Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyczulona na detal, wielowątkowa opowieść, która daje głos słabszym i pomijanym, wywija niejednoznacznością i wciąga czytelników w nieoczekiwane pułapki narracji. Zmagania kobiety, która w trakcie rozprawy alimentacyjnej szuka pomocy żywnościowej i napotyka iście kafkowskie biurokratyczne przeszkody. Akcja rozgrywa się w placówkach opieki społecznej, szpitalach, jadłodajniach dla ubogich i innych ponurych miejscach. Bohaterka postrzega rzeczywistość przez pryzmat głodu, kreśląc krzywy, chwilami surrealistyczny obraz. Wędruje po mieście – Krakowie nieturystycznym, Krakowie wykluczonych – i zagarnia do swojej opowieści wiele głodnych istnień, nie tylko ludzkich. Jednak do opisu ludzi, którzy wypadli poza bezpieczną fasadę rzeczywistości, Iwona Bassa nie używa tonu martyrologicznego czy publicystycznego – wybiera drogę absurdu, czarnego humoru, słownego animuszu i poetyzacji języka. Kolejny świetny debiut z Połowu Biura Literackiego!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.
Dzień dobry, to ja, Jerzy właściciel, trzeba by wreście zapłacić czynsz za listopad, umowę najmu my spisali. Już po czasie, a pieniążki potrzebne bardzo. Tak że tego. Tak być to nie będzie.
– Otwierać, tu inkasenci z elektrowni! Poznajesz ten papier? To rachunek za prąd, termin płatności zalałaś kawą i udajesz, że minął miesiąc, a już przeleciały trzy. Za darmo to boli gardło.
– Jest tam kto? Moje nazwisko mgr Marianna Błońska, bibliotekarka z wypożyczalni na Rajskiej. Żądam zwrotu woluminów przetrzymanych dwieście trzydzieści siedem dni, dwadzieścia groszy za każdą jednostkę zwłoki. Widzę, że Rozmowy o śmierci i umieraniu Kübler-Ross wciąż nieprzeczytane.
– Halo, kanar z ósemki się kłania i jego kolega Zbyszek, MPK Kraków, wlepiamy gapowiczce mandat za jazdę na trasie Bagatela–Biprostal.
– Cześć, poznajesz mnie? Magda Makowska, twoja przyjaciółka. Chciałam cię zapytać, czy w tamte wakacje spałaś z moim Rafałem?
Magdo, Magdo, jaki on tam twój. On był kwiatu lipy, zapachu miodu.
Dobijają się do drzwi, walą pięściami – zapłacę, za wszystko wam zapłacę, potrzebuję tylko więcej czasu, jak te urządzenia o długim okresie rozruchu, co się wolno nagrzewają.
Tu Ministerstwo ds. Uchylania Się Od Rzeczywistości. Ręce do przodu, zakuwamy cię w kajdanki.
Nie, nie mam przy sobie ani w sobie żadnych substancji odurzających, kiedyś całe mnóstwo, aż mi chlupotało w układzie nagrody, na wyspach Langerhansa, w beleczkach wątrobowych. Teraz jestem czysta, pod każdym względem, ascetyczna.
Patrzymy na siebie z Chlebkiem. Skąd dzieci biorą takie gały? Ciii – kładę palec na ustach. Zaklejona plastrem szyba drży, gotowa zdradzić naszą obecność.
Nie oddychaj tak głośno, nie sap.
Po drugiej stronie wizjera głowa większa od reszty ciała krzyczy:
– Proszę otworzyć! Proszę mnie wpuścić!
Przygotowałam dla pani superofertę: oto kalendarze strażackie, tysiące kanałów w abonamencie, noże, co przetną nawet kamień.
Halo, zalała mnie pani, cały sufit przecieka!
Przepraszam, spłuczka w toalecie się zacięła.
– Dzień dobry, nazywam się Zuzanna Grzybowska, jestem kuratorem sądowym. Czy składała pani pozew o alimenty?
– Ach, tak – spadam na ziemię. – Proszę.
Kiedy Zuzanna wchodzi, deska w podłodze skrzypi, zamek się zacina, klamki odpadają, kubek się przewraca i wylewa zimną kawę na akty urodzenia i wezwania do zapłaty, noga od stołu się urywa. Błogosławiona Salomeo, któraś mieszkała w oficynie tej kamienicy w 1920 roku – jak informuje tabliczka, za którą uschły kwiatki – zmiłuj się nade mną, zrób coś z tym! Ale Zuzanna, z patologiami za pan brat, nie potyka się o próg, nie wybija sobie zębów.
– Proszę, niech pani siada – pozostawiam jej wybór pomiędzy zarwaną wersalką a krzesłem bez oparcia. Szafa nie wytrzymuje napięcia i obrywa się z zawiasu, drzwiczki uchylają się, skarżąc, że ukrywam w środku kochanka. Wybiera wersalkę.
Może coś do picia – chciałabym zaproponować, ale licho wie, co piją kuratorzy, kuratorowie, na pewno atrament prosto z kałamarza, ale czy kawę Fort? Pewnie zażąda jeszcze mleka i cukru. Gdzie się podziała ta cholerna łyżeczka?
Ona tymczasem rozkłada formularze, na których zaraz spisze historię mojego upadku. Po co pani taka wielka torba – boję się zapytać. Żeby ci zabrać dziecko. Wywieźć je do placówki z metalowymi kubkami i lastrikową podłogą, którą szoruje się szmatą nadzianą na szczotkę.
