Głód - Ouariachi Jamal - ebook + książka

Głód ebook

Ouariachi Jamal

0,0

Opis

Europejska Nagroda Literacka 2017

Trzydziestoparoletnia Aurélie jest matką trzylatki i dziennikarką w popularnym talk-show. Jej życie wywraca się do góry nogami, gdy odbiera telefon od dawnego kochanka, niegdyś ikonicznej postaci w świecie holenderskiej pomocy humanitarnej.

Dziesięć lat wcześniej namiętny związek Aurélie i Alexandra dobiegł końca, gdy mężczyzna został skazany za wykorzystywanie seksualne jednego ze swoich adoptowanych w Etiopii dzieci. Teraz Alexander prosi ją o napisanie swojej biografii. Aurélie zgadza się napisać książkę, która ostatecznie przypieczętuje los jej byłego kochanka.

Ouariachi zabiera czytelnika w podróż obejmującą kilka kontynentów, kilka dekad i szereg kwestii społecznych, ale także zagłębiającą się w wewnętrzne życie Aurélie i Alexandra. Żongluje pastiszem, literacką parodią i przebiegłymi ukłonami w stronę takich artystów jak Joyce, Woolf, Nabokov i Easton Ellis. To bez wątpienia jedna z najodważniejszych i najbardziej zaskakujących powieści ostatnich lat. Została oparta na motywach życia laureata Nagrody Nobla Daniela Carletona Gajduska, lekarza, naukowca i skazanego przestępcy seksualnego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 822

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jamal Ouariachi

Głód

Tytuł oryginału: Een honger

Przekład z języka niderlandzkiego: Alicja Marszał (s. 7–200 i 623–634), Iwona Mączka (s. 201–622)

Copyright © 2015 by Jamal Ouariachi

First published in 2015 by Em. Querido’s Uitgeverij, Amsterdam

Copyright for the Polish edition © Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., 2024

Publikacja jest współfinansowana w ramach programu Unii Europejskiej. Wyrażone w powieści opinie odzwierciedlają jedynie poglądy autora, a organ przyznający grant nie może ponosić za nie odpowiedzialności.

Książka wydana w ramach projektu „Tandemy translatorskie”.

Projekt okładki: Joanna Kosk-Florczak

Ilustracja na okładce: Unslpash.com/ Erol Ahmed

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Kamila Wrzesińska

ISBN 978-83-68021-11-0

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Marszałkowska 4 lok. 5

00-590 Warszawa

www.relacja.net

00:53

Przynajmniej cztery porcje.

Tak właśnie myśli, opróżniając patelnię ryżu nad koszem na śmieci. Sklejone ze sobą, rozgotowane ziarenka. Teraz, gdy zaspokoiła już głód, widzi w nich rodzinę larw. Mimo wszystko w jej oczach pojawia się iskierka szczęścia. Luksus polega na posiadaniu nie tego, co konieczne, a tego, co zbędne. Tępe uderzenie drewnianej łyżki kierującej ostatnie ziarenka do kosza. Nie, to coś innego. Satysfakcja wynikająca z beztroski, z jaką wykonuje tę czynność. Żeby tak wyrzucać jedzenie. Pomyśl o Dzieciach W… Nie, od jakiegoś czasu nie myśli już o Dzieciach W… Nie ma nic wspólnego z Dziećmi W.

Jest tylko jedno dziecko, za które Aurélie czuje się odpowiedzialna i które właśnie śpi na górze.

Podczas kolacji dziecko to coraz częściej posługuje się samodzielnie sztućcami. W konsekwencji rozrzuca połowę posiłku, który ląduje na śliniaku, obrusie albo podłodze, nie wspominając już o jedzeniu przyklejającym się do twarzy. Nie chodzi o to, co się zmarnuje, ale o to, co trafi do buzi. Czy to dziecko myśli o Dzieciach W? Nie. Niewinnie rozrzuca jedzenie.

Za ryżem toczy się jeszcze pół kurczaka oraz zawartość rondla pełnego sosu satay i miski wypełnionej mocno przyprawioną fasolką szparagową. Worek na śmieci wzdycha, plastik rozciąga się i układa na nowo, powietrze znów ucieka, zwalniając miejsce dla jedzenia, które tonie gdzieś na dnie wiaderka na odpadki.

– Znów ugotowałeś za dużo! – woła do Philipa, który siedzi w salonie i ogląda film dokumentalny o tym o-co-tam-znowu-chodzi. Nie zamierzała używać oskarżycielskiego tonu. Jego nieumiejętność oceny jest wprost urocza: ten, komu wydaje się, że może tyle zjeść, jest optymistą. Ale i tak nie może się powstrzymać.

Z salonu dochodzi zrzędliwy pomruk, z którego wnioskuje, że zrozumiał ją jedynie w połowie albo nie ma ochoty na dyskusję o swoich zdolnościach kulinarnych. Bywa. Krótkie spojrzenie na telefon. Brak wiadomości. Niedzielny wieczór. Spokój.

Porządkuje w kuchni, bo gosposia przyjdzie dopiero jutro rano. Gdy tylko pralka zaczyna wirować, biegnie na górę, żeby sprawdzić, co z Lydią.

Lydia śpi. Przytulanka w dłoni: pluszowa, fantastyczna bestia z wyłupiastymi oczami. Czerwona z jaskrawożółtymi włosami. Nazywają ją Czerwonym Policzkiem albo, jak mówi Lydia, Cejwonym Lickiem.

Kładzie się ostrożnie na skraju dziecięcego łóżka, trzymając rękę nad dziewczynką, tak aby jej nie dotykać. Źródło ciepła: powietrze nad pościelą jest rozgrzane. Zerka na swój telefon. Wiadomość na WhatsAppie od Alice: „Środa dalej aktualna, kochana?”. Esemesy od rodziców: „Cześć, kochanie, wszystko u was w porządku?”. Facebook: cztery nowe polubienia pod zdjęciem z wczoraj, na którym Lydia je mus jabłkowy, a w tle wyłania się wschodzące nad wodą słońce – widok z ich salonu.

Zostać tu i dalej cieszyć się jej szczęściem czy iść zrobić coś pożytecznego? Nadrobić zaległości w administracji?

Wstaje, wychodzi z dziecięcego pokoju. W korytarzu jest ciemno. Dotyka ściany po omacku, próbując znaleźć początek balustrady, i nagle się wzdryga.

Ruch dostrzeżony kątem oka.

Palce odnajdują włącznik światła. Zjawa zdemaskowana. Wzdycha zawstydzona, dostrzegając, co to jest: prześcieradło na suszarce, prawdopodobnie wprawione w ruch przez podmuchy powietrza wywołane przez nią samą.

Ten dom jest dla niej za duży. Dwa piętra pełne pokoi, z których przynajmniej cztery pozostają puste, nawet gdy cała trójka jest w domu. Tata nalegał wówczas:

– Nie będziecie się przecież tłoczyć w studenckim pokoju? Oboje dobrze zarabiacie, skorzystajcie z tego. Gdy ma się w domu dzieci, potrzebna jest przestrzeń.

Gdzie jest Philip? Tam, wciąż na kanapie. Tymczasem zaczęły się wiadomości o dwudziestej. Sama powinna je obejrzeć ze względu na swoją pracę. Opada obok niego i kładzie dłoń na jego nodze, a on zaciska w dłoni jej mały palec.

– …nielegalni uchodźcy – mówi prezenter – już nie będą przyjmowani w dawnym bunkrze pod…

Ochota na jutro. Brak ochoty na jutro. Ochota na jutro. Brak ochoty na jutro. Co niedzielę to samo. Miotanie się w kółko między silnym pragnieniem, by pozostać tutaj, w domu, z dwójką ludzi, których kocha najbardziej, a z drugiej strony pokusą, by ruszyć w świat, nie dać się skuć łańcuchami życia rodzinnego.

– …przy ofierze znaleziono… – mówi prezenter – …kij baseballowy, którym prawdopodobnie zadano obrażenia w głowę…

Pod koniec tygodnia roboczego, po emisji w piątek wieczór, chciałaby jak najszybciej wrócić do domu z zamykającego tydzień wyjścia na drinka. Jednocześnie pożegnanie z kolegami zawsze przychodzi jej z trudem, nawet jeśli ich nie widzi tylko przez dwa dni. W niedzielny wieczór już szaleją jej w głowie tematy na przyszły tydzień, planuje je, ma ogromną ochotę pracować, a równocześnie nie chce tego robić, nie chce wcześnie wstawać, nie chce zaprowadzać Lydii do żłobka, nie chce jeździć rowerem do pracy. Nie chce opuszczać swojej kruchej oazy.

Gładzi Philipa po zarośniętych policzkach, po gardle, jabłku Adama, szyi, pozwalając włoskom szeleścić pod paznokciami.

– Aua! – mówi Philip – nie pod włos. – Aurélie przekłada palce na jego gęste i miękkie włosy. Tyle lat razem, wciąż uczy się czegoś nowego.

Wiadomości się skończyły. Można ściszyć telewizor.

Omawiają nadchodzący tydzień. Spotkania można robić wszędzie, nawet w domu.

– …odbiorę Lydię we wtorek ze żłobka, jeśli zrobisz zak…

Podczas rozmowy jej palec sunie po ekranie iPhone’a.

Ray na czacie faceebookowym: „Możesz jutro przynieść płytę DVD z Łowcami?”.

– …w środę obiad z Alice i może coś jeszcze…

„Trzeci i czwarty sezon, tak?”, odpisuje.

– Wypij herbatę.

– Herbatę?

Kiedy on…? Gdy była na górze?

„Tak!”, odpowiada Ray. „Thx!”

Dopija herbatę, a Philip pogłaśnia telewizor. Program, który akurat leci, jej nie interesuje. Jakiś głos ze stacji telewizyjnej VPRO opowiada o firmie produkującej skrzynki na listy; pokazują ujęcia amsterdamskiego osiedla Zuidas, ujęcia afrykańskiego kraju, w którym ta firma zbija krocie, nie płacąc podatków. Wszystko to jest straszne, ale Aurélie bierze „Brendę”ze stolika kawowego i zaczyna ją kartkować.

Wywiad z kobietą wysoko wrażliwą.

