Głos morza - Jarosław Klonowski - ebook + książka

Głos morza ebook

Jarosław Klonowski

3,4

Opis

Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami powieść, nawiązująca do grozy wiktoriańskiej.

Nowa Zelandia, XIX wiek. W niewyjaśnionych okolicznościach ginie Clarissa, młoda arystokratka, a zarazem jedyny mieszkaniec domu na owianym złą sławą Kalmarowym Wzgórzu. Thomas, brat Clarissy, próbuje rozwikłać tajemnicę jej śmierci. Sir Elthorn odkrywa niepokojące powiązania zmarłej z Maorysami, a także osobliwy, pokryty sztuką Polinezji fortepian, który pół wieku wcześniej przyczynił się do tragicznych wypadków na statku „Eleonora” płynącego w kierunku wyspy. Dalsze śledztwo prowadzi go aż na pustynię Karru i do Aleksandrii. W podróży towarzyszy mu młoda muzułmanka francuskiego pochodzenia. Dziewczyna, ukrywa przerażający sekret, a korytarze ekspresu Aleksandria-Kair wkrótce spłyną krwią...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (7 ocen)
1
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Viki9079

Całkiem niezła

Styl autora urzekł mnie od pierwszych stron; plastyczny, a zasób słownictwa bogaty. Jestem pozytywnie zaskoczona, że polski pisarz tak doskonale odnalazł się w obcych realiach, w których nie rozgrywa się wcale sporo opowieści. Historia jest zaskakująca, może nieco ciężka w odbiorze. Zawiłości nie pozwoliły mi się w pełni odnaleźć w lekturze. Drobnym minusem są też z rzadka zdarzające się błędy, choćby kropka odczepiona od słowa. Warto jednak zerknąć na tę pozycję.
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2021

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Jarosław Klonowski, Głos morza, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Anna Grzeszczyk

Projekt okładki: Kornel Kwieciński, Strangely Twisted

Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I 

ISBN: 978-83-66518-90-2

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Książkę dedykuję

moim najbliższym,

Monice, Zosi i Szymonowi.

Jesteście wspaniali.

Wstęp

Fascynacja grozą w jej czystej, niezwulgaryzowanej formie towarzyszyła mi od momentu, gdy skierowałem kroki do tak zwanej „dorosłej biblioteki”. Pamiętam bardzo mgliście pierwszy pocałunek prawdziwie mrożącej krew w żyłach historii. Mniejsza o tytuł czy autora. Przekroczyłem granicę, cienką i pisaną tuszem bramę, pomiędzy światem żywych i wszystkim, co na Zewnątrz, tym, co mieszka w nawiedzonym i nieprzewidywalnym domu wyobraźni.

Od tej pory fikcja miesza się z życiem, lub je naśladuje, za pomocą książki i nieprzeliczonych godzin, które spędzam, wsłuchując się w muzykę słów. I nawet jeśli ta sceneria jest nieco wyświechtana, to przypomina brzeg z powieści Głos Morza, gdzie absolutnie wszystko się może zdarzyć.

Poznajcie opętanego żądzą zemsty Thomasa Elthorna. Historię Thomasa znam z jego dziennika, a o tym, co spotkało jego siostrę, dowiedziałem się z jej listów do brata. Inne dokumenty, pojawiające się w książce: sprawozdania, dzienniki pokładowe, etc., jedynie przybliżają okoliczności, w jakich rozegrała się tragedia i ukazują emocje głównych bohaterów dramatu. A najbardziej ze wszystkich przerażająca wydaje się sugestia niewypowiedziana wprost przez autora dziennika. Czy za obłęd Clarissy winę ponosi sam Elthorn, ze swoim niezdrowym i nienaturalnym afektem, którego źródłem jest miłość do rodzonej siostry?

Jeśli to prawda, to moja książka stałaby się czymś więcej, czymś głębszym niż powiastka o duchach w XIX-wiecznej aranżacji. Byłaby świadectwem dramatu, gdzie to ludzie stają się potworami wyzutymi z moralności. Jeśli jednak, drogi Czytelniku, pragniesz potraktować ją z przymrużeniem oka, do czego mimo poprzednich słów gorąco zachęcam, niech pozostanie dobrą rozrywką na kilka wieczorów, stworzoną na pożytek wyobraźni i dreszczyku emocji.

Jakkolwiek do niej podejdziesz, drogi Czytelniku, życzę udanej lektury.

Jarosław Klonowski

1. Głos morza

Ashburton,

14 grudnia 1866 roku

Drodzy przyjaciele...

Wspomnienia bywają bolesne. Szczególnie, jeśli dotyczą bliskich, którzy odeszli. Tak właśnie jest ze wspomnieniami o Clarze.

Rany są jeszcze świeże. Może dlatego nie lubię wracać do tych listów. Ani do zdarzeń, które miały miejsce na wybrzeżu Nowej Zelandii. Nie lubię myśleć o domu, gdzie zamieszkała i gdzie pogrążyła się w całkowitym szaleństwie moja mała siostra, Clarissa. Lecz przecież nie zamknę się w czterech ścianach, udając, że nic się nie stało. Jestem Wam winny wyjaśnienia. Wiem, że wszyscy kochaliście Clarę w nie mniejszym stopniu niż ja. Wszyscy ją ubóstwiali.

Przypadek Clary jest związany bezpośrednio z pewnym dzikim zakątkiem na wybrzeżu. Miejscowi Maorysi nazywają je Wzgórzem Kalmara i omijają szerokim łukiem, tak że stoi ono opustoszałe. Ale to tylko połowa prawdy. Jeśli pogrzebie się trochę głębiej, ponure fakty wychodzą na jaw.

Otóż pół wieku wcześniej znalazł się zuchwały mężczyzna, który ośmielił się zakłócić istniejący porządek. Nazywał się Barney Rhodes. Był amerykańskim armatorem, człowiekiem sukcesu. Niestety, jak to często bywa, fortuna odwróciła się od niego. Po przeżyciu załamania nerwowego, Rhodes postanowił odseparować się od reszty świata. W tym celu wzniósł na wzgórzu okazały, nowoczesny dom, gdzie spędził kilka ostatnich lat swojego życia w zupełnej samotności. Budynek górował z jednej strony nad urwiskiem, z drugiej nad wilgotnym, mglistym lasem w głębi lądu. To w tym przeklętym domu zamieszkała moja siostra.