Chlebek przytaszczył książkę o piratach – czytaj mi, nie teraz – wyciska dwie wielkie łzy.
– Znajdź czterech korsarzy z rudą brodą – łamię sobie język – dwóch z hakiem zamiast dłoni, jednego z papugą na ramieniu.
– A więc rozstała się pani z ojcem dziecka, Wojciechem – zaczyna Zuzanna. – Co było powodem?
Zerka na mnie znad kwestionariusza, w którym ma ułożone gotowe pytania oraz pozostawione okienka na odpowiedź. Ja nie mam gotowych odpowiedzi. Staram się mówić tyle, ile wydzielono miejsca na kartce, małymi literkami.
– Jest! – Chlebek złapał pirata z rudą brodą.
– Dzień dobry, nazywam się Beata z opieki społecznej, właśnie wyjechałam w teren, żeby przeprowadzić wywiad środowiskowy. Gdzie mogę rozłożyć te papiery? – Wskazuję wersalkę albo krzesło bez oparcia. Wybiera krzesło. – Jak się pani miewa po śmierci mamy?
– To tata umarł – sprostowałam.
Stają nade mną Zuzanny i Beaty, z okularami, z lupami, oglądają pod światło.
Rozbierz się – nakazują, więc ściągam ubranie – jeszcze biustonosz – pośpieszają – majtki też. Przybliżają szkło. Ale okaz – mruczą pod nosem. Dlaczego nie gospodarowałaś rozsądniej tym zasobem?
Dziewczyny, ja inwestuję tylko w ryzykowne interesy, przedsięwzięcia na skraju przepaści. Jeśli nie grozi krach, to żadna frajda, nie ciągnie mnie. Lecę tam, gdzie bankructwo wisi w powietrzu, gdzie czuć je na kilometr, lecę jak ćma do żarówki, jak chmary robactwa spod znaku nocy.
– Gdzie on teraz jest? – pyta Zuzanna.
– Gdzie przebywa pan Wojciech? – chce wiedzieć Beata. – Co się z nim dzieje?
Wojtuś zbiera jagody na polanie w lesie pod Brzeskiem, jagody słodkie i jagody wilcze. Aby się otruć – tłumaczy zza krzaka – nie wystarczy trucizna, potrzebna jest jeszcze reakcja psychiki, przerażenie, rozumiesz, zgoda na to, by substancja zadziałała, uznanie jej praw. Finalny akt zatrucia to zawsze wypadkowa sił, interakcja.
2.
Drzwi do pokoju numer sześć ani drgną.
W środku pstrykają zszywaczami, kląskają dziurkaczami, unoszą i opuszczają klapę ksera. Ja przyszłam bez instrumentów, twardych argumentów: tłuczków, moździerzy, wypuszczam tylko powietrze przez nos, szuram podeszwą, wyłamuję palce w stawach.
Beata Piasecka – skaczą litery w ramce – starszy pracownik socjalny filii IV opieki społecznej w Krakowie. Co kryje się za tą etykietą? Żyleta, co ostrzy ołówki, by cienkim jak igła gryflem przebijać formularze, schematy, rubryki (adres zameldowania, data urodzenia), czy gumka myszka od wymazywania, puszczająca oczko zza niszczarki, tych i owych dokumentów się pozbędziemy? Próbuję wyrobić sobie tę piaseckość, no chyba że przypadnie mi w udziale Halina Maciąg, która właśnie siorbie kawę z nierdzewnego kubka, podzwaniając blachą o zęby.
– Niech sobie sama wielce mądra urzędniczka idzie do tej roboty, jeśli to ją interesuje. Zmywanie w restauracji, siedem złotych za godzinę! – kobieta rozczapierza dłonie. – Pani patrzy, po jednej zmianie palce mi popękały, paznokcie całe w drzazgach!
Oni grają na maszynie, dźwignią zwalniają wózek, pokrętłem schodzą a capite. Dzyń! – ostrzegają na marginesach.
– Pani Ziółkowska! – rozlega się głos z szóstki, a ta z powyłamywanymi kikutami wstaje, nagle obłaskawiona, poprawia fryzurę, przekracza próg i znika.
Skradam się, żeby podsłuchać, z czego pytają na tym egzaminie, a wtedy drzwi odskakują bez ostrzeżenia, zatrzymują się na czubku mojego nosa.
– Pani do mnie?
– Ja? Nie, nie. Ja... ja do... innego. Kogoś.
– A do kogo konkretnie?
– Oj, nnie pamiętam w tej chwili nazwiska...
– Aha – unosi brew. – Nie pamięta pani.
– Zaczekaj! – chcę krzyknąć, dogonić ją, udobruchać, oczarować i uwieść. – Jaka tam pani, przejdźmy na ty, wypijmy brudzia – wyciągam dłoń do jej pleców i potylicy, ale bierze zakręt i przepada, gdzie nieupoważnionym wstęp wzbroniony.
Gwałtownie załamuje się poziom cukru we krwi, umierają węglowodany.
Na nikogo nie czekam. Nikt nie czeka na mnie. Pierwszy raz tu przychodzę, nie wiem nawet, którędy do WC, nie wiem nawet, czy w ogóle znajdę tutaj WC, a przecież strasznie ciśnie mnie pęcherz.
A jeśli to była ona, Beata Piasecka? Wróci tajnym przejściem, tylko dla personelu, okręci się w fotelu na kurzej nóżce, a karteczki samoprzylepne sfruną i ułożą się w aureolę nad jej głową, kiedy wreszcie zdołam wejść do pokoju numer sześć, w płaszczu pękniętym pod pachą, a każdy guzik inny.
