Zimna fala - Jarosław Klonowski - ebook + audiobook + książka

Zimna fala ebook

Jarosław Klonowski

2,8

Opis

Trójka licealistów kręci film dokumentalny o bezdomnych. Nieoczekiwanie wpadają na trop miejskiej legendy dotyczącej groźnego psychopaty żyjącego w środowisku dworcowych wyrzutków. Po zmontowaniu filmu przyjaciele umawiają się na obejrzenie materiału. Są zdziwieni, gdy okazuje się, że ktoś jeszcze miał dostęp do ich sprzętu. Osoba ta sfilmowała z bardzo bliska trzech autorów dokumentu. Im dłużej oglądają materiał, tym mniej przypomina on film, którzy sami kręcili.

Znika jeden z chłopców. Wkrótce policja odnajduje jego ciało… Pojawia się za to dziewczyna do złudzenia przypominająca torturowaną ofiarę z filmu. Czy zaginiony licealista padł ofiarą seryjnego mordercy, czy też prawda, którą sam ukrywał, jest dużo bardziej przerażająca? I kim są tajemniczy Dalekowie, pojawiający się coraz częściej w snach i wizjach dziewczyny?

Wyobraź sobie świat, w którym koszmary ożywają, świat, w którym bliskie osoby kryją potworne sekrety…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 477

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (19 ocen)
3
2
6
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2019

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Jarosław Klonowski, Zimna fala, 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Aleksandra Wąsikowska

Projekt okładki: Kornel Kwieciński

Skład: Ilona Bielicka

Wydanie I

ISBN: 978-83-66518-52-0

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

1. Dziecko

Dla większości dorosłych dzieciństwo jest magicznym wspomnieniem, dobrym czasem, który już nie wróci, obrazkiem pełnym jaskrawych barw. Dom pełen ciepła i radości, kochający rodzice, wyjazdy na wakacje i wspólne niedzielne kolacje. A jak jest ze mną? Cóż, staram się za długo nie myś leć o dzieciństwie. Dominującym kolorem moich wspomnień jest biały. Lecz nie jest to zwykła szlachetna biel, lecz jej siostra, ponura, wilgotna barwa długich, zimowych wieczorów, wypełnionych padającym za oknem mokrym śniegiem. Lepki puch przykleja się do szyby, tworząc najprzedziwniejsze kształty. Bieli towarzyszy czerń, lecz i ona nie jest typowa. Właściwie nie jest to nawet prawdziwy kolor, raczej brak barw, pustka, która zapełnia miejsca niewypełnione niczym innym, plama nicości, inkaust wylany w otwartą ranę rzeczywistości. Moje dzieciństwo wypełniają stany lękowe, fobie i poczucie obcości. Jak łatwo się domyślić, nie byłem zwykłym dzieckiem. I nie mam miłych wspomnień.

W gruncie rzeczy, niewiele pamiętam z własnego dzieciństwa, lecz to, co pamiętam, wystarczy z nawiązką. Na pewno jednym z głównych, można by rzec podstawowym wspomnieniem, jest choroba psychiczna mojej matki. Trudno podobne doświadczenie wymazać z pamięci. Z pięknej kobiety o gęstych, ciężkich włosach w kolorze mahoniu, nakrapianej piegami bladej skórze i wielkich, łagodnych oczach, w ciągu roku matka przemieniła się w zastraszone, czujne stworzenie, które w każdym dostrzegało wroga. Lekarze stwierdzili, że schizofrenia, na którą cierpiała, miała podłoże dziedziczne i mogła się tak naprawdę objawić równie dobrze teraz, jak i za dwadzieścia lat. Nikt też nie mógł przewidzieć, kiedy się matce pogorszy. Czy z jej dziećmi mogło być podobnie? Lekarz milczał na ten temat. Wcale mu się nie dziwię. Skłonności tego typu mogą nigdy się nie pojawiać, pozostać przez długie lata uśpione, a potem wybuchnąć, jak nagła, podłożona przez Boga mina. Samospełniające się proroctwo zapisane w genach.

Życie ze świadomością odroczonego wyroku dla nikogo nie jest łatwe. Spytajcie chorych na stwardnienie rozsiane albo ludzi z genami raka.

Moim zdaniem, psychiatrzy nic nie rozumieli. Byłem dzieckiem, ale i tak czułem, że jestem bliżej rozwiązania zagadki mojej mamy. To przeprowadzka ze wsi do miasta zabiła moją matkę. Udusiła się azbestem i betonem. Była jak dziki ptak złapany w zbyt małą klatkę.

Nie mam prawie żadnych wspomnień, które dotyczą naszego życia na wsi. Pamiętam jedynie obrazy. Uśmiechniętą, rozmarzoną mamę i zachody słońca nad zrujnowaną szopą, zapach siana i gnojówki, ciche, wypełnione jedynie brzęczeniem owadów wieczory i ciemność, gdy nadchodziła noc. Kiedy miałem siedem lat, przeprowadziliśmy się z małej wsi Bydlenki pod Świeciemdo Bydgoszczy. Zamieszkaliśmy w nowo otwartym blokowisku na ulicy Curie-Skłodowskiej na Bartodziejach. Wkoło nas praktycznie puste pola. Na początku sądziliśmy, że niewiele się zmieniło. Lecz w ciągu zaledwie czterech lat krajobraz przeobraził się nie do poznania. Bloki powstawały jak grzyby po deszczu.

Matka nie była szczęśliwa z powodu przeprowadzki, ale ojciec, człowiek apodyktyczny i władczy, postawił jak zawsze na swoim. Dzięki kontaktom w partii dostał w mieście dobrze płatną pracę. Był po budowlance, a Bydgoszcz, prężnie rozwijający się w tym czasie ośrodek przemysłu chemicznego, potrzebowała fachowców. Po formalnym zapisaniu się ojca do PZPR, otrzymaniulegitymacji partyjnej i wstąpieniu w szeregi bydgoskiego ORMO, wszystko stało się łatwiejsze i nawet rzeczy do tej pory nieosiągalne teraz znalazły się w zasięgu ręki. Posypały się przywileje partyjne i inne niespodzianki. Przydział mieszkaniowy i praca przy budowie opery „Nova”, dancingi z ważniakami i paczki dla dzieci na Gwiazdkę. Żyć, nie umierać.

Ale cały ten dobrobyt nic nie znaczył. To były jedynie pozory. Rodzice wcale nie czuli się szczęśliwi ani nie było im ze sobą dobrze. Jako dziecko nie do końca to rozumiałem, ale dzisiaj wiem, że ich małżeństwo zaczęło się sypać na długo przed Bydgoszczą. Nocne kłótnie, w które przemieniały się alkoholowe libacje, wypełniały cztery ściany czteropokojowego mieszkania. W domu panowała agresja i złość. Nie mam na myśli fizycznej przemocy. Ojciec nigdy nie podniósłby na matkę ręki. Lecz był niewiele lepszy od dziesiątków innych bydlaków, którzy leją swoje kobiety bez opamiętania. Obojętność, werbalna pogarda, mieszanie z błotem. Bierność. Cztery grzechy główne taty.

Leszek Dzióbczyński był typowym przedstawicielem swojego gatunku. Krótkowzroczny, wspaniały robotnik żywcem wyjęty z socrealistycznego plakatu. Zdolny do poświęceń w imię wyższej idei, ale nie dla rodziny. Nieczuły, idealistyczny drań, wychowany w cieniu wielkich pomników.

Może przesadzam. Może jestem dla ojca za surowy. W nieszczęściu matki nie było w gruncie rzeczy, wyłącznie jego winy. Mama wychowała się na wsi. I była na swój sposób dziką istotą. Miasto ją przeraziło niczym żyjący, oddychający potwór nowoczesności. Wkoło azbest, beton i odór spalin. Nie mogła tak żyć. Nie było nic, co ojciec mógłby uczynić, aby ją ocalić. Najwspanialszy, obdarzony najczulszą duszą mąż nic by tu nie poradził. Leszek zaś nie był ani czuły, ani wspaniały.

Gwoździem do trumny stała się niespodziewana delegacja ojca do Berlina Wschodniego. Pamiętam, że cieszył się jak dziecko z powodu tego wyjazdu. Jego zdaniem, został wyróżniony. No i mógł na chwilę odpocząć od swojego niezbyt udanego życia.

To wtedy pojawiły się u mamy pierwsze oznaki szaleństwa.

Potem było już tylko coraz gorzej. Ojciec wrócił z paczkami i opowieściami. Nie tęsknił ani my za nim nie tęskniliśmy. A potem... Cóż, wrócił.

Może za dużo rozwodzę się o rodzicach. Lecz tak naprawdę to, kim jesteśmy i jak widzimy świat, jest w dużej mierze zasługą wychowania. Jeśli cierpimy na chroniczną samotność, często winimy rodziców, ponieważ nie dali nam odpowiedniej dawki miłości, gdy była nam najbardziej potrzebna. Tak jest prościej. Odrzucamy od siebie winę. Wiecie, co to jest? To zwykły dysonans poznawczy. Oszustwo jaźni. Pozwala nam wszystkim wierzyć, że nie jesteśmy skrzywieni sami w sobie.