Pamiętam, gdy po raz pierwszy zobaczyłem wzgórze i leżącą na nim posesję. Była ze mną Clarissa. Oboje bardzo źle znosiliśmy parny nowozelandzki klimat. Lecz dom wydał nam się wspaniały. Taki europejski. Także otoczenie budynku było urzekające. Po obu stronach rozciągał się dziki widok, wyjęty żywcem z obrazów mistrzów współczesnego pejzażu. Zupełnie jakby zewsząd otaczał wzgórze ocean, z jednej strony lazurowy, z drugiej zielony. Mgły podeszły pod sam próg domostwa. Atmosfera miejsca stwarzała złudzenie, że jesteśmy z powrotem na Starym Lądzie, w ukochanej Walii z naszego dzieciństwa.

W niespełna miesiąc później, za sprawą dokonanego na nazwisko Clarissy zakupu, dom należał już do mojej siostry. Pośrednikiem w sprzedaży nieruchomości był pewien obmierzły, lecz prawdomówny człowieczek, Australijczyk nazwiskiem Brock. Krótko po sfinalizowaniu zakupu, otrzymałem depeszę z Nowego Yorku. Chodziło o sprawy firmy. Rodzina Elthornów zawsze uchodziła za wpływową i prowadziliśmy interesy na kilku kontynentach. Na czas nieobecności wywołanej załamaniem Clary, sprawy firmy zmuszony byłem pozostawić w rękach współpracowników. Niestety, nie wszyscy cieszyli się moim zaufaniem. Martwiłem się zwłaszcza o księgowość jako, że tym od lat zajmowałem się osobiście. Powierzenie ksiąg firmy osobom, które nie zostały wcześniej wypróbowane i w których oddanie miałem prawo powątpiewać, nie było dla mnie łatwe. Ludzie Ci, mieli dość ograniczone talenty i osobowości. Nie nadawali się do zarządzania sprawami firmy, może poza wyjątkiem zadań ściśle dla nich przeznaczonych. Gdyby nie stan Clarissy i moja troska o nią, nigdy nie dopuściłbym się podobnej niedbałości.

Być może brzmi to jak tłumaczenie. Czuję się jednak odpowiedzialny, jeśli wręcz nie współwinny tego, co spotkało Clarę. Na pewne rzeczy nawet bogacze i arystokraci nie mają wpływu.

Depesza dotyczyła niezwykle intratnego kontraktu, a wskutek mojej nieobecności mógł on zawisnąć na włosku. To była okazja, która mogła się nie powtórzyć. Zakończenie Wojny Secesyjnej znacznie ożywiło produkcję, w tym także produkcję fabrycznie montowanych maszyn rolniczych i obrabiarek, stanowiąc główne źródło rozwoju firmy Elthorn & CO. Możliwości, które dawały powstające jak grzyby po deszczu amerykańskie banki, były impulsem wywołującym znaczne ożywienie gospodarki i ogromny optymizm potencjalnych inwestorów. Niestety, konkurencja trzymała rękę na pulsie.

Stało się zatem tak, że pozostawiłem moją kochaną Clarę na łaskę sił, o których nie miałem jeszcze wtedy pojęcia. Wydawało mi się, że będzie bezpieczna w towarzystwie leciwej panny Melisy Riodan. Stara guwernantka towarzyszyła Clarissie od przeszło dziesięciu lat, także podczas niedawnej podróży poślubnej. To właśnie ona zawiadomiła mnie depeszą o fiasku małżeństwa, udowadniając w ten sposób, że można polegać na jej lojalności, jak i dyskrecji. Panna Riodan posiadała irlandzkie korzenie i żadnych krewnych. Była pozbawioną pasji nudziarą, idealną do roli służącej, ze swoim nieco cierpkim, przejmującym głosem mogła wydawać się denerwująca, lecz z pewnością nadawała się do wyznaczonych jej przeze mnie spraw. Jej surowa, wynikająca z wychowania w katolickim duchu natura, stanowić mogła stosowną przeciwwagę dla wybujałej wyobraźni mojej siostry. Panna Riodan nie narzucała jednak nigdy Clarze swojego zdania i wiele potrafiła przemilczeć, a jeszcze więcej na stałe zachować dla siebie. Była to rzecz istotna, biorąc pod uwagę wrażliwego i nieco buntowniczego ducha mojej siostry. Zadbałem o wynagrodzenie Riodan. Pensja, wypłacona przeze mnie z góry za okres kwartału, w pełni pokrywała niewielkie potrzeby niezamężnej kobiety. W zamian mogłem liczyć na wspomnianą już dyskrecję, jak i pełne oddanie, czyniąc ponurą izolację Clarissy nieco znośniejszą.

Niepokoje w okręgu Polinezji skończyły się parę lat wcześniej, trwał względny spokój na wszystkich wyspach. Zapewne niektórzy odbiorą to jako tłumaczenie, ja jednak naprawdę nie dostrzegałem żadnych powodów do troski o siostrę.

Do dziś przeklinam tę decyzję, lecz nie jestem w stanie cofnąć czasu, obojętnie jak wielkie poczucie winy mnie trawi. Czy powodem załamania i zagadkowej śmierci mojej siostrzyczki była jej krucha psychika? Tego nie wiem na pewno. W końcu sam, mając się za twardą sztukę, wraz z uczuciem odurzenia niezwykłym klimatem panującym na wzgórzu, doznawałem też pewnego trudnego do określenia dyskomfortu. Towarzyszył mi, odkąd tylko przybyliśmy na Wzgórze Kalmara. Próżno tłumaczyć to zmianą klimatu. Pochłaniała mnie sekretna groza, uwita wokół tego zaczarowanego zakątka. Choć przyznaję, tłumiłem w sobie te uczucia, uznawszy je za wyjątkowo niemądre. Było coś we mgle, a także natężeniu światła, co z miejsca przywodziło na myśl deliryczny sen. Słabszy od mojego umysł potrafiłby całkiem zatracić się w tej atmosferze.