Dlaczego nikt nie może się domyślić, o co mi chodzi? Dlaczego o wszystko trzeba składać wnioski? Chodzić, tłumaczyć, prosić, wyjaśniać? Skąd na świecie tyle martwej, zimnej materii, skał i kamieni, mas lodowatej wody o znacznym zasoleniu, a tak mało żywych, czujących istot z układami nerwowymi?
Drzwi znów się zatrzasnęły.
Od wejścia dzieli szereg czynności – wstać, nacisnąć klamkę, skierować ją w dół, a potem ku górze – a każda pożera tysiące kilodżuli energii, oporuje tarciem i grawitacją.
Korytarz się wyludnił, Ziółkowska piłuje paznokcie nad popielniczką, referenci upychają papiery do szuflady, strzelają gumkami, prostują spinacze.
Schemat rozbijają dwie dziewczyny, biegną do okienka kasy, my po zasiłki rodzinne, listopad. Laski – zdumiewam się – twarze wam się świecą, macie pod skórą zamontowane żaróweczki, diody LED. One nie przepalają się od razu, gasną punkcik po punkciku. Pewnego dnia przekraczasz próg i robi się ciut ciemniej.
Zbieram odwagę w nadgarstkach i uchylam drzwi.
– Proszę – kobieta zachęca gestem do wejścia i wabi srebrną strzałką w dłoni, po chwili dociera do mnie, że to długopis. Na czoło spada odrysowana od linijki grzywka, żaden niesforny kosmyk nie wymyka się spod kontroli. – Słucham.
– Znalazłam informację, że istnieją takie punkty rozdawania żywności, gdzie można po prostu dostać... jedzenie – głos bulgocze w krtani jak woda w zapowietrzonym kranie. – I chciałabym się dowiedzieć... jeśli to w ogóle możliwe... co trzeba zrobić, żeby uzyskać tam skierowanie... albo jak to w ogóle funkcjonuje. I czy ja się kwalifikuję. A jeśli nie, to czy jakaś inna forma pomocy...
Owszem – przytakuje geometryczną fryzurą – prowadzimy taką działalność. Można skorzystać.
W świetle pochodni zakapturzone postaci dźwigają skrzynie, toboły, wory, sypie się ziarno, rozkrawa miąższ. Odzywają się rzadko, język wyrzucają szorstki i spiczasty, łuszczący się od spółgłosek.
Nie wiedziałaś? Wszyscy wiedzieliśmy.
– W tym celu musimy wypełnić wniosek – plik kartek rozkłada się jak wachlarz. – Zgromadzić dane o pani sytuacji.
Przebiera palcami w stosie formularzy, ona wie, które rubryki wypełnić, czego domaga się procedura SQ250, recytuje załączniki, zrobiła magistra z administracji i pracy socjalnej, tymczasem ja dryfuję na drugim brzegu biurka, wszystko pozaczynałam, niczego nie obroniłam, wróbel wije gniazdo w moich włosach, wplata połamane gałęzie, zwiędłe pióra.
– Może nawet zasiłek celowy będzie się pani należał – to chyba dobra wiadomość, ale boję się zapytać, w jakim celu się go przyznaje, pewnie odbycia korepetycji z życia: zajęcia wyrównawcze dla opornych.
Czy posiadam gospodarstwo rolne, renty, darowizny, spadki?
Nie, żadnego z powyższych.
Ekwiwalent, deputat, ryczałt?
Tak, jestem świadoma odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych oświadczeń.
Kwota, zaopatrzenie, depozyt?
Zwalczanie ubóstwa, dziennik ustaw, pozycja 882 z późniejszymi zmianami.
Aktywa, pasywa, sztabki złota w piwnicy?
Pani pozwoli, że sama opiszę swój inwentarz, tak pójdzie szybciej. Więc po stronie „ma”, po prawej stronie konta kładziemy: podręcznik Historia starożytna profesora Szczypiorskiego, który podobno wpadł pod tramwaj. Dwa widelce, nie od kompletu. Z zapasów żywności to puszka kawy Fort. Radiobudzik ze złamaną antenką. Samochodzik pogotowia i policji. Cewnik typu Foley nr 8.
– Dobrze się dziś czujesz, biedactwo? – takiego pytania nie zadaje.
Na szczęście nie wnika też, jak doprowadziłam się do takiego stanu, że w moich włosach lęgną się zimorodki, odprawiają gody zające. Podsuwa dokumenty do podpisu, nie czytam, przestukałam jeszcze w liceum siedem tomów Prousta, łącznie ze sprawą Dreyfusa, i oto skutki, na wszystkim jak leci stawiam autografy. Przygląda się moim bazgrołom i wyjaśnia:
– Zastępuję tylko koleżankę, która wyjechała w teren. Pani Beata będzie jutro. Ona zajmuje się ulicami na „R”.
Rozmarynową i Rzeźniczą krąży pani Beata, na kierownicy zaciska palce, które pachną olejkami do ciast – migdał, arak, rum.