Osoby wysoko wrażliwe. Nie może sobie przypomnieć, żeby usłyszała coś o tym podczas studiów, ale w ostatnim czasie to pojęcie coraz częściej przewija się w mediach. Styl wywiadu przywodzi jej na myśl jej własną pracę i serię rozmów, które przeprowadziła dla „Brendy”jeszczeprzed narodzinami Lydii dwa i pół roku temu. Gdy skończył się sezon telewizyjny, miała miesiąc na własne projekty. Pierwsza seria, jaką stworzyła, nazywała się Kobiety, które zdradzają. Ciekawa tematyka, typowa„Brenda”. Tym, co ją intrygowało, były kłamstwa. Jeśli w jej życiu pojawiłby się ktoś inny, co już samo w sobie jest mało prawdopodobne, nie potrafiłaby okłamywać Philipa. Niektóre z kobiet, z którymi rozmawiała, miesiącami prowadziły podwójne życie, a jedna z nich robiła to latami. „Kłamstwo – mówiła któraś – jest formą szacunku. Musisz to robić dobrze i uważnie. Jeśli twój mąż się o tym dowie, to właśnie będzie dla niego najtrudniejsze, nie sama zdrada, ale myśl o tym, że przez lata żył z kimś, kogo – mogłoby się wydawać – znał na wylot, a tak naprawdę była to tylko iluzja. To tak, jakby pewnego dnia odkryć, że Bóg nie istnieje. Jeśli ta niezłomna, podstawowa prawda jest błędna, to na jakiej prawdzie można jeszcze polegać?”

Idzie do łazienki, dalej śniąc na jawie. Tęskni za przeprowadzaniem wywiadów i z niechęcią myśli o długiej przerwie letniej, która ma się zacząć za kilka miesięcy. To będzie trzecie lato z rzędu, kiedy nie będzie zajmować się niczym oprócz Lydii. Zaczyna ją to nudzić. Jej świat staje się za mały i mimo że uwielbia ten mały świat, nie chce całkowicie zaniedbywać tego większego. Praca w telewizji daje światu wiele dobrego, nawet jeśli często skupia się jedynie na wydarzeniach w małej Holandii. Kiedyś chciałaby znów podróżować.

Przyciszony głos dociera do niej przez system rur w budynku.

– Pasz-port… Pasz-port… Pasz-port…

Toon z drugiego piętra znów daje o sobie znać. Jego stała mantra. Pasz-port… Pasz-port. Często na tym się kończy. Często pojawia się jeszcze liczenie. W każdym razie jest to zawsze rytmiczne i zawsze tak głośne, że słychać go piętro wyżej. Pasz-port. Co może mieć na myśli? A może to tylko ładne słowo? Potężne słowo powstrzymujące demony przed wdarciem się do jego mózgu. Szalony Toon. Celnik własnej głowy. Paszport Aurélie niedługo straci ważność, powinna złożyć wniosek o nowy. Nie zapomnieć. Jeszcze raz sprawdza Facebooka. Brak nowych polubień, ale za to zaproszenie na jakieś wydarzenie. Twitter: nic ciekawego. Nagłówki na witrynie informacyjnej Nu.nl. Mail. WhatsApp.

W końcu wstaje, spuszcza wodę, chowa telefon w tylnej kieszeni spodni.

– Idę się wykąpać! – woła do Philipa. – Dołączysz?

Po schodach na górę. Wspomnienie strachu z wcześniej. Światło dalej się pali, na szczęście.

Napełnia wannę. Kąpiel: jedyne, co pomaga na jej rozdrażnienie. Małe świeczki ustawione na krawędzi wanny. Duża świeca na podstawce. Odgłos kroków na schodach: nadchodzi Philip.

Światło gaśnie, ciepły blask świec, równie ciepłe powietrze, wilgotne. Cisza. Nie słychać już Toona. Philip zanurza się w wannie. Nie robią tego co wieczór, nawet nie co weekend, ale tak często, jak to możliwe; to spoiwo ich miłości, lekarstwo na rutynę. Kąpiel zawsze sprawia, że jest podniecona. Pod wodą porusza palcami, wsuwa je między jego pośladki. Po wyjściu z wanny, mając jeszcze wilgotne ciała, kochają się w sypialni. Lydia dzielnie czeka i wybucha płaczem dopiero po tym, kiedy oboje dochodzą i łapią oddech. Wymarzona córka.

***

Światła sygnalizacyjne i silny wiatr spowolniły podróż rowerem do żłobka Lydii. Drugi etap podróży, prowadzący do pracy, jest pełen przekleństw. Aurélie przeklina porywy wiatru, które kołyszą jej rowerem. Przeklina nabrzeże Piet Heinkade, które jest zbyt długie i zbyt słabo osłonięte. Przeklina zegar, który nie zaczekał ani chwili z wybiciem wpół do dziesiątej. Przeklina swoich kolegów, którzy oczywiście już od dawna siedzą gotowi w Pentagonie, i przeklina ich pełne wyrzutów spojrzenia, które teraz ma przed oczami.

Wreszcie na horyzoncie widać budynek Pakhuis, znajdujący się na zrewitalizowanych terenach dawnej fabryki Westergasfabriek. Rower zapięty, wpada spocona do środka. Biuro redakcji nazywane Tuin jest, tak jak przypuszczała, opustoszałe. Kurtka zdjęta, torba rzucona, nie ma czasu na kawę, cholera jasna, wchodzi do Pentagonu.

– Jesteś wreszcie, Aurélie – mówi Clara z nutą – a przynajmniej tak się Aurélie wydaje – pogardliwej irytacji w głosie, bo przecież z tymi babami, które koniecznie muszą łączyć macierzyństwo z poważną pracą, zawsze to samo.

Sama redaktor naczelna prowadzi szalone życie medialne: codzienne wyjścia, na kolacje, do kawiarni, do klubów nocnych w dni powszednie. Drinki i koks, zabawa z wiecznie-poszukującymi-aktorami i zawsze-gotowymi-na-występ-muzykami, dla których blada cera i ciemnofioletowe worki pod oczami są niczym trofea, na które ciężko pracowali. Clara Quilt jest ciągle zmęczona, ciągle przeziębiona, ale mierzi ją mieszczańskie życie, które mogłoby położyć kres jej dolegliwościom. Aurélie zazwyczaj wzrusza na to ramionami, ale nie teraz, nie teraz, gdy kpiące spojrzenie redaktor naczelnej jest skierowane na nią samą, wiercącą się na swoim stałym miejscu w Pentagonie.

Niewyraźny dymny zapach spowodowany ogrzewaniem ustawionym na zbyt wysoki poziom. Parno, około dwudziestu osób dyszy i poci się przy stole; para unosi się znad gorących napojów. W powietrzu wisi temat wotum nieufności wobec sekretarza stanu do spraw finansów. Po kolei padają nazwiska specjalistów współpracujących z programem, którzy zwyczajowo komentują wydarzenia polityczne. Już się z nimi kontaktowali, tak. Clara chciałaby też widzieć przy stole eksperta od finansów. Nuda, mówi Ray, kiedy jednemu z jego własnych gości grozi zniknięcie z listy zaproszonych do odcinka. Nie, jeśli zaprosimy Theo Buninka, mówi Clarence. Kogo? Buninka, tego maklera papierów wartościowych. Potrafi ciekawie opowiadać, wie, jak zachować jasność wypowiedzi. Ach tak, to ten.

Aurélie wciąż nie może do końca złapać oddechu. Ma suche gardło, teraz przydałaby się kawa. Ale wtedy znów musiałaby zakłócić spotkanie. Zdenerwowanie. Clara. Ledwo skrywana sugestia, że niewystarczająco się stara, bo przypadkowo ma dziecko, bo ma życie poza programem, choć prawdopodobnie pracuje ciężej niż ktokolwiek inny przy tym stole.

Zwykle czerpie przyjemność z tych spotkań, ale w poniedziałki trudno jej wyjść z weekendowego odpoczynku, z przyjemnego stanu odurzenia życiem rodzinnym, przywodzącego jej na myśl łagodne morze, w którym łódka jej świadomości zwykle ostrożnie kołysze się na falach. Od czasu do czasu ospale szarpie za ster – Lydia, nie wolno! – nawet wybuchy płaczu małej przynoszą rozkosz, rozkosz pocieszania, wilgotne, ciepłe policzki oparte o jej ramię, szybki powrót do stanu sprzed płaczu, ulotny smutek. Czy ona, matka, będzie w stanie przypomnieć sobie to sama wszystko za dziesięć lat?

Co? Och, padło pytanie, czy dobrym pomysłem jest zaproszenie kilku holenderskich aktorów na rozmowę o nowym sezonie amerykańskiego serialu. Kogo? Bokmę? Scholten van Aschata? Ciężko będzie załatwić obu.

Próbuje wejść w tryb wielościeżkowy.

Kiedyś spotykała się z chłopakiem, który był basistą w zespole. Miał na imię Ian. Stworzył sobie domowe studio nagrań, na środku którego stał stary magnetofon z dwoma wielkimi szpulami. Pewnego dnia wyjaśnił jej, jak działa „Mr. Eight-track”, jak czule nazywał urządzenie. Tłumaczył, że taśma jest tak naprawdę podzielona na ścieżki, a każdy instrument ma przypisaną oddzielną ścieżkę. Ten proces zwał się „wielościeżkowością”.

„W profesjonalnym studiu często pracuje się na magnetofonach dwudziestoczterościeżkowych, a następnie różne ścieżki łączy się ze sobą i synchronizuje. Wtedy można umieścić każdą część perkusji na oddzielnej ścieżce, można nagrać różnego rodzaju gitary dla fajnego, pełnego dźwięku, można nagrać jednego piosenkarza na dziesiątkach ścieżek, tak aby powstał efekt chórku…”

Tak, Ian stawał się liryczny, gdy miał okazję mówić coś o sprzęcie audio.

„Tak czy inaczej, w dzisiejszych czasach większość studiów przechodzi na technologię cyfrową, Pro Tools i Logic, i tak dalej. Wtedy liczba ścieżek jest teoretycznie nieskończona i ograniczona jedynie pojemnością dysku twardego i rozmiarem ambicji”.

Carice i Halina? Jak miło, że przynajmniej jedna kobieta siedzi przy stole. Czy nie powinno tam też być jakiegoś reżysera albo scenarzysty? Dick, który zajmuje się tematem seriali i filmów, układa palce na kształt grzebienia i przeczesuje nimi włosy farbowane henną.

Pełen zadumy jęk wypełnia pomieszczenie. Dla postronnego obserwatora to luksusowy problem, a dla kogoś z nieubłagalnie zbliżającym się terminem ostatecznym to sprawa życia i śmierci. Miliony widzów zasiadają każdego wieczoru przed telewizorami pełni oczekiwań, a oni tutaj, w Pentagonie, na naradzie wojennej, muszą nie tylko sprostać tym oczekiwaniom, lecz także je przewyższyć. Niespodzianka to dopiero połowa sukcesu. Niespodzianka zapakowana w dobrze znany papier prezentowy rozpoznawalności. Poddają wielu z gości recyklingowi, ale zawsze robią to w oryginalny sposób.