Czy to przez rodziców jestem taki? Zdecydowanie nie przez nich. Ale musiałem to wszystko z siebie wyrzucić. Dopiero wtedy obraz, który mam do przekazania, staje się kompletny.

* * *

Miałem może z osiem lat, gdy pewnego letniego, deszczowego popołudnia ojciec zabrał mnie ze sobą do piwnicy. Nasza szalona matka została pod opieką starszego brata, Tomka. To z powodu Tomasza odwiedziliśmy piwnicę. Na dole, wciśnięta między stare, poobklejane kolorowymi gazetami regały oraz kawałki żelastwa, stała w ciemności stara kolarzówka brata.

Nigdy nie nauczyłem się jeździć na rowerze. Ojciec nie miał czasu mnie nauczyć. Brat miał to w nosie. Czy to oznacza, że Leszek mnie nie kochał? Przecież starszy o kilka lat Tomek był mistrzem kierownicy. Ktoś musiał mu pomóc nabyć tę umiejętność. Zgaduję, że Leszek. Na mnie już nie miał czasu. No, ale czy należy się dziwić? Mama była od czterech lat chora. Ile nowych obowiązków musiało spaść na głowę ojca, ilu rzeczy musiał nauczyć się od zera? To wszystko z pewnością nie było na jego nerwy.

Pamiętam wyraz twarzy ojca, jego zmęczone, podkrążone oczy i zgarbioną sylwetkę. Jak ten człowiek musiał nie znosić swojego życia...

Według zdjęć z albumu w młodości był do mnie łudząco podobny. Z tych fotografii przyglądała mi się zawsze jakby zupełnie inna osoba. Spojrzenie Leszka jest takie trochę senne i wyblakłe, jakby wspominał odległe, lepsze dni. Za to szczęka wydaje mi się w dziwny sposób silna i stanowcza, tak samo jak jego zaciśnięte, nieczułe usta. Tato wyglądał na tych starych zdjęciach niezwykle przystojnie. Niczym Janusz Gajos w okresie nagrywania odcinków Czterech pancernych. Różnił ich kolor włosów. No, nie do końca, ojciec po prostu nigdy się nie farbował.

Czasami zastanawiałem się, kim tata był w młodości. Nie mam na myśli tego, czym się zajmował, ale jaki był. Tak naprawdę. W głębi ducha. Czy był pewnym siebie i świadomym własnej wartości brunetem o lekko cygańskich rysach twarzy, którego widziałem na fotografiach? Czy to życie go złamało? A może przedziwnie kontrastujący błękit oczu był dowodem słabego charakteru, z którym tak długo się krył?

Mój ojciec pił kiedyś z Januszem Gajosem wódkę. Było to w latach 70. Stał na bramce, ochraniając występy w bydgoskim klubie „Astoria”. Gajos grał w tym czasie na deskach warszawskiego Teatru Komedia i był w trakcie objazdu po większych polskich miastach. Aktor wcale nie uważał, że on i mój ojciec są do siebie podobni. Praktycznie nawet się mojemu tacie nie przyjrzał. Jak zatem doszło do tego, że zostali kumplami od kieliszka? To proste. Teatr Komedia odbywał ogólnopolskie tournée. Gdańsk, Szczecin, Łódź, Poznań, no i Bydgoszcz. Gajos czuł od paru dni straszne ssanie. Było mu wszystko jedno, z kim wypije. Byleby to nie było lustro. Człowiek jego renomy nie pije sam. Nie wypada.

Oczywiście Leszek zapamiętał wydarzenie zupełnie inaczej. To on był głównym bohaterem wspomnienia. Wielkim Przyjacielem sławnego aktora.

No, ale wróćmy do piwnicy. Kiedy schodziliśmy po schodach, ojciec wyglądał jak Janusz Gajos ucharakteryzowany na Tureckiego, ciecia z Kabaretu Olgi Lipińskiej. Zadowolony z siebie macho, który spoglądał ze starych rodzinnych zdjęć, gdzieś zniknął. Tacie było gorąco i duszno. Twierdził, że rozgrzał go obiad, lecz ja widziałem, jak ukradkiem sięgał do barku. Ojciec często pił po pracy, a czasem nawet w pracy. Pił w domu i poza domem. Pił zawsze, gdy nadarzyła się okazja i często, gdy jej nie było.

– Cholernie tu gorąco – westchnął, po czym ściągnął z ramion poplamioną obiadem flanelową koszulę, zmiął ją w rękach i cisnął w moim kierunku. W swoim spoconym rozciągniętym podkoszulku i z brylantyną zaschniętą na zaczesanych do tyłu, czarnych włosach, nie sprawiał dobrego wrażenia. Był brudny i zmęczony jak pies, bo dopiero co wrócił z budowy. Cholerny prymityw, myślałem sobie wtedy. Jego zmęczenie i kwaśny odór potu oraz przetrawionego alkoholu wywoływały we mnie obrzydzenie. Pokryte ciemnymi włosami ramiona upodabniały starego do człekokształtnej małpy. Wzdrygnąłem się na myśl, że ja też kiedyś taki będę.

Mimo raczej nieprzyjemnych wrażeń, nie potrafiłem do końca gardzić Leszkiem. Wydaje mi się, że czułem coś na kształt respektu pomieszanego ze strachem. Ojciec wydawał mi się ogromny i mroczny. Wiecie, jak to jest, gdy samemu jest się małym, prawda? Wszystko inne sprawia wtedy przerażające wrażenie. A dorośli, wszyscy niemal dorośli, są gigantycznych rozmiarów.

Tak. Mój ojciec był kolosem. Pomarszczonym, zmartwionym olbrzymem z wielkim, porowatym nosem, sterczącym poniżej czoła, pokrytego przez grube, czarne brwi. Przypominał małpę z dużymi, płowoniebieskimi oczami.

Zawsze będę pamiętał jego spojrzenie. Te puste, przypominające niebo oczy. Wyprane, wykrochmalone niebo z prześwietlonej fotografii.

Otulił nas duszny i wilgotny oddech, w którym para wydawała się skraplać. Gdy ojciec walczył z kłódką, coś zwróciło moją uwagę. Nie pamiętam, co to dokładnie było. Chyba jakiś łoskot, a może inny, dobiegający z wnętrza korytarza metaliczny dźwięk, który dotarł do moich uszu, a potem przemienił się w odległy szloch. Stłumiony odgłos ubarwiło popiskiwanie szczurów. Dziecięcy umysł natychmiast zaroił się od obrazów. Mój słuch atakowały kolejne dźwięki: szuranie butów, wleczenie czegoś po ziemi, a po nich rozgorączkowane szepty wokoło. Zupełnie, jakby poza kręgiem światła istniał inny świat, z którego niczym intruzi, wdzierały się do naszej rzeczywistości ukradkowe dźwięki. Poczułem muśnięcie zimna. A może był to strach? Usłyszałem trzask blisko siebie i niemal podskoczyłem, czując zawroty głowy. Wszystko wirowało. W tle wystrzeliła kłódka i dostrzegłem, jak ojciec otwiera drzwi zrobione z dykty, przybitej maleńkimi gwoździami do drewnianej kraty. Klął jak szewc.

Ujrzałem, jak Leszek szarpie się z ciemnością. Raz po raz zza uchylonych drzwi naszej piwnicy dobiegał przenikliwy łoskot metalu, jakieś przekleństwa wykrzykiwane przez tatę, to znów dźwięk, który przywodził mi na myśl szuranie długich paznokci po ścianie. Coś, jakaś siła nie chciała wypuścić kolarzówki z wszechogarniającego mroku. Wyobrażałem sobie, jak ta ciemność połyka też ojca. W oddali rozległ się cichy płacz. Tym razem wyraźny, bliższy. Przeszły mnie zimne ciarki, lecz strach, który mnie obleciał, nie umniejszył w niczym fascynacji.

– Tato? – zapytałem łamiącym się głosem. W drzwiach naszej piwniczki rysowały się zgarbione, masywne plecy Leszka, ukryte pod spoconym podkoszulkiem. Cienkie, czarne włosy, które porastały jego ramiona i łopatki, wydawały się poruszać jak od dmuchnięcia powietrza. Ojciec wywlókł w końcu rower i spojrzał na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu.

– Wołałeś mnie, młody? – spytał, ściągając brwi. Musiałem pokręcić głową. A może w ogóle nie zareagowałem? Zerknął w dół, na rower. Zauważył, że szprychy w obu kołach są lekko wygięte. Schylił się i zaczął je odginać. Oddychał ciężko, z poświstem i w ogóle nie zwracał na mnie uwagi.

– Tato? – powtórzyłem jeszcze słabiej, prawie szeptem, pewny, że nawet gdybym krzyczał, nikt by mnie nie usłyszał. A już na pewno nie Leszek. Nie doczekałem się odpowiedzi. Niczym lunatyk ruszyłem w górę głównego korytarza.

Dzieci są nieustraszone, prawda? Co mi było? Czy uległem wpływowi tajemnicy, silniejszemu niż zdrowy rozsądek? A może było to coś innego? Może obłęd mamy udzielił się na moment także i mnie?