Tymczasem trzeba dostarczyć niezbędne w sprawie dokumenty: wyciągi z konta, zaświadczenie lekarskie o stanie zdrowia dziecka, kserokopie wycenionych recept. Dowody opłat za czynsz, gaz i energię elektryczną. Należy coś przedstawić na swoje usprawiedliwienie, jakąś wymówkę, hipotezę, skąd taka luka w rzeczywistości, podłożyć pod to papiery, nawet jeśli papier nie ma przyszłości. Łatwo go podrzeć, zgubić, zalać kawą Fort, spalić w czterystu pięćdziesięciu jeden fahrenheitach. Nie przyjmuje poprawek, każe przepisywać całą stronę od nowa, litery sterczą jak kołki, nie przesuwają się, słowa nie ustępują. Papier jest zbyt mało elastyczny, bracie, zbyt niewyrozumiały.
Wystawia datę ostatniej płatności rachunków, pieczątka przybita jak siniak, sierpień, dwunastego. Trzy miesiące minęły.
– Nie obejdzie się też bez przeprowadzenia wywiadu z pani rodziną. Wyślemy zlecenie do ośrodka pomocy społecznej w miejscu zameldowania.
– Czy to konieczne?
– Takie są przepisy. Musimy skontaktować się ze wstępnymi i zstępnymi. Kiedyś procedury były szerzej zakrojone, teraz uległy uproszczeniu. W pani przypadku zostaje tylko mama.
– A ile to potrwa, mniej więcej?
– Do kilku tygodni. Bez zbędnej zwłoki. Wystawimy decyzję. Zadzwonimy.
– Czy mogłabym jednak dostać to skierowanie do odbioru żywności trochę wcześniej? – powieka zaczyna mi lekko drżeć; tamta zaraz pomyśli, że puszczam do niej oczko.
Oto grzywka, oto ekierki, linijki i kątomierze, całe zestawy przyborów geometrycznych, łącznie z suwmiarką, naprzeciwko gniazd remizów. Kopców termitów. Poroży jeleni.
– Dzisiaj mamy zebranie i dużo spraw na głowie – miga strzałką w dłoni. – Proszę przyjść jutro. Po czternastej.
3.
Toczyliśmy czas spowici gęstym dymem, wonnym kadzidłem, w tym Krakowie o ścianach porośniętych bluszczem, z okiennicami otwartymi w kolor morza, które szumiało pięćset pięćdziesiąt kilometrów stąd, z butelkami z barwionego szkła, w knajpach, gdzie na stołach stały maszyny do szycia, w knajpach ze ścianami wyklejonymi szpaltami z gazet, w knajpach, gdzie wosk skapywał ze świec i muzyka wyskakiwała do góry, spadała i rozchodziła się jak kręgi po wodzie, kiedy rzucisz w nią kamień.
– Chodźże tędy, nie tutaj, w lewo – prowadził nas bocznymi uliczkami, zapędzał w ślepe zaułki i przejścia tam, gdzie „surowo wzbronione”, żeby tylko nie natknąć się na Kaśkę, której imię chrzęściło w szkle, syczało w pianie, spotkał katar Katarzynę.
Ona marzła na przystanku, a my wręcz przeciwnie, my się rozgrzewaliśmy, rumieńce wykwitały coraz to szybszą, intensywniejszą czerwienią, aż trzeba było rozpiąć guzik, ściągnąć sweter. Ona traciła, ja zyskiwałam, czarne przegrywa, zielone wygrywa, koło się kręci, a stawki wciąż rosną, stawki się podwajają.
Strzelaliśmy sobie w łeb piołunówką, orzechówką, dubeltówką, laliśmy piwa jasne, pełne, warzone, piwa ciemne, portery i stouty, piwa łamane, złamane, wina ze szczepów Chardonnay i Sauvignon, czyja to wina, rumy z colą, giny z tonikiem, herbatę ze spirytusem, na lodzie i bez lodu, pod lodem, z limonką i cytryną, miętą, na wesoło, na smutno, na miłość, na złość, na pieprzenie, na rzyganie.
Zapadaliśmy w sofy o zdartej skórze w Kulturalnym na antresoli, gdzie dym z papierosów wahał się, chwiał jak ni to rośliny, ni zwierzęta rozmnażające się pod wodą, ukwiały i meduzy kołysane falami. Przyklejał do języków, podniebień, przeciągał pomiędzy zębami, kłębił się w żołądku goryczą nikotyny. W ciepłych podmuchach, spowolnieniach zanurzaliśmy się niżej wciąż i niżej.
A kiedy sięgaliśmy dna, barmani o brodach z wełny otwierali krany i nalewali po brzegi, i unosiłam kufle w dłoniach, a piana pstrykała pęcherzykami powietrza, zwracając nas od nowa ku górze jak ryby, które się utopiły, bo zapomniały płynąć.
Pod spojrzeniami obcych mężczyzn wzbierała we mnie krew, mięśnie sprężynowały i tlen się wyniebieszczał, układał w heksagony.
Dziewczyna od szklanek, w spodniach czerwonych jak płachta na byka, rozczapierzała dłonie i zbierała ze stołów po dwie garście szkła, wsuwając palce do środka, wymieniała podstępem popielniczki.
– Czytałem wczoraj Ulissesa – opowiadał Wojtuś, który nigdy niczego nie przeczytał.
– I co? – zapalałam się ja, która przeczytałam wszystko: mały druk na etykiecie od musztardy, instrukcję obsługi szlifierki kątowej, rozkład jazdy kolejki wąskotorowej Wenecja–Żnin.
– Jest tam nauczyciel, który tłumaczy dzieciom, co to molo. Mówi im, że to rozmarzony most.
Pomyśl tylko – rozmarzony most. Idziesz po rozmarzonym moście.
