Gizelle. Moje życie z bardzo dużym psem - Lauren Fern Watt - ebook

Gizelle. Moje życie z bardzo dużym psem ebook

Lauren Fern Watt

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oto Gizelle, angielski mastif, którego Lauren dostała na dziewiętnaste urodziny. Od tej chwili ona i Gizelle, która osiągnęła rozmiar i wagę cielaka, stały się nierozłączne. Mieszkały razem w akademiku, a potem w klitce na Manhattanie. To Gizelle została jej niezawodną przyjaciółką i powiernicą, która umie słuchać, nigdy nie krytykuje i pomaga przetrwać trudne chwile. Gdy okazuje się, że Gizelle jest ciężko chora, Lauren zabiera ją w ostatnią wspólną podróż. To ma być pasmo atrakcji i przyjemności, ale Lauren dobrze wie, że spełnieniem marzeń każdego psa jest po prostu miłość człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 228

Oceny
4,2 (11 ocen)
5
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kalina-K

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka!! Będę ją cytować mojej mamie, którą chcę przekonać do psa. Wzruszyłam się.
00
iCate0

Całkiem niezła

Wzruszająca 🥲
00

Popularność




Lauren Fern Watt

Gizelle. Moje życie z bardzo dużym psem

Tłumaczenie: Dorota Stadnik

Dla mojego taty z podziękowaniem za to, że nauczył mnie „być tu i teraz”

PROLOG

Ze snu wyrwał mnie dźwięk budzika w telefonie. Wyciągnęłam rękę spod kołdry i wcisnęłam funkcję „drzemka”. Ledwie wtuliłam twarz w poduszkę, gdy irytujące pikanie znowu zaświdrowało mi w uszach. Otworzyłam jedno oko i dotknęłam kciukiem wyświetlacza.

– O cholera! – Wyskoczyłam z łóżka, złapałam koszulkę do biegania leżącą na stosie innych rzeczy, włożyłam sportowe buty i wybiegłam z domu.

Pognałam do stacji przy Astor Place, pojechałam metrem do Central Parku i popędziłam do namiotu, w którym mieściło się centrum rejestracji uczestników biegu. Zdyszana już w chwili przybycia, stanęłam oko w oko z kobietą z długimi czerwonymi paznokciami i uniesionymi brwiami.

– Kochana, masz dwadzieścia minut spóźnienia – oznajmiła.

– Ale to jeden z biegów kwalifikacyjnych do maratonu nowojorskiego. Został mi tylko ten. Niech mi pani pozwoli pobiec – odparłam błagalnie.

Położyła dłonie na plastikowym pojemniku z numerami startowymi, zacisnęła usta i powiadomiła mnie:

– Bieg już trwa.

Gdy wyszłam z namiotu, łzy stanęły mi w oczach. Nie płacz, powtarzałam sobie w myślach. Nie tutaj, Lauren, nie w Central Parku. Jednak nie byłam w stanie powstrzymać łez. Kiedy zamrugałam, spłynęły mi po policzkach.

Ze spuszczoną głową przeszłam przez park do fontanny Bethesda, skąd lubiłyśmy z Gizelle obserwować łodzie na stawie. Gizelle miała problem z tylną lewą łapą, przez co nie była w stanie pokonać schodów w budynku bez windy, w którym mieszkałam. Dwoje moich przyjaciół mających dom w Maine zabrało ją do siebie na kilka tygodni. Dzięki nim mogłam wrócić do miasta i pracować, ale bez Gizelle czułam się w tymże mieście samotna. Caitlin i John zapewniali, że wszystko z nią dobrze, że oszczędza łapę i posłusznie przyjmuje lekarstwo. Miała wrócić do Nowego Jorku, jak tylko jej stan się poprawi…

Przynajmniej taką miałam nadzieję. Niestety, nie byłam tego pewna. Na samo wspomnienie chorej łapy Gizelle ogarniał mnie lęk.

