się. Oby Rand nic nie zauważył, bo jeszcze pomyśli, że ona jest taka sama jak Cilia Cole z jej gęsim móżdżkiem. No i jeszcze były te dalekie kraje. Naprawdę zamierzała je zwiedzić.
Znienacka znowu zauważyła kruki, jeszcze więcej niż wcześniej; ciężko machając skrzydłami, wylatywały spomiędzy drzew, kierując się na zachód, w stronę Gór Mgły. Niespokojnie poruszyła ramionami. Tak się czuła, jakby ktoś gapił się na jej plecy. Ktoś albo…
Nie chciała się odwracać, ale i tak to zrobiła, podnosząc spojrzenie na drzewa za rzędem postrzygaczy. Na gałęzi wysokiej sosny przycupnął samotny kruk. I patrzył na nią. Prosto na nią! Poczuła, że aż jej się zimno robi w środku. Jedyne, co chciała teraz zrobić, to rzucić się do biegu. Zmusiła się jednak i odwzajemniła się ptaszysku tym samym, starając się naśladować zimne spojrzenie Nynaeve. Po chwili kruk wrzasnął chrapliwie i sfrunął z gałęzi. I po chwili czarne skrzydła też poniosły go na zachód, śladem innych.
„Może już powoli umiem spojrzeć, jak należy” — pomyślała i wtedy zrobiło jej się głupio. Musi coś zrobić, by tak nie ulegać swojej wyobraźni. To był tylko ptak. A ona musiała zrobić ważne rzeczy, przede wszystkim miała najlepiej na świecie nosić wodę. Taka osoba, która najlepiej na świecie nosi wodę, nie powinna bać się ptaków czy czegokolwiek innego. Zebrawszy się w sobie, zaczęła znowu przedzierać się przez tłum, rozglądając się na boki, czy nie widzi gdzieś Berowyn. Tym razem jednak zamierzała zaoferować jej czerpak z wodą, jeśli ją zauważy. Skoro mogła wygrać walkę na spojrzenia z krukiem, to mogła też stawić czoło własnej siostrze. Miała nadzieję, że tak jest.
Egwene musiała też nosić wodę w następnym roku, co było dla niej wysoce rozczarowujące, ale także wtedy starała się być w tym najlepsza. Jak już się coś robi, to należy się do tego zajęcia przykładać. I chyba tym razem podziałało, bo w kolejnym roku pozwolono jej pomagać przy podawaniu jedzenia, cały rok wcześniej! Wyznaczyła sobie wtedy nowy cel: żeby jej pozwolili zapleść warkocz wcześniej niż jakiejkolwiek innej dziewczynie. Nie sądziła, by Koło Kobiet jej na to pozwoliło, ale łatwy cel to żaden cel.
Już nie chciała słuchać opowieści z ust dorosłych, choć oczywiście chętnie posłuchałaby prawdziwego barda. I nadal lubiła czytać o dalekich krajach z ich dziwnymi obyczajami, i marzyła, że kiedyś je zobaczy. Chłopcy też przestali już łaknąć opowieści. I mało też czytali, jej zdaniem. Dorastali, stwierdzając zapewne, że ich świat nic im więcej nie powie, a historie, których się nasłuchali w dzieciństwie, trafiały między najczulsze wspomnienia, ale też nie wszystkie, bo wiele ulegało zapomnieniu. I nawet jeśli się z czasem dowiadywali, że w niektórych z tych opowieści było jakieś ziarno prawdy, to cóż… Wojna z Cieniem? Pęknięcie Świata? Lews Therin Telamon? Jakie to teraz miało znaczenie? I to były takie odległe czasy… Nikt z żyjących już nie wiedział, co się wtedy dokładnie wydarzyło.