Dopiero potem okazuje się, że jednak był rozczarowany.
Z głośników pod sufitem wypełzała muzyka, niby trujący bluszcz, okręcała się wokół drewnianych bali, czasami tak głośna, że zagłuszała nasze słowa, zarastała nam uszy i usta. Jazz brzmiący jak uderzanie zardzewiałymi przedmiotami, popełnianie omyłek i wykroczeń, na przemian z etnicznymi pieśniami, śpiewanymi w upalnym narzeczu z brzucha Afryki, gdzie w zmieniającym się nieustannie, dżemującym, skrzypliwym rytmie ktoś smutno-wesoło, wolno-szybko, słodko-gorzko zawodził „marihuana, marihuana, marihuana”, albo nam się tylko tak słyszało.
Bujał się do rytmu i pisał palcem w powietrzu znaki, które próbowałam odczytać, choć bałam się, że to imiona kobiet, otwartych jak książka na sześćdziesiątej dziewiątej stronie. Ogień powoli zjadał jego papierosy.
Ochroniarz w okrągłych okularkach à la John Lennon, imagine all the people, i z jednym pożółkłym zębem z przodu znał nas już na pamięć, i nie uważał za nic dobrego, kiedy każdego popołudnia szliśmy w dół, gromił nas wzrokiem kaznodziei.
– To nasze życia! – pyskowałam mu w myślach. – Możemy robić z nimi, co nam się tylko podoba. Możemy je przesiedzieć w Kulturalnym, przepić, przepalić, przepierdolić!
Nosił buty na modłę wojskową, wysokie glany ze sznurowadłami, i kiedyś się z nami rzeczywiście pokłócił, ale nie wiedziałam o co i Wojtuś też chyba nie, chociaż krzyczeliśmy na niego z chodnika przed bramą, ciskaliśmy kurwami i nędzami, a on nam odpowiadał tym samym, schowany w swojej budce obok schodów, za okienkiem jak bulaj w burcie statku.
Kwadratowy kibel umajony kwiatami z plastiku wznosił się jak tron w meksykańskiej świątyni, na styku schodów i chmur. Czekałam sama w kolejce, tamten wolał odlewać się na powietrzu, w krzakach, pod drzewami, za kioskami ruchu, w ostateczności na zabytki klasy zero, fasadę kościoła Świętych Piotra i Pawła, do fontanny pod ratuszem lub głowy Igora Mitoraja.
– Masz może defibrylator? – zaczepia mnie gość z gitarą. – Bo serce mi stanęło na twój widok.
I chwilami, które wrzynały się jak przecinki w zdanie, nie mogłam pojąć, po co mi w ogóle taki Wojtuś, który właśnie szuka zapałek, oklepuje kieszenie.
– Hej, dziewczyny, macie ogień? – zwraca się do lasek przy sąsiednim stoliku.
– Jeszcze jaki – odpowiadają ze śmiechem. – Aż bucha!
Kącik ust i płatek ucha zbiegają się, by zaraz odskoczyć w popłochu, kiedy na wdechu roznieca końcówkę papierosa, a twarz zalewa ekstaza, zamienia go w hieratyczną rzeźbę z głębi średniowiecza.
Dlaczego ja – nie dowierzałam – dlaczego my? Przecież mogliśmy biec osobno, jak dwa równoleżniki na innych półkulach, a jednak weszliśmy w kolizję, przecięliśmy się.
Nad umywalką kołysało się odrealnione zwierciadło, z pęknięciem przez środek, rodem z gabinetu krzywych luster na odpuście. Stroiłam miny, przekrzywiałam głowę, badałam się z półprofilu – wciągnąć policzki, zmrużyć oczy, zwinąć język w rulon – wyszczerzałam zęby.
– Długo jeszczeeee?!
– Chwileczkę! – kładłam się w odbiciu gładko, z poślizgiem, przefiltrowana przez światło, nasmarowana oliwą.
Tymczasem w głębi lustra, na jego dnie, już czeka, pod wieloma innymi warstwami, obca twarz, która za kilkanaście lat nałoży się na jej rysy. Pod oczami wykopie się dolina, zestruga kość jarzmowa, a pomiędzy ustami a nosem wyżłobią się dwie bruzdy i nie zechcą rozejść.
Wyłania się zza jej ramienia starucha-baba-śmierć o palcach z drutu i obie wiedzą, ale któraś wie bardziej.
Jakim cudem dokonała się ta przemiana?
Bolało, choć nawet nie mrugnęłam.
Czułam, a przecież nie poczułam.
4.
Jestem straszną Głodzillą! Słyszysz, jak mi burczy w brzuszku? Chce mi się jeść!
– Chodź, zrobimy ludziki z kasztanów – łaciate kulki z parku Jordana toczą się po stole. – Zobacz, ten już założył czapeczkę.
– Ale ja jestem głodny. Umieruję.
– Albo zbudujemy łódkę z materaca, no, dalej, wiosłuj, kapitanie! O nie, łapie nas sztorm, co teraz? Musimy podwoić wysiłki! Dziesięć w skali Beauforta!
– Zlituj się nad swoim dzieckiem. Głodny.
– Na pewno nie – pełzają mi w środku wije i krocionogi. – Przecież jadłeś obiad w przedszkolu.
– To było sto pięćdziesiąt lat temu. Zrób mi kolacyjkę. Amciu amciu.
– Zaraz. Jestem bardzo zmęczona. Przytulmy się na chwilę, odpocznijmy.
– Głodny.