Odetchnęłam głęboko i otarłam twarz koszulką. Okej, Lauren, nie przejmuj się. Strata jednego biegu to jeszcze nie koniec świata. Kto powiedział, że nie możesz zorganizować sobie prywatnego biegu? Nikt ci nie zabroni pokonywać kolejnych kilometrów. Przełknęłam łzy i zaczęłam biec. Wspięłam się po schodach i znalazłam się między wiązami, wyobrażając sobie, jak towarzysząca mi Gizelle stawia na ziemi ogromne łapy, jak to zwykła robić, zanim okulała. Obiegłam staw z kaczkami, pomnik Alicji w Krainie Czarów, a potem wybiegłam z parku na Piątą Aleję.

Biegłam bez zatrzymywania. Od rozgrzanego betonu paliły mnie nogi. Ze względu na upał Gizelle i tak dzisiaj nie wyszłaby ze mną biegać, chociaż ta świadomość nie przeszkodziła mi w tym, bym wyobraziła ją sobie u mojego boku. Kiedy zamknęłam oczy, niemal słyszałam jej łapy na betonie. W coraz szybszym tempie pokonywałam Piątą Aleję, lawirując w sobotnim tłumie na Manhattanie. Z każdym krokiem czułam się lepiej.

Dotarłam do Siódmej Ulicy i przekroczyłam Avenue A. Rozważałam przebiegnięcie kolejnych kilometrów w stronę East River Promenade, ale zamiast tego przystanęłam przed swoim budynkiem. Wypuściłam z płuc powietrze i oparłam dłonie o kolana. Wydech. Wydech. Wydech. Z opaski na ramieniu wyjęłam telefon. Miałam trzy nieodebrane połączenia. I wiadomość od Caitlin w poczcie głosowej. Prosiła, żebym oddzwoniła jak najszybciej. Chodziło o Gizelle.

Wspinałam się po schodach, ciężko dysząc.

O co chciała zapytać Caitlin? O jedzenie Gizelle? O jej leki?

Niektóre recepty miała zrealizować w aptece w miasteczku Kittery. Może pojawił się jakiś problem? Po dwunastokilometrowym biegu twarz mi płonęła. Serce tłukło się w piersi, gdy otwierałam drzwi. Pierwsze, co zobaczyłam, to puste legowisko Gizelle. Spojrzałam na telefon, zbierając się na odwagę. Dzwoń, Lauren. Wszystko będzie dobrze.

Gizelle zjawiła się w moim życiu pewnego letniego dnia w Tennessee. Sześć lat temu, gdy moi rodzice byli jeszcze razem, zanim zamieszkałam w Nowym Jorku i zaczęłam biegać. I szybko stała się kimś więcej niż moją najlepszą przyjaciółką.

Wybrałam numer Caitlin.

Część I

OCZAROWANIE

1

Wielki szczeniak

Obiecałyśmy sobie, że tylko zajrzymy. Siedziałyśmy z mamą na parkingu sklepu przy Franklin Road w Brentwood na przedmieściu Nashville, gdzie dorastałam. Była dziesiąta rano, ale powietrze już lepiło się od wilgoci. Za przednią szybą auta miałyśmy rząd drzew. Przeglądałyśmy ulubiony dział ogłoszeń drobnych w Tennessean. Dział „Szczenięta”.

Tamtego dnia wcale nie musiałyśmy tego robić. W domu miałyśmy już dwa psy, Yodę i Berthę, nie wspominając o masie innych stworzeń oraz rodzinnym problemie, którego nowy szczeniak z pewnością nie zdołałby rozwiązać.

– Labrador? – rzuciłam, nadgryzając bajgla.

Mama pokręciła głową z pełnymi ustami, unosząc przy tym kciuk.

Czyli większy!

– Coonhound?

– Hm… – Zamyśliła się na moment. – Czy coonhound nie jest przypadkiem maskotką UT?