Ian już od lat nie jest obecny w jej życiu, a technika nagrywania w programie Z talerzem na kolanach jest na szczęście w rękach kogoś innego, ale zasada wielościeżkowości na zawsze zapadła jej w pamięć: jej świadomość to taśma. Z reguły jej aktywny mózg jest podzielony na przynajmniej trzy ścieżki: dom, praca, świat wirtualny. Czasami dochodzi do tego jeszcze jedna ścieżka: książka, film, a okazyjnie też rodzice. Dalej jest przeszłość, kategoria „ogólna”, która z wielką regularnością domaga się ścieżki. Ian, jeśli nadal tworzy muzykę, prawdopodobnie pracuje na laptopie z zaawansowanym oprogramowaniem do nagrywania. Mr. Eight-track leży gdzieś zakurzony na strychu. A te wielkie studia, o których Ian mówił kiedyś z ogromnym szacunkiem, pewnie podarowały magnetofony muzeom. Mimo to wciąż są ludzie, którzy kupują płyty winylowe zamiast plików MP3, więc kto wie… Co właściwie oznacza MP3? Otwiera Wikipedię: „MPEG-1 Layer 3 – algorytm kompresji stratnej dźwięku zapisanego w postaci sygnału cyfrowego. Popularnie zwany formatem MP3 lub standardem MP3. Pliki zawierające dane w tym formacie otrzymują zwyczajowo rozszerzenie »MP3«”.

Następny punkt. Muzyka. Palec Clary wskazuje Annabel.

– Czy ten duet country-hiphopowy jest już w końcu załatwiony? – Twarz Annabel się zmienia, nagle wygląda, jakby przyszła z wyrokiem śmierci.

– Piosenkarka ma problemy z głosem.

– Kurwa! – (Clara).

– Co robimy? Zorganizujemy zastępstwo? Czy w ogóle się to uda w takim krótkim czasie?

Annabel od razu przytakuje.

– Spróbuję, znam wielu ludzi, do których mogę zadzwonić.

Student z akademii sztuk pięknych mógłby przyjść tutaj na zajęcia dla początkujących z rysowania modeli i do woli ćwiczyć niezliczoną ilość różnych póz, jakie ludzkie ciało może przyjąć w pozycji siedzącej. Ray pochyla się do przodu z oboma łokciami na stole; Maurits testuje granice możliwości huśtania się na nogach krzesła, trzymając się stołu jedynie symbolicznie palcem wskazującym i kciukiem; Valeria siedzi prosto w stylu terapii ruchowej Mensendieck, a Annabel przekopując telefon w poszukiwaniu zastępczego występu muzycznego, najwidoczniej czuje się tak komfortowo, że zdjęła szpilki i usiadła po turecku. Clarence, jej sąsiad, wpatruje się w schowane pod stołem dłonie, którymi prawdopodobnie obsługuje telefon, a jego długi tors jest zgarbiony. Freddy, który w międzyczasie zrozumiał, że nie będzie dziś żadnego tematu sportowego, przyjął pozycję niemal leżącą, opierając nogi na skrzynce piwa, stojącej akurat obok jego krzesła.

Po całkowitym omówieniu dzisiejszego odcinka jak co poniedziałek przychodzi pora rozplanowania nadchodzącego okresu. Kto czym się zajmuje? Clara sunie palcem wskazującym lewej ręki dookoła stołu, zatrzymując się przy tym, kto akurat mówi. Prawą ręką sporządza notatki, a lewą oddaje głos kolejnemu mówcy.

– Dobra, Clarence, co masz?

Clarence. Wiadomości prawne. Przegląda coś na swoim iPhonie, drapiąc się po kędzierzawej brodzie. Spójrzmy… Coś o ochronie prywatności, o ministrze sprawiedliwości. Ach tak, na przyszły piątek zaplanowano wydanie wyroku w sprawie Nico S.

– Bingo. – Clara skrobie coś w swoim notatniku. – To gruba sprawa. Musimy coś z nią zrobić.

– Już skontaktowałem się z adwokatami podejrzanych i z prokuraturą.

– Chyba lepiej nie podchodzić do tego czysto od strony prawnej – sugeruje Monique (wiadomości krajowe). – Wiecie, żadni showmani z tych prawników. Może wyjść za drętwo.

Clarence wzdycha.

– W końcu to poważny temat.

– Może zbierzemy przy stole grupę ekspertów? Aurélie, co o tym myślisz? Psychiatra albo ktoś taki? Może psycholog sądowy?

– Tak, czemu nie – odpowiada Aurélie, przeglądając w głowie swoje kontakty psychologów i psychiatrów.

– A może prawdziwy pedofil? – proponuje Clara, nie podnosząc wzroku znad notatnika. – Ktoś z tego stowarzyszenia, jak im tam…

– Martijn – mówi Clarence.

– Ach tak, Martijn.

– Widziałem w weekend coś w… co to była za gazeta, moment… – Ray przyciąga do siebie stos gazet i zaczyna je wertować.

Aurélie gorączkowo przewija ekran telefonu palcem wskazującym prawej ręki. Kontakty: seksuolog – to zbyt ogólne. Psycholog sądowy – hmm, zajmuje się głównie morderstwami, o ile wiadomo… Kto jeszcze? Czego właściwie szukała? Jeszcze nie zaskoczyła, jeszcze nie jest na spotkaniu, tematy wirują obok niej, wokół niej, poza nią. Kawa, potrzebuje kawy. Niejasne poczucie niepokoju, z którego nie może się otrząsnąć od samego rana, od momentu, kiedy brała prysznic i nagle opanowało ją przekonanie, że ktoś wkradł się do łazienki, poczuła czyjąś obecność za zasłoną prysznicową. To nie Philip ani Lydia. Przez kilka sekund wahała się: odsłonić zasłonę czy nie? W jednej ręce trzymała szczotkę, którą szorowała sobie plecy, drugą przesunęła zasłonę. Nie było nikogo. Śmiech pełen wyrzutów do siebie samej. Idiotka. Spójrz tylko na siebie. Naga, uzbrojona w szczotkę.

– O tu, znalazłem. – Ray uderzył dłonią w leżącą przed nim gazetę „Volkskrant”. – Posłuchajcie.

Kultura strachu

Z rosnącym zdumieniem czytałem w zeszły czwartek wasz dodatek specjalny dotyczący sprawy Nico S. (24 stycznia ub. r.). Cały dodatek można by nazwać co najmniej przesadnym. Byłoby inaczej, gdybyście poświęcili te strony na obiektywną analizę sprawy, a także na analizę tego, jak polityka i media podsycają kulturę strachu wokół takich kwestii. Zamiast tego wasza gazeta bierze aktywny udział w tym zjawisku: zamiast analizować i przeciwdziałać histerii, podsycacie ją. Jak pisał Seneka: „Dzieci boją się byle drobiazgu, niemowlęta lękają się urojeń, a my – jednego i drugiego”. Wasza gazeta potwierdza tę gorzką tezę.

Dodatek zawiera wywiady z ludźmi, którzy ze sprawą związani są tylko pośrednio; z ludźmi, którzy na jej temat wygłosić mogą jedynie swoją opinię. Takie są wasze źródła. Nie zadajecie podstawowych pytań, takich jak: dlaczego akceptuje się grupy burżujów organizujące demonstracje i wymachujące transparentami ze sloganami typu PEDOFILE TO NIE LUDZIE, podczas gdy ciągle mówimy o prawach człowieka, o tym, jakie nasze społeczeństwo jest postępowe i humanitarne w porównaniu z innymi krajami i kulturami? Z jaką to przyjemnością patrzymy z góry na barbarzyństwo innych, a tymczasem i w naszym kraju wściekłe hordy odmawiają człowieczeństwa swoim bliźnim.

A kto rzeczywiście działa na rzecz wykorzystywanych seksualnie dzieci? Właśnie poprzez tabuizację pedofilii tworzymy atmosferę tajemnicy, w której to zachowania dewiacyjne szybko stają się niedopuszczalne. Ponadto tabu powoduje poczucia winy i wstydu u dzieci, które my – przez samo nazywanie ich „ofiarami” – stawiamy w pozycji…

– I tak dalej, i tak dalej – mówi Ray, przesuwając gazetę po stole w stronę Clary. – Kończy zdaniem: „Zdrowa dawka pedofilii przyniosłaby naszemu społeczeństwu więcej pożytku niż szkody”.

Rozlega się śmiech.

Clara wpatruje się w tekst, przypomina osobę dalekowzroczną. Trzyma papier w bezpiecznej odległości, tak jakby sama gazeta wzbudzała w niej obrzydzenie.

– Co z tym zrobimy? Jest tylu świrów, którzy piszą takie gówno. Chyba nie weźmiemy tego na poważnie, prawda?

– Spójrz na podpis – prosi Ray.

Dopiero po chwili nazwisko wypowiedziane przez Clarę w pełni dociera do Aurélie, tak jak to często odgłos grzmotu dochodzi do człowieka dopiero kilka sekund po błysku pioruna.

Clara śmieje się, pochrząkując.

– Jezu, dawno nie słyszałam tego nazwiska. On jeszcze żyje?

– Najwidoczniej.

– Nieźle by było, gdybyśmy zaprosili go do programu.

– Zestawimy go z jednym z tych protestujących. Będzie można się pośmiać.

– Oszalałeś? Rozpęta się wojna.

– Że też taki człowiek ma czelność szukać rozgłosu – stwierdza Clara. – Powinien się cieszyć, że o nim zapomnieliśmy.

– Kim ten gość w ogóle jest? – pyta stażystka, której imienia nikt nie potrafi zapamiętać i która jest za młoda, aby w pełni świadomie pamiętać tę sprawę.

Aurélie pochyla się nad swoim iPhoneʼem. Jeszcze nie udało się jej znaleźć odpowiednich ekspertów do sprawy Nico S. Chwila, przecież już kiedyś się tym zajmowali? Kogo wtedy zaprosili?

– Według mnie nie powinniśmy robić z tego cyrku. – Monique pokazuje swoje moralne oblicze. Oblicze osoby, która otwarcie ubiega się o stanowisko kierownicze. – To przecież bardzo delikatna sprawa.

– Słusznie – mówi Clara – ale tego typu opinie także istnieją. Jeśli podejdziemy do tego rozważnie i z umiarem, to może się uda. On sam przecież ma doświadczenie w telewizji, nawet jeśli już od jakiegoś czasu się w niej nie pojawiał. – Po tych słowach rozlega się sztuczny, złośliwy chichot.

Dotychczas nieokreślone poczucie niepokoju, trwające od porannego incydentu prysznicowego, z mocą wsteczną zyskuje miano Przeczucia. Czy to rzeczywiście było przeczucie? A może to tylko przypadek i nazwisko Alexander Laszlo trafiło na żyzną glebę jej już i tak marnego nastroju, aby zasiać tam ziarno kolejnych nieszczęść?

– Aurélie, to mi wygląda na zadanie dla ciebie.

– Słucham?

– Zadzwonisz do pedofila.

– Do kogo?

– Do pedofila. Tego Laszla, o którym rozmawiamy już od dziesięciu minut, że tak powiem.