– Niezdrowo obżerać się przed snem. Będzie cię bolał brzuszek.
– Głodny.
– Dobrze, czekaj tutaj – nabieram lodu w usta, trzaskam garami.
Zbieram odpadki, resztki, ostrużyny i mieszam, bełtam. Smażę na patelni karkołomne placki w kształcie wielokątów, arcydzieła fusion cuisine.
– Masz, jedz.
Chlebek dziumdzia widelcem w talerzu.
– Jednak nie jestem głodny.
– Może najpierw spróbuj, zanim ocenisz.
– Nie, nie, każdy ma swoje myślenie, mamo.
Naciąga kołdrę po dziurki w nosie, udaje, że śpi. Nie to nie, żuję te podeszwy, te dętki, aż szczęka cierpnie. Placki stają w poprzek, sklejają się w żołądku w wielką kluchę, która uśmierza głód samą swoją niestrawialnością, a potem uciska przez całą noc jak pięść, przez przypadek połknęłam kamień albo żeliwny odważnik, albo jeszcze coś innego, z niematerii, co jednak obrosło w ciężar.
5.
Idę, deszcz napluł mi do butów, pogoda jak z dramatu Ibsena, choć nie przeczytałam żadnego, wystarczyło zerknąć na okładki: grobowce Hunów, rycerze z północy, oblubienice na dnie morza. Ciężkie krople pukają w czoło, głupia, głupia. W tunelu smętny Jarek gra na gitarze, słychać go już na schodach, w domach z betonu nie ma wolnej miłości, siedzi na gołej ziemi, łapie wilka. Śpiewa z przejęciem, ale czegoś mu w głosie zabrakło, świętego szału, a on jak na ognisku w Bieszczadach, nawet nie wystawił słoika na drobne.
Bankomat połyka kartę z szuraniem i ociąganiem. Ile razy można to robić? Czy istnieją jakieś limity? Nie znam regulaminu, podstępnych ustępów i passusów zapisanych drobnym druczkiem, oznaczonych gwiazdką. Pewnie zaraz wyświetli się komunikat: „Odczep się, wariatko, nie masz żadnych pieniędzy, spadaj stąd!”.
Trwa identyfikacja karty, maszyna szumi i trzeszczy, wytęża procesory. Dostępne środki: wydruk czy ekran? Trwa nawiązywanie połączenia z bankiem, z bazami danych wrażliwych, z centrami przetwarzania supertajnych informacji.
Skórki wokół kciuka smakują solą.
Na moim koncie, tym źle się prowadzącym rachunku, poturbowanym przez debety i potrącenia, automatyczne prowizje, mandaty za nieterminowość i odsetki karne, wyżyłowanym i spiłowanym do cna, wyskakuje nagle liczba powyżej zera.
Zasiłek z tytułu braku, powiększony o dodatek na rehabilitację, zapomoga dla niedysponowanych.
W karfurze same niepowtarzalne okazje, promocje tylko do jutra, hity cenowe, oferty ważne do wyczerpania zapasów. Przetrząsam półki w obawie, ręce drżą, że przegapiłam super-mega-giga wyprzedaż, 25% taniej, dwa za jeden, więcej za mniej, tniemy ceny, dobre za drobne, im ciemniej, tym przyjemniej. Duże opakowanie, hiperpaka, XXL.
Miotam się po sklepie, najeżdżam wózkiem innych kupujących, klientów bladych, wystygłych, którzy w zwolnionym tempie zdejmują produkty z półek, przybliżają do oczu, wahają się, odkładają. W zimnej wodzie kąpani, w przeręblu.
Atakuję jak wydra śnieżna, szybko i bez litości.
Każdy produkt selekcjonuję starannie, a kryteria mam ostre, wygórowane: ma być tanio, najtaniej, ultratanio, najlepiej za darmo. Kiedy konsumenci badają składy produktów albo terminy ważności, wypatruję tej cholernej pomarańczowej metki z ceną i krzyczę: za co?! Za co aż tyle?! Za tę garstkę mąki, soli, barwników i wody?
Jedzenie, które wkładam do ust, z ledwością przypomina pożywienie, zadowalam się wyrobami jedzeniopodobnymi. Moje ciało powoli przeistacza się w produkt ciałopodobny, staję się podróbką człowieka, homo falsificatus.
Okrążam sklep jeszcze kilka razy, przyklękam przy najniższej półce, wymieniam okazy, z błyskiem w oku ładuję do koszyka, odrzucam, co za chamstwo, co za zdzierstwo.
Łupy zdobyczne podskakują na taśmie i suną w stronę kasjerki, która bez litości nabija wszystko na licznik, pik, pik, i ogłasza wyrok. Zbyt wysoki, zbyt okrutny.
Za co? Za co aż tyle? Za tę odrobinę szaleństwa, zawrotu głowy, zapomnienia?
6.
Kliknęliśmy w siebie jak dwie sinusoidy, górą w dół. Puzzle wykrojone na zamówienie – edycja limitowana, sztuk dwie. Nasze ciała zadziwiły się rozciągliwością swych substancji, kiedy wiliśmy się po jogińsku, układając w kwiaty lotosu, półksiężyce, psy ze zwieszoną głową. Kąty rozwarte, pięty na ramionach, asany, pacany, plecy wygięte w łuki, tyłki pod sufitem. W tle Massive Attack krzywili swoje dźwięki, zarzucali loopy, albo Björk krzyczała na ocean, na wulkany i gejzery Islandii, które wybuchały pośród kłębów gorącej mgły dziesięć metrów nad ziemię, a delfiny kwiliły u kościstych wybrzeży.
