Głodni - Iwona Bassa - ebook

Głodni ebook

Iwona Bassa

4,4

Opis

 

Wyczulona na detal, wielowątkowa opowieść, która daje głos słabszym i pomijanym, wywija niejednoznacznością i wciąga czytelników w nieoczekiwane pułapki narracji. Zmagania kobiety, która w trakcie rozprawy alimentacyjnej szuka pomocy żywnościowej i napotyka iście kafkowskie biurokratyczne przeszkody. Akcja rozgrywa się w placówkach opieki społecznej, szpitalach, jadłodajniach dla ubogich i innych ponurych miejscach. Bohaterka postrzega rzeczywistość przez pryzmat głodu, kreśląc krzywy, chwilami surrealistyczny obraz. Wędruje po mieście – Krakowie nieturystycznym, Krakowie wykluczonych – i zagarnia do swojej opowieści wiele głodnych istnień, nie tylko ludzkich. Jednak do opisu ludzi, którzy wypadli poza bezpieczną fasadę rzeczywistości, Iwona Bassa nie używa tonu martyrologicznego czy publicystycznego – wybiera drogę absurdu, czarnego humoru, słownego animuszu i poetyzacji języka. Kolejny świetny debiut z Połowu Biura Literackiego!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
5
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NandiH

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie napisane... Od samego początku niesamowita zabawa słowem. To nie jest lekka lektura na wieczór - to ciężki kaliber, kilka stron na dzień, w dużym skupieniu.
00

Popularność




1.

Dzień do­bry, to ja, Je­rzy wła­ści­ciel, trzeba by wre­ście za­pła­cić czynsz za li­sto­pad, umowę najmu my spi­sali. Już po cza­sie, a pie­niążki po­trzebne bar­dzo. Tak że tego. Tak być to nie bę­dzie.

– Otwie­rać, tu in­ka­senci z elek­trowni! Po­zna­jesz ten pa­pier? To ra­chu­nek za prąd, ter­min płat­no­ści za­la­łaś kawą i uda­jesz, że mi­nął mie­siąc, a już prze­le­ciały trzy. Za darmo to boli gar­dło.

– Jest tam kto? Moje na­zwi­sko mgr Ma­rianna Błoń­ska, bi­blio­te­karka z wy­po­ży­czalni na Raj­skiej. Żą­dam zwrotu wo­lu­mi­nów prze­trzy­ma­nych dwie­ście trzy­dzie­ści sie­dem dni, dwa­dzie­ścia gro­szy za każdą jed­nostkę zwłoki. Wi­dzę, że Roz­mowy o śmierci i umie­ra­niu Kübler-Ross wciąż nie­prze­czy­tane.

– Halo, ka­nar z ósemki się kła­nia i jego ko­lega Zby­szek, MPK Kra­ków, wle­piamy ga­po­wiczce man­dat za jazdę na tra­sie Ba­ga­tela–Bi­pro­stal.

– Cześć, po­zna­jesz mnie? Magda Ma­kow­ska, twoja przy­ja­ciółka. Chcia­łam cię za­py­tać, czy w tamte wa­ka­cje spa­łaś z moim Ra­fa­łem?

Magdo, Magdo, jaki on tam twój. On był kwiatu lipy, za­pa­chu miodu.

Do­bi­jają się do drzwi, walą pię­ściami – za­płacę, za wszystko wam za­płacę, po­trze­buję tylko wię­cej czasu, jak te urzą­dze­nia o dłu­gim okre­sie roz­ru­chu, co się wolno na­grze­wają.

Tu Mi­ni­ster­stwo ds. Uchy­la­nia Się Od Rze­czy­wi­sto­ści. Ręce do przodu, za­ku­wamy cię w kaj­danki.

Nie, nie mam przy so­bie ani w so­bie żad­nych sub­stan­cji odu­rza­ją­cych, kie­dyś całe mnó­stwo, aż mi chlu­po­tało w ukła­dzie na­grody, na wy­spach Lan­ger­hansa, w be­lecz­kach wą­tro­bo­wych. Te­raz je­stem czy­sta, pod każ­dym wzglę­dem, asce­tyczna.

Pa­trzymy na sie­bie z Chleb­kiem. Skąd dzieci biorą ta­kie gały? Ciii – kładę pa­lec na ustach. Za­kle­jona pla­strem szyba drży, go­towa zdra­dzić na­szą obec­ność.

Nie od­dy­chaj tak gło­śno, nie sap.

Po dru­giej stro­nie wi­zjera głowa więk­sza od reszty ciała krzy­czy:

– Pro­szę otwo­rzyć! Pro­szę mnie wpu­ścić!

Przy­go­to­wa­łam dla pani su­per­o­fertę: oto ka­len­da­rze stra­żac­kie, ty­siące ka­na­łów w abo­na­men­cie, noże, co prze­tną na­wet ka­mień.

Halo, za­lała mnie pani, cały su­fit prze­cieka!

Prze­pra­szam, spłuczka w to­a­le­cie się za­cięła.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Zu­zanna Grzy­bow­ska, je­stem ku­ra­to­rem są­do­wym. Czy skła­dała pani po­zew o ali­menty?

– Ach, tak – spa­dam na zie­mię. – Pro­szę.

Kiedy Zu­zanna wcho­dzi, de­ska w pod­ło­dze skrzypi, za­mek się za­cina, klamki od­pa­dają, ku­bek się prze­wraca i wy­lewa zimną kawę na akty uro­dze­nia i we­zwa­nia do za­płaty, noga od stołu się urywa. Bło­go­sła­wiona Sa­lo­meo, któ­raś miesz­kała w ofi­cy­nie tej ka­mie­nicy w 1920 roku – jak in­for­muje ta­bliczka, za którą uschły kwiatki – zmi­łuj się nade mną, zrób coś z tym! Ale Zu­zanna, z pa­to­lo­giami za pan brat, nie po­tyka się o próg, nie wy­bija so­bie zę­bów.

– Pro­szę, niech pani siada – po­zo­sta­wiam jej wy­bór po­mię­dzy za­rwaną wer­salką a krze­słem bez opar­cia. Szafa nie wy­trzy­muje na­pię­cia i ob­rywa się z za­wiasu, drzwiczki uchy­lają się, skar­żąc, że ukry­wam w środku ko­chanka. Wy­biera wer­salkę.

Może coś do pi­cia – chcia­ła­bym za­pro­po­no­wać, ale li­cho wie, co piją ku­ra­to­rzy, ku­ra­to­ro­wie, na pewno atra­ment pro­sto z ka­ła­ma­rza, ale czy kawę Fort? Pew­nie za­żąda jesz­cze mleka i cu­kru. Gdzie się po­działa ta cho­lerna ły­żeczka?

Ona tym­cza­sem roz­kłada for­mu­la­rze, na któ­rych za­raz spi­sze hi­sto­rię mo­jego upadku. Po co pani taka wielka torba – boję się za­py­tać. Żeby ci za­brać dziecko. Wy­wieźć je do pla­cówki z me­ta­lo­wymi kub­kami i la­stri­kową pod­łogą, którą szo­ruje się szmatą na­dzianą na szczotkę.

Chle­bek przy­tasz­czył książkę o pi­ra­tach – czy­taj mi, nie te­raz – wy­ci­ska dwie wiel­kie łzy.