– To chyba żaden pedofil, co? On tylko broni pedofilów. – Tak jak teraz Aurélie, z niewiadomych przyczyn, go broni, chociaż absolutnie nie miała zamiaru tego robić.

– Żaden pedofil? Słyszałaś chyba o jego przeszłości, prawda?

Clara bawi się kręconym kosmykiem włosów, rozciągając go i puszczając, tak że ponownie się skręca. Trzeba przyznać, że ma piękne włosy, czarne niczym oprawki okularów przeciwsłonecznych i błyszczące od drogiej odżywki; to jedyne, co w niej nie zwiędło.

Przeszłość Laszla jest znana. Nikt nie musi się nad nią rozwodzić. Jedyne, co Aurélie może zrobić, to wymyślić dobry powód, żeby pozbyć się potencjalnego gościa, zaproponować alternatywę i może wtedy zdecydują się na inny temat.

– Tak, nie, no dobra – mówi. – Czy to naprawdę musi być taki człowiek? Po tym liście wygląda mi na okropnego faceta. Zabójca oglądalności.

Mogłaby kategorycznie odmówić, zapytać czy ktoś inny nie chciałby się tym zająć, ale wtedy czekałoby ją sporo wyjaśniania.

To przede wszystkim nowicjusze najchętniej wysyłają maile. Stażystom zawsze powtarza: „Dzwonienie jest szybsze. Po prostu zadzwoń, od razu będziesz mieć odpowiedź, od razu będziesz się mógł umówić”.

Tego poniedziałkowego popołudnia to ona była tą osobą, która wolałaby wysłać maila, najlepiej z anonimowego konta. Nadawca: Redakcja Z talerzem na kolanach i nic więcej. Aurélie ponownie czyta nadaną wiadomość, siedząc przy biurku, a Clara aktualizuje tablicę z harmonogramem na najbliższe trzy tygodnie.

Nie wywinie się od tego.

– Z tej strony Aurélie Lindeboom z programu telewizyjnego Z talerzem na kolanach.

– Dzień dobry.

– Czy dzwonię w odpowiednim momencie? – mówi cicho, by ukryć drżenie głosu i zapobiec jego załamywaniu.

– To zależy.

To naprawdę on. Już wcześniej tak przypuszczała, oczywiście, ale dopiero gdy usłyszała przez telefon jego głos na żywo, cała ta sytuacja stała się o kilka stopni prawdziwsza.

– Czy zna pan nasz program?

– Z talerzem na kolanach, tak? Czytałem o nim kiedyś, ale nigdy go nie oglądałem. A pani imię mi umknęło, pani…

– Lindeboom. Aurélie Lindeboom.

Cisza. Sekunda, dwie, pięć, dziesięć,

Sprawiła, że zamilkł. Chyba po raz pierwszy w historii. On, ten wulkan słów, cierpiący na biegunkę werbalną, z czarnym pasem w retorycznych technikach walki, feldmarszałek języka, on, który zawsze potrafi wyciągnąć anegdotę z wewnętrznej kieszeni swoich myśli, jakieś skojarzenie, encyklopedyczną ciekawostkę, a w razie potrzeby wiadomość wyczytaną danego dnia w gazecie, on, który potrafi zabić każdego przeciwnika językiem jak samurajskim mieczem. On: zamilkł, słysząc jej imię.

Alleluja.

– Aurélie…

– Alexander.

Znowu cisza. Co to zamierzała powiedzieć? Zerka w swoje notatki.

– Dzwonię nie w sprawie osobistej, ale w imieniu programu. Chcielibyśmy, abyś wystąpił w odcinku. – Rozgląda się, sprawdzając, czy koledzy z pracy zwracają uwagę na to, co robi, albo czy słyszeli, że mówi do Laszla na ty.

– Jezus, Aurélie… Co u ciebie słychać?

Nie słychać w jego głosie entuzjazmu, z jakim ludzie zwykle zadają sobie to pytanie, gdy wpadają na siebie gdzieś na ulicy czy na imprezie. „Heeej! Co u ciebie słychać?” Nie. Mówi cicho, bez emocji. Onieśmielony?

– U mnie w porządku. Przeczytaliśmy tu w redakcji twój list w gazecie, a niedługo nadajemy odcinek o sprawie Nico S. Myśleliśmy więc…

– Okej – mówi powoli. – Okej, chcesz zachować profesjonalny ton.

Cisza po obu stronach. Aurélie kocha swoją robotę, lubi dzwonić do ludzi, przymilać się do nich, a ponieważ jej specjalizacją są nauki ścisłe, jej praca jest bardzo zróżnicowana. Uwielbia ją, ale teraz czuje się, jakby wykonywała ją przymusowo, albo jeszcze gorzej: za karę. Ale czym zawiniła? Niech on odmówi, proszę, niech powie, że nie ma wcale ochoty pokazywać się w telewizji.

– Nico S. – zaczyna. – Mam w tej sprawie coś do powiedzenia, tak. Pisałem też o tym w gazecie. Ale czy chcę wystąpić w waszym programie, tego nie wiem. To znaczy, próbowałem napisać wnikliwą rozprawę, która była skierowana do…

Czy to słabe połączenie powoduje rysy w jego głosie, czy też może jego potężny baryton naprawdę rozdarł się na kawałki? Z jakiego powodu? Starości? Choroby? Czy ślina gotuje się mu gdzieś w dolnych regionach? Czy słyszy charczenie, które zapowiada wybuch kaszlu?

– Zasadniczo otrzymasz możliwość opowiedzenia swojej historii, ale musimy zachować zwięzłość. Jeśli zgodzisz się zostać naszym gościem, przeprowadzę z tobą szczegółową rozmowę wstępną, aby wszystko było jasne i treściwe.

Trajkocze, jadąc na autopilocie, jednocześnie szkicując długopisem linie na górnej krawędzi bloczku karteczek samoprzylepnych. Rysuje odwróconą literę V, poziomą literę V i jeszcze linię łączącą. Pięcioramienna gwiazda. Potem ją wypełnia.

– A na kiedy zaplanowany jest odcinek? Na dzisiejszy wieczór?

– Nie, dopiero na następny czwartek. Dzień później sąd wyda wyrok w tej sprawie. Dzwonię teraz tylko, żeby cię wybadać.

– W porządku. Jak to będzie wyglądało? Po prostu wywiad ze mną?

Jak wyglądają usta wymawiające te słowa? Jaką minę robi przy tym, w jaki sposób patrzy? Nie może sobie tego wyobrazić. Za każdym razem, gdy skupia się na mglistym wspomnieniu jego wyglądu, sylwetka całkowicie znika. Mogłaby go wygooglować, ale czy naprawdę chce to wiedzieć?

– Zazwyczaj mamy dwóch lub trzech gości do danej sprawy, żeby móc podkreślić różne strony i punkty widzenia.

– Zatem kto będzie mi towarzyszył?

– Tego jeszcze nie wiemy. Myślimy jednak o kimś związanym z prawem i o kimś zajmującym się psychologią sądową.

– Ach tak, i do tego ja, spaczony pedofil, taki humorystyczny element, rozumiem.

Westchnęła głęboko po zakończeniu rozmowy. Czy to kropla potu sunie gdzieś między pachą a biodrem, czy to tylko swędzenie? Zrywa górną karteczkę samoprzylepną i zgniata ją w kulkę. Kulka trafia do kosza na śmieci.

Musi się czegoś złapać. Telefon. Mail od antropologa, który przez rok mieszkał razem z plemieniem Indian w okolicy Amazonki, a następnie napisał książkę o swoich przeżyciach. „Dziękuję za zaproszenie”. Oczywiście bardzo chce zostać gościem programu, wszyscy chcą.

Na biurku Annabel leży piórnik pełen szkolnych kredek. Nadszedł czas, aby go splądrować.

Teraz, gdy Alexander Laszlo w zasadzie się zgodził, czeka ją jeszcze jeden telefon do niego: przed rozmową wstępną. Potem będzie musiała się nim jeszcze zająć w wieczór emisji – zaproponować mu coś do picia, zadbać o to, żeby czuł się dobrze. Zrobić wszystkie te rzeczy, w których jest dobra, które zwykle lubi, ale których teraz okropnie się boi.

– Hej, Aurelko. Przyniosłaś może tę płytę DVD? – Ray opiera się pośladkami o blat, pochyla górną część ciała nad biurkiem Annabel i nurkuje w piórniku kredek. Podrzuca jedną z nich i łapie ustami. – No więc? – Mijają trzy kolejne sekundy, zanim w końcu rozumie, o co ją pyta. Łowcy. Sezon trzeci i czwarty. Zapomniała.

– Cholera, przepraszam. Dziś rano panował w domu taki chaos. Jutro, w porządku?

Jedzie rowerem do domu. Styczeń wydaje się zbyt długo trwającym przedłużeniem jesieni. Senna pogoda, zima, która nigdy nie stanie się zimą: smutek zepsutej zabawki. Jako dziecko potrafiła płakać nad zepsutymi zabawkami. Przeszczęśliwa, gdy rodzice kupili nowe baterie, przez co wszystko działało jak dawniej. Niepocieszona, gdy baterie nie pomagały, a mama czy tata mówili: lepiej to wyrzucić.

Ciemne wody rzeki IJ, a nad nimi szare niebo. Żeby w końcu było jasno, jak będę wychodziła z pracy. Niech znów będzie jasno.

Przy światłach sygnalizacyjnych: dźwięk telefonu. Wiadomość na WhatsAppie od Philipa: „Jestem w sklepie, potrzebujesz czegoś konkretnego?”. Właśnie kiedy ma odpisać, światło zmienia się na zielone. Łapie telefon zębami, opiera obie ręce na kierownicy. Dopiero gdy nabiera rozpędu, może pisać dalej. „Dezodorant, skarbie. Jestem w drodze do domu”.

Miasto w godzinach szczytu demaskuje prawdziwego ducha wspólnoty: każdy spieszy się dla siebie, każdy przeklina innych. Droga powrotna jest zawsze bardziej dołująca niż droga do celu; nad głowami wracających do domu drży niebo, panuje ogólna irytacja.

Odgłos ruchu drogowego jest formą ciszy. Słyszysz tak dużo, że właściwie nie słyszysz nic. Daje to przestrzeń do myślenia. Zamartwianie się jest teraz ostatnią rozsądną rzeczą, jaką można zrobić. Ale: czy mógł po prostu oszaleć? Czy o to chodzi? Czy ta rozprawa tak go wtedy zniszczyła, że sam uwierzył w oskarżenia? Z czasów studiów pamięta przypadki, gdy się tak zdarzało. Ludzki mózg jest tak głupi, że można sprawić, że uwierzy we wszystko. A może przez te wszystkie lata naprawdę był pedofilem, który wiedział, jak to ukryć, a gdy go aresztowali, potrzeba zacierania śladów zniknęła? Jeśli tak było, jak to świadczy o niej samej, o jej dziewczęcym ciele z czasów, gdy miała dwadzieścia dwa lata, z małymi piersiami, ale jednak piersiami; nie była chłopcem, ale może po prostu lubił dzieci, i jakie miał fantazje, gdy szedł z nią do łóżka, i czy ona w tamtych czasach goliła się tam na dole, czy dopiero później lub wcześniej, i dlaczego tego nie pamięta?