W każdym razie, ruszyłem przed siebie, patrząc na gęstą ciemność. Prosto w cuchnącą szczurzymi bobkami i saletrą pustkę. Powoli stawiałem kroki. Korytarze wypełniał coraz głębszy mrok. Nasłuchiwałem stukotu deszczu o szyby. Pierwsze, olbrzymie krople rozbijały się o szkło i ginęły niczym robaki zmiażdżone pod opuszkami palców. Wciągałem w nozdrza zimne, metaliczne powietrze, wypełnione zapachem wilgoci, moczu oraz wszechobecnej trutki na szczury, której obecność wydawała się nie wpływać na rosnącą populację mieszkających w ciemnościach gryzoni. Po kilku minutach, odmierzanych uderzeniami kropel wody, na zewnątrz rozszalała się niespodziewana, letnia burza.

Cały czas lustrowałem otoczenie. Nie myślałem o tym, że mogę się zgubić. Przez moment niestraszne mi były kręte przejścia. Owładnęło mną uczucie silniejsze niż strach. Na moim miejscu każdy inny dzieciak posikałby się w portki. Co za sceneria! Otaczały mnie nagie ściany, poprzecinane przez zbrojone okna, stare kraty i ogromne rury wyłożone watą szklaną. W półmroku ich kształty stawały się kanciastymi, przerażającymi potworami. Zimne ciarki przebiegały mi po plecach.

Moja ekscytacja nie trwała długo. Całkiem niepotrzebnie się obejrzałem. Czar prysł, pozostał tylko mrok, z którego wypełzły zimne, pokryte wilgocią palce niepokoju. Nawet cisza wstrzymała oddech. Odwracając się, zobaczyłem jedynie cień, lecz fantazja domalowała prędko kontury i wypełniła je rysami twarzy. W ten sposób mrok przeistoczył się w mężczyznę w grubym przeciwdeszczowym płaszczu na ramionach. Usłyszałem cichy, złowróżbny warkot, a sylwetkę wypełniła osobliwa aura gotowości do ruchu, chyba jeszcze bardziej przerażająca niż sama obecność nieznajomego. Oczami wyobraźni ujrzałem pazury mężczyzny, jego ostre zęby, mroczne głębie oczodołów, wypełnionych martwotą spojrzenia. Wzdrygnąłem się i po raz pierwszy pożałowałem własnej lekkomyślności.

– Hej, ty, mały! – usłyszałem.

Dopadł mnie lęk, zaraz potem nadeszła jego siostra, przerażenie. Dałem krok w tył, napotykając lodowatą ścianę. Zacząłem sunąć wzdłuż niej. Odpychałem się rękoma. Odwracałem raz po raz głowę. Szedłem szybkim, lecz rozchwianym krokiem, macając nieotynkowane cegły i mrok, zalegający między ścianami korytarzy. Usłyszałem za sobą westchnienie, dźwięk zwielokrotniało piwniczne echo. Tego było już za wiele. Odwróciłem się i runąłem na oślep przed siebie. Obie nogi uderzały o metalowy chodnik, rzucony pośrodku podłogi, zalanej zupą cementu. W tle rozbrzmiewały odgłosy, przypominające walkę. Być może to tylko tata wykrzykiwał moje imię. Echo zmieniało jednak dźwięki w opętańcze crescendo. W moich uszach nawet odgłos deszczu brzmiał posępnym, wojennym zawołaniem. Czułem w gardle lodowatą wodę, w której pływały okruchy lodu, piersi przeszywał ból, jakby ktoś wbijał mi tam rozgrzane gwoździe, było mi zimno, było gorąco, pot zalewał skronie, zalepiał powieki tłustymi łuskami. Było mi niedobrze.

I wtedy to się stało. Najpierw krzyk osłabł, stał się w jednej chwili odległy i jakby zachrypł. Następnie ściany delikatnie pociemniały. Poczułem gęsią skórkę. Zrobiło się naprawdę zimno. Zobaczyłem parę wyciekającą z moich ust jak jakaś obrzydliwa, biała ciecz. Przeczuwałem zmianę w otoczeniu. Czy mi się to śniło?

Jeszcze przez chwilę słyszałem w dali okrzyki ojca. Potem zapadła głucha, wypełniona bzyczeniem cisza. Słyszałem własny oddech. Za moment nowy dźwięk rozciął ciszę, wywołując pęknięcie w słabym zarysie świata. Był to słaby, prawie nieuchwytny odgłos. Płacz czy raczej cichy szloch.

Stanąłem jak głupi i nasłuchiwałem. Każdy, nawet najsłabszy dźwięk wydawał się moim zmysłom zwielokrotniony. Miałem wrażenie, że zaraz oszaleję od tego wyczekiwania na Bóg wie co, ruszyłem więc z miejsca przed siebie, byle gdzie czy raczej byle dalej od miejsca, gdzie zobaczyłem obcego mężczyznę. W tej samej chwili kopnąłem w jakieś zawiniątko. Podniosłem szmatę do góry. Przypominała brudny, zmięty tiul. Wyciągnąłem uwalany materiał wysoko, pod światło padające z małego, piwnicznego okienka. Tiul pokrywały czarne plamy. Przyszło mi do głowy, że to może być krew. Tkanina pachniała bardzo dziwnie. Metaliczny odór był niezwykle intensywny i ostry, coś jak wymiociny albo gnijące owoce.

Parę kroków dalej natrafiłem na rzucony w kąt skórzany bucik o charakterystycznej wąskiej podeszwie z materiału. Był biały, no, w każdym razie jasny i poplamiony w kilku miejscach jakimś smarem. Kiedy tylko na niego spojrzałem, rozpoznałem, że to baletka. Rozmiar może z trzydzieści. But leżał pod uchyloną na oścież kratą, łączącą piwnicę w naszej klatce z korytarzem następnej.

– Pomóż mi... – usłyszałem cichy szept.

– Kto to? – zawołałem. Ściany odbiły mój płaczliwy, dziecięcy głos.

– Zlituj się...

Ze strachu runąłem na ścianę. Zamarłem w bezruchu. Serce waliło mi jak opętane, a stopy odmówiły całkiem posłuszeństwa. Wyczekiwałem, aż głos powtórzy swoją prośbę albo okaże się zwykłym złudzeniem. Nie stała się żadna z tych rzeczy.

– Halo? – zapytałem. Po chwili niezmąconej najmniejszym dźwiękiem zacząłem powoli iść. Duszę miałem na ramieniu. W oczach piekące łzy.

W pewnym momencie zrobiło się jeszcze bardziej cicho i ciemno. Przyspieszyłem, odnosząc wrażenie, że zaraz wydarzy się coś strasznego. I w tej samej sekundzie usłyszałem łomot. Na początku nie rozumiałem, kiedy zatrzymała mnie ściana, a kolana i nos odezwały się tępym bólem. Zaraz dołączyła do nich głowa i lewy bark, i nie byłem już w stanie iść. Dopiero wtedy przyszło olśnienie. Najwidoczniej wparowałem twarzą wprost na drzwi do jednej z piwnic. Były ze sklejki. Poczułem narastający ból i zawroty głowy. Zająknąłem się, zakołysałem i wycofałem się. Wyszeptałem coś, lecz odpowiedział mi tylko własny, załamany głos.

Ruszyłem przed siebie. Zaczynałem drżeć. Robiło mi się naprawdę zimno, ciało przebiegały ciarki, jakbym miał gorączkę. Powietrze wypełniła osobliwa wilgoć. Dałem krok w tył. Wszystkie moje mięśnie i stawy były napięte jak postronki.

– Chodź no tu! – usłyszałem niski głos o nieznanej barwie. Cicho westchnąłem. Rzuciłem się z powrotem, nie patrząc, gdzie biegnę, w obojętnie którą stronę, nieświadomy odległości czy kierunku. Spoglądałem dziko we wszystkie strony, a korytarz wirował dokoła, przesuwając się przed moimi oczami tak, jakbym spoglądał z peronu na oddalający się pociąg. Usiłowałem znaleźć schody prowadzące do drzwi na klatkę schodową. Lecz wszystkie drogi kluczyły i prowadziły donikąd.

Po chwili dostrzegłem, że korytarz wygląda znajomo. Lecz nie była to wcale dobra wiadomość. Wróciłem w to samo miejsce. W miejsce, gdzie zobaczyłem po raz pierwszy mojego potwora.

Nie przerywałem marszu. Wybierałem coraz to inne korytarze, lecz cały czas wracałem do punktu wyjścia. Do tej samej uchylonej na oścież kraty. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Na dworze szalała burza. Raz po raz rozlegał się dźwięk gromu, od którego huczały głośno ściany piwnicy. Gwizdy wydawane przez wichurę przypominały ludzkie głosy. W zbrojone szyby w okach uderzały obrzydliwe, przypominające robaki, krople deszczu. Przez szkło widać było rozbujane wiatrem krzewy. Wielkie, szalone korony drzew upodabniały się do postaci, tańczących niczym banda opętanych przez złe duchy Indian.