– Znajdź czte­rech kor­sa­rzy z rudą brodą – ła­mię so­bie ję­zyk – dwóch z ha­kiem za­miast dłoni, jed­nego z pa­pugą na ra­mie­niu.

– A więc roz­stała się pani z oj­cem dziecka, Woj­cie­chem – za­czyna Zu­zanna. – Co było po­wo­dem?

Zerka na mnie znad kwe­stio­na­riu­sza, w któ­rym ma uło­żone go­towe py­ta­nia oraz po­zo­sta­wione okienka na od­po­wiedź. Ja nie mam go­to­wych od­po­wie­dzi. Sta­ram się mó­wić tyle, ile wy­dzie­lono miej­sca na kartce, ma­łymi li­ter­kami.

– Jest! – Chle­bek zła­pał pi­rata z rudą brodą.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Be­ata z opieki spo­łecz­nej, wła­śnie wy­je­cha­łam w te­ren, żeby prze­pro­wa­dzić wy­wiad śro­do­wi­skowy. Gdzie mogę roz­ło­żyć te pa­piery? – Wska­zuję wer­salkę albo krze­sło bez opar­cia. Wy­biera krze­sło. – Jak się pani miewa po śmierci mamy?

– To tata umarł – spro­sto­wa­łam.

Stają nade mną Zu­zanny i Be­aty, z oku­la­rami, z lu­pami, oglą­dają pod świa­tło.

Roz­bierz się – na­ka­zują, więc ścią­gam ubra­nie – jesz­cze biu­sto­nosz – po­śpie­szają – majtki też. Przy­bli­żają szkło. Ale okaz – mru­czą pod no­sem. Dla­czego nie go­spo­da­ro­wa­łaś roz­sąd­niej tym za­so­bem?

Dziew­czyny, ja in­we­stuję tylko w ry­zy­kowne in­te­resy, przed­się­wzię­cia na skraju prze­pa­ści. Je­śli nie grozi krach, to żadna frajda, nie cią­gnie mnie. Lecę tam, gdzie ban­kruc­two wisi w po­wie­trzu, gdzie czuć je na ki­lo­metr, lecę jak ćma do ża­rówki, jak chmary ro­bac­twa spod znaku nocy.

– Gdzie on te­raz jest? – pyta Zu­zanna.

– Gdzie prze­bywa pan Woj­ciech? – chce wie­dzieć Be­ata. – Co się z nim dzieje?

Woj­tuś zbiera ja­gody na po­la­nie w le­sie pod Brze­skiem, ja­gody słod­kie i ja­gody wil­cze. Aby się otruć – tłu­ma­czy zza krzaka – nie wy­star­czy tru­ci­zna, po­trzebna jest jesz­cze re­ak­cja psy­chiki, prze­ra­że­nie, ro­zu­miesz, zgoda na to, by sub­stan­cja za­dzia­łała, uzna­nie jej praw. Fi­nalny akt za­tru­cia to za­wsze wy­pad­kowa sił, in­te­rak­cja.

2.

Drzwi do po­koju nu­mer sześć ani drgną.

W środku pstry­kają zszy­wa­czami, klą­skają dziur­ka­czami, uno­szą i opusz­czają klapę ksera. Ja przy­szłam bez in­stru­men­tów, twar­dych ar­gu­men­tów: tłucz­ków, moź­dzie­rzy, wy­pusz­czam tylko po­wie­trze przez nos, szu­ram po­de­szwą, wy­ła­muję palce w sta­wach.

Be­ata Pia­secka – ska­czą li­tery w ramce – star­szy pra­cow­nik so­cjalny fi­lii IV opieki spo­łecz­nej w Kra­ko­wie. Co kryje się za tą ety­kietą? Ży­leta, co ostrzy ołówki, by cien­kim jak igła gry­flem prze­bi­jać for­mu­la­rze, sche­maty, ru­bryki (ad­res za­mel­do­wa­nia, data uro­dze­nia), czy gumka myszka od wy­ma­zy­wa­nia, pusz­cza­jąca oczko zza nisz­czarki, tych i owych do­ku­men­tów się po­zbę­dziemy? Pró­buję wy­ro­bić so­bie tę pia­sec­kość, no chyba że przy­pad­nie mi w udziale Ha­lina Ma­ciąg, która wła­śnie sior­bie kawę z nie­rdzew­nego kubka, po­dzwa­nia­jąc bla­chą o zęby.

– Niech so­bie sama wielce mą­dra urzęd­niczka idzie do tej ro­boty, je­śli to ją in­te­re­suje. Zmy­wa­nie w re­stau­ra­cji, sie­dem zło­tych za go­dzinę! – ko­bieta roz­cza­pie­rza dło­nie. – Pani pa­trzy, po jed­nej zmia­nie palce mi po­pę­kały, pa­znok­cie całe w drza­zgach!

Oni grają na ma­szy­nie, dźwi­gnią zwal­niają wó­zek, po­krę­tłem scho­dzą a ca­pite. Dzyń! – ostrze­gają na mar­gi­ne­sach.

– Pani Ziół­kow­ska! – roz­lega się głos z szóstki, a ta z po­wy­ła­my­wa­nymi ki­ku­tami wstaje, na­gle ob­ła­ska­wiona, po­pra­wia fry­zurę, prze­kra­cza próg i znika.

Skra­dam się, żeby pod­słu­chać, z czego py­tają na tym eg­za­mi­nie, a wtedy drzwi od­ska­kują bez ostrze­że­nia, za­trzy­mują się na czubku mo­jego nosa.

– Pani do mnie?

– Ja? Nie, nie. Ja... ja do... in­nego. Ko­goś.

– A do kogo kon­kret­nie?

– Oj, nnie pa­mię­tam w tej chwili na­zwi­ska...

– Aha – unosi brew. – Nie pa­mięta pani.

– Za­cze­kaj! – chcę krzyk­nąć, do­go­nić ją, udo­bru­chać, ocza­ro­wać i uwieść. – Jaka tam pani, przejdźmy na ty, wy­pijmy bru­dzia – wy­cią­gam dłoń do jej ple­ców i po­ty­licy, ale bie­rze za­kręt i prze­pada, gdzie nie­upo­waż­nio­nym wstęp wzbro­niony.

Gwał­tow­nie za­ła­muje się po­ziom cu­kru we krwi, umie­rają wę­glo­wo­dany.

Na ni­kogo nie cze­kam. Nikt nie czeka na mnie. Pierw­szy raz tu przy­cho­dzę, nie wiem na­wet, któ­rędy do WC, nie wiem na­wet, czy w ogóle znajdę tu­taj WC, a prze­cież strasz­nie ci­śnie mnie pę­cherz.

A je­śli to była ona, Be­ata Pia­secka? Wróci taj­nym przej­ściem, tylko dla per­so­nelu, okręci się w fo­telu na ku­rzej nóżce, a kar­teczki sa­mo­przy­lepne sfruną i ułożą się w au­re­olę nad jej głową, kiedy wresz­cie zdo­łam wejść do po­koju nu­mer sześć, w płasz­czu pęk­nię­tym pod pa­chą, a każdy gu­zik inny.

