Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa, lata 20. XX wieku. Sonia, uboga dziewczyna o niejasnym pochodzeniu, trafia pod opiekę Ryszarda Rzymskiego, czterdziestopięcioletniego dżentelmena, znudzonego kolejnymi romansami. Mężczyzna traktuje ją jak damę do towarzystwa, ale nie wszyscy chcą w to wierzyć. Sonia, która także nie rozumie jego oczekiwań, ucieka z domu. W tym trudnym momencie życia serdeczni przyjaciele wyciągają do niej rękę, a nawet udaje jej się zdobyć posadę girlasy w teatrzyku „Orfeum”, w którym często bywa Ryszard i jego przyjaciele. Wszystko wydaje się układać jak najlepiej. W dziewczynie zakochuje się Jerzy, bratanek jej dawnego opiekuna. Jednak na ten związek nie godzi się jego matka. Przeświadczona, że działa dla dobra ukochanego jedynaka, postanawia za każdą cenę zdyskredytować Sonię. Dziewczyna zmuszona jest wziąć swój los we własne ręce. Będzie ją to wiele kosztowało, ale droga do prawdziwego szczęścia bywa bardzo wyboista.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
– Na girlasy
Niejeden łasy,
To frykasy
I miód.
Bo girlaski
Są jak obrazki.
Daj oklaski
Za trud.
Tempo! Maszyna z jedną nóżką.
Tempo! Lecz każda ma serduszko.
Serc tych biciem
Kieruje życie
Już bez rytmu i nut...
Rozbrzmiewał głośny śpiew nieustawionych głosów.
– Dziesięć minut pauzy!
Baletmistrz, w gimnastycznych pantoflach na bosych nogach, w kąpielowym szlafroku, zarzuconym na ramiona – przestał uderzać do taktu w japońskie tamburynko i usiadł na budce suflera.
Szesnaście prawych nóg, dość dobranych, dość jednakowych, na ostatnie uderzenie pałeczki baletmistrza o bębenek opadło na dół.
Stopy w baletkach stanęły jak w wojsku na komendę „baczność”.
Z szesnastu par dziewczęcych płuc uleciało westchnienie, odetchnięcie po męczącej, fizycznej pracy, błogie „aaach”, na myśl zaciągnięcia się pośpiesznie papierosem w czasie krótkiej przerwy.
Wandzia Budzyńska, najstarsza z zespołu tancerka teatrzyku „Orfeum”, natychmiast zarzuciła na gołe ramiona szlafroczek i zbiegła ze sceny po schodkach prowadzących na widownię.
Pierwsze rzędy pustych krzeseł oświetlał blask padający ze sceny, reszta sali tonęła w półmroku.
W głębi, w jednym z ostatnich rzędów siedziała dziewczyna w chustce na głowie, trzymając jakiś tobołek, duże zawiniątko na ręku.
To do niej Wandzia spieszyła, a znalazłszy się przy niej, zawołała:
– Dawaj dzieciaka.
I zręcznym ruchem obnażyła jędrną, białą jak śnieg pierś, siadając na krześle obok dziewczyny. Służąca podała swej pani tajemnicze zawiniątko, z którego wychylił się zabawny łebek w koronkowym czepeczku i rozchylone, bezzębne usteczka, spragnione pokarmu.
Młoda mateczka założyła nogę na nogę, udem podtrzymując swój słodki ciężar, który głośnym mlaskaniem okazywał apetyt i zadowolenie zaspokajanego głodu.
Po chwili girl powiedziała:
– Adela, masz moją torebkę? To wyjmij z niej papierosa, wsadź mi w usta i zapal. Tam są i zapałki.
Pośpiesznie zaciągała się dymem.
W kapeluszu, z fantazją włożonym na zgrabną główkę, przechodził od foyer ku scenie miniaturowy człowieczek – duży artysta w małym ciele.