Wpadłem w panikę. Łzy lały się po moich brudnych policzkach. Pociągałem nosem, a żołądek zaatakowały nieprzyjemne skurcze. Trucht przemienił się w ospały chód. Po jakimś czasie zamiast torsji, ogarnęło mnie dziwne otępienie. Chyba mój organizm poddał się przerażeniu. Zwolniłem. Raz jeszcze dogoniło mnie uczucie zimna i senności. Czułem się słaby, bliski gorączki. Nieustannie podzwaniały mi zęby. Nie potrafiłem nad tym zapanować, choć próbowałem. Szedłem przed siebie. Maszerowałem długo i zupełnie bez celu czy efektu. Wracałem bez przerwy w to samo miejsce. Rozbłyski i uderzenia gromu oddalały się i słabły. Za oknami z grubego szkła tańczyły sennie gałęzie bujanych wiatrem drzew.

Wreszcie, wieki potem, z okien wyjrzało słońce. Mijałem kolejne korytarze, te oświetlały wyłącznie nieprzezroczyste szyby ze zbrojonego szkła. Było coraz jaśniej. Blady, płowy blask wypełniał niektóre odcinki.

– Pomóż mi... – usłyszałem. Wrócił strach. Zdębiałem, nie potrafiąc się zmusić do ruchu. Stałem jak wryty, niczym słup soli.

W tej samej chwili w jednej z szyb pojawiła się postać w białym, pokrytym ciemnymi plamami trykocie. Najpierw była zaledwie cieniem, zarysem, który szybko uległ przedziwnemu wyostrzeniu. Ona weszła w szybę. To było tak, że dwa obrazy nachodziły na siebie, zupełnie niczym w wycinankach. Widziałem szybę, a na nią nałożoną rozciętą w połowie kanciastą sylwetkę. Długie i rzadkie, choć bardzo jasne włosy migotały odbiciem promieni słońca na zbyt dużej głowie. Szybko doszedłem do wniosku, że mam przed sobą dziecko. Zaglądało przez okno, z sylwetką skrzywioną do dołu i zgiętymi kolanami. Przytrzymywało się ręką framugi.

Na początku cień przeobraził się w ciągu paru chwil w wyraźną sylwetkę chudej siedmio– albo ośmiolatki w brudnym trykocie. Zrobiło mi się znowu niedobrze. Mleczna szyba powinna zamazywać kształt, przemieniając go w niewyraźny, szary cień. Tak jednak nie było. Widziałem szczegóły, aż za dużo szczegółów, pomimo że światło padało zza pleców postaci. Dostrzegłem brudne, a może obdarte do krwi, chude kolana dziewczynki, a poniżej jej zielone tenisówki.

Miała dziwnie, trochę tajemniczo uśmiechniętą, bladą twarzyczkę z bardzo szeroką linią ust i wysokim, prostym czołem.

Zarumienione policzki ozdabiały okrągłą buzię dziewczynki. Intensywnie niebieskie, okrągłe oczy spoglądały spod wysokiego czoła, nieproporcjonalnego, jak to się czasami zdarza wśród dzieci. Mroczne oczy oddawały mi spojrzenie, śmiejąc do mnie w irytująco natrętny sposób.

Najdziwniejsze w dziewczynce były jej pokryte czarną szminką, pełne usta. Usta te posłały w moim kierunku uśmiech, który wydał mi się niezwykle złowróżbny i jakiś taki mało dziecięcy.

– Dlaczego nie chcesz mi pomóc? – spytały usta, obnażając pokryte czarną mazią zęby. W słowach kryła się namacalna wręcz pretensja, prawie złość. Rzuciłem się do tyłu. Natrafiłem plecami na ścianę. Doszedł mnie ponury chichot małej. Zabrzmiał dorośle, ochryple.

Chuda stopa zawisła w powietrzu, wnikając przez szybę. Stopa w zielonym bucie przenikała przez szkło.

Pomyślałem, że to niemożliwe. Nie z powodu tego, że w miejscu, w którym stało dziecko, powinno być okno, a noga małej przenikała przez szkło, nie rozbijając go na kawałki. Bardziej zastanowiło mnie co innego. Tuż za szybą kwitł ogrodzony wysokim żywopłotem ogródek taksówkarza, pana Rybackiego. Poznałem po rosnącej tam wiśni. Miała charakterystyczny, przekrzywiony pień, którego cień padał na okno.

Rybacki był blokowym świrem. Trzymał w mieszkaniu na parterze cztery psy amstaffy. Chodziły słuchy, że ma tam też masę broni, prawdziwy arsenał noży, pistoletów maszynowych i karabinów. Taksówkarz nie należał do spokojnych lokatorów. Prawdę mówiąc, był tak samo wściekły jak jego pupile. I nienawidził dzieci. Przezywaliśmy go Rambo.

Do czego zmierzam? Ogródek Rybackiego był imitacją dżungli w Laosie. Dzieci bały się choćby zbliżyć do tego miejsca. Mała nie powinna tam stać. Rybacki spuściłby na nią swoje psy.

Wiem, wiem, przecież dziewczynka przenikała przez szyby. To samo w sobie było niesamowite. W chwili, gdy zobaczyłem dziewczynkę, nie potrafiłem jednak logicznie myśleć. Myślałem o ogródku pana Rambo.

Zapadła głucha cisza. Nie było słychać nic. Ani szumu zmoczonych liści, ani chlipania małej. Świat zamarł w milczeniu, poskromiony fascynującą mocą czyjejś woli. Gałęzie za oknem w zawrotnym tempie odklejały się od siebie. Słońce migotało na szkle.

Nie mogłem wykonać ruchu. Dziewczynka ugięła kolana, zacisnęła piąstki i z gracją zeskoczyła w dół, do piwnicy, łącząc razem stopy i lądując na palcach w pozycji assemble. Oczywiście, wtedy była to dla mnie po prostu głupkowata, taneczna poza. Lecz zobaczyłem ją później. Wiele razy w swoich koszmarach oraz kilkakrotnie na ekranie telewizora, gdy tato oglądał występy baletu. Ojciec lubił balet. Nigdy nie zrozumiałem, dlaczego. Dla mnie zawsze było w tym coś niepokojącego.

Po udanym skoku wyprostowała ugięte kolana i spojrzała na mnie, mrużąc oczy w taki sposób, jakby ją piekły. Nadal nie rozumiałem, o co dziewczynce chodzi. Zerknąłem kątem oka. Szyba, przez którą dzieciak przeleciał, była nienaruszona. Nieprzezroczyste szkło poddawało się światłu dnia.

Wzrok dziecka był nieruchomy. Czułem, jak spływa na mnie zimno śmierci.

Mała zaśmiała się bezgłośnie. Grymas, choć wypełniony drobnymi zębami, w niczym nie przypominał dziecięcego. Pod wpływem uśmiechu twarz dziewczynki stawała się obca i wyniosła. Ruszyła w moim kierunku. W tej samej chwili natrafiłem przypadkiem na włącznik światła wmontowany w ceglaną ścianę.

Nacisnąłem. Sztuczny blask wypełnił korytarz, przemieniając wszystko w jednym oślepiającym rozbłysku białości. W tej samej chwili odskoczyłem przerażony. Prawie straciłem równowagę. Nogi ugięły się pode mną, jakby były z gumy. Zaśmiałem się histerycznie.

Oto, co zobaczyłem: Mała wcale nie zniknęła. Stanęła za to w miejscu i ze zdziwieniem obserwowała nagą, zakurzoną żarówkę nad swoją głową. Ja z rosnącym przerażeniem oglądałem dziewczynkę w pełnym świetle.

Ciało dziecka nie było realne. Wykonano je głównie z pomiętego gazetowego papieru. Stała przede mną papierowa postać, poruszająca się jednak tak, jak żywa osoba. Miałem przed sobą tekturową twarz, która w jakiś osobliwy sposób marszczyła się, zupełnie, jakby pod tą maską wyciętą z kartonu ukryty był przedziwny, cichy mechanizm, naśladujący grę mięśni policzków czy ruch brwi. Kartonowe stopy małej, poruszane giętkimi, dwuwymiarowymi nogami, zamiotły podłogę, a cała postać zafalowała tak, jakby nogi nie wytrzymały ciężaru ciała i wyginając się w łuk, posłały ciało na plecy. Lecz w ostatniej niemalże chwili sylwetka powstała, pod wpływem niewidzialnej siły poderwała się i po chwili stała przede mną wyprostowana. Oczy wydrążone w kartonie zalśniły. Papierowe powieki opadły raz, drugi, gdy upiorna dziewczynka mrugnęła nimi. Następnie ruszyła na mnie. I choć kroki wydawały mi się w świetle żarówki kanciaste i sztuczne, to ruch nie tracił nic ze swojej potwornej wyrazistości. Nogi wyrzucały w górę kartonowe stopy w parodii żołnierskiego marszu.

– Nie! – krzyknąłem. Mała odpowiedziała czy raczej usiłowała odpowiedzieć. Pomalowane farbą plakatową wargi poruszyły się tylko, nie wydając dźwięków.