Dla­czego nikt nie może się do­my­ślić, o co mi cho­dzi? Dla­czego o wszystko trzeba skła­dać wnio­ski? Cho­dzić, tłu­ma­czyć, pro­sić, wy­ja­śniać? Skąd na świe­cie tyle mar­twej, zim­nej ma­te­rii, skał i ka­mieni, mas lo­do­wa­tej wody o znacz­nym za­so­le­niu, a tak mało ży­wych, czu­ją­cych istot z ukła­dami ner­wo­wymi?

Drzwi znów się za­trza­snęły.

Od wej­ścia dzieli sze­reg czyn­no­ści – wstać, na­ci­snąć klamkę, skie­ro­wać ją w dół, a po­tem ku gó­rze – a każda po­żera ty­siące ki­lo­dżuli ener­gii, opo­ruje tar­ciem i gra­wi­ta­cją.

Ko­ry­tarz się wy­lud­nił, Ziół­kow­ska pi­łuje pa­znok­cie nad po­piel­niczką, re­fe­renci upy­chają pa­piery do szu­flady, strze­lają gum­kami, pro­stują spi­na­cze.

Sche­mat roz­bi­jają dwie dziew­czyny, bie­gną do okienka kasy, my po za­siłki ro­dzinne, li­sto­pad. La­ski – zdu­mie­wam się – twa­rze wam się świecą, ma­cie pod skórą za­mon­to­wane ża­ró­weczki, diody LED. One nie prze­pa­lają się od razu, ga­sną punk­cik po punk­ciku. Pew­nego dnia prze­kra­czasz próg i robi się ciut ciem­niej.

Zbie­ram od­wagę w nad­garst­kach i uchy­lam drzwi.

***

– Pro­szę – ko­bieta za­chęca ge­stem do wej­ścia i wabi srebrną strzałką w dłoni, po chwili do­ciera do mnie, że to dłu­go­pis. Na czoło spada od­ry­so­wana od li­nijki grzywka, ża­den nie­sforny ko­smyk nie wy­myka się spod kon­troli. – Słu­cham.

– Zna­la­złam in­for­ma­cję, że ist­nieją ta­kie punkty roz­da­wa­nia żyw­no­ści, gdzie można po pro­stu do­stać... je­dze­nie – głos bul­go­cze w krtani jak woda w za­po­wie­trzo­nym kra­nie. – I chcia­ła­bym się do­wie­dzieć... je­śli to w ogóle moż­liwe... co trzeba zro­bić, żeby uzy­skać tam skie­ro­wa­nie... albo jak to w ogóle funk­cjo­nuje. I czy ja się kwa­li­fi­kuję. A je­śli nie, to czy ja­kaś inna forma po­mocy...

Ow­szem – przy­ta­kuje geo­me­tryczną fry­zurą – pro­wa­dzimy taką dzia­łal­ność. Można sko­rzy­stać.

W świe­tle po­chodni za­kap­tu­rzone po­staci dźwi­gają skrzy­nie, to­boły, wory, sy­pie się ziarno, roz­krawa miąższ. Od­zy­wają się rzadko, ję­zyk wy­rzu­cają szorstki i spi­cza­sty, łusz­czący się od spół­gło­sek.

Nie wie­dzia­łaś? Wszy­scy wie­dzie­li­śmy.

– W tym celu mu­simy wy­peł­nić wnio­sek – plik kar­tek roz­kłada się jak wa­chlarz. – Zgro­ma­dzić dane o pani sy­tu­acji.

Prze­biera pal­cami w sto­sie for­mu­la­rzy, ona wie, które ru­bryki wy­peł­nić, czego do­maga się pro­ce­dura SQ250, re­cy­tuje za­łącz­niki, zro­biła ma­gi­stra z ad­mi­ni­stra­cji i pracy so­cjal­nej, tym­cza­sem ja dry­fuję na dru­gim brzegu biurka, wszystko po­za­czy­na­łam, ni­czego nie obro­ni­łam, wró­bel wije gniazdo w mo­ich wło­sach, wplata po­ła­mane ga­łę­zie, zwię­dłe pióra.

– Może na­wet za­si­łek ce­lowy bę­dzie się pani na­le­żał – to chyba do­bra wia­do­mość, ale boję się za­py­tać, w ja­kim celu się go przy­znaje, pew­nie od­by­cia ko­re­pe­ty­cji z ży­cia: za­ję­cia wy­rów­naw­cze dla opor­nych.

Czy po­sia­dam go­spo­dar­stwo rolne, renty, da­ro­wi­zny, spadki?

Nie, żad­nego z po­wyż­szych.

Ekwi­wa­lent, de­pu­tat, ry­czałt?

Tak, je­stem świa­doma od­po­wie­dzial­no­ści kar­nej za skła­da­nie fał­szy­wych oświad­czeń.

Kwota, za­opa­trze­nie, de­po­zyt?

Zwal­cza­nie ubó­stwa, dzien­nik ustaw, po­zy­cja 882 z póź­niej­szymi zmia­nami.

Ak­tywa, pa­sywa, sztabki złota w piw­nicy?

Pani po­zwoli, że sama opi­szę swój in­wen­tarz, tak pój­dzie szyb­ciej. Więc po stro­nie „ma”, po pra­wej stro­nie konta kła­dziemy: pod­ręcz­nik Hi­sto­ria sta­ro­żytna pro­fe­sora Szczy­pior­skiego, który po­dobno wpadł pod tram­waj. Dwa wi­delce, nie od kom­pletu. Z za­pa­sów żyw­no­ści to puszka kawy Fort. Ra­dio­bu­dzik ze zła­maną an­tenką. Sa­mo­cho­dzik po­go­to­wia i po­li­cji. Cew­nik typu Fo­ley nr 8.

– Do­brze się dziś czu­jesz, bie­dac­two? – ta­kiego py­ta­nia nie za­daje.

Na szczę­ście nie wnika też, jak do­pro­wa­dzi­łam się do ta­kiego stanu, że w mo­ich wło­sach lę­gną się zi­mo­rodki, od­pra­wiają gody za­jące. Pod­suwa do­ku­menty do pod­pisu, nie czy­tam, prze­stu­ka­łam jesz­cze w li­ceum sie­dem to­mów Pro­usta, łącz­nie ze sprawą Drey­fusa, i oto skutki, na wszyst­kim jak leci sta­wiam au­to­grafy. Przy­gląda się moim ba­zgro­łom i wy­ja­śnia:

– Za­stę­puję tylko ko­le­żankę, która wy­je­chała w te­ren. Pani Be­ata bę­dzie ju­tro. Ona zaj­muje się uli­cami na „R”.

Roz­ma­ry­nową i Rzeź­ni­czą krąży pani Be­ata, na kie­row­nicy za­ci­ska palce, które pachną olej­kami do ciast – mig­dał, arak, rum.