Trąbi auto. Przejechała na czerwonym. O mały włos by zginęła. Oczami kierowcy widzi własną nieuwagę, a przede wszystkim dziecięcy fotelik znajdujący się na przodzie roweru. Wie, o czym myśli kierowca: nieodpowiedzialna matka. Co mogłoby się stać… gdyby. Próbuje się pozbyć tej wizji.

W domu. W obłoku osłabionego już zapachu Hugo Bossa i przyjemnego potu od pracy wita ją Philip. Posiłek, który zaczął właśnie przygotowywać, pachnie pobudzającym głód roztopionym masłem i czosnkiem; doznanie słoności i pikantności powoli przenika do jej ust, głód.

Przytula się na kanapie do Lydii, która dopiero co zjadła dziecięcą kolację. Kąpie ją i kładzie spać. Jej ciało jest z dzieckiem, a jej umysł z pedofilem. Podczas rozmowy telefonicznej potrafiła utrzymać głos w ryzach, nie pokazywać emocji, zachować profesjonalizm. Mówiła z nonszalancją, swobodnie. Może zbyt swobodnie. Czy mógł pomyśleć, że nic ją nie obchodzi, że zapomniała o tym, co się stało?

I wtedy uświadamia sobie, że w myślach zawsze nazywa go Aleksandrem, nigdy Laszlem, tak jak to mówią o nim w redakcji. Laszlo, pedofil.

Kolacja. Jak jej minął dzień. Ta, która nienawidzi kłamstwa, kłamie, że był to dzień niewarty uwagi.

Na początku związku ludzie mogą sobie opowiedzieć o swojej przeszłości. Po roku jest to nieco trudniejsze, a po ośmiu latach – praktycznie niemożliwe. To, co najpierw, było przemilczane, niech teraz lepiej zostanie ukryte. Pierwotnie temat Aleksandra Laszlo był zbyt bolesny. Później udało jej się przekonać samą siebie, że stał się nieistotny; streściła przecież Philipowi wszystkie swoje szkolne miłości, prawda? No właśnie. Nie ma więc powodu, dla którego miałaby teraz opowiadać tę historię. Za półtora tygodnia Alexander – wróć: Laszlo – pojawi się w telewizji jako jeden z licznych gości tego sezonu. Po swoim wystąpieniu zrobi miejsce przy stole dla kolejnych gości. Po zakończeniu emisji Aurélie wciśnie mu butelkę wina do rąk i zamówi taksówkę. Żegnaj, Laszlo. Następnie pójdzie do domu i znów o nim zapomni, tak jak zrobiła to już wcześniej.

Nie wszystko przemilczała. Kilka lat temu, gdy Philip i jego współpracownicy dostali zaproszenie na kolację w etiopskiej restauracji, na której osoby towarzyszące były mile widziane, powiedziała:

– Etiopia. Wiesz, że kiedyś tam byłam?

– Naprawdę?

– W trakcie studiów. Pojechaliśmy z organizacją niosącą pomoc rozwojową.

– Pomoc rozwojowa? Już to widzę… Ty, wśród tych wygłodniałych, czarnych dzieci z mroczkami przed oczami, ha, ha!

– Ej, no wiesz!

W restauracji Queen of Sheba po raz pierwszy od lat znów spróbowała tej kuchni. Spodziewała się odruchu wymiotnego, ale jej smakowało; nie bała się, że się zatruje. To właśnie pamiętała z podróży: każdy kęs mógł zwiastować chorobę. A może zmyśliła ten strach później, szczęśliwa, że wszystko przebiegło pomyślnie, jedynie ze sporadycznymi biegunkami.

Bała się jednak, że wpadnie w restauracji na jedno z tych Dzieciaków. Absurdalny pomysł. Tak jakby w Holandii mieszkało tylko kilku Etiopczyków, którzy każdego wieczoru jadają akurat w tej konkretnej amsterdamskiej restauracji.

Ostatecznie kolacja stała się momentem pojednania. Do tego czasu widziała Etiopię – i wszystkie skojarzenia z nią związane – jako wirus opryszczki w jej krwiobiegu, wypływający na powierzchnię w postaci palącego wrzodu w nieodpowiednich momentach, a już zwłaszcza gdy jej odporność była słaba.

Ale wtedy w Queen of Sheba z Philipem u boku, z pysznym jedzeniem w ustach, nagle przeszłość wydawała się niewinna i nieistotna. Odczarowała ją. A przynajmniej tak myślała.

W łóżku wrażenia z całego dnia powracają na tle czarnej kurtyny nocy, przeszywanej promieniem niebieskiego światła, zaglądającego do pokoju przez szczeliny między zasłonami. I znów jest pod prysznicem, i powracają przerażające scenariusze z dzisiejszego poranka. Dłoń pozbawiona reszty ciała odsuwa zasłonę prysznicową. Dłoń, która przez tę zasłonę wbija szpony w jej szyję. Istnieje tylko jedno lekarstwo na ten horror: pomyśleć o czymś innym, co przyniósł ten dzień. W przeciwieństwie do dzisiejszego poranka tym razem w jej umyśle pojawia się Laszlo, ale taki jak dziesięć lat temu. Procesor efektów specjalnych w jej mózgu próbuje go postarzyć, moduluje obraz: dodaje zmarszczkę na czole, pozbywa się koloru z włosów, dorzuca zarost, usuwa zarost. Okulary. Jednak bez okularów.

Żadna z twarzy nie jest do niego podobna, ale jak tylko Aurélie kończy zabawę w Photoshopa, ręka powraca. Która może być godzina?

Niebieska poświata telefonu w ciemnościach nocy: 00:53.

***

Lindeboom jest nazwiskiem, które nadali Lydii, gdy zgłaszali jej narodziny w urzędzie stanu cywilnego. Pomysł należał do Aurélie. Philip określił to później jako jej „kolejny histeryczny żart feministek”, ale wtedy ujął swój sprzeciw słowami: „To aliteracja”.

Odparła, że jego nazwisko doprowadziłoby do nieprzyjemnego potknięcia między „a” kończącym imię Lydii i „a” stojącym na początku Achterberg.

– Ty też nie przyjęłaś mojego nazwiska po ślubie – brzmiała jego ostatnia próba protestu.

Zgadza się, choć ta decyzja nie wynikała z feminizmu, ale z niechęci do tradycji. Jej ostatnie słowo:

– Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, Flip.

I w ten sposób dziewczynka została Lydią Lindeboom. Nazwisko wydawało się Aurélie nagrodą, certyfikatem, który można otrzymać, gdy pomyślnie przejdzie się ciążę: tytuł związany z tym certyfikatem nie przeszedł na nią, ale na noworodka.

Czego nie mogła w tamtym momencie przewidzieć, to odkrycie, że to nazwisko obarczyło ją jeszcze większym poczuciem odpowiedzialności za Lydię niż do tej pory.

Lata temu, kiedy miała się ukazać jej pierwsza książka z wywiadami, wraz z wydawcą skakali sobie nawzajem do gardeł w sprawie projektu okładki. Aurélie uważała ją za nieudaną.

– Nie zmienimy jej, Aurélie – powiedział wydawca.

Jej reakcja:

– Jest na niej moje nazwisko, Edgar, nie twoje. To ja za nią odpowiadam.

Lydia jest książką, na której widnieje nazwisko Aurélie jako nazwisko autorki.

Razem z książką siedzi teraz w zatłoczonej poczekalni.

– Pani Lindeboom? – pyta recepcjonistka. Aurélie wstaje z Lydią zawieszoną wokół jej szyi niczym małpka, przyciskającą rozpalony policzek do jej policzka. Rozczulone spojrzenia innych pacjentów z poczekalni.

– Ma też problemy z połykaniem – opowiada lekarzowi rodzinnemu, gdy ten przyciska stetoskop do drżącej, nagiej, rachitycznej Lydii.

– Hmm, hmm – mówi lekarz.

Aby sprawić przyjemność Lydii, przykłada stetoskop również do klatki piersiowej Cejwonego Licka, przytulanki Lydii, która przyszła z nimi do gabinetu, bo również jest chora.

Kiedy lekarz kończy myć ręce, wypowiada niosące ulgę słowa:

– Wszystko wskazuje na to, że to łagodne zapalenie gardła.

– Och, naprawdę?

Na potwierdzenie pojawia się zdezynfekowany uśmiech, po czym lekarz wypisuje receptę w tajemnym piśmie znanym tylko swojej grupie zawodowej: jałmużna dla żebraka.

W domu dzwoni do Philipa. Gula w gardle spowodowana ulgą uwięzła jej na dłużej. Łyk wody pozwolił jej wypłukać nieprzyjemne uczucie.

– Mówiłem przecież, że to nic takiego – odpowiada.

– No tak, nic. Ale ma jednak zapalenie gardła.

Ustalili, że Philip wróci po południu i popracuje z domu, tak żeby ona mogła pojechać do redakcji.

Wiadomość na WhatsAppie do Alice: „To tylko zapalenie gardła, na szczęście”. Odpowiedź: „No widzisz, będzie dobrze. Buziaki, też dla Lydeńki” – o, gdyby tylko mogła kiedyś poczuć nonszalancję Alice…

Gdy razem uprawiały gimnastykę ciążową, Alice zawsze po lekcji paliła papierosa.

– Jeden dziennie – mówiła – nie sprawi przecież, że płód dozna uszkodzenia nerwów. – Wydaje się, że nawet teraz zupełnie nie przejmuje się dobrem swojej córeczki; zupełna obojętność. Kiedy razem wychodzą na miasto, w czasie gdy ich mężowie opiekują się dziećmi, Aurélie sprawdza telefon co dziesięć minut, w razie gdyby z domowego frontu pojawiły się jakieś niecierpiące zwłoki wiadomości. Alice natomiast już na początku spotkania ostentacyjnie wyłącza telefon.

Zdyszana wbiega do Tuin. Ściąga mokrą kurtkę, szuka w torbie telefonu. Dookoła niej gwar stukających klawiatur, ściszonych rozmów telefonicznych, siorbania mocnej kawy.

– Możesz podejść na chwilę do Clary? – pyta Annabel.

Na pewno znów chodzi o dzisiejszy wieczór. Gdyby to zależało od bezdzietnych, rodzice chorych dzieci musieliby pozwolić swojemu potomstwu skonać na rzecz pracy. A jeśli się im to nie podoba, to nie powinni mieć dzieci. Clara nigdy nie powie tego tak wprost, ale widać to we wszystkim, w jej podejściu, słowach: If you can’t stand the heat1, poszukaj lepiej innej pracy albo całkiem ją rzuć.