Miała rację. Zwisłouchy muskularny coonhound był maskotką Volsów, drużyny futbolowej Uniwersytetu Tennessee, na który przeniosłam się, żeby jesienią rozpocząć drugi rok studiów. Czy kupienie maskotki nie zostałoby uznane za zbyt demonstracyjną próbę przypodobania się mieszkańcom kampusu? Pod wpływem tej samej myśli spojrzałyśmy sobie w oczy i wymieniłyśmy uśmiechy.

Tego lata po moim przyjeździe do domu mama nabrała ochoty na wspólne poranne wypady do Starbucksa albo piekarni Brueggera po bajgle i słodką kawę na wynos. Potem zatrzymywałyśmy się na jakimś pustym parkingu położonym dobrych kilka kilometrów od stołu kuchennego w naszym domu, i oddawałyśmy się „rozmowie”. Tylko my dwie.

W przypadku mamy rozmowa zazwyczaj składała się z przeprosin i deklaracji, że jest w stu procentach dobrze. Po wygłoszeniu tych kwestii wbijała wzrok w kolana, czekając na moje:

– Okej, mamo, w porządku, wierzę ci.

A potem jechałyśmy do domu, chociaż wcale nie było dobrze, a ja nie miałam pewności, czy nadal jej wierzę.

Mama była moją najlepszą przyjaciółką, więc to oczywiste, że chciałam jej wierzyć. Do końca szkoły średniej do pudełka z lunchem wkładała mi liściki, czasem ozdobione błyszczącym konfetti. Mówiła, że syreny istnieją naprawdę. Mnie i mojej siostrze Erisy kupowała ubrania, których nie potrzebowałyśmy.

– Tylko nie mówcie tatusiowi – szeptała miękkim, wysokim, śpiewnym głosem, który zresztą po niej odziedziczyłam, a my biegłyśmy z torbami do swoich pokoi.

Mama podchodziła do wszystkiego jak do zabawy, a jeśli w niektórych aspektach życia nie było nic ekscytującego, starała się tę ekscytację wykreować.

Tamtego wyjątkowego sobotniego poranka twarz mamy rozjaśniła się pod wpływem ekscytacji szczeniętami. Siedziałyśmy w zaparkowanym samochodzie, ale miałam wrażenie, że się poruszamy. Moje frappuccino pociło się w kubku, a myśli w głowie mamy galopowały. Byłam pewna, że szuka sposobu wynagrodzenia mi wczorajszego wieczoru. W końcu odwróciła się do mnie.

– Wiesz co? – Posłała mi uśmiech. – Musimy wziąć nowego szczeniaka. – Pociągnęła łyk kawy z wielkiego papierowego kubka. – Chcę podarować ci dużego psa. Jesteśmy dziewczynami dużych psów. Ty jesteś dziewczyną dużych psów.

Nie wiedziałam, co to oznacza dla dziewczyny, że jest „dziewczyną dużych psów”, ale było mi to obojętne. Odłożyłam bajgla na deskę rozdzielczą, zostawiłam frappuccino, żeby do końca stopniało, i pobiegłam do sklepu po gazetę.

Otworzyłyśmy ją na stronach z ogłoszeniami drobnymi i położyłyśmy ją na kolanach. Górna część opierała się o deskę rozdzielczą.

Owczarek niemiecki?

Aktywny, energiczny, żywiołowy. Ale czy potrafi dojść do porozumienia z innymi psami? Musiałyśmy brać pod uwagę Yodę i Berthę.

Goldendoodle?

Piękny, ale nam chodziło o naprawdę dużego psa.

Pirenejski pies górski?

Och! Niewątpliwie duży pies, ale czy nie będzie kłopotów z nadmiarem sierści?

Bokser?

Znałyśmy boksery. Kochałyśmy je. Miałyśmy dwa, które odeszły, kiedy byłam młodsza.

Już miałyśmy wybrać numer podany przy ogłoszeniu o mieszańcu labradora z husky, kiedy mama wycelowała palcem wskazującym w gazetę.

I tym palcem trafiła w:

SZCZENIĘTA ANGIELSKICH MASTIFÓW!