Tym­cza­sem trzeba do­star­czyć nie­zbędne w spra­wie do­ku­menty: wy­ciągi z konta, za­świad­cze­nie le­kar­skie o sta­nie zdro­wia dziecka, kse­ro­ko­pie wy­ce­nio­nych re­cept. Do­wody opłat za czynsz, gaz i ener­gię elek­tryczną. Na­leży coś przed­sta­wić na swoje uspra­wie­dli­wie­nie, ja­kąś wy­mówkę, hi­po­tezę, skąd taka luka w rze­czy­wi­sto­ści, pod­ło­żyć pod to pa­piery, na­wet je­śli pa­pier nie ma przy­szło­ści. Ła­two go po­drzeć, zgu­bić, za­lać kawą Fort, spa­lić w czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu je­den fah­ren­he­itach. Nie przyj­muje po­pra­wek, każe prze­pi­sy­wać całą stronę od nowa, li­tery ster­czą jak kołki, nie prze­su­wają się, słowa nie ustę­pują. Pa­pier jest zbyt mało ela­styczny, bra­cie, zbyt nie­wy­ro­zu­miały.

Wy­sta­wia datę ostat­niej płat­no­ści ra­chun­ków, pie­czątka przy­bita jak si­niak, sier­pień, dwu­na­stego. Trzy mie­siące mi­nęły.

– Nie obej­dzie się też bez prze­pro­wa­dze­nia wy­wiadu z pani ro­dziną. Wy­ślemy zle­ce­nie do ośrodka po­mocy spo­łecz­nej w miej­scu za­mel­do­wa­nia.

– Czy to ko­nieczne?

– Ta­kie są prze­pisy. Mu­simy skon­tak­to­wać się ze wstęp­nymi i zstęp­nymi. Kie­dyś pro­ce­dury były sze­rzej za­kro­jone, te­raz ule­gły uprosz­cze­niu. W pani przy­padku zo­staje tylko mama.

– A ile to po­trwa, mniej wię­cej?

– Do kilku ty­go­dni. Bez zbęd­nej zwłoki. Wy­sta­wimy de­cy­zję. Za­dzwo­nimy.

– Czy mo­gła­bym jed­nak do­stać to skie­ro­wa­nie do od­bioru żyw­no­ści tro­chę wcze­śniej? – po­wieka za­czyna mi lekko drżeć; tamta za­raz po­my­śli, że pusz­czam do niej oczko.

Oto grzywka, oto ekierki, li­nijki i ką­to­mie­rze, całe ze­stawy przy­bo­rów geo­me­trycz­nych, łącz­nie z suw­miarką, na­prze­ciwko gniazd re­mi­zów. Kop­ców ter­mi­tów. Po­roży je­leni.

– Dzi­siaj mamy ze­bra­nie i dużo spraw na gło­wie – miga strzałką w dłoni. – Pro­szę przyjść ju­tro. Po czter­na­stej.

3.

Toczy­li­śmy czas spo­wici gę­stym dy­mem, won­nym ka­dzi­dłem, w tym Kra­ko­wie o ścia­nach po­ro­śnię­tych blusz­czem, z okien­ni­cami otwar­tymi w ko­lor mo­rza, które szu­miało pięć­set pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów stąd, z bu­tel­kami z bar­wio­nego szkła, w knaj­pach, gdzie na sto­łach stały ma­szyny do szy­cia, w knaj­pach ze ścia­nami wy­kle­jo­nymi szpal­tami z ga­zet, w knaj­pach, gdzie wosk ska­py­wał ze świec i mu­zyka wy­ska­ki­wała do góry, spa­dała i roz­cho­dziła się jak kręgi po wo­dzie, kiedy rzu­cisz w nią ka­mień.

– Chodźże tędy, nie tu­taj, w lewo – pro­wa­dził nas bocz­nymi ulicz­kami, za­pę­dzał w ślepe za­ułki i przej­ścia tam, gdzie „su­rowo wzbro­nione”, żeby tylko nie na­tknąć się na Kaśkę, któ­rej imię chrzę­ściło w szkle, sy­czało w pia­nie, spo­tkał ka­tar Ka­ta­rzynę.

Ona mar­zła na przy­stanku, a my wręcz prze­ciw­nie, my się roz­grze­wa­li­śmy, ru­mieńce wy­kwi­tały co­raz to szyb­szą, in­ten­syw­niej­szą czer­wie­nią, aż trzeba było roz­piąć gu­zik, ścią­gnąć swe­ter. Ona tra­ciła, ja zy­ski­wa­łam, czarne prze­grywa, zie­lone wy­grywa, koło się kręci, a stawki wciąż ro­sną, stawki się po­dwa­jają.

Strze­la­li­śmy so­bie w łeb pio­łu­nówką, orze­chówką, du­bel­tówką, la­li­śmy piwa ja­sne, pełne, wa­rzone, piwa ciemne, por­tery i sto­uty, piwa ła­mane, zła­mane, wina ze szcze­pów Char­don­nay i Sau­vi­gnon, czyja to wina, rumy z colą, giny z to­ni­kiem, her­batę ze spi­ry­tu­sem, na lo­dzie i bez lodu, pod lo­dem, z li­monką i cy­tryną, miętą, na we­soło, na smutno, na mi­łość, na złość, na pie­prze­nie, na rzy­ga­nie.

Za­pa­da­li­śmy w sofy o zdar­tej skó­rze w Kul­tu­ral­nym na an­tre­soli, gdzie dym z pa­pie­ro­sów wa­hał się, chwiał jak ni to ro­śliny, ni zwie­rzęta roz­mna­ża­jące się pod wodą, ukwiały i me­duzy ko­ły­sane fa­lami. Przy­kle­jał do ję­zy­ków, pod­nie­bień, prze­cią­gał po­mię­dzy zę­bami, kłę­bił się w żo­łądku go­ry­czą ni­ko­tyny. W cie­płych po­dmu­chach, spo­wol­nie­niach za­nu­rza­li­śmy się ni­żej wciąż i ni­żej.

A kiedy się­ga­li­śmy dna, bar­mani o bro­dach z wełny otwie­rali krany i na­le­wali po brzegi, i uno­si­łam ku­fle w dło­niach, a piana pstry­kała pę­che­rzy­kami po­wie­trza, zwra­ca­jąc nas od nowa ku gó­rze jak ryby, które się uto­piły, bo za­po­mniały pły­nąć.

Pod spoj­rze­niami ob­cych męż­czyzn wzbie­rała we mnie krew, mię­śnie sprę­ży­no­wały i tlen się wy­nie­biesz­czał, ukła­dał w hek­sa­gony.

Dziew­czyna od szkla­nek, w spodniach czer­wo­nych jak płachta na byka, roz­cza­pie­rzała dło­nie i zbie­rała ze sto­łów po dwie gar­ście szkła, wsu­wa­jąc palce do środka, wy­mie­niała pod­stę­pem po­piel­niczki.

– Czy­ta­łem wczo­raj Ulis­sesa – opo­wia­dał Woj­tuś, który ni­gdy ni­czego nie prze­czy­tał.

– I co? – za­pa­la­łam się ja, która prze­czy­ta­łam wszystko: mały druk na ety­kie­cie od musz­tardy, in­struk­cję ob­sługi szli­fierki ką­to­wej, roz­kład jazdy ko­lejki wą­sko­to­ro­wej We­ne­cja–Żnin.

– Jest tam na­uczy­ciel, który tłu­ma­czy dzie­ciom, co to molo. Mówi im, że to roz­ma­rzony most.

Po­myśl tylko – roz­ma­rzony most. Idziesz po roz­ma­rzo­nym mo­ście.