Zauważył:
– Pani Budzyńska, niech pani przy karmieniu nie pali papierosa, bo się pokarm przydymi.
Młoda matka uśmiechnęła się, a jej służąca roześmiała się na całe gardło.
Koleżanki jednej jedynej mężatki spośród girlasek zgrupowały się na schodkach z dwóch stron sceny lub w pierwszych rzędach krzeseł.
Wszystkie paliły papierosy, prócz jednej.
Była to Jadzia Borówna. Uczyła się śpiewu i szanując głos, odzwyczaiła się od nałogu, tak właściwego ludziom pracy nerwowej, gorączkowej i nieregularnego życia.
Nachyliwszy się ku niej, Irka Brwinowicz szeptała jej coś do ucha, czytając z kartki.
Po policzkach czytającej spływały łzy.
Nie mogło to, droga Irciu, trwać wiecznie. Musimy się rozstać. Jest to konieczność życiowa. Donoszę ci o mym postanowieniu listownie, aby moment osobistego pożegnania nie rozdrażnił jeszcze bardziej naszych serc...
Kochliwa, romantyczna Irka po raz trzeci w tym sezonie zwierzała swej przyjaciółce od serca miłosne perypetie w związku z zerwaniem z „narzeczonym”.
Inne girlaski gadały jedna przez drugą, nie słuchając.
Irka Lissówna, według jej znanego wszystkim zwyczaju zatopiona w jednym z pism ilustrowanych, z ołówkiem w ręku usiłowała rozwiązać jakąś krzyżówkę, czy też logogryf, a może magiczny kwadrat.
Te wszystkie czynności tancerek podczas krótkiej pauzy w próbie zostały przerwane trzema uderzeniami pałeczki baletmistrza w tamburyno i okrzykiem:
– Panienki! Do roboty!
W jednej chwili gwarna czereda podlotków i młodych kobietek ucichła.
Gaszono ślinami tlące papierosy w dbałości, aby niedopałek, porzucony w pośpiechu na widowni, nie wywołał pożaru.
Tancerki, jak na komendę, w jednej chwili zrzuciły szlafroczki, kąpielowe płaszcze, szale, którymi okrywały podczas pauzy swe półnagie ciała.
I już, kiedy zabrzmiała przegrywka fortepianowa do kupletu – w nieskazitelnej regularnością linii girlaski z „Orfeum” stanęły, wpatrzone w bystre oczy baletmistrza.
– Raz i dwa, i trzy...
Na girlasy
Niejeden łasy,
To frykasy
I miód...
I znów po raz setny rozbrzmiał śpiew girlasków w takt dudnienia japońskiego bębenka, w rytmie akcentowanym równiutko ruchami zgrabnych, bajecznie dobranych, dziewczęcych nóżek.
W pewnej chwili ozwał się głos baletmistrza:
– Stop!
Pianista natychmiast przerwał granie, a dziewczęta ze sceny spojrzały z obawą i zapytaniem w oczy profesora baletu, która też z nich coś „sfajfoniła”, że kierownik uznał za stosowne przerwać im taniec.
– Której tam brakuje? – spytał baletmistrz.
– Przepraszam! Stokrotnie przepraszam! – wołała z głębi widowni biegnąca ku scenie Budzyńska.
Maleńkiego wzrostu komik rewiowy wziął do ręki megafon, którym czasem reżyser hałaśliwych finałów posługiwał się, aby być lepiej przez cały zespół artystyczny słyszany i wołał swym cienkim głosem, kierując do góry trąbę megafonu ku wysokiej postawy baletmistrzowi:
– Wandeczka jest usprawiedliwiona. Spóźniła się momencik, bo pokarm jej wezbrał.
Głośny śmiech zawtórował temu anonsowi i znów maszyna o szesnastu parach rąk i nóg, o szesnastu główkach, krótko ostrzyżonych, zaczęła działać równo, regularnie, jak jakiś niesamowity mechanizm:
Tempo! Maszyna z jedną nóżką!