W świecie mastifów jest powiedzenie: „Czym lew jest dla kota, tym mastif dla psa”. Mastify są potężne, łagodne i znane z lojalności. Są największą rasą psów na świecie. Do mastifa angielskiego o imieniu Aicama Zorba należy tytuł największego psa świata. Ważył sto pięćdziesiąt pięć kilogramów. To rozmiar niedużego osła. Nic dziwnego, że starożytni Grecy i Rzymianie wykorzystywali mastify jako psy bojowe. Walczyły nawet w Koloseum u boku gladiatorów. W końcu rasa zyskała sobie miano łagodnych gigantów, ponieważ właśnie takimi istotami są: zgodnymi, spokojnymi i łagodnymi olbrzymami.

Mama włączyła głośnik i wybrała numer. Wstrzymałam oddech w oczekiwaniu na rozwój sytuacji.

– Halo? – odezwał się w słuchawce kobiecy głos z silnym południowym akcentem.

Mama zapytała, czy mają suczkę.

– Tak.

– Czy szczeniaki są pręgowane?

– Tak.

– Czy można dzisiaj przyjechać i je obejrzeć?

Obejrzeć! – wykrzyczałam w duchu.

– Tak.

– Od razu?

– Tak.

Tym sposobem, wbrew zdrowemu rozsądkowi, znalazłyśmy się na drodze międzystanowej numer sześćdziesiąt pięć, żeby obejrzeć szczenięta.

Nasz dom zawsze przypominał zwierzyniec. Brat, siostra i ja mieliśmy wszystkie zwierzątka, o jakich dziecko może marzyć: futerkowe, pierzaste, oślizgłe czy z pancerzem. Trafiła się nawet świnka.

Jeśli istnieje gen miłości do zwierząt, to odziedziczyłam go po mamie. Kiedy byłam mała, wybiegałam z domu po deszczu i ratowałam życie robakom, wkładając je z powrotem do ziemi, żeby nie wyschły. Może dla niektórych to skrajność, ale i tak nie dorównuję mamie.

Opowiedziała mi kiedyś, że jako dziewczynka zamówiła z katalogu krokodyle i umieściła je w wannie taty.

– Zamówimy krokodyle? – błagałam ją potem raz po raz.

– Nie, skarbie – odpowiadała. – To nie służy krokodylom.

Wtedy tego nie wiedziałam.

Nie będzie żadnej przesady w stwierdzeniu, że mama przez ponad pięćdziesiąt lat przynosiła do domu zwierzęta. Najczęściej bez pytania. W taki sposób znalazły się u nas Yoda i Bertha. Pod wpływem impulsu, z ogłoszenia w gazecie. Yoda była naszym chihuahua. Mój starszy brat Tripp nazywał ją szczurem. Owszem, miała rozmiar świnki morskiej i tylko pięć zębów, ale kochałam ją całym sercem. Jej towarzyszką była Bertha, nasz buldog angielski, która bardziej przypominała mieszańca słonia morskiego ze świnią. Miała śmieszny różowawy ogon, który leżał jej na zadzie jak bułeczka cynamonowa. Z bratem i siostrą nazwaliśmy ją Cinnabum. W pewnym momencie zyskała sobie przydomek Grubcia, który już z nią pozostał. Grubcia nie lubiła się wysilać, miała fatalne maniery przy stole, a jej chrapanie mogło obudzić sąsiadów. W letnie wieczory, kiedy z lasu za domem dochodziło cykanie świerszczy, siadałam na werandzie i śpiewałam Bercie You are so beautiful. Grubcia była ulubienicą taty.

Znacie pary, które decydują się na dziecko, wierząc, że to uratuje ich małżeństwo? Właśnie to mogło kierować mamą, gdy tamtego dnia postanowiła sprowadzić do domu trzeciego psa. Nowy pies to nowy początek. Rozpoczęcie wszystkiego od nowa.

I tak zaczynaliśmy wszystko od nowa…

Dwie godziny później zjechałyśmy z międzystanowej w drogę gruntową, która powiodła nas do niewielkiego białego domu, zza którego dochodziło basowe szczekanie.