Do­piero po­tem oka­zuje się, że jed­nak był roz­cza­ro­wany.

***

Z gło­śni­ków pod su­fi­tem wy­peł­zała mu­zyka, niby tru­jący bluszcz, okrę­cała się wo­kół drew­nia­nych bali, cza­sami tak gło­śna, że za­głu­szała na­sze słowa, za­ra­stała nam uszy i usta. Jazz brzmiący jak ude­rza­nie za­rdze­wia­łymi przed­mio­tami, po­peł­nia­nie omy­łek i wy­kro­czeń, na prze­mian z et­nicz­nymi pie­śniami, śpie­wa­nymi w upal­nym na­rze­czu z brzu­cha Afryki, gdzie w zmie­nia­ją­cym się nie­ustan­nie, dże­mu­ją­cym, skrzy­pli­wym ryt­mie ktoś smutno-we­soło, wolno-szybko, słodko-gorzko za­wo­dził „ma­ri­hu­ana, ma­ri­hu­ana, ma­ri­hu­ana”, albo nam się tylko tak sły­szało.

Bu­jał się do rytmu i pi­sał pal­cem w po­wie­trzu znaki, które pró­bo­wa­łam od­czy­tać, choć ba­łam się, że to imiona ko­biet, otwar­tych jak książka na sześć­dzie­sią­tej dzie­wią­tej stro­nie. Ogień po­woli zja­dał jego pa­pie­rosy.

Ochro­niarz w okrą­głych oku­lar­kach à la John Len­non, ima­gine all the pe­ople, i z jed­nym po­żół­kłym zę­bem z przodu znał nas już na pa­mięć, i nie uwa­żał za nic do­brego, kiedy każ­dego po­po­łu­dnia szli­śmy w dół, gro­mił nas wzro­kiem ka­zno­dziei.

– To na­sze ży­cia! – py­sko­wa­łam mu w my­ślach. – Mo­żemy ro­bić z nimi, co nam się tylko po­doba. Mo­żemy je prze­sie­dzieć w Kul­tu­ral­nym, prze­pić, prze­pa­lić, prze­pier­do­lić!

No­sił buty na mo­dłę woj­skową, wy­so­kie glany ze sznu­ro­wa­dłami, i kie­dyś się z nami rze­czy­wi­ście po­kłó­cił, ale nie wie­dzia­łam o co i Woj­tuś też chyba nie, cho­ciaż krzy­cze­li­śmy na niego z chod­nika przed bramą, ci­ska­li­śmy kur­wami i nę­dzami, a on nam od­po­wia­dał tym sa­mym, scho­wany w swo­jej budce obok scho­dów, za okien­kiem jak bu­laj w bur­cie statku.

***

Kwa­dra­towy ki­bel uma­jony kwia­tami z pla­stiku wzno­sił się jak tron w mek­sy­kań­skiej świą­tyni, na styku scho­dów i chmur. Cze­ka­łam sama w ko­lejce, tam­ten wo­lał od­le­wać się na po­wie­trzu, w krza­kach, pod drze­wami, za kio­skami ru­chu, w osta­tecz­no­ści na za­bytki klasy zero, fa­sadę ko­ścioła Świę­tych Pio­tra i Pawła, do fon­tanny pod ra­tu­szem lub głowy Igora Mi­to­raja.

– Masz może de­fi­bry­la­tor? – za­cze­pia mnie gość z gi­tarą. – Bo serce mi sta­nęło na twój wi­dok.

I chwi­lami, które wrzy­nały się jak prze­cinki w zda­nie, nie mo­głam po­jąć, po co mi w ogóle taki Woj­tuś, który wła­śnie szuka za­pa­łek, okle­puje kie­sze­nie.

– Hej, dziew­czyny, ma­cie ogień? – zwraca się do la­sek przy są­sied­nim sto­liku.

– Jesz­cze jaki – od­po­wia­dają ze śmie­chem. – Aż bu­cha!

Ką­cik ust i pła­tek ucha zbie­gają się, by za­raz od­sko­czyć w po­pło­chu, kiedy na wde­chu roz­nieca koń­cówkę pa­pie­rosa, a twarz za­lewa eks­taza, za­mie­nia go w hie­ra­tyczną rzeźbę z głębi śre­dnio­wie­cza.

Dla­czego ja – nie do­wie­rza­łam – dla­czego my? Prze­cież mo­gli­śmy biec osobno, jak dwa rów­no­leż­niki na in­nych pół­ku­lach, a jed­nak we­szli­śmy w ko­li­zję, prze­cię­li­śmy się.

Nad umy­walką ko­ły­sało się od­re­al­nione zwier­cia­dło, z pęk­nię­ciem przez śro­dek, ro­dem z ga­bi­netu krzy­wych lu­ster na od­pu­ście. Stro­iłam miny, prze­krzy­wia­łam głowę, ba­da­łam się z pół­pro­filu – wcią­gnąć po­liczki, zmru­żyć oczy, zwi­nąć ję­zyk w ru­lon – wy­szcze­rza­łam zęby.

– Długo jesz­cze­eee?!

– Chwi­leczkę! – kła­dłam się w od­bi­ciu gładko, z po­śli­zgiem, prze­fil­tro­wana przez świa­tło, na­sma­ro­wana oliwą. 

Tym­cza­sem w głębi lu­stra, na jego dnie, już czeka, pod wie­loma in­nymi war­stwami, obca twarz, która za kil­ka­na­ście lat na­łoży się na jej rysy. Pod oczami wy­ko­pie się do­lina, ze­struga kość jarz­mowa, a po­mię­dzy ustami a no­sem wy­żło­bią się dwie bruzdy i nie ze­chcą ro­zejść.

Wy­ła­nia się zza jej ra­mie­nia sta­ru­cha-baba-śmierć o pal­cach z drutu i obie wie­dzą, ale któ­raś wie bar­dziej.

Ja­kim cu­dem do­ko­nała się ta prze­miana?

Bo­lało, choć na­wet nie mru­gnę­łam.

Czu­łam, a prze­cież nie po­czu­łam.

4.

Jes­tem straszną Gło­dzillą! Sły­szysz, jak mi bur­czy w brzuszku? Chce mi się jeść!

– Chodź, zro­bimy lu­dziki z kasz­ta­nów – ła­ciate kulki z parku Jor­dana to­czą się po stole. – Zo­bacz, ten już za­ło­żył cza­peczkę.

– Ale ja je­stem głodny. Umie­ruję.

– Albo zbu­du­jemy łódkę z ma­te­raca, no, da­lej, wio­słuj, ka­pi­ta­nie! O nie, ła­pie nas sztorm, co te­raz? Mu­simy po­dwoić wy­siłki! Dzie­sięć w skali Be­au­forta!

– Zli­tuj się nad swoim dziec­kiem. Głodny.

– Na pewno nie – peł­zają mi w środku wije i kro­cio­nogi. – Prze­cież ja­dłeś obiad w przed­szkolu.

– To było sto pięć­dzie­siąt lat temu. Zrób mi ko­la­cyjkę. Am­ciu am­ciu.

– Za­raz. Je­stem bar­dzo zmę­czona. Przy­tulmy się na chwilę, od­pocz­nijmy.

– Głodny.