– Jak się czuje Lydia? – pyta Clara, która wygląda dziś na mniej zmęczoną niż zwykle. Brakuje tej gruźliczej bladości, ogromnych worów pod oczami.

– W porządku.

– Co powiedział lekarz?– Pytanie nie brzmi zbyt zobowiązująco. Na wyraźnie posprzątanym biurku Clary stoi litrowa butelka soku owocowego; napełnia nim dwie szklanki i podaje jedną z nich Aurélie, która następnie krótko streszcza diagnozę.

– Przykro, gdy takie maleństwo jest chore… No cóż, mam nadzieję, że szybko wydobrzeje. – Uśmiech, szybkie spojrzenie na notatnik. – Zmieńmy na chwilę temat… Ten Laszlo… Bertram i Lotte się sprzeciwiają. Nie chcą usiąść przy stole z tym gościem.

Nawet nie potrafią mi o tym sami powiedzieć, myśli po fakcie Aurélie.

– W porządku. Mam do niego zadzwonić i odwołać?

– Tak.

Od Clary wcale nie czuć alkoholu. Może już nie pije? Może dlatego jest taka przyjazna, choć przez syndrom odstawienia powinna być humorzasta. Może jest w ciąży. Czy dlatego przestała pić? Czy dzięki temu w końcu zrozumie sytuację Aurélie?

Ale musi przecież go zobaczyć. Dopiero co przyzwyczaiła się do tego pomysłu. Teraz musi go zobaczyć.

– Właściwie dlaczego?

– Słucham?

– Dlaczego nie chcą usiąść z nim przy jednym stole?

– No więc głównie chodzi o Lotte. Uważa, że to brak szacunku wobec ofiar Nico S. i wobec ich rodziców. Oferowanie takiemu pedofilowi podium. Według mnie ona po prostu nie chce konfrontacji z takim człowiekiem. Wiesz, ma dzieci. Nie muszę ci zresztą tłumaczyć, że to… jak to powiedzieć? Robi się zbyt osobiste?

Na szczęście, myśli Aurélie, pojawia się ten jej sarkazm. Już zaczynała się czuć niezręcznie.

Jeden telefon i po wszystkim. Na chwilę podniesiona pokrywa studzienki kanalizacyjnej. Po zauważeniu smrodu natychmiast zamknięta. Laszlo zareagował spokojnie, może wręcz z ulgą.

– Szkoda. Chętnie bym… chętnie wyjaśniłbym moje poglądy większej publiczności.

– Jasne, wielka szkoda. Może jeszcze będzie okazja.

Nie odpowiedział, a ona nie drążyła. Profesjonalnie się pożegnała. Teraz siedzi przy biurku bez celu, zastanawiając się, dlaczego jest rozczarowana. Przyzwyczaiła się, że goście znikają. Tak to już jest w redakcji: nie wszystkie pomysły da się zrealizować. Ale ten był wyjątkowy: to był jej pomysł. Nie znosi faktu, że teraz już się nie dowie, jak on obecnie wygląda. Jak patrzy na tamte czasy.

Bierze torebkę słodyczy, którą Annabel każdego dnia przynosi do pracy – dziś są to słodkie, anyżowe kosteczki griotten – i wpycha sobie całą garść do buzi. Jeszcze kilka dni temu z niechęcią dzwoniła do Laszla. Teraz nie może znieść tego, że nie wystąpi w programie. To jeden z tych ślepych zaułków życia. A gdy uderzy głową w ślepą ścianę, zawraca i na nowo podąża już dobrze znaną główną ścieżką.

Tylko jak pozbyć się tego ślepego zaułka z głowy?

Wciąż ma jego numer. Mogłaby do niego zadzwonić prywatnie, poza godzinami pracy. Umówić się, trochę pogadać, zadać z tysiąc pytań, które ma mu do zadania, albo tylko dwa najważniejsze: co właściwie się stało i dlaczego?

Z drugiej strony: ten list wysłany do gazety – wycinek nadal leży wyeksponowany na jej biurku – niespecjalnie przywołuje obraz człowieka, z którym chętnie się spotka. Co by to właściwie dało? Nie ma już do naprawienia niczego, co nie zostałoby do tej pory naprawione przez upływ czasu. Dlaczego miałby chcieć odpowiadać na jej pytania, gdy nawet nie dał jej wówczas możliwości ich postawienia? Oczywiście mógł się zmienić, dziesięć lat to dużo…

Sięga po jeszcze jedną garść griotten.

Gdy dociera do domu, widzi Toona stojącego dwa piętra wyżej. Poznaje go od razu po postrzępionej aureoli białych, pierzastych włosów (sąsiedzi z piętra wyżej nazywają go Janem Wolkersem, Philip przejął ten żart). Wyrzuca do kanału całe wiadro brązowego błota, wydając przy tym ochrypłe, niezrozumiałe okrzyki.

Aurélie przypina rower do barierki biegnącej wzdłuż kanału. Nikt z kamienicy nie zna dokładnej historii Toona. W jaki sposób ten nic nieznaczący mężczyzna znalazł się w drogim mieszkaniu w centrum miasta? Istnieje tylko jedno wyjaśnienie: kupił je, gdy był jeszcze przy zdrowych zmysłach. Dopiero potem je stracił. Według ustawy rządowej tacy ludzie nie mogą na stałe zamieszkać w ośrodku zamkniętym. Z perspektywy humanitarnej Aurélie to rozumie, ale ciągle myśli o tym, do czego tak zagubiony człowiek może doprowadzić. Zapomniany niedopałek. Otwarty zawór gazu. Plaga robactwa. Co mógłby zrobić Lydii w chwili nieuwagi.

Zbliża się do Toona z ostrożnością, z jaką tropi się dzikie zwierzę. Nie wystrasz go. Nie podchodź zbyt blisko. Nie ma doświadczenia z pacjentami psychotycznymi. Podczas studiów robiła staż w miejscu, w którym leczono osoby wprawdzie nie całkiem zdrowe, ale w wystarczająco dobrym stanie, by poruszać się po mniej więcej tej samej rzeczywistości co Aurélie. Ale jak radzić sobie z kimś, kto słyszy i widzi to, czego ty nie słyszysz ani nie widzisz?

– Hej, Toon – mówi wesołym, nieupominającym tonem.

Toon ignoruje ją i kontynuuje opróżnianie kosza na śmieci, mimo że niewiele z niego wylatuje. Zapach, który niesie się w jej stronę, jest niezaprzeczalnie odorem odchodów.

– Co robisz, Toon?

Nie patrząc na nią, odpowiada:

– Zawodowi przestępcy zamknęli kanalizację. Zawodowi przestępcy zamknęli kanalizację.

Mniej więcej raz w miesiącu przychodzi pracownik socjalny lub ktoś taki. Wtedy przez następnych kilka dni Toon wydaje się mniej zaniedbany: ogolona twarz, stosunkowo klarowne spojrzenie. Jest bardziej przystępny i mniej strachliwy. Im więcej czasu upływa od ostatniej wizyty, a on prawdopodobnie nie bierze już leków, tym sytuacja się pogarsza. Paranoja się zwiększa. Na nowo zaczyna się nocne liczenie. Znów słychać przez rury, jak przez dwie godziny na okrągło woła „pasz-port!”.

– W takim razie musisz wezwać hydraulika, Toon. Nie możesz przecież… ech, wyrzucać swoich odchodów do kanału. To niehigieniczne.

– Hydraulik jest z nimi w zmowie. Hydraulik jest z nimi…

– W porządku, w takim razie sama do niego zadzwonię. To rozwiąże sprawę.

– Hydraulik jest z…

– Wrócisz do środka, Toon?

– Tak. Tak. Tak. Tak.

Ale on dalej tam stoi, przeskakując z nogi na nogę, jak dziecko, któremu chce się siku. Chciałaby go popchnąć, wybudzić z katatonicznego stanu, ale sam pomysł, żeby go dotknąć, ją przeraża.

Aurélie wchodzi do budynku. Tak jak zawsze, gdy jest sama, wybiera schody zamiast windy. Kiedy mija drzwi do otwartego mieszkania Toona, musi przejść przez ścianę smrodu. Rzuca krótkie spojrzenie do środka, ale jest tam ciemno. Zawsze ma zasunięte zasłony.

Philip siedzi na kanapie z gazetą i filiżanką herbaty. Aurélie opowiada o Toonie i jego koszu na śmieci.

– Biedny, prawda? Zostawiają takiego człowieka na pastwę losu pod pretekstem deinstytucjonalizacji.

– Wcale nie biedny – mówi Philip. – Ten gość jest niebezpieczny dla otoczenia. Nic tylko go zamknąć i uśpić, powiedziałbym.

– Lata pięćdziesiąte się skończyły, Flip.

Po ściągnięciu przez nią butów idą razem do Lydii. Śpi. Aurélie składa delikatny pocałunek na jej ciepłym, ale już nie gorącym policzku.

W kuchni pyta Philipa:

– Jak ona się czuje?

– Nie najgorzej – odpowiada. – Przed chwilą znów była w stanie się zaśmiać.

– Och?

– Tak, opowiadała mi o wizycie u lekarza. O tym, że umył ręce po tym, jak ją zbadał. Zapytała: dlaczego to zrobił, tato? Przecież nie byłam brudna. Wyjaśniłem jej więc: istnieje brud, którego nie widzimy, małe bakteriobestie są wszędzie, również na twoim ciele. Pół godziny później obudziła się z płaczem. Śniły jej się baktełjobetje. Powiedziałem więc: Ale już ich nie ma! Pływają teraz w umywalce lekarza. I nagle roześmiała się do rozpuku.

– Jezu, bakteriobestie – mówi Aurélie – nic dziwnego, że zaczęła mieć koszmary. Jest jeszcze za mała na takie horrory.

– A ty jak byś to wyjaśniła?

– Czy ja wiem. Inaczej. Mniej strasznie. Czasem potrafisz być taki niezgrabny w tych sprawach.

– W jakich sprawach? Co ty, to zwykły gorączkowy sen. Gdyby to nie były bakterie, śniłaby o czymś innym, równie strasznym. Halo?

Idzie do salonu, nie reagując na jego słowa. Nie mam ochoty na dyskusje. Siada przy stole i chowa się w telefonie, w którym niestety nie ma nic ciekawego do odkrycia.

– Tutaj jest prawdziwy świat – mówi Philip, który za nią przyszedł.

Nie odwracając wzroku od telefonu, odpowiada:

– To też jest świat.