Drzwi z siatki otworzyła nam kobieta.

– Przyjechałyście obejrzeć szczenięta? Pójdziemy tędy. – Wskazała drogę za dom.

Poszłyśmy za nią. Dźwięk stał się donośniejszy. To była długa sekwencja pojedynczych basowych szczęknięć rozdzielonych pauzami.

Zaczęłam się zastanawiać, czy to dobry pomysł. Byłam zła na siebie, że dałam się namówić na tę niedorzeczną podróż. Czyżby mama naprawdę wierzyła, że plastrem w postaci psa pokryje swoje wczorajsze alkoholowe ekscesy? Wzięcie szczeniaka to poważna decyzja. Powinna ją podjąć cała rodzina, trzeba było powiedzieć o tym tacie. Poczułam wyrzuty sumienia na myśl o rodzicach, którzy zaczną się jeszcze bardziej ignorować z powodu nieuzgodnionej decyzji o wzięciu trzeciego psa.

Gdy znalazłyśmy się w ogrodzie za domem, podekscytowana mama ścisnęła mnie za rękę. Szczekanie stało się jeszcze głośniejsze.

– To tylko Dozer – powiedziała kobieta i odgoniła natrętną muchę. – Nie przejmujcie się, jest łagodna jak baranek.

Nigdy przedtem nie słyszałam takiego szczekania. Było donośne, basowe i groźne, zupełnie jakby Dozer wiedziała, że przyjechałyśmy. Poczułam ściskanie w żołądku. Jak mogłam się na to zgodzić?

W końcu podeszłyśmy do niedużego kojca ogrodzonego drucianą siatką.

– Zostały dwa pieski i dwie suczki – powiedziała kobieta.

Zobaczyłam cztery urocze szczeniaki mastifów angielskich o głowach wielkości dużych grejpfrutów. Wszystkie miały na ciele ciemne pręgi. Dwa z nich były czekoladowe, dwa miały sierść barwy piasku. Z powodu ciemniejszej sierści na pyszczkach sprawiały wrażenie, jakby nosiły czarne maski. Jeden ze szczeniaków miał białą plamkę na klatce piersiowej. Przewracały się w trawie i trącały łapami.

Weszłam do kojca i usiadłam na ziemi, próbując się zrelaksować. Po chwili dołączyła do mnie mama i usiadła obok ze skrzyżowanymi nogami. Kiedy szczeniaki nas obsiadły, jej twarz rozjaśniła się szerokim uśmiechem. Zaczęłyśmy klepać je po brzuszkach i pozwoliłyśmy żuć sznurowadła. Mama zanurzała nos w ich grzbietach, całowała w głowy i każdemu z osobna mówiła, że jest najśliczniejszy na świecie. Odetchnęłam głęboko. Powoli złość zaczęła mi mijać. Może ta wyprawa miała jednak sens. Trawa była sucha jak pieprz, ale pełna żółtych mleczy. Kiedy zamykam oczy i przypominam sobie tamten dzień, widzę je wyraźnie. Żółte mlecze i pręgowany szczeniak. Mój szczeniak.

Kobieta schyliła się i przekręciła małego mastifa na grzbiet, żeby sprawdzić jego płeć.

– To suczka. – Położyła mi ją na kolanach.

Ujęłam ją za przednie łapy. Miała na sobie tyle skóry, że jej nadmiar zwiesił mi się przez palce. Dla mnie było oczywiste, że to suczka, nie musiałam tego sprawdzać. Popatrzyłam jej w oczy, a ona spojrzała na mnie. Zmarszczone czarne czoło i opadające powieki nadawały pyszczkowi wyraz zatroskania, ale suczka wcale nie była smutna. Zamachała ogonem, wyciągnęła pomarszczoną szyję i skubnęła mnie w nos. Zrobiła to tak delikatnie, że jej ostre ząbki nie sprawiły mi bólu.