Pałac drżał jeszcze co jakiś czas na wspomnienie dudniącej ziemi i jęczał, jakby przecząc temu, co już się stało. Tumany kurzu, wciąż unoszące się w powietrzu, połyskiwały w smugach słońca przesączających się przez szczeliny w murach. Ślady ognia szpeciły ściany, podłogi i sufity, a rozległe czarne plamy naznaczyły nabrzmiałe pęcherzami farby złoceń, jasnych niegdyś fresków. Sadza pokrywała rozpadające się fryzy ludzi i zwierząt, które zdawały się ożywać, zanim szaleństwo ucichło. Wszędzie leżeli martwi — mężczyźni, kobiety i dzieci — podczas daremnej ucieczki powaleni piorunami, które rozbłyskiwały we wszystkich korytarzach, pochwyceni przez osaczający ich ogień, zatopieni przez kamienie, kamienie pałacu, które płynęły jak żywe i ścigały ich dopóty, dopóki znowu nie nastała cisza.
Dziwaczny kontrast stanowiły kolorowe gobeliny i obrazy — same dzieła mistrzów — wiszące jak przedtem, trochę tylko przekrzywione w miejscach, gdzie wybrzuszyły się ściany. Finezyjnie rzeźbione meble, inkrustowane kością słoniową i złotem, były nienaruszone, tylko leżały poprzewracane tam, gdzie wstrząsy pofałdowały podłogi. Pomieszanie umysłu trafiło w sam rdzeń, pomijając wszystko, co nieistotne.
Lews Therin Telamon wędrował po pałacu, zwinnie utrzymując równowagę na rozkołysanej ziemi.
— Ilyeno! Gdzie jesteś, moja ukochana?
Skraj jego jasnoszarego płaszcza znaczył szlak we krwi, kiedy przestępował przez ciało kobiety. W pięknie jej złotych włosów zastygło przerażenie ostatnich chwil, wciąż otwarte oczy skrzepły niedowierzaniem.
— Gdzie jesteś, moja żono? Gdzie podziali się wszyscy? Jego wzrok pochwycił własne odbicie w przekrzywionym zwierciadle, wiszącym na spęczniałym marmurze, spoczął na królewskich szatach niegdyś szaro-purpurowo-złotych: teraz ich cienka materia, przywieziona przez kupców zza Morza Świata, była podarta i brudna, powalana tym samym pyłem, który pokrywał jego skórę i włosy. Przez chwilę przesuwał palcami po symbolu naszytym na płaszczu: koło w połowie białe, a w połowie czarne, przedzielone krętą linią. Ten symbol kiedyś coś oznaczał. Teraz wyhaftowany wzór nie budził żadnych skojarzeń. Potem ze zdumieniem przyjrzał się swemu odbiciu. Wysoki mężczyzna wkraczający właśnie w wiek średni. Kiedyś bez wątpienia bardzo przystojny. Obecnie kolor włosów z brązu przechodził już w biel, twarz poorały bruzdy napięć i zmartwień, ciemnym oczom dane było widzieć zbyt wiele. Lews Therin zaśmiał się cicho, potem odchylił głowę do tyłu. Echo jego śmiechu rozbiegło się po pozbawionych życia komnatach.
— Ilyeno, moja kochana! Chodź do mnie, moja żono. Musisz to zobaczyć.
Z tyłu, za nim, powietrze zafalowało, zalśniło i skrzepłow postać mężczyzny, który rozejrzał się i skrzywił lekko, z niesmakiem. Niższy niż Lews Therin, cały w czerni, z wyjątkiem śnieżnobiałej koronki przy szyi i srebrnych okuć na zwiniętych cholewach długich do ud butów. Stąpał ostrożnie, przytrzymując kapryśnie swój płaszcz, aby uniknąć ocierania się o zmarłych. Podłoga drżała od rezonansów trzęsienia, ale on zwracał uwagę tylko na mężczyznę wpatrującego się ze śmiechem w lustro.
— Panie Poranka — powiedział. — Przybywam po ciebie.
Śmiech urwał się nagle i Lews Therin odwrócił się powoli. Na jego twarzy nie było widać zaskoczenia.