Dom, jak już wspomniałem, wydawał się początkowo niezwykle uroczy. Oczarował nas od pierwszego wejrzenia. Stanowił typowe zabudowanie klasycystyczne, z domieszką kilku innych popularnych trendów. Miał pobielane ściany, z których co prawda odpryskiwała farba, ale jakiż dom nie wymaga renowacji po tak długim opuszczeniu? Takie miejsca wymagają, aby je adaptować do potrzeb nowych właścicieli. Choć często to właściciel niepostrzeżenie przystosowuje się do niezwykłej atmosfery domu.

Dziś jeszcze pamiętam osobliwe wrażenie, jakie wywarła na mnie okolica oraz sam budynek. Były to odczucia niepokoju i pewnego napięcia, jakby w oczekiwaniu na coś, co odmieni na zawsze mój sposób postrzegania rzeczywistości.

W domu, w salonie na dole, stał przykryty materiałem, bardzo nietypowo ozdobiony fortepian. Przyjrzałem mu się, kiedy Clarissa oglądała poszczególne pokoje. Drewniany instrument pokrywały dziwaczne płaskorzeźby. Przedstawiały one florę i faunę morską, żywcem wyjęte z książek angielskich biologów. Artysta, który ozdobił instrument, włożył niebywały kunszt w ukazanie szczegółów anatomicznych raczej odpychającego charakteru. Nie wzorował się przy tym na żadnym znanym kierunku, nie naśladował żadnej szkoły i był na wskroś osobliwy. W płaskorzeźbach dostrzegłem co prawda coś z symboliki impresjonizmu Rodina, lecz było to bardziej podobieństwo niż nawiązanie. Zaskoczony oszałamiającą precyzją wykonania, skupiłem się na niezwykłym realizmie, dominującym wśród przedstawień niesamowitych, antropomorficznych stworzeń. Dostrzegłem także ślady mistycyzmu, charakterystycznego dla prymitywnych plemion Polinezji.

Nie był to pierwszy przypadek, gdy sztuka oddziaływała na mnie z taką siłą. Możliwe, że odzywała się we mnie uśpiona wrażliwość, odziedziczona po matce. Z drugiej strony, nigdy wcześniej nie spotkałem się z podobną formą w sztuce użytkowej.

Nie powinienem był bagatelizować wrażeń, które wywołał we mnie ten dziwny instrument. Tak jednak się stało. Uznałem, że jest to po prostu osobliwie ozdobiony fortepian. I nie nadałem odpowiedniej rangi moim odczuciom.

Tak. W tamtej chwili liczyła się jedynie świadomość, że odkrycie z pewnością ucieszy Clarissę. Na pustkowiu, gdzie miała zamieszkać, fortepian wydał mi się prawdziwym cudem. Brzmienie instrumentów klawiszowych zawsze było bliskie jej wrażliwemu sercu. Clarissa uwielbiała muzykę kameralną, wprost wielbiła niemieckich mistrzów i posiadała niebywałą wrażliwość muzyczną. Dlatego zostawiłem fortepian pod przykryciem, wśród wniesionych przez moją służbę kufrów, zawierających osobiste rzeczy siostry.

Wyobrażałem sobie zaskoczenie Clarissy, gdy samodzielnie "odkryje" niezwykły instrument i pozwalając sobie na uśmiech, wspiąłem się za nią na piętro. Po ukończeniu wiedeńskiego konserwatorium, moja Clara myślała o karierze pianistki. Niestety, kontuzja nadgarstka i małżeństwo udaremniły jej plan.

Czy można mnie winić, że pozostawiłem Clarissę samej sobie, pod opieką jednej służącej? Czułem, że samotność najlepiej zaleczy rany po nieudanym związku.

Moja siostra nigdy nie miała szczęścia do ludzi. Kiedy przedstawiła mi swojego narzeczonego, od razu miałem złe przeczucia. Zubożały hrabia, Francois Boupont, był zwykłym, polującym na posagi łobuzem. Życie z nim stanowiło dla mojej siostry niewypowiedziany koszmar. Jej chwiejna psychika bardzo ucierpiała. Boupont odznaczał się typowym dla Francuzów brakiem manier. Pijak, awanturnik i hulaka, zadowolony z siebie łajdak, który traktował wszystkich instrumentalnie i z wyższością. Był z niego istny wilk w owczej skórze. Czy raczej we fraku i rękawiczkach.

No, ale odbiegam od tematu. Pozostawiłem Clarissę na wyspie. W chwili mojego wyjazdu takie rozwiązanie wydawało mi się najlepsze. W każdym razie nie sądziłem, żeby powrót do Ameryki, gdzie aktualnie prowadziłem interesy, mógł w czymkolwiek pomóc Clarissie. W Stanach spędziła swój miesiąc miodowy. Były to jedyne względnie radosne chwile krótkiego małżeństwa. Chwile wypełnione muzyką i tańcem.

Sprawy potoczyły się własnym, przerażającym torem. Co do mnie, to do końca pozostałem nieświadomy zmian, które zaszły w psychice Clarissy. Siostra obiecała pisać na mój nowojorski adres listy. Jej korespondencja w pełni świadczyła o dziwnych wypadkach w 1866 roku. Niestety, dotarła do mnie za późno.

Teraz pozostawiam Was po tym przydługim wstępie z listami. Na zakończenie dziękuję za kondolencje po śmierci biednej Clarissy tym wszystkim, którzy je nadesłali.

Thomas Elthorn III

Ashburton,

3 lipca 1866 roku

Drogi Thomasie,

dziękuję jeszcze raz za towarzystwo w drodze do Nowej Zelandii i ponownie powtarzam, żebyś się nie martwił. Myślę, że doskonale się złożyło, że musiałeś wyjechać. Ja również chętnie pozostanę na moment sama. To doprawdy jedyne wyjście, jakie widzę. Przepraszam również za mój rozedrgany styl pisania, lecz taka już jestem.

Zresztą tych kilka dni zbliżyło nas do siebie, nieprawdaż? Będę teraz do Ciebie pisywać regularnie. Jesteś mi obecnie najdroższą osobą na świecie po tym, jak ten pożałowania godny łotr... och... Nie będę go nawet wspominać. Uśmiecham się.