Rzuciłem się do ucieczki. Wpadłem z rozpędem na ścianę, odbiłem się od niej i przyciąłem korytarz, tonąc w mroku. Usłyszałem dziwny gwizd za swoimi plecami. Przypominał odgłos wydawany przez czajnik z wrzącą w środku wodą. Dźwięk pogoni, byłem pewien. Nie musiałem się nawet odwracać. Przyspieszyłem, choć jeszcze przed chwilą nie sądziłem, że będę potrafił biec szybciej niż do tej pory. Pędziłem, dudniąc butami o metalowy chodnik. Czym prędzej. Na łeb, na szyję, odbijając od ścian i potykając w ciemności. Po chwili zdałem sobie sprawę, że słyszę jedynie własne dyszenie. Poczułem, jak w gardle mi zasycha. Myślałem, że zaraz padnę nieżywy ze strachu i zmęczenia. Pachy miałem mokre od potu. Słabłem. Znowu poczułem, jakby ktoś wlał mi wprost do przełyku lodowatą wodę. Traciłem oddech. Przewróciłem się na ścianę i zsunąłem z niej na podłogę, nie mając już siły.

Kiedy w końcu podniosłem wzrok, zobaczyłem przed sobą dziewczynkę. Uśmiechała się do mnie, patrząc prosto w oczy. Stała nade mną, przebrana w mrok. Nieruchoma. Upiorna. Papierowa.

– Hej, ty, mały! – usłyszałem niski głos, a potem tuż za nią wyłonił się mężczyzna w płaszczu. Zaczęło mi dzwonić w uszach. Jego twarz spowijał mrok tak, że wydawała się zamazana. Cuchnął kwaśnym odorem potu, który przesiąkł jego brudne ubranie.

Dziewczynka nie odwracała się, zamarła na moment, zanim wielkie jak bochny chleba łapy szarpnęły jej papierowe ciałko, a potem zmięły je w kulkę, czemu towarzyszył odgłos rozdzieranego papieru. Poczułem zawroty głowy.

Rzuciłem się do ucieczki. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, powłóczyłem nimi,, jakby ktoś inny nimi sterował. Coraz wolniej, coraz mniej składnie. Ciemność wypełniła mi oczy sklejone ciężkimi, brudnymi łzami. Mała stała w każdym korytarzu.

Nie pamiętam, kiedy w końcu znalazłem Leszka. Do tego czasu czułem już tylko zimno. Spłynęło na mnie zmęczenie i przygnębienie, wytrącając strach. Łzy na brudnej twarzy przemieniły się w wyżłobione, brudne zacieki. Ojciec wrzeszczał coś na mnie. Nie słyszałem słów, ale sądząc z jego wykrzywionej twarzy, były to przekleństwa. Poczułem rwący ból. Złapał mnie za ramię i silnym szarpnięciem przyciągnął do siebie. Miałem wrażenie, że przemieniam się w worek z piaskiem. Ojciec zdecydowanym ruchem przerzucił mnie przez kolano. Jego uderzenia opadały ciężko, wydając głośne, klaskające odgłosy. Każdy nagradzałem głośnym okrzykiem bólu. Po którymś z kolei uderzeniu zacząłem się śmiać do ciemności. Tak jakby to była jakaś zabawa.

Moje zachowanie jedynie bardziej rozzłościło ojca. Wymierzał coraz mocniejsze klapsy. Zamiast rechotać, zacisnąłem mocno wargi. Wiedziałem, że jeśli dalej będzie słyszał mój śmiech, Leszek zacznie bić jeszcze mocniej. Aż w końcu zedrze mi z pośladków skórę.

Nie mógł wiedzieć, dlaczego się śmieję. Ani tego, że nigdy nie byłem taki wdzięczny za lanie, które mi spuścił.

* * *

Nazajutrz rano pod blokiem pojawiły się dwie karetki. Było mnóstwo gapiów, ale nikt mi nie chciał powiedzieć, co się właściwie wydarzyło.

Jakiś tydzień później u taty pojawili się dwaj mundurowi. Niewiele zdołałem podsłuchać. Cała rozmowa toczyła się za zamkniętymi drzwiami. Milicjanci pytali Leszka o piwnicę. Gdy wyszli, ojciec wyglądał na bardzo znużonego. Zrozumiałem, że musiało się wydarzyć coś strasznego. Przez kilka następnych dni ja i mój brat byliśmy odbierani ze szkoły przez ciotkę Agatę. Nie znosiłem starej prukwy. Była siostrą mamy, jedyną osobą z jej rodziny, która utrzymywała z nami kontakt. Śmierdziała naftaliną i papierosami i była alkoholiczką. Ale wszelkie próby protestu z naszej strony kończyły się awanturą.

Spotkanie w piwnicy pamiętam wyraźnie. Lecz jest to jedno z niewielu podobnych wspomnień. Większość tego, co zapamiętałem, jest w większym lub mniejszym stopniu związane z szaleństwem matki, jej wyciem po nocach, docierającym do mojego pokoju przez ścianę, wreszcie awanturami, do jakich dochodziło między matką a ojcem. Najbardziej zapamiętałem zachowanie Tomka, który zasuwał drzwi do naszego wspólnego pokoju ogromnym rogaczem tak, aby żadne z rodziców nie weszło do środka. Kiedy była kłótnia, często dostawało się też któremuś z nas.

Reszta to już tylko urywki wydarzeń i strzępki miejsc.

Oczywiście, nic nie wspomniałem nikomu o piwnicy. Wiedziałem, że i tak by mi nie uwierzyli. Nawet Tomek. W ogóle by mnie nie słuchał. W końcu, jak niedorzecznie musiałaby zabrzmieć w jego uszach moja historia?

Pod klatką prawie przez cały czas stała milicyjna „suka”. Po całym osiedlu krążyli mundurowi. Dorośli milczeli na ten temat. Dopiero pół roku później wszystko zaczęło się uspokajać. Być może inne dzielnice bardziej potrzebowały milicji niż nasza. Nie zmieniło to sytuacji mojej i Tomka. W dalszym ciągu musieliśmy wracać przed zmrokiem do domu. W szkole zaczęły krążyć plotki o zboczeńcu, który upatrzył sobie Bartodzieje i straszy dzieci. Milicja nie mogła go złapać, nie wpadli nawet na jeden trop. Podobno zniknęły dwie dziewczynki, ale nikt nie znał ich nazwisk. Trzy rodziny, które miały małe dzieci, wyprowadziły się z naszego bloku, przenosząc się do Śródmieścia. Nikt jednak nie wiedział nic na pewno. Czuliśmy się jak zakładnicy. Było to niezwykle uporczywe, zwłaszcza, że trwało przez około rok. Najgorzej było zimą, kiedy ciemność zapadała natychmiast po lekcjach, a nawet w ich trakcie.

Jakiś czas potem zmarła mama. Mam wrażenie, że ojciec odetchnął z ulgą. Przez ostatnie miesiące nie dawała mu żyć. Potrafiła wyć przez całą noc, niczym pies do księżyca. Następny dzień spędzała uśmiechając się do wszystkich łagodnie swoimi pięknymi, świeżo pokrytymi szminką ustami. Tak jakby nic się nie stało. A jej nocny atak nie miał miejsca. Bujała się tylko w swoim ulubionym fotelu, odmawiając łagodnym głosem jedzenia.

To ja znalazłem matkę martwą. Leżała na podłodze w łazience. Dom tego ranka był dziwnie cichy. Zauważyłem zmianę, praktycznie od razu po przebudzeniu. Wyczułem to, czy coś w tym stylu.

Początkowo łudziłem się, że wszystko jest w porządku. Nie był to pierwszy raz, kiedy obudził mnie mój wewnętrzny zegar. W niedzielę zawsze oglądałem „Teleranek”. Zawsze, niezależnie od tego, czy zadzwonił budzik, czy nie, wstawałem w niedzielę o tej samej porze.

Lecz tym razem coś było nie tak. Obudziłem się za wcześnie. Wkoło panował jeszcze mrok. Było za ciemno i stanowczo za cicho.

Wstałem i, być może coś przeczuwając, od razu skierowałem się do pokoju rodziców. Nasze mieszkanie było bardzo duże. Przynajmniej jak na ADM-owskie M-4. Podszedłem do łóżka. Tato spał na boku. Połowa, gdzie powinna leżeć mama, pokrywało zmięte prześcieradło. Ta część łóżka była pusta. Przeczuwając, że stało się coś strasznego, ruszyłem w stronę łazienki. Z duszą na ramieniu. Nie wiem, dlaczego, ale naszły mnie dziwne przeczucia. Jeszcze nie wiedziałem, co się święci, ponieważ drzwi do łazienki były zatrzaśnięte. Pochyliłem się i zajrzałem przez kratki wentylacyjne. Zobaczyłem płytki PCV na podłodze łazienki, zwinięty, pokryty czerwonymi plamami frotowy dywanik oraz wyrzucone w przód chude ramię. Jęknąłem głośno i odsunąłem się. Po chwili ciekawość zwyciężyła. Choć czułem, że mam w oczach łzy, a w nosie smarki, spojrzałem z innego kąta przez kratkę.

Przez prześwit w kratkach ujrzałem całą sylwetkę leżącej na podłodze kobiety. Na początku nie poznałem, z kim mam do czynienia. W jakiś dziwny sposób nie łączyłem obecności ciała w łazience z tym, że mamy nie było w łóżku.