— Proszę, oto gość. Czy posiadasz Głos, przybyszu? Wkrótce nadejdzie pora Śpiewu, zapraszamy wszystkich do wzięcia udziału. Moja kochana Ilyeno, mamy gościa. Ilyeno, gdzie jesteś?
Oczy czarno ubranego mężczyzny rozszerzyły się, omiótł spojrzeniem ciało złotowłosej kobiety, potem znowu wbił wzrok w Lewsa Therina.
— Niech cię Shai’tan porwie, czyżby skażenie zawładnęło tobą aż tak dalece?
— To imię. Shai… — Lews Therin zadrżał i uniósł rękę, jakby się przed czymś bronił. — Nie wolno ci wymawiać tego imienia. Jest niebezpieczne.
— A więc przynajmniej tyle pamiętasz. Niebezpieczne dla ciebie, głupcze, nie dla mnie. Co jeszcze pamiętasz? Przypomnij sobie, ty Światłością-oślepiony idioto! Nie pozwolę, aby wszystko się dokonało dla ciebie, spowitego w nieświadomość jak dziecko. Przypomnij sobie!
Przez chwilę Lews Therin wpatrywał się w swą podniesioną rękę, zafascynowany wzorami, jakie utworzył na niej brud. Potem wytarł dłoń w jeszcze brudniejszy płaszcz i znowu zainteresował się mężczyzną.
— Kim jesteś? Czego chcesz?
Człowiek ubrany w czerń wyprostował się wyniośle.
— Kiedyś zwano mnie Elan Morin Tedronai, teraz jednak…
— Zdrajca Nadziei — wyszeptał Lews Therin. Pamięć zawirowała, ale on odwrócił głowę, nie chcąc stawić jej czoła.
— A więc jednak coś pamiętasz. Tak, Zdrajca Nadziei. Nazwali mnie tak ludzie, podobnie jak ciebie nazwali Smokiem, ale w odróżnieniu od ciebie, ja przyjąłem swe imię. Nadali mi je po to, aby mi urągać, ale zmuszę ich, by na dźwięk mego imienia klękali i wielbili je. A co ty zrobisz ze swym imieniem? Od dziś będą cię zwali Zabójcą Rodu. I cóż z tym poczniesz?
Lews Therin potoczył niezadowolonym spojrzeniem po zrujnowanej sali.
— Ilyena powinna tu być, żeby zaofiarować ci gościnne przywitanie — mruknął w roztargnieniu, po czym podniósł głos. — Ilyeno, gdzie jesteś?
Podłoga zadrżała, ciało złotowłosej kobiety drgnęło, jakby odpowiadając na wołanie. Ale jego oczy nie widziały jej.
Elan Morin skrzywił się.
— Spójrz na siebie — powiedział pogardliwie. — Kiedyś byłeś pierwszym wśród Sług. Kiedyś nosiłeś Pierścień Tamyrlinu i zasiadałeś na Wysokim Tronie. Wezwałeś kiedyś Dziewięć Różdżek Dominium. Spójrz na siebie teraz! Żałosny, roztrzaskany wrak. Ale to nie wszystko. Upokorzyłeś mnie w Komnacie Sług. Pokonałeś mnie u Bram Paaran Disen. Teraz wszakże ja jestem potężniejszy. Nie dam ci umrzeć, zanim tego nie pojmiesz. Kiedy będziesz konał, swą ostatnią myślą uchwycisz pełnię własnej porażki, jej doskonałość i nieodwracalność. O ile w ogóle pozwolę ci umrzeć.
— Nie potrafię sobie wyobrazić, co też zatrzymuje Ilyenę. Już ona będzie na mnie ostrzyła swój język, kiedy pomyśli, że ukrywam przed nią gościa. Ufam, że lubisz sztukę konwersacji, bo ona z pewnością ją lubi. Ale ostrzegam, Ilyena zada ci tyle pytań, że w końcu wyznasz jej wszystko, co wiesz.