– Nie­zdrowo ob­że­rać się przed snem. Bę­dzie cię bo­lał brzu­szek.

– Głodny.

– Do­brze, cze­kaj tu­taj – na­bie­ram lodu w usta, trza­skam ga­rami.

Zbie­ram od­padki, resztki, ostru­żyny i mie­szam, beł­tam. Smażę na pa­telni kar­ko­łomne placki w kształ­cie wie­lo­ką­tów, ar­cy­dzieła fu­sion cu­isine.

– Masz, jedz.

Chle­bek dzium­dzia wi­del­cem w ta­le­rzu.

– Jed­nak nie je­stem głodny.

– Może naj­pierw spró­buj, za­nim oce­nisz.

– Nie, nie, każdy ma swoje my­śle­nie, mamo.

Na­ciąga koł­drę po dziurki w no­sie, udaje, że śpi. Nie to nie, żuję te po­de­szwy, te dętki, aż szczęka cierp­nie. Placki stają w po­przek, skle­jają się w żo­łądku w wielką klu­chę, która uśmie­rza głód samą swoją nie­stra­wial­no­ścią, a po­tem uci­ska przez całą noc jak pięść, przez przy­pa­dek po­łknę­łam ka­mień albo że­liwny od­waż­nik, albo jesz­cze coś in­nego, z nie­ma­te­rii, co jed­nak ob­ro­sło w cię­żar.

5.

Idę, deszcz na­pluł mi do bu­tów, po­goda jak z dra­matu Ib­sena, choć nie prze­czy­ta­łam żad­nego, wy­star­czyło zer­k­nąć na okładki: gro­bowce Hu­nów, ry­ce­rze z pół­nocy, ob­lu­bie­nice na dnie mo­rza. Cięż­kie kro­ple pu­kają w czoło, głu­pia, głu­pia. W tu­nelu smętny Ja­rek gra na gi­ta­rze, sły­chać go już na scho­dach, w do­mach z be­tonu nie ma wol­nej mi­ło­ści, sie­dzi na go­łej ziemi, ła­pie wilka. Śpiewa z prze­ję­ciem, ale cze­goś mu w gło­sie za­bra­kło, świę­tego szału, a on jak na ogni­sku w Biesz­cza­dach, na­wet nie wy­sta­wił sło­ika na drobne.

Ban­ko­mat po­łyka kartę z szu­ra­niem i ocią­ga­niem. Ile razy można to ro­bić? Czy ist­nieją ja­kieś li­mity? Nie znam re­gu­la­minu, pod­stęp­nych ustę­pów i pas­su­sów za­pi­sa­nych drob­nym drucz­kiem, ozna­czo­nych gwiazdką. Pew­nie za­raz wy­świe­tli się ko­mu­ni­kat: „Od­czep się, wa­riatko, nie masz żad­nych pie­nię­dzy, spa­daj stąd!”.

Trwa iden­ty­fi­ka­cja karty, ma­szyna szumi i trzesz­czy, wy­tęża pro­ce­sory. Do­stępne środki: wy­druk czy ekran? Trwa na­wią­zy­wa­nie po­łą­cze­nia z ban­kiem, z ba­zami da­nych wraż­li­wych, z cen­trami prze­twa­rza­nia su­per­taj­nych in­for­ma­cji.

Skórki wo­kół kciuka sma­kują solą.

Na moim kon­cie, tym źle się pro­wa­dzą­cym ra­chunku, po­tur­bo­wa­nym przez de­bety i po­trą­ce­nia, au­to­ma­tyczne pro­wi­zje, man­daty za nie­ter­mi­no­wość i od­setki karne, wy­ży­ło­wa­nym i spi­ło­wa­nym do cna, wy­ska­kuje na­gle liczba po­wy­żej zera.

Za­si­łek z ty­tułu braku, po­więk­szony o do­da­tek na re­ha­bi­li­ta­cję, za­po­moga dla nie­dy­spo­no­wa­nych.

W kar­fu­rze same nie­po­wta­rzalne oka­zje, pro­mo­cje tylko do ju­tra, hity ce­nowe, oferty ważne do wy­czer­pa­nia za­pa­sów. Prze­trzą­sam półki w oba­wie, ręce drżą, że prze­ga­pi­łam su­per-mega-giga wy­prze­daż, 25% ta­niej, dwa za je­den, wię­cej za mniej, tniemy ceny, do­bre za drobne, im ciem­niej, tym przy­jem­niej. Duże opa­ko­wa­nie, hi­per­paka, XXL.

Mio­tam się po skle­pie, na­jeż­dżam wóz­kiem in­nych ku­pu­ją­cych, klien­tów bla­dych, wy­sty­głych, któ­rzy w zwol­nio­nym tem­pie zdej­mują pro­dukty z pó­łek, przy­bli­żają do oczu, wa­hają się, od­kła­dają. W zim­nej wo­dzie ką­pani, w prze­rę­blu.

Ata­kuję jak wy­dra śnieżna, szybko i bez li­to­ści.

Każdy pro­dukt se­lek­cjo­nuję sta­ran­nie, a kry­te­ria mam ostre, wy­gó­ro­wane: ma być ta­nio, naj­ta­niej, ul­tra­ta­nio, naj­le­piej za darmo. Kiedy kon­su­menci ba­dają składy pro­duk­tów albo ter­miny waż­no­ści, wy­pa­truję tej cho­ler­nej po­ma­rań­czo­wej metki z ceną i krzy­czę: za co?! Za co aż tyle?! Za tę garstkę mąki, soli, barw­ni­ków i wody?

Je­dze­nie, które wkła­dam do ust, z le­d­wo­ścią przy­po­mina po­ży­wie­nie, za­do­wa­lam się wy­ro­bami je­dze­nio­po­dob­nymi. Moje ciało po­woli prze­ista­cza się w pro­dukt cia­ło­po­dobny, staję się pod­róbką czło­wieka, homo fal­si­fi­ca­tus.

Okrą­żam sklep jesz­cze kilka razy, przy­klę­kam przy naj­niż­szej półce, wy­mie­niam okazy, z bły­skiem w oku ła­duję do ko­szyka, od­rzu­cam, co za cham­stwo, co za zdzier­stwo.

Łupy zdo­byczne pod­ska­kują na ta­śmie i suną w stronę ka­sjerki, która bez li­to­ści na­bija wszystko na licz­nik, pik, pik, i ogła­sza wy­rok. Zbyt wy­soki, zbyt okrutny.

Za co? Za co aż tyle? Za tę odro­binę sza­leń­stwa, za­wrotu głowy, za­po­mnie­nia?

6.

Klik­nę­li­śmy w sie­bie jak dwie si­nu­so­idy, górą w dół. Puz­zle wy­kro­jone na za­mó­wie­nie – edy­cja li­mi­to­wana, sztuk dwie. Na­sze ciała za­dzi­wiły się roz­cią­gli­wo­ścią swych sub­stan­cji, kiedy wi­li­śmy się po jo­giń­sku, ukła­da­jąc w kwiaty lo­tosu, pół­księ­życe, psy ze zwie­szoną głową. Kąty roz­warte, pięty na ra­mio­nach, asany, pa­cany, plecy wy­gięte w łuki, tyłki pod su­fi­tem. W tle Mas­sive At­tack krzy­wili swoje dźwięki, za­rzu­cali lo­opy, albo Björk krzy­czała na ocean, na wul­kany i gej­zery Is­lan­dii, które wy­bu­chały po­śród kłę­bów go­rą­cej mgły dzie­sięć me­trów nad zie­mię, a del­finy kwi­liły u ko­ści­stych wy­brzeży.