Kobieta nie miała na sobie piżamy, tylko intensywnie granatową, satynową sukienkę na ramiączkach. Dopiero potem dotarło do mnie, że przecież widziałem matkę w tym ubraniu przy kolacji. Upewniłem się co do moich podejrzeń, kiedy zobaczyłem kręcone, tlenione włosy omdlałej. Kleszcze strachu zacisnęły się nade mną. Poczułem, że nie jestem w stanie normalnie oddychać.

To była mama. Leżała w bezruchu. Wydawała się spać, leżąc na płytkach. Ale prawie natychmiast dotarło do mnie, że na podłodze się nie śpi. Zobaczyłem raz jeszcze rzuconą na kafelki rękę. Płytki pokrywała krew. Gęsta, zakrzepła krew. Zacząłem krzyczeć, nawet nie zdając sobie sprawy, co robię. Natychmiast zaalarmowałem swoim wrzaskiem cały dom.

Potem zrobiło się przeraźliwie biało. Przybiegli jacyś ludzie. Może to był tata z Tomkiem? Nie pamiętam twarzy. Wszystko pokryła sól, która wypełniła moje oczy. To musieli być Leszek i Tomek. Tuż za nimi stali jednak inni ludzie. Faceci w białych kitlach.

Przypominam sobie jeszcze nosze z połyskującymi aluminium prętami, osadzonymi z boku. Wyglądały niczym narzędzia tortur. Sunęły po naszych dywanach, a pokryte gumą kółka wydawały cichy, lecz nieznośny pisk. Jechały po naszych drogich dywanach przywiezionych przez tatę z jego krótkiej, trwającej miesiąc delegacji w Berlinie Wschodnim. Nosze nigdy już nie wróciły. Tak jak nie powróciła mama.

Pogrzeb był podobny do wielu innych. Odpowiednio do okazji, niebo wypełniły posępne, ruchome chmury. Przelewały się grubymi, przepuszczającymi słońce warstwami. Na pogrzebie byłem ja, mój ojciec i Tomek. Matka tuż przed swoim ślubem z Leszkiem zdołała pokłócić się z całą swoją rodziną. Oprócz nas tak naprawdę zawiadomione zostały może jeszcze trzy, cztery osoby, w tym ciotka Agata i jej mąż. Może rodzina mamy czytała nekrolog, a może go przegapiła. To nie miało większego znaczenia. Ojciec był komunistą. To o to poszło. Rodzina matki była wierząca. Ale nie chodziło tylko o politykę. Sądzę, że poznali się na Leszku wcześniej niż biedna matka.

Byłem zdziwiony obecnością księdza. Pewnie żeby sobie nie zaszkodzić, walnął swoją mówkę tak niewyraźnie, że nikt go nie zrozumiał. Drzewa bujały się w tle, wydając odgłos przypominający jęk. W dali, na pokrytej zaniedbanym, okrągłym dachem kaplicy uderzył z dudnieniem dzwon. Zaczęło mżyć, a po chwili rozpadało się na dobre. Nagle tuż za oblewaną strugami deszczu czarną wołgą, pełniącą tego dnia rolę karawanu, pojawiły się nieznajome sylwetki. Kobiety i mężczyźni, wszyscy ubrani jak do żałoby w powłóczyste, wlokące się po ziemi czarne płaszcze. Kroczyli niemrawo w ulewie, parami, jedna postać za drugą, niczym milczący kondukt. Wszyscy byli eleganccy, a na głowach nosili kapelusze, kryjące większą część kredowobiałych twarzy o dość wyrazistych rysach. Dwóch spośród mężczyzn zwróciło na mnie uwagę. Miałem wrażenie, że ich oblicza są jak reflektory. Były zamazane i silnie się żarzyły jakimś osobliwym, nieznośnym blaskiem, zupełnie, jakby w twarze obcych świecił silny neon. Czerwone, pulsujące światło migotało na niewyraźnych facjatach, pokrytych śladami po ospie i słabym zarostem. W pewnej chwili rysy obu mężczyzn wyostrzyły się. Pośrodku pociągłej twarzy pierwszego tkwił prosty, wąski nos, przedzielający parę czujnych, mocno osadzonych oczu, pod którymi rysowały się wystające kości policzkowe. Drugi miał kwadratową szczękę i władcze spojrzenie, z gatunku tych, na które odpowiada się z największą trudnością.

Spuściłem wzrok. Zacząłem drżeć, najpierw ręka, potem ramię i zaciskające się szczęki. Usłyszałem zgrzytanie własnych zębów i poczułem towarzyszący temu ból, lecz nie potrafiłem się opanować. Czułem zimne ciarki przelewające się zamiast krwi w żyłach. Jeszcze raz odwróciłem głowę i zauważyłem, że pozostali mają dziwnie nieruchome twarze. Były jak oblicza manekinów ze sklepowej wystawy.

Żałobnicy kierowali się w naszą stronę, choć żadnego z nich nie znałem, a oni nie mogli znać mnie. Przez myśl mi przeszło, że to rodzina mamy. Ale odrzuciłem ją praktycznie natychmiast jako wyjątkowo niedorzeczną. Nie przypominali z wyglądu ani mamy, ani ciotki Agaty.

Ciocia nie zwracała najmniejszej uwagi na obcych przybyszów. Lekko się tylko chwiała, jakby i ona była poruszanym przez wiatr drzewem o wyjątkowo cienkim pniu. Myślę, że była wstawiona.

– Hej. Tomek...

Kiedy trąciłem łokciem brata, Tomek rzucił okiem we wskazanym przeze mnie kierunku. Z jego spojrzenia nie zniknęła jednak irytacja i wcale nie wydawał się zdziwiony obecnością żałobników.

– Co?! – spytał opryskliwie, wzruszając ramionami. Potem uderzył mnie otwartą ręką w tył głowy.

– Zachowuj się jakoś, tępaku! Byle jak, ale się zachowuj! – wysyczał. – To jest pogrzeb twojej matki, nie plac zabaw!

Cały Tomek. W ciągu kilku dni spoważniał i postarzał się o dekadę. W ciągu ostatniej godziny tyle lat przybyło mu dwukrotnie t. A teraz strofował mnie, nie dostrzegając niczego dziwnego w pojawieniu się grupy ubranych na czarno postaci.

Staliśmy więc dalej w deszczu, przemoczeni do suchej nitki, a wkoło nas stali ci dziwni, nieznani mi ludzie. Nagle, jeden po drugim, wycofali się i odeszli, znikając między innymi nagrobkami.

* * *

Następnego dnia była sobota. Tomek i ja zostaliśmy w domu. W ogóle się do siebie nie odzywaliśmy. Tomek nigdy mnie nie lubił. Ale przynajmniej tolerował moją obecność. Śmierć matki w jakiś niepojęty sposób to zmieniła. Doprowadziła do zmiany w naszych wzajemnych relacjach. Trwający osiem lat cichy rozejm, został siłą przerwany. Zupełnie, jakby Tomek obwiniał mnie za śmierć mamy. W końcu to ja odnalazłem ją w tej przeklętej łazience, zimną i martwą jak ryba w akwarium pozbawionym wody. Uznał widocznie, że zabił ją nie wylew krwi do mózgu czy upadek, lecz ja. Gdybym jej wtedy nie znalazł, nadal by żyła.

Nie zależy mi na Tomku. Ani tym bardziej na sztucznym podtrzymaniu więzi. W jakiś sposób on na zawsze pozostał moim głupim, starszym bratem. Od śmierci ojca w ogóle nie utrzymujemy kontaktu. I nikt o ten kontakt nie zabiega. Przeprowadził się do Gdańska, miał podobno żonę i trójkę dzieci. Był policjantem.

Wróćmy jednak do soboty, po pogrzebie mamy. Tata wpatrywał się tępo w telewizor. Oglądał balet. Nie zerkałem nawet w tamtą stronę. Z jakiegoś powodu, kiedy tylko puszczali łyżwiarstwo figurowe albo balet, przypominała mi się od razu dziewczynka z piwnicy. Nie wiem, dlaczego, ale zawsze myślałem, że jeśli zbyt intensywnie będę o niej myślał, jeśli przypomnę sobie wyraz tej twarzy, natychmiast sprawię, że upiorna balerina zmaterializuje się przede mną. A zaraz za nią człowiek w przeciwdeszczowym płaszczu.

Tomek odrabiał lekcje. Ja jeździłem po stole resorówkami, starając się nie myśleć o piwnicach i balerinach. Raz po raz zerkałem na tatę, niepokojąc się, w kogo się zaraz przemieni. Plułem przy wydawaniu odgłosu imitującego silnik spalinowy. Tomek spozierał na mnie raz po raz, posyłając w moim kierunku gromy.