Elan Morin odchylił poły czarnego płaszcza i ugiął ręce.
— Żal mi cię — zadumał się — że też nie ma tu żadnej z twych Sióstr. Nigdy nie byłem wprawny w Uzdrawianiu, a teraz praktykuję inną moc. Jednakże nawet któraś z nich dałaby ci jedynie parę chwil przytomności,ai to tylko wtedy, gdybyś jej pierwej nie unicestwił. To, co potrafię zdziałać, będzie służyło moim celom.
Jego nagły uśmiech był okrutny.
— Ale obawiam się, że uzdrawianie metodami Shai’tana różni się od tego, które znasz. Lewsie Therinie, bądź uzdrowiony!
Wyciągnął ręce i światło przygasło, jakby cień padł na słońce.
We wnętrznościach Lewsa Therina zapłonął ból i wydarł mu z ust krzyk, krzyk który dochodził z samego dna jego jestestwa, krzyk którego nie potrafił powstrzymać. Ogień przepalał go do szpiku kości, żyłami popłynął kwas. Zachwiał się do tyłu, padł na marmurową posadzkę. Jego głowa uderzyła o kamień i odbiła się od niego. Serce załomotało, próbując wyrwać się z piersi, a z każdym uderzeniem pulsu ciało przenikał nowy płomień. Daremnie wił się i miotał w konwulsjach, jego mózg stał się polem najczystszych męczarni rozsadzających czaszkę. Ochrypłe okrzyki rozbrzmiewały echem po całym pałacu.
Powoli, nadzwyczaj powoli, ból zaczął ustępować. Jego odpływ zdawał się trwać całe tysiąclecie, a gdy wreszcie odszedł, Lews Therin szarpał się słabo, zasysając powietrze przez zachrypłe gardło. Minęło chyba kolejne tysiąc lat, zanim zdołał się podźwignąć. Z mięśniami jak galareta, trzęsąc się, stanął na czworakach. Jego spojrzenie spoczęło na ciele złotowłosej kobiety i ten krzyk, który wydarł mu się z gardła, zagłuszył wszystkie poprzednie wrzaski. Chwiejnie, prawie pełznąc, gramolił się ku niej niezgrabnie. Wzięcie jej w ramiona kosztowało go resztkę sił. Ręce mu drżały, kiedy odgarniał włosy z pozbawionej życia twarzy.
— Ileyeno! Światłości, dopomóż mi, Ilyeno! — Otoczył ją troskliwie swoim ciałem, łkanie wyrwało się z głębi gardła, łkanie człowieka, który nie ma już dla kogo żyć. — Ilyeno, nie! Nie!
— Możesz ją odzyskać, Zabójco Rodu. Wielki Władca Ciemności ożywi ją, jeżeli będziesz mu służył. Jeżeli będziesz mi służył.
Lews Therin podniósł głowę, a człowiek w czerni cofnął się mimowolnie przed jego spojrzeniem.
— Dziesięć lat, Zdrajco — powiedział cichym tonem, miękkim jak dźwięk wyciąganego z pochwy miecza. — Dziesięć lat twój odrażający władca niszczy świat. A teraz jeszcze to. Ja…
— Dziesięć lat! Ty żałosny głupcze! Ta wojna nie trwa dziesięć lat, lecz ciągnie się od zarania czasu. Ty i ja toczyliśmy tysiące bitew wraz z każdym obrotem Koła, tysiące razy po tysiąc, i będziemy walczyć, dopóki nie umrze czas i nie zatriumfuje Cień!
Zakończył, podnosząc pięść i krzycząc. Tym razem to Lews Therin cofnął się, wstrzymując oddech, gdy zobaczył blask w oczach Zdrajcy.
Lews Therin ostrożnie ułożył Ilyenę, delikatnie gładził palcami jej włosy. Gdy wstawał, łzy przepełniały mu oczy, ale jego głos był niczym lodowate żelazo.