Tempo! Lecz każda ma serduszko!
Śpiewała też Brwinowiczówna, a po jej policzkach spływały łzy żalu, których nie miała czasu obetrzeć ani razu podczas wykonywanego numeru.
Jej ręce – to przecież tryby mechanizmu, który musi działać niezawodnie, według z góry przewidzianego planu.
Zawód sercowy to epizod, którego się nie uwzględnia przy układaniu numeru.
Maszyna, zwana zespołem girls, nie może sobie pozwolić na żadne odruchy.
Tempo! Tempo! Tempo!
Żelazna dyscyplina!
I rytm! Nieubłagany, regularny rytm, jak stukot pośpiesznego pociągu po szynach.
W świetle ramp błyskały równym szeregiem: wyrzucane efektownie w górę łydki, uda, zgrabne kolana, falowały miękko, jak łodygi nenufarów w wodzie – białe ramiona i ręce, chwiały się czuprynki dziewczęcych głów: blond, czarne, kasztanowate i... utlenione.
Cóż to za rozmaitość typów, charakterów i usposobień.
Ale jedno uderzenie baletmistrza w bębenek, sygnał na zaczęcie pracy i w jednej sekundzie te: Jadzie, Wandzie, Irki – tracą swe indywidualności, imiona, nazwiska.
Każda staje się śrubką, trybem idealnie działającego mechanizmu; numerem według kolejności, w jakiej staje zazwyczaj w rzędzie od lewej strony.
Na widownię wkroczyło dwóch mężczyzn.
Woźny wpuścił ich bez protestu, a nawet z ukłonem na salę podczas próby, gdzie w takiej chwili obcym jest wstęp surowo wzbroniony.
Obaj panowie czuli się tu jak u siebie w domu.
Artyści, siedzący w krzesłach i oczekujący kolei swoich numerów w trakcie próby, witali przyjaźnie przybyszów.
– Panie B. – zawołał Alicki, tenor, śpiewnym głosem – tam w głębi szanowny potomek pański...
I wskazał ręką w ciemny kąt widowni, gdzie widniała niańka z dzieckiem na ręku.
Nazwany panem B. udał się we wskazanym przez aktora kierunku.
Osesek, spostrzegłszy ojca, widocznie od razu go poznał, bo w szczerym uśmiechu obnażył swe bezzębne dziąsełka.
Budzyński wziął dziecko z rąk niańki i ucałowawszy jego pucołowate policzki, zapytał:
– Czy pani ci nie mówiła, jak długo może jeszcze trwać próba?
– Pewnie girlasy już zaraz będą wolne – odpowiedziała – bo pan dyrektor mówił, że teraz zacznie się próba dla samych solistów.
Budzyński spojrzał na scenę, gdzie jednym z ponętnych trybów nowożytnej maszyny, zwanej zespołem girls – była jego żona.
Spostrzegła męża ze sceny i leciutko skinęła mu głową, aby nie wypaść z rytmu, gdzie każdy ruch ręki, nogi, głowy musi być ściśle skoordynowany z ruchem całego zespołu.
Towarzysz Budzyńskiego, wytworny dżentelmen, witał się ze śpiewaczką, która czyniła rozkapryszonym głosem, udając dziecko, wymówki, iż jeszcze nie podziwiał jej w ostatnim przebojowym programie „Orfeum”.
Mężczyzna zapewniał primadonnę rewii, że jeżeli czas nie pozwoli mu powetować tego zaniedbania, to kosz kwiatów na scenie po jej pierwszym numerze będzie dziś wyrazem jego gorącej, a niespełnionej chęci usłyszenia śpiewu primadonny.
Idąc w stronę, gdzie usiadł jego przyjaciel, zanotował sobie w pamięci, żeby wstąpić zaraz do kwiaciarni, aby uczynić odpowiedni obstalunek.