Gdzieś w oddali trudził się świat z domami opieki i oddziałami chorych na raka, lecz my nie mieliśmy z nim nic wspólnego – oddzielała nas zasłona dymna, rzeczywistość nie znajdowała do nas dostępu, nie dotykała nas, kołysaliśmy się bezpieczni, na powrót bez winy, jak w łonach naszych matek, Adeli i Julianny.
Z tej chmury w chmurze, w której zawiśliśmy, w krakowskim smogu i chemikaliach, ledwie dostrzegaliśmy zarys miasta, kontury murów nikły i zamazywały się. Kominy Nowej Huty dymiły, nasze płuca kopciły, smok wawelski wybuchał ogniem. Wciągaliśmy czystą zieleń, wydychaliśmy szarość, pluliśmy popiołem – tyle w nas złogów zalegało do wypalenia, do oczyszczenia, tyle do wyzionięcia.
– Chodź, pobojcymy se z żulami – kiwał Wojtuś, kiedy zabrakło kasy i wyłanialiśmy się na powierzchnię, by mrużąc oczy przed zalewem światła i kaszląc od nadmiaru tlenu, włóczyć się po Plantach.
– Jechaliśmy ze Zbyszkiem po jabłka do Grójca, Zbyszek to kolega mój najlepszy, fest chłop jest, zaś w Grójcu jabłka pierwsza klasa – bujamy się we trójkę na ławce, kolega Zbyszka pośrodku. – Ale zasnęli my i obudzili we Warszawie.
– Piękna historia, ale nie dostaniesz za nią pieniędzy – uprzedza Wojtuś. – Nic ci nie damy.
– Ale ja nie chcę waszych pieniędzy zasranych. W dupie mam! Grosza to u mnie dosyć, i na jedzenie, i na wszystko – zbiera manatki i odchodzi. – Chcieli mi dać z restauracji, ale nie wzięłem, bo nie jem byle czego.
– Ani ja – zgadza się Wojtuś.
Za każdym mrugnięciem powiek zmieniała się pora roku: wykluła się jakaś wiosna, lepka ziemia otworzyła kretowiny, z wulkanicznych kraterów wychynęły ślepe gryzonie podgryzające korzenie, rozczapierzyły pazury podobne do ludzkich dłoni bez kciuka. Jesień wytrawiona w zmatowiałej miedzi, szemranie liści. Lato, kiedy powietrze parzyło płuca, powiedziałam: nasze ciała nie są stworzone do takich słońc, zapętliłam się w tym zdaniu. Łabędzie płynęły ławicą do brzegu, rzucałam im chleb z iskrami mrozu, chwiałam się na kawałku kry, nurkowały giętkimi szyjami i syczały, antenka na berecie wskazywała gwiazdozbiór Oriona.
Zderzałam się z ludźmi tak obcymi, że tylko podobieństwo formy kwalifikowało nas do tego samego gatunku, choć w środku silniki, turbiny i dysze działały w odmiennych trybach.
Czasem trafiał mnie odłamek rzeczywistości, który omijając tarcze i zbroje, celował w miękką tkankę, w samo jądro nerwu: co ja robię ze swoim czasem, z tym wygranym na loterii losem?
– Ale co się martwisz – Wojtuś odwracał się na drugi bok. – Skąd wiesz, że ci jutro cegłówka na głowę nie spadnie?
Pod kołdrą spotkały się nasze stopy, musnęły, uciekły i wróciły. Pięty zaczerpnął z baletu Czajkowskiego, aksamitnym podbiciem ledwo dotykał ziemi, ja biegałam na bosaka po rżysku, pokrzywach i kamieniach. Zgodziliśmy się, że najlepsze rzeczy ważą niewiele, zaledwie gram, są dwadzieścia jeden razy lżejsze niż dusza.
7.
Kiedy byłam dzieckiem, takim prawdziwym, myliło mi się sumienie z ramieniem, albo łączyło w jedno, czułam je w okolicy stawu barkowego, skąd czasem uciskało, promieniując w stronę gardła. Później odkryłam, że to abstrakcja, abstrakcje nie powinny gnieść, to tylko plecak wrzyna się w ciało, napakowałam do niego tyle ziemniaków i cebuli, że pękły szelki, a główki i bulwy potoczyły się w trawę.
Spieszyłam się na autobus, po oiomach, rezonansach i prześwietleniach. Te czarne plamy na zdjęciu RTG to dziury po neuronach, przerwy w mózgu. Bez tlenu i cukru więdną, usychają. Wystarczyła mała grudka ulepiona z płytek, którą serce wyrzuciło tętnicą do głowy, by skasować kujawskie dzieciństwo, spanie na wiązce słomy, teksty piosenek Alibabek („zakwita raz, tylko raz biały kwiat”), twarze koleżanek, które tapirowały włosy. Tak, udar może się powtórzyć. Największe ryzyko w ciągu pięciu lat.
Odprowadziła nas do furtki, zawiasy skrzypnęły, ciepła rączka Chlebka w mojej dłoni nie rozumiała, dlaczego musimy odjeżdżać, na co komu, po co, te odjazdy, stacje, gwizdy, pociągi. Wiatr sypnął piachem w spojówki, a ona odwróciła się i odeszła przechylonym na lewo krokiem, z jedną połową ciała sztywną i ciężką jak wieczna zmarzlina.