Podniosłem głowę. Dlaczego to zrobiłem? Do tej pory nie wiem. W tej samej chwili spostrzegłem, że zasłony się poruszają, falują delikatnie. Przerwałem zabawę i spojrzałem na długie, sięgające ziemi, beżowe kotary. Tworzyły kształty przypominające zarys postaci. Zasłony rozsunęły się. Przeszyły mnie zimne, patrzące nieobecnym, trochę rozmarzonym wzrokiem oczy. Potem spomiędzy tkanin wyszła kobieta o znajomej, kościstej twarzy. Jej skóra miała delikatnie czerwonawy odcień. Odszukałem wzrokiem tatę. Siedział przed telewizorem. Tomek walczył przy oknie z arytmetyką. Nie widzieli zjawy, choć kobieta stanęła na środku pokoju. Była wysoka, postawna i ciężka do przeoczenia. Nosiła ładną, granatową sukienkę na ramiączkach, dopasowaną na górze, a na biodrach puszczoną falbankami. Idealnie współgrała z figurą Czerwonej Kobiety, jak z miejsca przezwałem zjawę.

Dla wszystkich poza mną postać była niewidzialna. Miała bardzo smutną twarz. Gdybym się tak nie bał, na pewno zrobiłoby mi się kobiety żal. Zjawa pokręciła głową, a następnie usiadła w fotelu po drugiej stronie pokoju. Kiedy już usadowiła się na zmarszczonym, skórzanym obiciu, zaczęła przypatrywać się ojcu. Dosłownie świdrowała mężczyznę wzrokiem. Tato nie zwracał na nic uwagi. Był zatopiony w swoim popołudniowym piwku i gazecie, spod której czasami wyglądał na telewizor. Prawie nie patrzył na ekran, gdzie skończył się jego ulubiony balet. Teraz emitowano głupią komedię z Budem Spencerem i Terencem Hillem.

Spojrzałem w górę, wprost na kobietę. Ona spuściła wzrok. Nasze spojrzenia zderzyły się w jednej, oślepiającej chwili. Zdałem sobie sprawę, że gdyby nie puste oczy i nieruchome rysy, była bardzo podobna do mamy. Tylko ten czerwony kolor. Skóra na czole i policzkach błyszczała czerwono, jakby poruszało się po niej światło kolorofonu.

Obraz w telewizorze rozbłysł, a następnie przemienił w kaszkę. Podskoczyłem wystraszony. Po chwili zerwałem się z dywanu. Obraz wrócił. Rozejrzałem się. Czerwona Kobieta znikła z naszego salonu. Ojciec i Tomek spoglądali na mnie jak na idiotę.

– Wszystko w porządku, synku? – spytał tato.

Powróciła tej samej nocy. Stanęła nad moim łóżkiem. Poczułem ją, zanim cokolwiek zobaczyłem. Dotknął mnie chłód bijący od zjawy. Strasznie się bałem, gdy kobieta gładziła mnie po głowie i przesuwała wierzch dłoni po policzku i czole. Czułem, jak jej palce drżą, zimne i lepkie. Dłonie widma rozpływały się, gdy próbowała mnie dotknąć palcami. Oczy zjawy świdrowały mnie pustym spojrzeniem.

Dlaczego od razu nie poznałem, że to mama? Głównie dlatego, że choroba, która przez tak długi czas ją wyniszczała, zmieniła jej twarz nie do poznania. Ludzka pamięć potrafi spłatać figla. Zmarszczone, pokręcone stworzenie z przyklejonym do zaciśniętych ust nerwowym uśmiechem i zapadniętymi, szarymi policzkami, w ogóle nie przypominała człowieka. Tak zapamiętałem mamę z ostatnich lat jej życia. A przecież nie zawsze jej wygląd budził odrazę. Dopiero choroba zrujnowała charakter i ciało tej pięknej, obłąkanej kobiety.

W nocy nabrałem pewności. Miałem przed sobą istotę, którą kiedyś była moja matka. Piękną, tajemniczą czerwoną damę. Anioła ubranego w natapirowany blond kask z lodów śmietankowych i sukienkę z lat pięćdziesiątych. Ubranie mojej mamy uszyto z ciemnoniebieskiej waty cukrowej.

Nie zrozumcie mnie jednak opacznie. Po śmierci moja matka była jeszcze bardziej przerażająca niż za życia. Jej spojrzenie wciąż tchnęło szaleństwem. I nikt nie stał między jej obłędem a mną. Nikt, kto by mnie mógł ochronić.

Tydzień później odkryłem, że czerwony kolor, którym tętniły twarz i dekolt matki, to krew rozmazana na skórze. A ta ładna, falbaniasta sukienka, w którą ubrana była zjawa? To też nie przypadek. Domyśliłem się tego w chwili, gdy po raz kolejny umierałem ze strachu, leżąc we własnym łóżku, pocąc się jak szczur pod narzuconą na głowę kołdrą. Wniosek nasunął się nagle, niczym olśnienie.

To była ta sama suknia, w której mama przewróciła się w łazience. Założyła sukienkę w dzień poprzedzający śmierć. Ojciec nie zwrócił uwagi na to, że mama kładzie się spać w ubraniu. Zbyt często zapominała się przebierać. Nie miał już siły na kolejną awanturę.

Matka chciała być złożona do grobu w swojej granatowej sukience. Nikomu nie powiedziała o tym, co zamierza. Nic nie wskazywało na to, że mama umrze. Kto wie, może w przebłysku trzeźwości umysłu chciała zaoszczędzić rodzinie kłopotów? Nikt do tej pory nie wie dokładnie, na co umarła. Podejrzewano wylew krwi do mózgu, lecz ojciec zabronił robić sekcję, a jako partyjniak został wysłuchany. Miał władzę i chociaż raz na coś się to mamie przydało. Tata wiedział, że taka byłaby jej wola. Mama była bardzo dziwną kobietą i ojciec potrafił to mimo wszystko uszanować.

* * *

Ojciec robił, co mógł, żeby zająć się nami jak należy. Nie zawsze jednak zdołał. Poza tym, nie ukrywajmy, nie był to rodzic na medal. Zawsze lubił wypić. Miał też ulubionych przyjaciół od kieliszka. To byli państwo Dzięcioł.

Nie, nie nazywali się tak naprawdę. Prawdę mówiąc, nie pamiętam ich prawdziwego nazwiska. Nie wiem też, skąd znali się z tatą. Mieszkali na parterze w bloku obok. On był korpulentnym, lekko łysiejącym facetem z wyłupiastymi oczami, patrzącymi z nalanej, nieprzyjemnej gęby. Najbardziej zapamiętałem jego tatuaże. Pokrywały ramiona i ręce i przedstawiały ryby, kotwice i tego typu rzeczy. Zawsze mi się wydawało, że gość musiał mieć za sobą odsiadkę. Może to przez te tatuaże, nie wiem. Jego żona... Nie pamiętam twarzy, lecz przypominam sobie, że miała kolor surowej szynki. Na głowie nosiła trwałą ondulację. Jej włosy były farbowane, lecz nie był to ładny, subtelny blond jak u mamy. Były żółte, tak żółte jak żółtka jaj. Miała okropny śmiech i takie dziwne, zajęte paradontozą zęby. To wszystko pamiętam. Lecz kiedy usiłuję sobie przypomnieć twarz pani Dzięciołowe, widzę mgłę jak na kiepskiej fotografii.

Skąd to wymyślone nazwisko „Dzięcioł”? Otóż w piwnicy pan Dzięcioł trzymał ptaki. Ściany pomieszczenia, które było znacznie większe niż standardowa piwnica w bloku, wypełniały klatki. W nich siedziały papużki, gołębie i kanarki.

Do dziś pamiętam głośny świergot wypełniający piwnicę. Tata często tam ze mną przychodził. Pili z panem Dzięciołem wódkę, a ja siadałem na środku pomieszczenia tak, aby nie dotykać plecami żadnej z klatek i uniknąć podziobania. Czasami pan Dzięcioł strzygł nam włosy. Robił to tak, że bolała mnie skóra głowy. Bez wyczucia jego grzebień naciskał, a ja miałem wrażenie, że żłobi nim krwiste rany.

Pewnego dnia tata zaprowadził mnie tam po szkole. Tomek wyjechał na jakieś zawody w siatkówce, a ojciec miał fuchę.

Otworzył pan Dzięcioł. Był nieogolony, a jego podkrążone oczy wydały mi się przekrwione i przerażające. Uśmiechnął się do mnie w oślizgły sposób, wzrokiem wpijał się we mnie tak, jakbym był kanapką z serem.

– No, jesteś w końcu, mały. Fajny z ciebie chłopaczek, wiesz?

Po czym przeczesał moje włosy ręką. Miałem wrażenie, że jest sucha i pokryta brudem.

– Wrócę po niego koło jedenastej, dobra? Dajcie mu coś na kolację.

– Dostanie wszystko, co tylko będzie chciał – burknął z tym samym śliskim uśmiechem pan Dzięcioł. Usłyszałem głos jego żony, dobiegający z wnętrza. Nie wiem, co wykrzykiwała, lecz przypominało to bełkot.

Wyrwałem się, usiłując uciec jak najdalej od pana Dzięcioła, lecz on złapał mnie i szarpnął moją rękę.

– Co mu jest?! – zmierzył ojca z zaskakującą furią w oczach. Potem przyciągnął mnie mocniej, łapiąc drugą ręką za ramiona, a potem pochylił się tak, że poczułem smród bimbru bijący z jego czerwonych jak wnętrze śledzia ust.