Przyjaciel Budzyńskiego, starszy od niego o dobre lat dziesięć, Ryszard Rzymski, był typem wykwintnego, czterdziestopięcioletniego dżentelmena.
Gdyby wszelka poza nie była mu obca, można by przypuszczać, iż pozuje na angielskiego lorda.
Wydawał się nadzwyczaj zrównoważony. Jego ruchy powolne, choć energiczne, cechowały człowieka pewnego siebie i opanowanego.
Zarówno girlsy, jak i solistki teatrzyku „Orfeum”, którego bywał częstym gościem, zgodnie twierdziły, że pan Ryś Rzymski, chociaż nie pierwszej młodości, może się bardziej podobać od niejednego młodzika i że srebro siwizny, którym czas dość obficie przyprószył mu skronie, „robi mu do twarzy”.
Rzymski siadł obok swego przyjaciela.
Popatrzył na bobaska, którego Budzyński z miłością ojcowską piastował na ręku, a potem spojrzał na scenę.
Przyjaciel męża jednej z girls „Orfeum” znał te wszystkie tancerki doskonale; miały go one za przyjaciela całego zespołu i każdej z osobna.
I nie myliły się.
Lubił tę całą maszynę taneczną, i darzył sympatią, a nawet pewnego rodzaju sentymentem każdą z cząstek jej mechanizmu.
Obserwując rytmiczny taniec girlasków, po chwili zaczął rozmowę z sąsiadem pod wpływem refleksji, jaką narzucała mu praca tancerek na scenie.
– Janusz, czy ty jesteś zwolennikiem standaryzacji, normalizacji i tych różnych nowoczesnych metod pracy?
– W wielu wypadkach – odpowiedział zapytany – tak. Ale sporo zależy od jakości tej pracy, nie wszędzie...
– Obserwując nasze kochane girlaski – przerwał mu Ryszard – wpadłem na określenie, że girlsy to jest zastosowanie tayloryzmu do sztuki pięknej, w tym wypadku – tanecznej. Jak w fabryce robotnik, stając się pomocnikiem maszyny, musi nabrać jej cech, to jest mechanizacji, tak tu w zespole tanecznym dziewczęta muszą pozbyć się indywidualności i każda im bardziej jest utożsamiona ze swymi towarzyszkami, tym jest idealniejszą girlsą w zespole.
– Rzeczywiście, widzę tu pewne analogie.
– Otóż powiem ci, mój drogi, że co do mnie, to może jestem już starej daty, ale zawsze wolę najprymitywniejszy przedmiot, wykonany ręcznie, w który robociarz, rzemieślnik czy inny pracownik wlał cząstkę swej indywidualności, talentu, duszy, niż najpiękniejszą rzecz wytworzoną mechanicznie.
Dlatego widać i tu nie potrafię patrzeć, jak inni widzowie, na zespół girls, jako na całość, lecz wyławiam zwykle wśród szeregu tancerek jedną i tę specjalnie obserwuję.
– Hahaha! – zaśmiał się Budzyński – widocznie i ja miałem w tym względzie ten sam, co ty, zwyczaj, bo wyłowiłem sobie spośród tego zespołu jedną i zabrałem na własność.
– No tak – odrzekł na tę uwagę przyjaciela Rzymski – no tak, gdyby ktoś chciał wziąć na własność cały zespół, musiałby być Turkiem i to starej daty, póki jeszcze Kemal Pasza nie rozpędził haremów.
Obaj roześmieli się, a Rzymski wynalazł sobie jedną z rzędu zgrabniutkich dziewcząt „do patrzenia”. Była to Gienia Doboszówna, która, według jego zdania, miała z nich wszystkich najładniejsze kolanka.
Znał je wszystkie i nie imponowało mu u nich to, że są dobrane wzrostem, tuszą, rodzajem budowy, ale każda miała dlań coś, co czyniło ją interesującą.