Gdzieś w od­dali tru­dził się świat z do­mami opieki i od­dzia­łami cho­rych na raka, lecz my nie mie­li­śmy z nim nic wspól­nego – od­dzie­lała nas za­słona dymna, rze­czy­wi­stość nie znaj­do­wała do nas do­stępu, nie do­ty­kała nas, ko­ły­sa­li­śmy się bez­pieczni, na po­wrót bez winy, jak w ło­nach na­szych ma­tek, Adeli i Ju­lianny.

Z tej chmury w chmu­rze, w któ­rej za­wi­śli­śmy, w kra­kow­skim smogu i che­mi­ka­liach, le­d­wie do­strze­ga­li­śmy za­rys mia­sta, kon­tury mu­rów ni­kły i za­ma­zy­wały się. Ko­miny No­wej Huty dy­miły, na­sze płuca kop­ciły, smok wa­wel­ski wy­bu­chał ogniem. Wcią­ga­li­śmy czy­stą zie­leń, wy­dy­cha­li­śmy sza­rość, plu­li­śmy po­pio­łem – tyle w nas zło­gów za­le­gało do wy­pa­le­nia, do oczysz­cze­nia, tyle do wy­zio­nię­cia.

– Chodź, po­boj­cymy se z żu­lami – ki­wał Woj­tuś, kiedy za­bra­kło kasy i wy­ła­nia­li­śmy się na po­wierzch­nię, by mru­żąc oczy przed za­le­wem świa­tła i kasz­ląc od nad­miaru tlenu, włó­czyć się po Plan­tach.

– Je­cha­li­śmy ze Zbysz­kiem po jabłka do Grójca, Zby­szek to ko­lega mój naj­lep­szy, fest chłop jest, zaś w Grójcu jabłka pierw­sza klasa – bu­jamy się we trójkę na ławce, ko­lega Zbyszka po­środku. – Ale za­snęli my i obu­dzili we War­sza­wie.

– Piękna hi­sto­ria, ale nie do­sta­niesz za nią pie­nię­dzy – uprze­dza Woj­tuś. – Nic ci nie damy.

– Ale ja nie chcę wa­szych pie­nię­dzy za­sra­nych. W du­pie mam! Gro­sza to u mnie do­syć, i na je­dze­nie, i na wszystko – zbiera ma­natki i od­cho­dzi. – Chcieli mi dać z re­stau­ra­cji, ale nie wzię­łem, bo nie jem byle czego.

– Ani ja – zga­dza się Woj­tuś.

***

Za każ­dym mru­gnię­ciem po­wiek zmie­niała się pora roku: wy­kluła się ja­kaś wio­sna, lepka zie­mia otwo­rzyła kre­to­winy, z wul­ka­nicz­nych kra­te­rów wy­chy­nęły ślepe gry­zo­nie pod­gry­za­jące ko­rze­nie, roz­cza­pie­rzyły pa­zury po­dobne do ludz­kich dłoni bez kciuka. Je­sień wy­tra­wiona w zma­to­wia­łej mie­dzi, szem­ra­nie li­ści. Lato, kiedy po­wie­trze pa­rzyło płuca, po­wie­dzia­łam: na­sze ciała nie są stwo­rzone do ta­kich słońc, za­pę­tli­łam się w tym zda­niu. Ła­bę­dzie pły­nęły ła­wicą do brzegu, rzu­ca­łam im chleb z iskrami mrozu, chwia­łam się na ka­wałku kry, nur­ko­wały gięt­kimi szy­jami i sy­czały, an­tenka na be­re­cie wska­zy­wała gwiaz­do­zbiór Oriona.

Zde­rza­łam się z ludźmi tak ob­cymi, że tylko po­do­bień­stwo formy kwa­li­fi­ko­wało nas do tego sa­mego ga­tunku, choć w środku sil­niki, tur­biny i dy­sze dzia­łały w od­mien­nych try­bach.

Cza­sem tra­fiał mnie odła­mek rze­czy­wi­sto­ści, który omi­ja­jąc tar­cze i zbroje, ce­lo­wał w miękką tkankę, w samo ją­dro nerwu: co ja ro­bię ze swoim cza­sem, z tym wy­gra­nym na lo­te­rii lo­sem?

– Ale co się mar­twisz – Woj­tuś od­wra­cał się na drugi bok. – Skąd wiesz, że ci ju­tro ce­główka na głowę nie spad­nie?

Pod koł­drą spo­tkały się na­sze stopy, mu­snęły, ucie­kły i wró­ciły. Pięty za­czerp­nął z ba­letu Czaj­kow­skiego, ak­sa­mit­nym pod­bi­ciem le­dwo do­ty­kał ziemi, ja bie­ga­łam na bo­saka po rży­sku, po­krzy­wach i ka­mie­niach. Zgo­dzi­li­śmy się, że naj­lep­sze rze­czy ważą nie­wiele, za­le­d­wie gram, są dwa­dzie­ścia je­den razy lżej­sze niż du­sza.

7.

Kiedy by­łam dziec­kiem, ta­kim praw­dzi­wym, my­liło mi się su­mie­nie z ra­mie­niem, albo łą­czyło w jedno, czu­łam je w oko­licy stawu bar­ko­wego, skąd cza­sem uci­skało, pro­mie­niu­jąc w stronę gar­dła. Póź­niej od­kry­łam, że to abs­trak­cja, abs­trak­cje nie po­winny gnieść, to tylko ple­cak wrzyna się w ciało, na­pa­ko­wa­łam do niego tyle ziem­nia­ków i ce­buli, że pę­kły szelki, a główki i bulwy po­to­czyły się w trawę.

Spie­szy­łam się na au­to­bus, po oio­mach, re­zo­nan­sach i prze­świe­tle­niach. Te czarne plamy na zdję­ciu RTG to dziury po neu­ro­nach, prze­rwy w mó­zgu. Bez tlenu i cu­kru więdną, usy­chają. Wy­star­czyła mała grudka ule­piona z pły­tek, którą serce wy­rzu­ciło tęt­nicą do głowy, by ska­so­wać ku­jaw­skie dzie­ciń­stwo, spa­nie na wiązce słomy, tek­sty pio­se­nek Ali­ba­bek („za­kwita raz, tylko raz biały kwiat”), twa­rze ko­le­ża­nek, które ta­pi­ro­wały włosy. Tak, udar może się po­wtó­rzyć. Naj­więk­sze ry­zyko w ciągu pię­ciu lat.

Od­pro­wa­dziła nas do furtki, za­wiasy skrzyp­nęły, cie­pła rączka Chlebka w mo­jej dłoni nie ro­zu­miała, dla­czego mu­simy od­jeż­dżać, na co komu, po co, te od­jazdy, sta­cje, gwizdy, po­ciągi. Wiatr syp­nął pia­chem w spo­jówki, a ona od­wró­ciła się i ode­szła prze­chy­lo­nym na lewo kro­kiem, z jedną po­łową ciała sztywną i ciężką jak wieczna zmar­z­lina.