Piszę z miasta, gdzie spędzam obecnie sporo czasu. Panna Riodan wcale tego nie pochwala, czemu nadzwyczaj często daje wyraz. Mój Boże, co za marudna nudziara! Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam w jej towarzystwie! Rozumiem, że jest nieocenioną pomocą w codziennych sprawunkach i być może byłoby mi znacznie ciężej bez tej pomocy, lecz nadmierna troska, którą mi okazuje, na dłuższą metę mierzi mnie i przyprawia o rozdrażnienie. Praktycznie wszystko, co robię, wymaga jakiejś opinii z jej strony. Nigdy nie posuwa się przy tym do bezpośredniej nagany, to by było nie w jej stylu. Lecz i tak doskonale zdaję sobie sprawę, że uważa mnie za dziwaczkę, ba, może nawet dziewczynę lekkich obyczajów. Nie wiem, czy to miejscowy klimat, czy coś innego, jednak rośnie we mnie przekonanie, że panna Melisa nareszcie pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Zaczynam powoli rozmyślać o tym, aby zwyczajnie się jej pozbyć i wziąć w to miejsce jakiegoś miejscowego służącego, pozbawionego jej krótkowzroczności i okropnego charakteru. Na pewno znajdę kogoś odpowiedniego w Dunedin. Nie, uprzedzając pytanie, nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji. Lecz uwierz mi, potrafię być samodzielna i sama decydować o własnym losie.

Mam nadzieję, że powody mojego postępowania są dla Ciebie zrozumiałe i że zaakceptujesz moje posunięcie (gdyby do niego doszło). Właściwie po tym, czego świadkiem była panna Riodan jeszcze w Anglii, żyłam w przeświadczeniu, że sam ją odprawisz. Mówię Ci, tej kobiecie nie wolno ufać. Posiada wszystkie cechy klasy, z której się wywodzi. Nie rozumiem, dlaczego ona tu została. Mogłeś zadbać o stosowne wynagrodzenie, aby zamknąć jej usta i zabrać ze sobą w diabły, a potem pozbyć się dobrej panny Riodan raz na zawsze. Wiesz, mój drogi, co mogę mieć na myśli? Nie? A zatem, czy mało służących traci zarobek z powodu jakichś domniemanych oskarżeń? Wiem, że byłoby to nie w Twoim stylu, jednak czy nie wymagają takiego drastycznego zachowania zaistniałe okoliczności? Pozostawiam Ciebie z przemyśleniami na ten temat.[1]

Przepraszam, nie powinnam Ci takich rzeczy sugerować. To poniżej mojej godności. Gdyby nie koszt papieru i problem w jego uzyskaniu tutaj, spaliłabym ten okropny list i napisała go od nowa. Nieważne. Miałeś swoje powody. Z pewnością je miałeś. Najwyraźniej uznałeś, że lepiej utrzymać stanowisko, przysparzając mi w ten sposób kłopotów i narażając na to wątpliwej jakości towarzystwo. Na pomówienia i pogardę ze strony panny Riodan, na te jej ciągłe przytyki. Zawsze byłeś taki szlachetny i przejęty konwenansami. Tak zostałeś wychowany i nic na to nie poradzisz. Wiem, że przejmujesz się moim losem. Obawiasz o reputację swojej małej Clary. Kto wie, może nawet uważasz, że sama się zdradzę, przysparzając tym samym kłopotów sobie, jak i rodzonemu bratu. Nic bardziej mylnego! Wiedz, że to, co nas łączy, jest naszą wspólną, świętą tajemnicą.

Cóż, czas pokaże, kto miał rację. Ale nie myśl, że robiąc zakupy w mieście, Melisa nie strzępi języka. Pewnie nie zdawałeś sobie sprawy, że to okropna plotkara. Miałam, niestety, sposobność dowiedzieć się o tym od pewnego Anglika, pana Rogera McAbeltona, z którym kochana Melisa podzieliła się uwagami na temat mojego życia osobistego. McAbelton jest jeszcze względnie wychowany i posiada jako taką ogładę. Reszta Brytyjczyków tutaj stanowi dość zdegenerowaną grupkę, pozbawioną zupełnie manier. Kilku z nich, mam wrażenie, uciekło ze Starego Lądu od długów albo może nawet i stryczka.

Mówię Ci, Thomasie. Przejrzałam pannę Melisę Riodan. Uświadomiłam sobie długo tajone przed nami intencje. Niestety! To dwulicowa, ograniczona modliszka. Sama nie wiem, jak to możliwe, że przez ten cały czas ulegaliśmy pozorom i nie zauważyliśmy osobliwego rysu, który zataiła przed nami. Byliśmy ślepi.

Nie martw się, nie będę działała pochopnie. Z moich słów może to wynikać, lecz zachowam daleko idącą ostrożność. Wiem, ile mamy do stracenia, gdyby...[2]

Wszystko przez moje słabe nerwy. Och, jak bardzo zmiana klimatu może wpłynąć na nasze postrzeganie świata! To minie, musi minąć. Chyba po prostu nie nawykłam jeszcze do tego domu. Jest ogromny, za duży dla jednej osoby i pusty. Na górze jest jeszcze jakoś urządzony, ale dół... Tylko ten dziwaczny fortepian w salonie, stołek do niego i nic poza tym. Myślę, że muszę znaleźć w sobie trochę siły i w końcu wydać pannie Riodan dyspozycję rozpakowania kufrów. Ciągle to odwlekam. Niech się na coś przyda, prawda?

Zauważyłeś obecność tego instrumentu tutaj, gdy oglądaliśmy dom? Na pewno nie. Z pewnością myślami byłeś już daleko. W tych swoich nowojorskich interesach.

Pewną ostoją, przypominającą mi o domu, który zostawiłam, jest pan Husley, miejscowy sklepikarz (wielka szkoda, że go nie poznałeś). Jest tutaj obcy, zupełnie jak ja, i całkiem inny od reszty Brytyjczyków. Od roku prowadzi interes w mieście. To odludek, trzymający się z dala od McAbeltona i jemu podobnych bardziej z wyboru, niźli dlatego, żeby był przez nich nieakceptowany. Jest synem angielskiego emigranta i Egipcjanki. Na cześć matki nadano mu imię Karim, lecz Husley stara się go nie używać. Chyba nie przepada za nim. Pomimo że, jak sam twierdzi, w języku jego matki oznacza słowo „hojny” i jest dla Arabów czymś w rodzaju uświęconego imienia. No i jak doskonale pasuje do właściciela!