Gieni kolanka, Marysi uda, Zosi Baranowskiej karnacja ciała itd. – to były szczegóły, piękne szczegóły, które przykuwały nieraz, gdy siedział w krzesłach, jego uwagę i sentyment starego konesera-lowelasa.
Te dumania przyjaciela przerwał Janusz, oddając dziecko niańce.
– Wyłowiłem jedną z girls tego teatrzyku na wyłączną własność i zapewniam cię, bracie kochany, że nigdy tego nie żałuję. I radzę ci...
– Co? Ożenić się? Nie, mój drogi, to nie dla mnie.
– Mylisz się. Nie znasz siebie. Ty jesteś, wbrew opinii ogólnej, typowy monogamista.
– Ja? Oszalałeś.
– Wcale nie oszalałem. Zastanów się tylko. Czyś ty kiedy dał się uwieść przygodnie spotkanej kobiecie, jak każdy inny z towarzyszy naszych wspólnych lumpek? Nigdy! A że często zmieniałeś przedmioty twych przywiązań, to żaden dowód, że jesteś motylem. Od czasu kiedy żyjemy bliżej ze sobą, widziałem kilka już zmian w twoim repertuarze miłosnym. Obserwując zaś każdy u ciebie nawiązujący się romans, a potem dramaty rozstania, coraz bardziej nabierałem przekonania, że jesteś typowym monogamistą. Przyznaj się, że najbardziej pragnąłbyś znaleźć taką kobietę, z którą nie potrzebowałbyś się rozstawać aż do śmierci. No! Poznałem się na tobie, czy nie? Przyznaj się.
Rzymski uśmiechnął się, pomyślał chwilę i odrzekł:
– Mam wrażenie, że masz, Januszu, rację. Tak. Ja tylko dotąd nie miałem szczęścia znaleźć osoby, który by mi zupełnie odpowiadała... Zawsze kończyło się jakimiś niesnaskami.
– Tak. Ty jesteś jak Don Juan, który nie dla rozmaitości zmieniał przedmioty swych zachwytów, ale z wewnętrznego pragnienia znalezienia tej wymarzonej, ostatecznej.
– Kiedy się zastanawiam nad tą ostatnią...
– Władką?
– Tak. To przychodzę do przekonania, żeś przejrzał mnie na wskroś.
– No więc się ożeń.
– Z kim?
– Z tą, w której się zakochasz, albo którą się specjalnie zainteresujesz.
– Niemożliwe.
– Dlaczego?
– Gdyż teraz będę unikał wszelkich zbliżeń z kobietami, wszelkich poufałości, które zadzierzgają jakieś trwalsze uczucia... Potem są tylko bolesne rozczarowania, nieraz niesmaczne, przykre epizody rozstania. Nie, mój drogi. Przysiągłem sobie od czasu zerwania z Władzią, że to już było ze mną ostatni raz. Sprawdziłem na sobie, że z wiekiem, zamiast obojętnieć na te dramaciki miłosne, staję się wobec nich coraz drażliwszy.
Baletmistrz dał hasło do skończenia próby baletowej i girlsy skryły się, jako stadko białych myszy, za kulisy.
Pięć minut potem Rzymski i Budzyński ucałowaniem ręki witali Wandzię, ubraną już w palto i kapelusz.
– Wandeczko – przemówił do niej mąż, gdy ruszyli ku wyjściu – masz dziś na obiad niespodziankę. Zaprosiłem Rysia.
– Bardzo się cieszę, ale nie spodziewając się takiego gościa, zamówiłam strasznie skromny obiad – powiedziała młoda pani domu.
– Pani Wanduchno – prosił Ryszard – niech mnie pani przygarnie do swego ogniska domowego. Taki jestem samotny.
– Ależ naturalnie – odpowiedziała ze śmiechem – tylko uprzedzam, jakie jest menu.
Wsiedli do stojącego przed teatrem prywatnego samochodu Rzymskiego.