Uraza wisi przez resztę wieczoru gdzieś w powietrzu, niczym ciężki do wypędzenia zapach spalonego jedzenia. W łóżku dokonują próby pojednania, ale ta zostaje przerwana w połowie przez wybuch płaczu Lydii. Bakteriobestie znów atakują.

***

Przez dwie kolejne audycje pracuje na wieczorną zmianę. Przyjmuje i dba o gości, z którymi przeprowadziła już rozmowy wstępne. Jeśli jest potrzeba, to podczas emisji kieruje rozmową z reżyserki, w razie potrzeby dając prezenterom instrukcje przez słuchawki. Po wszystkim drinki. Wraca do domu padnięta. Natłok wszystkiego sprawia, że łatwo jej wyrzucić Laszla z głowy, ale zamglone i złowrogie niczym pierwsze oznaki grypy poczucie niepokoju pozostaje.

Nie może się doczekać weekendu: czasu na zastanowienie. Jest niemal zachwycona, gdy Philip przypomina jej w piątkowy wieczór, że następnego dnia mają odwiedzić jego rodziców. Nie są to szczególnie mili ludzie i w dodatku mieszkają daleko, w okolicy Nijmegen, w ogromnej willi. Kiedyś była w stanie wymówić się od wizyt u teściów, ale od narodzin Lydii nie jest to możliwe. Babcia i dziadek domagają się odgrywania swoich ról.

Dwie siostry Philipa również przyjadą z mężami i dziećmi. Aurélie kocha wiele aspektów macierzyństwa, ale nie przebywanie z innymi matkami i rozmowy o byciu mamą, a zwłaszcza rozmowy z matkami, które mają tak odmienny od niej styl wychowywania. Ona bywa odrobinę nadopiekuńcza – siostry Philipa to histeryczki. Oprócz tego istnieje też rodzinny zwyczaj wyłączania telefonów przy wejściu i zostawiania ich w półmisku na owoce w salonie. Wszystko po to, by jeszcze bardziej podkreślić poczucie uwięzienia, odcięcia od świata zewnętrznego.

Tego sobotniego poranka jest jednak spokojna. Wystroiła się i – gdy tylko otworzono sklepy – kupiła prezenty dla całej rodziny. Związała czerwoną kokardą blond włosy Lydii, która zdaje się, już pozbyła się zapalenia gardła. Ubrała ją w białą sukienkę.

Wiadomość na WhatsAppie od Alice: „Trzymaj się tam na wschodzie! Trzymam front zachodni. A. opiekuje się D., więc mogę dziś zaszaleć!”.

– Tato, jestem ksienicką! – chwilowo poddała walkę z „r”, „rz” „ż” i „cz”. Lydia zazwyczaj całkowicie pomija te głoski w wymowie, oprócz momentów, w których szuka Cejwonego Licka albo jest oblegana przez baktełjobetje Wówczas wyraźnie wymawia „r” oraz „cz”. Zatem ksienicka. Pytanie, czy tata się z nią oeni. Nie, tata już się oenił z mamą.

Lydia w swoim uroczym ubranku… Teraz jeszcze można ją tak ubierać. Gdyby pojawiła się w takim stroju za dziesięć, dwanaście lat, zostałaby w parku nieodwracalnie zrzucona z roweru, a następnie zaciągnięta w krzaki przez jakiegoś zafascynowanego Lolitami zboka.

Aurélie odsuwa od siebie te myśli. Dziś chce się czuć dobrze i udaje się jej to: przez cały weekend nie myśli o napadach w łazienkach, gwałcicielach w parkach, etiopskich zatruciach pokarmowych, piszących listy czytelnikach gazet. Aż do poniedziałkowego poranka, gdy na nowo rozpoczyna się tydzień pracy.

– Z tej strony Alexander.

Natychmiast się prostuje. Komórka odsunięta na bok, karteczki samoprzylepne w zasięgu ręki, jest tu gdzieś długopis? Uciszanie Annabel palcem wskazującym, hełm założony, przyłbica opuszczona, tarcza przy klatce piersiowej, gotowa do walki.

Tylko nie to.

A jednak, całe szczęście.

Tylko nie to.

A jednak, całe szczęście.

– Co mogę dla pana zrobić? – Jej głos przedstawicielki obsługi klienta kryje zmieszanie, jak gdyby dopiero co obudziła się z potajemnej popołudniowej drzemki.

– Chciałbym coś z tobą omówić.

Ray i Freddy wchodzą do Tuin, niosąc żebrowaną rurę, a może mocno ściśniętą sprężynę albo coś podobnego. Nie widzi zbyt dobrze, ale przedmiot nie jest lekki. Obaj chwieją się na boki, jak kraby z lekko ugiętymi w kolanach nogami oraz z napiętymi mięśniami ramion.

– Aurélie?

Przedmiot, który okazał się rurą przymocowaną do płaskiej okrągłej podstawki, zostaje umieszczony w otwartej przestrzeni pomieszczenia. Teraz wyłania się Valeria z globusem w rękach, zrobionym z – tak to stąd wygląda – miękkiego plastiku. Być może z gumy. Globus zostaje przykręcony do rury.

– Tak… Słuchaj, jestem w pracy. Jestem okropnie zajęta.

– Rozumiem – odpowiada głos Aleksandra Laszlo, podczas gdy Ray jako pierwszy zadaje mocny cios globusowi, który następnie odskakuje i natychmiast wraca na miejsce. – Ale to ważne, Aurélie. Nie moglibyśmy się spotkać w przerwie na lunch? Ja stawiam.

Z trudem powstrzymując się od śmiechu – ponieważ oprócz Aurélie więcej osób rozmawia przez telefon – współpracownicy po kolei zajmują miejsce przed kulą bokserską, by zadać cios. Żałosna zabawa. Niezależnie od tego, w jak modnej branży pracujesz, życie biurowe zawsze zmusza wszystkich do infantylności, do młodzieńczego sprzeciwu. Do boksowania w redakcji. A jednak Aurélie też ma ochotę przywalić globusowi.

– W środy jestem wolna – mówi szybko, zanim się rozmyśli.

1984

I

– Dzień zaczyna się od liczenia zmarłych.

Henri Buijink powiedział to z udawanym znudzeniem w głosie, ale jego słowa i tak zachowały swoją moc. Wypił duży łyk jasnego piwa.

Mój dzień zaczął się od liczenia plusów i minusów w wiadomościach giełdowych z porannej gazety. Nawet teraz, gdy byłem „tymczasowo na emeryturze”, robiłem to dalej. Jeden z ostatnich zwyczajów w życiu, z którego większość nawyków już została wyrugowana.

– Brzmi dobrze – powiedziałem, bo nie chciałem, by jego nonszalancja wywarła na mnie wrażenie. – Dobry początek to połowa sukcesu. – Lubiłem go, Henriego, ale nieco zbyt poważnie wcielał się w rolę twardego lekarza. Jeden z tych ludzi, których nic nie zdziwi, nawet jeśli połowa świata wokół niego umiera.

Kontynuował niewzruszony:

– Po pozbyciu się umarłych mogę zabrać się do pracy. Zobaczyć, czy wśród żywych jest jeszcze ktoś, kogo można uratować. Najpierw niemowlęta i małe dzieci: wyliczyć BMI, określić, jak bardzo są niedożywione. Niektóre mogę sobie od razu odpuścić. Inne dostaną kroplówkę. Potem przyjdzie kolej na rodziców. Podamy im leki. Czasem trzeba ich zoperować. W prawie wszystkich przypadkach jest to bezcelowe. Nie da się wyleczyć chorego organizmu, jeśli najpierw nie dostanie jeść. Ale dobra… Jedzenie, tego tam nie ma.

Poza moją głową w parku szalał letni dzień, ale w środku niej chmura przysłaniała słońce. Czasem jedno zdanie – nie wiedzieć dokładnie dlaczego – wystarczy, żeby całkowicie zmienić nastrój.

Jedzenie, tego tam nie ma.

Jasne jak słońce. Jak prosty może być problem?

Nasze spotkanie rozpoczęło się od niezobowiązującej rozmowy. Zajęci karierą, trochę się od siebie oddaliliśmy. Nie widziałem Henriego od dobrych kilku lat. I wtedy nagle, gdy czytałem książkę, siedząc na tarasie przy ‘t Blauwe Theehuis w Vondelpark, klepnął mnie w ramię, mówiąc:

– Tutaj jest prawdziwy świat, Laszlo.

To musiało być gdzieś w czerwcu tego roku, roku nierozerwalnie związanego w naszej kulturze z Orwellem i jego książką o wszechwładnej dyktaturze, która w wielu miejscach na świecie w mniejszym lub większym stopniu stała się rzeczywistością. W tych miejscach nie czytają jednak brytyjskiej fikcji.

Hendrik Frederik Buijink i ja. Znaliśmy się od czasów szkoły średniej. Po egzaminach końcowych utrzymywaliśmy kontakt, mimo że on poszedł na medycynę, a ja na ekonomię. Byliśmy typowymi uczniami elitarnego liceum: mój ojciec był bankierem, a jego prowadził prywatną klinikę. Ale przynajmniej pod jednym względem różniliśmy się od naszych kolegów z klasy – i to właśnie dzięki tej różnicy odnaleźliśmy siebie, dzięki naszej niechęci do ideologii marksistowskiej i maoizmu, które tak podziwiali nasi rówieśnicy. W moim wypadku było to raczej oczywiste, biorąc pod uwagę moją przeszłość. W wypadku Henriego to bardziej kwestia charakteru: nie był młodzieńcem, który czułby potrzebę sprzeciwiania się swojemu głosującemu na liberałów ojcu. Jego jedynym aktem sprzeciwu było to, że ku wielkiemu rozczarowaniu rodziców nie chciał rozpocząć automatycznie specjalizacji, co w tamtym czasie, kiedy to miejsc na staż brakowało, stanowiło niebywały przywilej. Nie, wybrał wolontariat w organizacji pomocy rozwojowej i wyjechał do Afryki, dokąd z reguły trafiali ci, którzy nie dostali się na specjalizację.

Dla niego to nie był plan awaryjny; to był czysty idealizm.

Ja również nie do końca poszedłem w ślady ojca, bo chociaż po ukończeniu studiów podjąłem pracę w banku inwestycyjnym (nie, nie w tym należącym do Laszla seniora): zarządzanie portfelem najważniejszych klientów, porady inwestycyjne, plusy i minusy… ale beztroska radość z żonglowania pieniędzmi, którą mój ojciec zawsze wesoło okazywał, była mi obca. To była praca. Dzięki niej mogłem dobrze zjeść, zapłacić podatki, zostawało mi na drogie zegarki i szybki samochód, a gdy miałem dziewczynę, mogłem obdarowywać ją drogimi ubraniami i biżuterią. Nagród rzeczowych miałem w bród, ale praca w sama sobie pozostawiała mnie obojętnym.