Wstaję ra­niutko – cheł­piła się – jesz­cze przed wscho­dem słońca. Ileż można spać? W ci­szy po­ranka fusy opa­dają na dno szklanki, trawa skrzypi od szronu jak fu­tra niedź­wie­dzi po­lar­nych. Cza­sem tylko ja­kiś ptak, wilga, ro­ze­drze dziób w pę­ka­ją­cym trelu, chce zia­ren albo mi­ło­ści.

Ale tam­tego dnia mi­nęła dzie­siąta, a ona wciąż le­żała w łóżku. Co się dzieje – zaj­rza­łam. Wy­cią­gnęła do mnie rękę, a dłoń spa­dła na koł­drę, jakby ku­kiełce w te­atrze ze­rwał się sznu­rek, no co za łapa oporna, od­kle­iła się od cen­trum ste­ro­wa­nia, de­zer­terka i niby zna­joma, a obca, nie można za nią rę­czyć. To grudka o śred­nicy kilku na­no­me­trów spra­wiła, że ręce od­pa­dły od głowy i nie po­tra­fiły my­śleć, głowa nie zdo­łała pod­nieść ręki. Brak łącz­no­ści, pro­szę spró­bo­wać póź­niej.

Prze­cież to ja, mamo, nie po­zna­jesz mnie?

Rze­czy­wi­stość prze­stała pa­so­wać do wy­obra­że­nia, taka mała grudka, ta­kie wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie. (Ale że serce może nas za­strze­lić od środka?) Za­ło­żyli jej na głowę kask i wci­snęli „ka­so­wa­nie pa­mięci”, obcy nie stąd, a z niej za­częło uby­wać jazdy na ro­we­rze, smaku śli­wek, co od­cho­dzą od pestki, pal­ców He­nia wy­krę­ca­ją­cych lampy z te­le­wi­zo­rów Uni­tra.

Wtedy po raz pierw­szy prze­mó­wiła gło­sem peł­nym ziemi, jakby w nocy na­żarła się rę­dziny z górki za la­sem.

– Oko – po­wta­rzała – boli mnie oko. Prze­bite na wy­lot – i chciała je do­tknąć, uci­snąć, po­ma­cać, ale już znik­nęły czyn­no­ści i ru­chy, więc tylko po­wta­rzała „nie ma, nie ma”, do­póki wy­star­czyło ję­zyka.

– Pew­nie coś z ci­śnie­niem, za­raz przej­dzie – po­cie­sza­łam.

– Może ja­kieś na­czynko pę­kło? – le­karz na izbie przy­jęć dra­pie się po ły­si­nie, drep­cze w klap­kach.

– Co to się sta­nie, że czło­wiek na­gle taki słaby? – nie ro­zu­miała, bo nogi też za­częły żyć po swo­jemu i ugięły się w ko­la­nach, od­ma­wia­jąc dźwi­ga­nia cię­żaru.

– Weź py­ral­ginę – we­pchnę­łam jej do ust dwie ta­bletki, opa­tu­li­łam koł­drą. – Prze­śpij się – za­chę­ca­łam – za­mknij oczy i spró­buj za­snąć – nę­ci­łam – sen jest do­bry na wszystko – a w tym cza­sie neu­rony usy­chały jak an­tu­rium i skrzy­dło­kwiat na pa­ra­pe­cie, jej wdzięczne dzieci.

Po go­dzi­nie unio­słam ro­letę z na­dzieją, że jej prze­szło. Że wsta­nie i pój­dzie rą­bać drewno na opał. Ale ona wy­ta­rzała się w pia­chu. Skąd masz zie­mię pod po­wie­kami, skąd masz żwir w ką­ci­kach ust? Za jed­nym pstryk­nię­ciem pal­cami ży­cie roz­pa­dło się na to przed uda­rem i na resztę. Na to, kiedy gnała w pole z graczką wy­dzia­by­wać ko­mosę, i na jego ka­ry­ka­turę, kiedy uczy się trzy­mać łyżkę i tra­fia ro­so­łem w oko.

Słońce prze­świe­tlało li­ście bzu i ka­liny, zie­leń doj­rze­wała, prze­cho­dziła w fer­ment, i szopa Pie­trzaka ugi­nała kro­kwie, co­raz bli­żej ziemi.

– Co, za­cho­ro­wała ma­tula, za­cho­ro­wała? – wo­łał z pola Pie­trzak. – Szybko ci te ro­dzice po­umi­rali.

***

Przy­je­chała ro­dzina spod Krusz­wicy, opony wżarły się w traw­nik. Nie wie­dzie­lim, cio­cia, że cię to sie­kło, no jak u Władka do­słow­nie, ino on się prze­wró­cił i nie wstoł, ni ma chłopa. Mi­rek, co już nie sie­dzi z Ma­riolą, ga­pił się na moje piersi. No­sił cie­nie al­ko­holu pod oczami, głę­bo­kie ja­ski­nie wy­drą­żone wódką. Chle­bek z dziećmi od są­sia­dów wy­kle­py­wali na pia­sku ba­beczki, kró­liczki, kro­ko­dylki.

Bu­dzi­łam się i na­słu­chi­wa­łam, gry­ząc po­duszkę. Co to za dźwięk? Czy to zie­mia uro­dziła ka­mień? Czy ry­bacy wra­cali przez ba­gno, z głu­chym mla­śnię­ciem od­ry­wa­jąc gu­miaki od ssą­cego błota?

Matka szu­rała w po­wy­krzy­wia­nej i po­prze­krę­ca­nej rze­czy­wi­sto­ści, ro­dem z hor­roru, gdzie ręce opa­dają, Sa­mo­wolna Ręka III. W końcu dru­cik mi się prze­pa­lał i szłam na dół.

Znaj­do­wa­łam ją za za­słonką albo w scho­wanku, wśród kon­fi­tur i ćwi­kły.

– Co ro­bisz? Jest druga w nocy.

– A tak so­bie sie­dzę – mó­wiła jak dziecko, które ktoś za­kle­pał w cho­wa­nego.

Szu­kała cze­goś, cze­go­kol­wiek, żeby zro­zu­mieć, na nowo od­ci­snąć świat w swo­jej gło­wie, jak wzór w gli­nie, która już dawno stward­niała. Zży­ma­łam się, że mie­sza jej się po­nie­dzia­łek ze środą, śnia­da­nie z obia­dem, lek na zgagę z blo­ke­rem re­cep­to­rów typu β, że hu­czy jej pod czaszką blen­der, który mik­suje rze­czy­wi­stość na papkę, za­tra­ca­jąc kształty rze­czy. Łany psze­nicy fa­lo­wały po ho­ry­zont, bul­go­tało mi we wnętrz­no­ściach i prze­le­wało się.

– Stres – stwier­dziła le­karka, przyj­rza­łam się jej uważ­niej.

– Da­nu­sia?

Da­nu­sia, li­ce­alna 3B, zo­stała pa­nią dok­tor. Ja wciąż by­łam ni­kim.

Po­de­bra­łam więc ziem­nia­ków z piw­nicy i po raz ko­lejny wy­ru­szy­łam na po­łu­dnie.