Muszę także przyznać, że Husley o wiele lepiej dogaduje się z Maorysami niż z ludźmi, z którymi przecież powinno go łączyć pokrewieństwo, poglądy i język. Panna Riodan, na przykład, serdecznie nie cierpi sklepikarza. W jego obecności przybiera zawsze tę samą, deprymującą i pełną wyższości minę. Doprawdy! Kiedy tylko Husley się pojawia, jej twarz całkiem sztywnieje. Jak można tak gardzić osobą, o której nic się nie wie? To dla mnie absolutnie niepojęte.

Sami tubylcy są śmieszni, mówię Ci. I tacy tajemniczy... Takie małe, mrożące krew w żyłach potworki. Wyglądają zupełnie jak postacie z obrazów Williama Blake’a.

Husley czuje się jak jeden z nich. Widziałam kiedyś, jak tańczył wraz z nimi na jakimś festynie. Nie martw się, nie byłam tam sama. Melisa nie darowałaby sobie, zatem nie odstępowała mnie na krok, choć z wyrazu jej twarzy odczytałam, że wolałaby być wszędzie indziej. Ograniczyła się na szczęście do ponurego, pełnego dezaprobaty milczenia i nie komentowała tego, co widzi. Chyba czuła zbyt wielkie przerażenie. Było z nami także kilku innych białych z Dunedin. Państwo Clancy, George Toole i sir Douglas Rooney, żeby wymienić samych Brytyjczyków. Wszyscy to „serdeczni” znajomi panny Riodan, rzecz jasna. Rooney mówi z wyraźnym londyńskim akcentem, lecz z pewnością jest on udawany, a Clancy’ego powszechnie uznaje się za kobieciarza i podobno cierpi na syfilis, którym zaraził także żonę i wszystkie pokojówki oraz kilka miejscowych dziewcząt. Oczywiście, fatalne małżeństwo nie zdradza się z niczym i powszechnie uchodzi za bogobojną i wierną sobie parę. Znam te wszystkie nowiny od ich „dobrej” przyjaciółki, panny Melisy Riodan! No więc sam widzisz, z kim mam tu do czynienia. Ta kobieta jest absolutnie niewarta zaufania!

Na pewno panna Riodan poi ich wszystkich kłamstwami na mój temat. Widziałam, jak patrzyła na mnie pani Clancy. A jej mąż? Ten prostak wprost pożerał mnie wzrokiem. Z pewnością stanowię na co dzień obiekt powszechnej drwiny.

Tutejsi tolerują nas, Anglików, choć sympatią bym tego nie nazwała. I wcale się im nie dziwię. Wszakże ograbiliśmy Maorysów z ziemi i to w imię czego? Według idiotycznej, kolonialnej reguły Terra Incognita?! Mamy się za lepszych, ale czy w istocie jesteśmy lepsi? Ci tutaj Anglicy niewiele się różnią od dzikich zwierząt. Banda obmierzłych, ulegających najniższym namiętnościom słabeuszy i ich żon, banalnych i ograniczonych dewotek!

Zagalopowałam się. Wróćmy do tańców, do tego pamiętnego wieczora. Dzicy uginali nogi w kolanach, ustawieni w szeregu. Kilkunastu fascynująco prymitywnych mężczyzn, a wszyscy półnadzy, z błyszczącymi klatkami piersiowymi. Niczym zwierzęta wypuszczone z klatki, a między nimi Husley. To było straszne i oddziaływało na mnie w jakiś osobliwy i przemożny sposób! A jak rozpaczliwie wyli! Głośno, jakby zranione wilki do księżyca. Okropne przeżycie, choć oglądałam to z daleka, w blasku ogniska. Nazywają ten taniec... Haka.

Panna Riodan prawie dostała zawału na ich widok. Przerażenie w jej oczach było bezcenne... Prawie czułam, że za chwilę stłumiony okrzyk wyrwie się jej z gardła. Wprost umierała ze strachu! Dopiero mój naglący głos przywrócił starą żmiję rzeczywistości.

Husley został przez miejscowych przyjęty do ich grona, tyle wywnioskowałam na podstawie tego jednego wieczoru. Wierzę, że ozdabia tatuażami swoje ciało i opowiada nago przy ognisku stare podania. Choć to taki przystojny dżentelmen w płóciennej marynarce, z nieodłączną laską i słomkowym kapeluszem, to wyczuwam, że ma niejedną mroczną tajemnicę.

Opiszę Ci go. Wyobraź sobie niezwykle wysokiego i atletycznie zbudowanego, szpakowatego mężczyznę w średnim wieku. Nosi ogromne, okrągłe okulary w drucianych oprawkach. Trzymają się skrzywionego nosa pana Husleya, czyniąc jego śniade oblicze rasowego Egipcjanina niezwykle szlachetnym. Wysokie, pobrużdżone zmarszczkami czoło i siwe brwi sprawiają, że twarz mojego przyjaciela wydaje się niemalże starożytna. Fizys odzwierciedla dobre maniery pana Husleya. Nigdy nie spotkałam nikogo tak bardzo dystyngowanego i eleganckiego. Jest jakby z innego świata. Smutny uśmiech i rozmarzone spojrzenie każą wierzyć, że jest on przez życie niezwykle doświadczony. Lecz owe przypadki nie wpłynęły znacząco na jego osobowość, która pozostała szlachetna i pełna wdzięku.

Już dość na jego temat. Musisz mi wybaczyć, że się tak rozpisuję, ale cieszę się, że mam tu jakieś cywilizowane towarzystwo.

Wczoraj przez okno na parterze wpadł albatros. Zaczął szamotać się na podłodze, a potem, o nieba! Uległ chyba panice i sam nadział się na jeden z odłamków szkła. Panna Riodan przeraziła się i zaczęła wydawać takie dźwięki, o które w życiu bym jej nie posądziła. Co za żałosna i stara żmija. Teraz panuje tu straszliwy chłód, więc prawie nie ćwiczę gry. Okna w domu są, jak wiesz, przerobione przez pośrednika według nowoczesnego, wiktoriańskiego trendu, a co za tym idzie, stosunkowo duże. Jutro poproszę Husleya, żeby przysłał tu paru swoich Maorysów i polecił im wstawić nowe. Myślę, że poślę do niego pannę Melisę Riodan w myśl tezy, że służbę należy sprawdzać. Broń Boże, nie czynię tego ze złośliwości. Wierzysz mi, oczywiście? Już widzę jej minę, krzyk zamierający na jej nieczułych ustach. I może wydam swoją dyspozycję, jak tylko się ściemni. To będzie idealna odpłata za wszystkie kąśliwe uwagi pod moim adresem, nie przeczę. Ale przede wszystkim chodzi mi o danie tej kobiecie nauczki. Moja przyjemność z tego płynąca, jest rzeczą oczywistą, lecz ma drugorzędne znaczenie. To dla jej dobra.