Nie, nie praw mi frazesów o tym, że pieniądze szczęścia nie dają. Nie mów mi, że wiodłem powierzchowne życie. W moim rzadkim wolnym czasie zagłębiałem się w sztukę i kulturę. Obserwowałem uważnie politykę, zarówno krajową, jak i międzynarodową. Nota bene pracowałem w banku, w jednym z najważniejszych mechanizmów ekonomii wolnego rynku, która – w przeciwieństwie do krajów, gdzie komunizm dyktuje stan rzeczy – w dużej mierze doprowadziła do wolności indywidualnej i wspólnego dobrobytu. Nie miałem się czego wstydzić. Tylko, jak wielu młodych ludzi, którzy w szkole i na uniwersytecie zdobywali najwyższe noty, całe życie miałem przeczucie, że jest mi przeznaczone coś wielkiego. Jakieś odkrycie, rewolucja w mojej dziedzinie. Jakieś wyjątkowe osiągnięcie.

W wieku dwudziestu siedmiu lat wziąłem ślub. Była to próba zachowania się jak dorosły, ale małżeństwo okazało się pomyłką. Nie pasowałem do niej i według mnie ona również nie pasowała do mnie; po prostu nie byliśmy dla siebie stworzeni. Rozwiedliśmy się za porozumieniem stron. Moja eks miała na tyle rozsądku, że nie rościła sobie praw do nieruchomości przy Keizersgracht, którą przejąłem po rodzicach po ich przeprowadzce do Wassenaar.

Mimo wszystko rozwód wywołał we mnie wiele emocji, nie tylko smutek. Zostałem sam w tym wielkim domu przy Keizersgracht. Być może owładnięty nagłym poczuciem wolności postanowiłem zwolnić się z pracy.

Miałem trzydzieści lat. Żadnych planów. Tylko czas. W końcu znalazłem czas, żeby się zastanowić nad moim prawdziwym przeznaczeniem w życiu. Mogłem podróżować, ale już tak wiele świata zwiedziłem, że nie ciągnęło mnie do tego; pragnąłem podróżować w jakimś celu. Mogłem pójść śladami mojej matki: skończyć paleontologię ze specjalizacją z historii i przodków rasy ludzkiej. Rozgrzebywać ziemię, odkrywać. Albo mogłem też iść w politykę. Pod względem ekonomicznym były to ciężkie czasy, a polityka oszczędnościowa chrześcijańskich demokratów wielu ludziom nie odpowiadała. Również tam były dla mnie możliwości, ale nie spieszyło mi się: najważniejsze, żebym znów bez zastanowienia nie dał się ubrać w kaftan bezpieczeństwa, tak jak lata temu, gdy wybrałem studia ekonomiczne.

Pieniędzy miałem pod dostatkiem. O to chwilowo nie musiałem się martwić.

Moja sytuacja wyglądała tak już od dobrych sześciu miesięcy – i wtedy Henri stuknął mnie w ramię na tym tarasie.

Objęliśmy się, dosiadł się do mnie, zamówiliśmy jasne piwo i coś na ząb. Zapytał o żonę, a ja opowiedziałem mu o rozwodzie. Zapytał o pracę, a ja opowiedziałem mu o odejściu z pracy.

– I co teraz?

– Spokojna starość – odpowiedziałem. – Zastanawiam się nad lepszym życiem. A ty? Co wyprawiałeś, odkąd cię ostatnio widziałem?

– Dopiero wróciłem z Etiopii – odparł. – Pracuję tam teraz dla World Medical Care. Słyszałeś o tym kiedyś?

Kiwnąłem głową. Przypomniało mi się, jak nasz wspólny znajomy mi o tym opowiadał. W ostatnich miesiącach zdarzało mi się też od czasu do czasu słyszeć tę nazwę w wiadomościach. Odważni goście, ci z WMC, aktywni przede wszystkim na obszarach objętych wojną. Sytuacja w Etiopii była mi w znacznym stopniu znana. Czasami rozmawiałem o niej z ojcem, omawialiśmy tak wszystkie kraje cierpiące na Chorobę Marksa. Kiedy gdzieś wybuchała rewolucja, od razu łapał za telefon:

– Znów zdobywają teren, łajdaki!

Naszą relację ojciec–syn chyba najlepiej można podsumować jako: wspólne przeklinanie rewolucji czerwonych.

– Wszystko wymknęło się tam spod kontroli – powiedział Henri.

– Wojna domowa?

– Tak, to też. Ale to, co teraz najważniejsze, to susza. Okropny głód. I tak od miesięcy. – Zanurzył mięsną kulkę bitterbal w musztardzie, a następnie włożył ją do ust. Przepłukał usta łykiem piwa, a jego dłonie zajęte były gestykulowaniem. – Rosjanie nic sobie z tego nie robią. Kilka milionów zmarłych w tę stronę czy w tamtą nie ma dla nich znaczenia. A Amerykanie nie mają ochoty żywić komunistów.

Przeczesał ręką włosy, które wydawały się teraz jaśniejsze niż wcześniej. Może to kwestia afrykańskiego słońca, a może to dlatego, że kontrastowały z kolorem świeżo opalonej, niczym croissant, twarzy.

– I co dalej?

– Dalej nic. Cóż, mają jakąś komisję… Rehabilitation and Relief Commission2. Pisane wielkimi literami. Brzmi dobrze. Utworzyli też w kraju kilka obozów pomocy. Żeby dystrybuować jedzenie. Ale nie ma czego dystrybuować. I zostaje tylko ten całkowicie bezsilny klub, RRC. Rząd ich nie słucha. Pułkownik Mengistu, wielki sternik, twardo neguje to, jak wielkie zagrożenie stwarza ta sytuacja, bo chce niedługo świętować… dziesiątą rocznicę rewolucji… ta impreza oczywiście nie może zostać zepsuta przez głodnych obywateli.

Przez zęby wycedziłem tylko „tssss”, choć słuchałem jego relacji, tak jakbym słuchał wiadomości: z zainteresowaniem, ale bez zaangażowania. Ciągle zastanawiałem się nad różnicami między jego życiem a moim. On w ogarniętych burzą regionach świata, a ja wciąż w bezpiecznym Amsterdamie.

– Co możesz tam właściwie zdziałać jako lekarz?

– Nic, stary. Ten obóz, w którym byłem, to absolutne piekło.

Komunizm jest symbolem głodu. Tak zawsze mawiał ojciec.

– Ci przestępcy zdołali zrobić dla ogółu jedynie to, że ich ludzie wspólnie głodują.

Do klęski głodu w Tatarstanie z 1921 roku doszło dzięki wspaniałym ustawom rolnym Lenina. Miliony zmarłych podczas Hołodomoru w Ukrainie w latach trzydziestych: duma Stalina. Wielki skok naprzód Mao Zedonga: miliony, miliony, miliony śmierci głodowych. Ile razy słyszałem takie wyliczanki podczas spotkań i imprez, po jednym kieliszku za dużo? Pijackie słowa pozbawione konkretnych działań.

Zamknąłem oczy przed ostrym, popołudniowym słońcem, gdy Henri opowiadał o obozie. Tam, w czerwonym świecie pod moimi zamkniętymi powiekami, próbowałem sobie wyobrazić kraj, o którym mówił. Byłem już kiedyś z rodzicami w Afryce – Egipt, Maroko, Nigeria – ale to były wyjazdy biznesowe mojego ojca, do których dołączył krótkie wakacje dla mnie i matki. Business and pleasure3. Jak wyglądało życie na afrykańskim kontynencie poza stolicami, luksusowymi resortami i turystycznymi atrakcjami, wiedziałem tylko z wiadomości. Wojna domowa – zazwyczaj do tego się to sprowadzało. Najpierw walka z kolonialnym ciemiężcą, a jak tylko udało się go wygnać, różne grupy etniczne rzucały się na siebie. Znałem dziesiątki rewolucji dzięki komentarzom ojca, którego aprobata dla nich zależała od tego, czy były zainspirowane marksizmem. Mozambik? Niedobrze. Kenia? Do zaakceptowania. Etiopia? Niedobrze.

Jednak ten kraj musiał być czymś więcej niż kolejnym pustkowiem zniszczonym przez walkę o wolność i przez wojnę domową – choćby dlatego że jego przeszłość nie była kolonialna, lecz imperialna. Komuniści w połowie lat siedemdziesiątych wypowiedzieli wojnę nie europejskim tyranom, ale komuś z ich własnego ludu: Hajlemu Selasjemu. Jako dziecko słyszałem opowieści o wielkim cesarzu, które – patrząc z perspektywy czasu – prawdopodobnie opierały się raczej na legendach niż na historycznych faktach. Wszechmogący władca, jakiego można spotkać w zasadzie jedynie w bajkach.

Potem przypomniałem sobie, jak zachwycona była moja matka, gdy gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych na północy Etiopii odnaleziono kopalne szczątki Lucy.

– Mają ponad trzy miliony lat – prawie wykrzyczała to, kiedy pewnego wieczoru przyszła do mojego akademika z garnkiem gulaszu, przygotowanym przez panią Gabor.

– Starsze niż neandertalczycy? – zapytałem.

– Sándor! – zawołała oburzona opadającym zainteresowaniem jej dziedziną nauki. – O wiele starsze! Kiedyś wiedziałeś takie rzeczy…

Z pewnością próbowałaby tam pojechać, gdyby w naszej rodzinie od czasów ucieczki z Węgier nie panował bojkot komunistycznych rządów. Zrozumiałe po tym, co przeżyli rodzice, ale myślałem czasem: to tchórzliwe. Zachowanie unikowe. Bo co dawał ten bojkot? Staliśmy rozwścieczeni na linii bocznej, byliśmy jak ludzie, którzy nienawidzą piłki nożnej, a mimo to wciąż oglądają każdy mecz pokazywany w telewizji. Bezsilna nienawiść.

Kto by mi coś zrobił, gdybym teraz, w 1984 roku przerwał bojkot? Mój ojciec? On sam po śmierci mojej matki już się właściwie poddał.

A jednak.

Nie. To było złudzenie, letnia fantazja. Widziałem siebie tam, otoczonego głodnymi biedakami w łachmanach, stojącymi w kolejkach z pustymi talerzami w ręku. I ja, nakładający z wielkiego gara porcje nieatrakcyjnej, ale zjadliwej warzywnej lub mącznej papki.

Pracowałem w jednej z komór serca przemysłu pieniężnego, a teraz miałbym nagle przejmować się najbiedniejszymi?

– Ale dobra… Jedzenie, tego tam nie ma.

Ponownie otworzyłem oczy i spojrzałem na Henriego. Włożył właśnie ostatnią kulkę bitterbal do ust. Palcem wskazującym zebrałem resztki musztardy i go oblizałem. Musztarda paliła mnie w język, a słońce w głowę, która była lekko odurzona od piwa i letnich, ziołowych zapachów.

– Poddajesz się? – zapytałem.