Wstaję raniutko – chełpiła się – jeszcze przed wschodem słońca. Ileż można spać? W ciszy poranka fusy opadają na dno szklanki, trawa skrzypi od szronu jak futra niedźwiedzi polarnych. Czasem tylko jakiś ptak, wilga, rozedrze dziób w pękającym trelu, chce ziaren albo miłości.
Ale tamtego dnia minęła dziesiąta, a ona wciąż leżała w łóżku. Co się dzieje – zajrzałam. Wyciągnęła do mnie rękę, a dłoń spadła na kołdrę, jakby kukiełce w teatrze zerwał się sznurek, no co za łapa oporna, odkleiła się od centrum sterowania, dezerterka i niby znajoma, a obca, nie można za nią ręczyć. To grudka o średnicy kilku nanometrów sprawiła, że ręce odpadły od głowy i nie potrafiły myśleć, głowa nie zdołała podnieść ręki. Brak łączności, proszę spróbować później.
Przecież to ja, mamo, nie poznajesz mnie?
Rzeczywistość przestała pasować do wyobrażenia, taka mała grudka, takie wielkie nieporozumienie. (Ale że serce może nas zastrzelić od środka?) Założyli jej na głowę kask i wcisnęli „kasowanie pamięci”, obcy nie stąd, a z niej zaczęło ubywać jazdy na rowerze, smaku śliwek, co odchodzą od pestki, palców Henia wykręcających lampy z telewizorów Unitra.
Wtedy po raz pierwszy przemówiła głosem pełnym ziemi, jakby w nocy nażarła się rędziny z górki za lasem.
– Oko – powtarzała – boli mnie oko. Przebite na wylot – i chciała je dotknąć, ucisnąć, pomacać, ale już zniknęły czynności i ruchy, więc tylko powtarzała „nie ma, nie ma”, dopóki wystarczyło języka.
– Pewnie coś z ciśnieniem, zaraz przejdzie – pocieszałam.
– Może jakieś naczynko pękło? – lekarz na izbie przyjęć drapie się po łysinie, drepcze w klapkach.
– Co to się stanie, że człowiek nagle taki słaby? – nie rozumiała, bo nogi też zaczęły żyć po swojemu i ugięły się w kolanach, odmawiając dźwigania ciężaru.
– Weź pyralginę – wepchnęłam jej do ust dwie tabletki, opatuliłam kołdrą. – Prześpij się – zachęcałam – zamknij oczy i spróbuj zasnąć – nęciłam – sen jest dobry na wszystko – a w tym czasie neurony usychały jak anturium i skrzydłokwiat na parapecie, jej wdzięczne dzieci.
Po godzinie uniosłam roletę z nadzieją, że jej przeszło. Że wstanie i pójdzie rąbać drewno na opał. Ale ona wytarzała się w piachu. Skąd masz ziemię pod powiekami, skąd masz żwir w kącikach ust? Za jednym pstryknięciem palcami życie rozpadło się na to przed udarem i na resztę. Na to, kiedy gnała w pole z graczką wydziabywać komosę, i na jego karykaturę, kiedy uczy się trzymać łyżkę i trafia rosołem w oko.
Słońce prześwietlało liście bzu i kaliny, zieleń dojrzewała, przechodziła w ferment, i szopa Pietrzaka uginała krokwie, coraz bliżej ziemi.
– Co, zachorowała matula, zachorowała? – wołał z pola Pietrzak. – Szybko ci te rodzice poumirali.
Przyjechała rodzina spod Kruszwicy, opony wżarły się w trawnik. Nie wiedzielim, ciocia, że cię to siekło, no jak u Władka dosłownie, ino on się przewrócił i nie wstoł, ni ma chłopa. Mirek, co już nie siedzi z Mariolą, gapił się na moje piersi. Nosił cienie alkoholu pod oczami, głębokie jaskinie wydrążone wódką. Chlebek z dziećmi od sąsiadów wyklepywali na piasku babeczki, króliczki, krokodylki.
Budziłam się i nasłuchiwałam, gryząc poduszkę. Co to za dźwięk? Czy to ziemia urodziła kamień? Czy rybacy wracali przez bagno, z głuchym mlaśnięciem odrywając gumiaki od ssącego błota?
Matka szurała w powykrzywianej i poprzekręcanej rzeczywistości, rodem z horroru, gdzie ręce opadają, Samowolna Ręka III. W końcu drucik mi się przepalał i szłam na dół.
Znajdowałam ją za zasłonką albo w schowanku, wśród konfitur i ćwikły.
– Co robisz? Jest druga w nocy.
– A tak sobie siedzę – mówiła jak dziecko, które ktoś zaklepał w chowanego.
Szukała czegoś, czegokolwiek, żeby zrozumieć, na nowo odcisnąć świat w swojej głowie, jak wzór w glinie, która już dawno stwardniała. Zżymałam się, że miesza jej się poniedziałek ze środą, śniadanie z obiadem, lek na zgagę z blokerem receptorów typu β, że huczy jej pod czaszką blender, który miksuje rzeczywistość na papkę, zatracając kształty rzeczy. Łany pszenicy falowały po horyzont, bulgotało mi we wnętrznościach i przelewało się.
– Stres – stwierdziła lekarka, przyjrzałam się jej uważniej.
– Danusia?
Danusia, licealna 3B, została panią doktor. Ja wciąż byłam nikim.
Podebrałam więc ziemniaków z piwnicy i po raz kolejny wyruszyłam na południe.