Mama ścisnęła mnie za kolano.

– Och, Lauren, musimy ją wziąć! Jest cudna! Chcesz ją? – wyrzuciła z siebie jednym tchem, zaglądając mi w oczy.

Dozer nie przestawała szczekać. Kątem oka widziałam ją za metalową furtką jakieś dziesięć metrów od nas. Miała łeb potężny jak głowa Dartha Vadera z Gwiezdnych wojen, a kiedy szczekała, ślina pryskała z pyska na ogrodzenie.

Gdy przytuliłam ciepłego szczeniaka do twarzy, sunia polizała mnie w policzek. Szczególny zapach jej oddechu, charakterystyczny dla szczeniaków, całkiem mnie rozbroił. W tej chwili pragnęłam tylko powiedzieć „tak”.

– Mamo, zakochałam się w niej. – Mówiłam prawdę, ale jakaś cząstka mnie chciała powiedzieć, żebyśmy to przemyślały. Wiedziałam jednak, że jeśli nie wyjedziemy stąd z tym cudownym zwierzęciem, nigdy więcej go nie zobaczę.

W oczach mojej mamy dostrzegłam desperację.

– Chcę, żebyś ją miała, skarbie. Będę szczęśliwa, jeśli ci ją podaruję. Pozwól mi na to.

Wtedy jeszcze nie do końca rozumiałam reguły, jakimi rządziła się nasza rodzina, ale prawdę powiedziawszy, w takiej chwili, ze szczeniakiem na kolanach, kto zadawałby sobie pytanie, czy nie jest obiektem manipulacji? Mogłam zadzwonić do taty i zapytać go o zdanie, wiedziałam jednak, czego się spodziewać. Tata stwierdziłby, że zakup szczeniaka z ogłoszenia pod wpływem impulsu to raczej kiepski pomysł.

(Dlatego proszę, żebyście nie kupowali szczeniąt pod wpływem impulsu. Zamiast kupna rozważcie adopcję).

Cieplutka sunia znowu skubnęła mnie w nos, liznęła w oko, a potem w usta. Resztki wątpliwości uleciały. Zatrzasnęłam tę część mózgu, która podpowiadała: myśl o konsekwencjach!

– Tak! Bierzemy ją!

Mama dała kobiecie sto pięćdziesiąt dolarów w gotówce, szybko pojechała na stację benzynową do bankomatu, z którego wyjęła dwieście pięćdziesiąt dolarów, po czym wypisała czek na trzysta. (Często płaciłyśmy w ten sposób za impulsywne zakupy). Przerzuciłam sobie nową przyjaciółkę przez ramię, wylewnie podziękowałam kobiecie, rzuciłam Dozer pożegnalne spojrzenie, po czym ruszyłyśmy w drogę powrotną do Brentwood bogatsze o nowego członka rodziny.

– Jak jej damy na imię? – zapytała mama.

Myślałam o jakimś słodko brzmiącym dziewczęcym imieniu w kontraście do twardego imienia jej mamy, które brzmiało jak nazwa traktora.

– Jest damą, jak mała księżniczka – powiedziałam, przytulając sunię do twarzy.

– Może Tato-Nie-Oddawaj-Mnie? – zaśmiała się mama i potarmosiła ją za uszy.

Ze szczeniakiem na kolanach czułam, że wszystko jest na właściwym miejscu. Spojrzałam na sunię, nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę. Po latach zobaczyłam to spojrzenie u kilku przyjaciółek, które spoglądały na swoje pierścionki zaręczynowe jak na znak nowego życia i rozpoczynającej się przygody. Tak czułam się w drodze do domu, patrząc w bursztynowe oczy okolone krótkimi rzęsami. Miałam wrażenie, że ktoś rzucił na mnie urok. Zostałam zaczarowana. Zaraz, zaraz. Zaczarowana… (Oglądałam ten disnejowski film setki razy).

Giselle.

– Mamo, może Giselle? Jak księżniczka w Zaczarowanej?