Wiatr cały czas się wzmaga, jakby odpowiadając na odgłos wydawany przez wskazówki kurantowego zegara, który przywiozłam tu z domu. Dziękuję raz jeszcze, że pozwoliłeś mi go zachować. Zawsze będzie mi się kojarzył z naszym walijskim domem i popołudniowymi herbatkami. Niedługo czekają mnie pierwsze sztormy. To takie emocjonujące! Nie martw się, jestem przygotowana. Już rozmawiałam na ten temat z Husleyem.

Szczerze oddana,

Clarissa

Wzgórze Kalmarowe,

5 lipca 1866 roku

Dziwi Cię nagłówek? To jest, zrozum, prawdziwa nazwa tego domu! Husley dowiedział się tego od miejscowych.

Szyba, o której wspominałam ostatnio, musi zostać dostarczona parowcem z Dunedin, a to trochę potrwa. Na razie Maorysi zabili potłuczone okno deskami. Husley obejrzał dom, a potem, po wszystkim, zapytał mnie, czy chcę w nim coś odnawiać. Odpowiedziałam mu na to, że nie. To dziwne, ale mam wrażenie, że zobaczyłam wyraz szczególnej ulgi, gdy dałam mu taką, a nie inną odpowiedź.

Pewnie się sprzeciwisz mojej decyzji, lecz moim zdaniem nie powinniśmy nic zmieniać ani tym bardziej remontować. Dom na Wzgórzu Kalmarowym musi jeszcze trochę zmarnieć. Myślę, że jestem mu to winna, gdy tak przypatruję się szczątkom minionej chwały, wsłuchując w pełne czci zawołania wiatru świszczącego w czarnych wykrojach okien. Czy Ty także czułeś ten osobliwy i nieokreślony lęk, gdy wpatrywałeś się w martwą skorupę domu, z cieniami rosnącymi dokoła?

No, już dosyć o domu, dosyć o moich impresjach. Napiszę Ci teraz o czym innym. Jak wiesz z poprzedniego listu, moją uwagę od pierwszych dni spędzonych tutaj, zwrócili Maorysi. Zawsze mi się wydawało, że będą podobni do amerykańskich Indian. Myliłam się, lecz nawet nie o to chodzi.

Mam na myśli inny szczegół. Oni we wszystkim słuchają poleceń pana Husleya. Na początku wydawało mi się to całkowicie naturalne, w końcu sklepikarz przewyższa dzikich kulturalnie. Lecz jest coś bardzo osobliwego w ich zachowaniu. Nie potrafię jeszcze określić, co dokładnie.

Co do moich relacji z tubylcami, Maorysi podzielają zaciekawienie, które w stosunku do nich żywię. Kiedy przyszli naprawić okno, wraz z ekipą czterech mężczyzn ściągnęli z okolicy wszyscy inni.

Wszystkie miejscowe panny podkochują się w Husleyu. Ciągle wodzą za nim wzrokiem. Myślą, że nie widzę...

Wcale się nie dziwię maoryskim kobietom. Ten łagodny uśmiech błądzący po ustach niejednej zawróciłby w głowie. Sama chyba zaczynam żywić do pana Husleya pewne bliżej nieokreślone uczucia... Tylko się nie martw. Wiem, że podobny związek byłby obyczajowym mezaliansem, zwłaszcza w takiej dziczy jak Nowa Zelandia. I nie chodzi nawet o różnicę wieku. Jestem przecież świeżo upieczoną rozwódką. Nowy romans jest chyba ostatnią rzeczą, którą powinnam mieć teraz w głowie. Zanim więc zaczniesz snuć myśli o moim złym prowadzeniu się... Bądź spokojny, Ameryka nie zmieniła mnie jeszcze w Amerykankę.

Przyznaję, że czuję przyjemność płynącą z obecności mojego pana sklepikarza. Jest taki stosowny i dystyngowany. Nie muszę się także obawiać awansów z jego strony. Twierdzi, że bardzo przypominam mu zmarłą w młodości siostrę. Taki już jest mój pan Husley. To idealny opiekun. I budzi respekt dzikusów, których w innym przypadku trochę bym się bała...

Wczoraj odniosłam wrażenie, że pewna młoda Maoryska, dziewczyna imieniem Mekune, była zazdrosna o to, że pan Husley ze mną rozmawiał! Wyobrażasz sobie?! Ta dzikuska zachowywała się w sposób całkowicie ohydny. Wydawało mi się, choć tego ostatniego nie jestem pewna, że plotkowała o mnie z innymi kobietami. Następnie, kiedy tylko utkwiłam w niej badawczy wzrok, spojrzała na mnie w dość wyzywający i jednoznaczny sposób. Kiedy zaś pan Husley był zajęty, ta pannica obnażyła przede mną jedną ze swoich obwisłych piersi! Wiem, że jeśli byś tu był, zbiłbyś ją batogiem do nieprzytomności za tę jawną bezczelność. Bałam się jednak przyznać panu Husleyowi. Zresztą, jak już wspomniałam, nie jestem do końca pewna, czy sobie wszystkiego nie wymyśliłam. Tubylcy zachowują się bardzo dziwnie i nie potrafię rozgryźć, o co im tak naprawdę chodzi.

Nie, nie denerwuj się, nie po to opuszczałam Walię, żeby tracić nienaganną opinię. Po prostu intryguje mnie mój sklepikarz. Jest w nim coś, co jest żywcem wyjęte z powieści Sheridana LeFanu.

A rzeczy, które ma w sklepie?! Powinieneś raczej spytać, czego tam nie ma! Miniaturki zapisanych hieroglifami piramidek, stare papirusy i księgi, figurki, gwizdki, płytki z jakimiś runami, ma nawet zasuszoną główkę polinezyjskiej mumii. I myślisz, że on coś z tego sprzedaje? Miejscowym? Wolne żarty!

Nie martw się, tutejszy wiatr sprawia, że pamiętam, kim jestem i skąd pochodzę. Bezwład uczuć i woli wzbudza uniesienie w nieznane. Dziwne podniecenie towarzyszy mi niemalże przez cały czas. Daję się więc ponieść, nasycona powietrzem Nowej Zelandii, gdzie rzeczywistość wydaje się nie mieć przystępu. Słońce ogrzało moją twarz i przypomniało mi się, jak należy żyć. A to Morze Tasmana! Zupełnie jakby pod lustrzaną, błękitno-zieloną wodą lśniło jakieś zaklęte, podwodne królestwo. Zabarwione światłem fale poruszają się tajemniczo, a ja uświadamiam sobie, jak niewiele dzieli mnie od pradawnej natury, w której mogę rozpłynąć się i zniknąć. W księżycowe wieczory i noce wychodzę przed dom i, bujając się w fotelu z kocem na kolanach, marzę o cudownym pałacu z rafy koralowej... Czuję się jak bohaterka powieści przygodowej. Jest tak pięknie...

Wczoraj wydawało mi się, że widziałam księżycowy powóz śmigający mleczną drogą, który jadąc, strącał gwiazdy w toń wód, gdzie zamieszkiwało ich rozmazane odbicie. Tylko obraz Mekune z pojedynczym, egzotycznym kwiatem w jej pięknych, ciężkich włosach, przedostający się raz po raz do mojej głowy, mąci mój humor.

Ale cóż... Żyję!

PS. Byłabym zapomniała. Zwolniłam pannę Riodan. Tym razem przesadziła. To było kilka dni temu, kiedy wróciła od Husleya. Pamiętasz, pisałam Ci o tym. Wywiązała się między nami kłótnia i stwierdziłam, że mam dość. Dość jej obecności, wymówek, ciągłego poprawiania mnie przy każdej czynności... Tym razem jej bezczelność i arogancja przeszły wszelkie stosowne granice. Musiałam. Kazałam się jej wynosić. Nie wiem, gdzie się potem udała i całkowicie o to nie dbam. Nie widziałam jej jednak w mieście i wcale nie zamierzam szukać w domu któregoś z jej totumfackich. Może zeżarł ją jakiś krokodyl albo rekin. W takim przypadku wierzę, że doczekał się niestrawności, biedne zwierzę.

Nie wiem na razie, co zrobię ze służbą. Wynająć jedną z pokojówek z domu Clancych? Z pewnością biedne stworzenie przyjęłoby tę odmianę z ulgą... Z drugiej strony, jeśli to prawda, co słyszałam o Clancym, dziewczyna mogłaby mnie czymś zarazić... Podobno choroby, jak syfilis, można się nabawić od samego dotyku osoby zarażonej... I czy wiedziałeś, że choruje nie tylko ciało? Z czasem, syfilis dotyka także umysłu. A co, jeśli biedna dziewczyna wpadnie na moich oczach w szał?

Już wiem. Poradzę się Husleya. Albo po prostu zostanę na razie sama. Kto będzie mi miał za złe? Nie ma tutaj nikogo, kto wytknąłby mnie palcem. Rooneyem i ludźmi jego pokroju w ogóle nie należy się przejmować.

Z miłością...

Clarissa

10 lipca 1866 roku

Drogi Thomie...

Wczoraj odkryłam na strychu prawdziwy skarb. W toczonej dziwną skazą skrzyni znalazłam kilka bardzo zagadkowych pudełek. Każde z nich zawierało staromodne, zjedzone częściowo przez mole ubrania. Prócz garderoby było tam mnóstwo śmieci. Składane cylindry rodem z cyrku, kilka parasolek na słońce i deszcz, stare sztychy i mapy, chyba nawigacyjne. Więc coś ten Rhodes, czy jak mu tam, zostawił po sobie! Barney Rhodes, trzymając się ścisłości, był poprzednim właścicielem posesji. Wiedziałeś o nim? Musiałeś znać to nazwisko, w końcu to Ty załatwiałeś formalności związane z domem.

Był jakimś przemysłowcem czy finansistą. Zupełnie jak Ty! Ale wierzę, że na tym koniec podobieństw. Rhodes zbudował dom i umarł wkrótce potem. Posesję zapisał w testamencie tubylcom, ale wskutek pewnych nieścisłości majątek przejął brytyjski rząd. To niezrównany pan Husley opowiedział mi o wszystkim.

Niech sobie przypomnę, co jeszcze znajdowało się w skrzyni... Był tam stary, zapaskudzony pince-nez. Oraz dzienniczek. Zaprosiłam pana Karima na popołudniową herbatkę i zaprezentowałam mu znalezisko. Czułem, że jest nieco zażenowany nieobecnością służącej i zaoferował się w poszukiwaniu zastępstwa. No więc sam widzisz, jak dobrze wychowana to osoba. Ale potem już o tym nie rozmawialiśmy. Były ciekawsze rzeczy... Razem z moim uroczym sklepikarzem zajęliśmy się odczytywaniem zawiłego i miejscami, szczególnie pod koniec, nieczytelnego tekstu z początku wieku! Wyobrażasz to sobie? W tajemnicy przed panem Husleyem wysyłam Ci dzienniczek, najwyraźniej pokładowy. Tak, żebyś mógł rzucić na niego okiem. Pan Husley, kiedy mu powiedziałam o moim zamiarze podzielenia się z Tobą sekretem Kalmarowego Wzgórza, z miejsca uznał mój pomysł za nieco niestosowny. Jego zdaniem rodzina Rhodesów z Pensylwanii na pewno chciałaby otrzymać dziennik. Mam co do tego inne zdanie. Stary pan Barney Rhodes był, z tego, co wiem, czarną owcą. Ożenił się w Maroku z jakąś grecką czy egipską tancerką, która po urodzeniu dziecka uciekła od męża z kochankiem. Myślę, że wszyscy inni Rhodesowie woleliby nie wspominać pana Barneya. Poza tym dziennik wskazuje na to, że Rhodes schował się tu, dokładnie jak ja, przed całym natarczywym światem. I wreszcie, mój ostatni i najważniejszy argument. Dziennik dostał się w ręce Barneya Rhodesa. Nie on był jednak autorem zapisków. Sądzę zatem, że Rhodesowie nie mają do książki żadnego formalnego prawa.