Podobało mi się brzmienie tego imienia, które nosiła urocza i naiwna księżniczka. Pasowało do niewinnego szczeniaka.

– Tak. To jest to. Cudnie! – zawołała zachwycona mama.

Postanowiłyśmy zamiast „s” wymawiać „z”, żeby przydać imieniu pazura.

– Cześć, Gizelle. Cześć, moja śliczna – przemawiałam do niej pieszczotliwie, kołysząc w ramionach jak lalkę. (Tyle że masywniejszą, rozmiarów mopsa z dłuższymi nogami). – Co powiemy tacie? – zapytałam.

Głaskałam ją po karku i miętosiłam grubą skórę. Wiedziałam, że w przypadku tego szczeniaka tata nie będzie protestował. Był najbardziej wyrozumiałym i cierpliwym człowiekiem, jakiego znałam. Mógł co najwyżej pokiwać głową, jakby mówił:

– Znowu przywiozłyście do domu kolejne zwierzę – po czym troskliwie zająłby się Gizelle jak każdym innym stworzeniem. Tyle że przez jakiś czas okazywałby niezadowolenie wymownym milczeniem, póki by mu nie przeszło.

Na wszelki wypadek mama chciała go jakoś udobruchać, zminimalizować szok na widok nowego szczeniaka, który – tak się jakoś dziwnie złożyło – należał do rasy największych psów na świecie. Ułożyłyśmy więc plan.

Do naszego murowanego domu na wzgórzu prowadził długi podjazd. Kiedy weszłam do środka, tata był w salonie i ćwiczył przed telewizorem zamachy golfowe. Zgodnie z planem przywitałam się z nim i oznajmiłam, że uratowałam szczeniaka z lecznicy dla zwierząt o nazwie Arka Noego. Adopcja była darmowa, a ja wzięłam Gizelle tymczasowo, póki nie znajdzie się dla niej odpowiedni docelowy dom. Nie mogłam jej przecież zostawić na pewną śmierć! Co za szczęście, że udało mi się ją uratować! Istny cud!

Tata zastygł z kijem golfowym w ręku i popatrzył na mnie zdziwiony. Spodziewałam się, że jak zwykle poda mi kij i powie:

– Sprawdźmy twój zamach, Fernie. W tym roku wygląda świetnie!

Tym razem tego nie zrobił. Otaksował wzrokiem rozmiary łap Gizelle, którą trzymałam w objęciach upozowaną tak, żeby wydała się najbardziej rozczulająca. Potem przeniósł wzrok na mnie. Nie wygłosił gniewnej tyrady, jak zrobiłoby to wielu rodziców moich koleżanek:

– Wykluczone. Mamy dwa psy i rybki, a mama zwozi do domu za dużo zwierzaków. Oddaj psa, skąd go wzięłaś. Natychmiast!

Nie poszedł też w kierunku:

– Tak, zaopiekujmy się nią, póki nie znajdą dla niej domu na stałe. A potem ją oddamy, Fernie.

Powiedział tylko:

– Okej – intonując to słowo jak zapytanie.

A kiedy zmrużył oczy i otworzył usta, by coś dodać, skorzystałam z okazji i dorwałam się do głosu:

– Nie zatrzymamy jej na długo!

Skoro już zaczęłam okłamywać tatę, nie mogłam przestać. Przez krótką chwilę wewnętrzny głos mówił mi:

– Cicho bądź! Wystarczy! – ale kazałam mu się zamknąć, ponieważ ten szczeniak był mi przeznaczony i byłam gotowa na wszystko, żeby go zatrzymać.

Tytuł oryginału: Gizelle’s Bucket List. My Life with a Very Large Dog

Pierwsze wydanie: Simon & Schuster, Nowy Jork 2017

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media

Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski

Korekta: Małgorzata Narewska

© 2017 by Lauren Watt

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Zdjęcie na okładce z archiwum autorki.

Wszystkie zdjęcia z archiwum autorki wykorzystano za jej zgodą.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 978-83-276-2937-1

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.