Ale dosyć o tym. Dziennik przeczytaj sam. Nie będę Ci go streszczać. Jest ponury, a wiem, że lubisz mroczne historie. Jednak uważaj, ta jest najprawdziwsza w świecie!

Skoro już mowa o ponurych rzeczach... Wczoraj miałam sen. A właściwie koszmar. Nigdy nic podobnego mi się nie śniło. To pewnie wina klimatu. Koszmar był bardzo dziwny, wręcz groteskowy.

Ujrzałam w nim sklepikarza i tę Maoryskę, także. Lecz we śnie wyglądała inaczej. Wydawała się znacznie piękniejsza niż w rzeczywistości, choć na jej twarzy, dokładnie w okolicach ust i brody, dostrzegłam tajemnicze, przypominające ślimacznicę malowidło, a może nawet tatuaż, którego nie miała w świecie rzeczywistym, a który mocno jej oblicze oszpecał.

Lecz poza tym jednym szczegółem? Była przepiękna, ze swoją posępnie słodką twarzą skierowaną ku mnie. O, tak. Była przecudowną, wprost olśniewającą istotą z wielkimi oczami w odcieniu głębokiego brązu i skórą jak heban. Jej spojrzenie wypełniała ponura satysfakcja. Czułam, choć to absurdalne, że ona i Karim są mężem i żoną. Pierś Husleya pokrywała dziwna mata, a biodra mężczyzny osłaniała przepaska. Twarz sklepikarza była pomalowana w białe paski, od których odbiegały trójkąty i koncentryczne kręgi. Wyglądał przerażająco. Jego skóra lśniła morską solą. Mięśnie pana Husleya, zaznaczone pod skórą, były całe napięte. Wyraz oczu obojga wydał mi się bardzo dziwny.

Rozmawiali u stóp obmywanych kipielą skał. Zbliżała się noc. Kamienie okrywały wieńce pięknych, egzotycznych kwiatów, które unosiły się także na powierzchni wody. Nagle zapadł zmrok, a księżyc i gwiazdy nie odbijały się już w tafli.

Pan Husley rysował coś na głazie. Coś jakby kształt ludzkiej głowy z wielkimi, straszliwymi oczodołami i ostrymi kłami. Wyglądało to jak zarys czaszki.

Gdy dokończył, zerwał się porywisty wiatr. Maoryska wykrzyczała jakieś słowa. Brzmiały obco. „Make-Make”, powtarzała wibrującym głosem.

Wtem fala uderzyła w oboje, odrzucając ich od skał. Jednocześnie daleko na wydmach rozbłysły ognie. Przez chwilę stały one w miejscu. Potem ruszyły w stronę morza. W tym samym momencie także na falach dostrzegłam podobne światła. Na powierzchni wody, z dala od brzegu, tam, gdzie nie zdołałby zapuścić się żaden pływak. Wyglądały niczym migoczące płomienie pochodni. Były zbyt odległe, aby określić, czy pochodzą z łodzi, czy może ktoś je trzyma, unosząc się na wodzie. A może w ciemności nie dostrzegłam wznoszących się w tamtym miejscu kolejnych skał?

W uszach dźwięczały wibrujące słowa. „Make-Make”. Coraz głośniej, coraz bardziej natarczywie... I wtedy się obudziłam.

Opowiedziałam ten sen Karimowi. Bardzo go zdziwił. Po przemyśleniu sprawy, uznał jednak, że zmiana klimatu może powodować podobne koszmary. Nie wspomniałam Husleyowi pewnych szczegółów snu. Wstydziłam się.

Ale Tobie chyba mogę o nich napisać, prawda?

Otóż Maoryska była zupełnie naga. Jej brzuch wystawał ponad linię wody. Był nadęty jak wypełniony powietrzem balon, zasłaniając łono dziewczyny. Coś bezustannie poruszało się pod napiętą skórą. Nie wiem czemu, lecz z osobliwych ruchów wnosiłam, że nie jest to ludzkie dziecko.

Nie wiem, co o tym myśleć. Trochę się tego snu wystraszyłam.

Clarissa

[1] Ten akapit został przekreślony i musiałem poświęcić nieco uwagi i czasu, aby się w nim rozczytać. Świadczył jednak o poważnym konflikcie, który zaistniał między moją siostrą a jej guwernantką i dawał mi dość mocno do myślenia, podważając przy tym moje zdanie na temat irlandzkiej służącej (przyp. Thomas Elthorn III)..

[2]W kolejnym akapicie Clarissa całkiem zamazała tekst i jest on zupełnie nieczytelny. (przyp. Thomas Elthorn III).

JAROSŁAW KLONOWSKI

Jarosław Klonowski (ur. 16 grudnia 1981) – polski pisarz, autor kryminałów i fantasy. Studiował historię na bydgoskim UKW, na kierunku Promocja Dóbr Kultury.

Pisze głównie kryminały i powieści grozy. Jego debiutem literackim było opowiadanie Mała Chińska Osobowość opublikowane w „Nowej Fantastyce” we wrześniu 2010. Opowiadanie zostało docenione w plebiscycie QFant, zyskując opinię 6 z 10 najlepszych opowiadań SF 2010 roku. Publikował opowiadania w „Nowej Fantastyce”, „Science Fiction” „Opowieściach Niesamowitych”, „Magazynie Fantastycznym” oraz w internetowych czasopismach „QFant” i „Esensja”. Jego pierwszą powieścią był Długowiecznik, Królowe Tary, opublikowana w 2010 roku przez wydawnictwo Hapobox. Za następną powieść, wydaną przez Wydawnictwo MG Tajemnicę świętego Wormiusa (2011), otrzymał nagrodę Jury w plebiscycie na najlepszą książkę na wiosnę portalu Granice PL. Z kolei jej kontynuacja, książka Ognie świętego Wita (2011) została przez jury Granice PL uznane najlepszą książką na jesień. Cykl zamyka wydana w 2012 roku książka Miriam.

Spis treści

Wstęp

1. Głos morza

2. W stronę Kapsztadu

3. Nina

4. Pieczęć

5. Sechmet

Epilog

Jarosław Klonowski

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Kolofon

Spis treści

Dedykacja