– Synku, zachowuj się – wybąkał ojciec, a pan Dzięcioł zrobił coś, czego nie zapomnę do końca życia. Jego usta otworzyły się, a ja poczułem na swoich wargach jego kłujący zarost. Tarł swoją brodą o moją twarz, a ojciec spokojnie się temu przyglądał, tak, jakby się nic nie działo. Jego wzrok był pusty, oczy nieruchome. Poczułem mokre wargi, które otworzyły się do pocałunku. I chyba wtedy zemdlałem.

Dalej była mgła. Ojciec wszedł z nami i nadal udawał, że wszystko jest w porządku. Wreszcie, zanim jeszcze przestało kręcić mi się w głowie, zostawił mnie tam samego.

Nic więcej nie pamiętam z tego wieczoru. Chyba tylko to, że w którymś momencie dali mi posmakować wódki. I było mi zimno, tak bardzo zimno. Tak, jakbym był nagi.

Z dołu dochodził do moich uszu słaby świergot wielu ptasich głosów.

* * *

Przyszła kolejna zima, a z nią nagłe opady śniegu, które unieruchomiły całe miasto. Wielkie płatki wypełniły powietrze. Były jak błyszczące okruchy na skraju przynoszącego śmierć oceanu ciszy. Ulice przemieniły się w gigantyczną lodówkę. Na ponad tydzień zamknięto moją szkołę. Normalnie czułbym z tego powodu jedynie szczęście. Ale dom zaczął mi się ostatnio kojarzyć z duchem, który odwiedzał mnie w nocy. Bałem się czterech ścian naszego mieszkania. A jeszcze bardziej, że Tomek gdzieś wyjedzie, a tata będzie miał fuchę. Że oddadzą mnie Dzięciołom. Nie mogłem powiedzieć nikomu, co czuję.

Czy naprawdę widywałem duchy? Ci nieznajomi na cmentarzu mogli być pokutującymi duszami. Czy posiadałem dar? Jeśli tak, to napełniał moje usta bezgłośnym krzykiem. Był niechciany i nie przynosił nic dobrego. Wolałem nigdy nie zobaczyć mamy.

Mróz był tak straszliwy, że w niektórych mieszkaniach pękały szyby. Musiałem zostać w domu. Ślęczałem przy kuchennym oknie, siedząc na taborecie i wpatrując się w pierzasty wir, w którym znikło całe osiedle. Od parapetu wionął przeciąg. Szyba stukotała raz po raz.

Był wieczór, więc czasem w bieli migała niczym przeciwmgielne światło jakaś uliczna lampa. Zapaliłem wszystkie palniki w ustawionej obok okna kuchence gazowej i zgasiłem światło. Jednostajny syk wypełnił rozświetloną jedynie niebieskim żarem palników kuchnię. Dzikie cienie rzucały się po ścianie. Moje dziwne zachowanie nikogo nie przejęło. Tomek zawsze uważał mnie za trochę dziwnego. Ojciec był pogrążony we własnych zajęciach. Czułem, że nikogo nie obchodzę. Przynajmniej nikogo z żywych.

Za oknem rozległo się silne uderzenie. Podskoczyłem, myśląc, że szyba rozleci się na kawałki. Mały, czarny kłębek uderzał o nasz parapet. Po chwili z kłębka wyłonił się dziób i para czarnych ślepi. Potem dołączyły do nich pazury i czarne pióra. Wrona wystraszyła mnie do tego stopnia, że prawie spadłem ze stołka. Ptak odbił się tymczasem raz jeszcze od okna i sfrunął na parapet. Przez chwilę szamotał się. Nie miał za dużo miejsca, a parapet wcale nie chronił przed zadymką.

– Wpuść mnie, do cholery! – wykrakała wrona chrapliwym głosem.

– Głupia jesteś?! – odkrzyknąłem. Tak. Głupia. Co najmniej tak głupia, jak ośmiolatek mówiący do ptaka.

– Nie głupia, tylko cholernie zmarznięta. Uciekłam Dzięciołowi Wpuszczaj!

– Zmarznięta?! – odkrzyknąłem.

– Dokładnie. No dalej, wpuszczaj mnie!

– Po co ja w ogóle z tobą rozmawiam?! – westchnąłem. – Jesteś cholernym ptakiem!

– Dlaczego ze mną rozmawiasz? No nie wiem. Zastanów się i sam sobie na to odpowiedz. Pewnie masz gorączkę. Wysoką gorączkę, co najmniej 39 i sześć. I halucynacje. O, tak. Jesteś bardzo, ale to bardzo chory.

W tej samej chwili zapaliło się światło. Blask zaatakował moje oczy, zmuszając do przymrużenia powiek.

– Z kim ty rozmawiasz, synu? – zapytał ojciec, ściągając brwi. Stanął nade mną. Mój wzrok przyzwyczajał się chwilę do światła. Spojrzałem w zagubione, zmęczone, jasnobłękitne oczy taty. Wyglądał na zmartwionego. Dostrzegłem na jego czole zmarszczki, których wcześniej nie było. Ostatnie przeżycia zmieniły Leszka, odcisnęły piętno na jego psychice. Złamały go. Przemieniły tego niezłomnego, apodyktycznego człowieka w zupełnie nową osobę. Ojciec popatrzył stół pokryty ceratą w kwiaty. Przyjrzał się rysunkom wron, które wykonałem ołówkiem na kartce z bloku rysunkowego. Zobaczyłem, jak drżą mu wargi. Ilustracja zrobiła na ojcu wrażenie. Jakie, tego nie chciał lub nie mógł powiedzieć. Zamiast wyrazić żal, ściągnął brwi. W ciągu sekundy stał się zły. Wiedziałem, że to nie z powodu rodzącego się we mnie talentu plastycznego tato tak dziwnie mnie mierzy wzrokiem.

– Co to?! – spytał ostro, rzucając okiem na zaparowana szybę i wrony namalowane przeze mnie palcem na szkle.

– Nic. – Zakryłem szkice.

– Pomażesz tylko szybę palcami – odparł z dezaprobatą, usiłując pohamować gniew.

– Tak, tato. Spuściłem głowę. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

– No więc? Z kim rozmawiałeś? Kiwnął brodą. – I czemu tu siedzisz po ciemku?

– Z nikim, tato – odparłem, jeszcze mocniej speszony. – Mówiłem do siebie.

– Twoja matka też tak na początku mówiła – zachmurzył się ojciec. – Od tego się zaczęło. Ględziła godzinami pod nosem. To mówiąc, pokręcił głową i wyszedł z kuchni.

Oblał mnie dziwny chłód po tym, co Leszek powiedział. Wyobraziłem sobie, jak bardzo musiałem go przerazić swoim zachowaniem. Wszedł tu, a ja siedziałem w oknie. Potem nagle się odwróciłem. Spojrzałem na ojca niewidzącym wzrokiem. Tata zobaczył moją stężałą twarz. Już w tym momencie musiał być bliski płaczu. Zobaczył bowiem nie mnie, a matkę. I przeżył na nowo dramat sprzed lat, gdy zrozumiał, że nic w jego życiu nie będzie odtąd normalne.

Odsunąłem stołek, na którym siedziałem. W tle usłyszałem odgłos telewizora. Dobiegał z dużego pokoju, połączonego z kuchnią pełnym wnęk korytarzem. Ktoś podkręcił głośność. Głos spikerki zawiadamiał o wyniku plenum KPZR.

Wiedziałem, że Leszek martwi się o mnie jedynie pośrednio. W rzeczywistości bowiem chodzi mu tylko o to, co to znaczy dla niego samego. Przejmuje się, że będę jak mama.

Miał rację. To mogła być choroba dziedziczna. Mama także widywała rzeczy i słyszała głosy. Ja, choć liczyłem sobie tylko osiem lat, zaczynałem już mieć przywidzenia. Nie mówiłem o nich nikomu. Bałem się powiedzieć. Ale kierowała mną także troska. Tacie było już i tak trudno utrzymać nas i zapewnić byt rodzinie. Nie potrzebował dodatkowych zmartwień. No i mógłby się zezłościć na mnie, gdybym się wygadał. Zbić mnie, jak wtedy w piwnicy. Czasami odnosiłem wrażenie, że agresja stanowi dla niego sposób na odreagowanie, na radzenie sobie z życiem. A jeśli oddałby mnie na dłużej Dzięciołowi? Udawałem więc, że wszystko jest w porządku.

Nie było. Zjawy towarzyszyły mi bez przerwy. Czasami przyglądały mi się z daleka. Tak, jak ta mała z piwnicy. Miała na sobie swój brudny trykot i huśtała się na huśtawce. Wydawała się żywym dzieckiem. Ale nie zwiodła mnie w ten sposób.

Następnego dnia zastałem ją siedzącą na drabinkach. Nogi zwisały na poręczy. Wyglądała na smutną i nieobecną myślami. Stopy dziecka poruszały się raz po raz.

– Hej, ty! – zawołałem, lecz nie doczekałem się odpowiedzi. Nie zwracała uwagi, więc podszedłem bliżej. Źdźbła zwiędłej trawy zachrzęściły pod moimi stopami, jak skorupki jajek. Piasek na placu był zmarznięty i pokryty psimi odchodami.

– Słyszysz mnie, dziewczynko? – Stanąłem pod drabinką.

Odwaga opuściła mnie, kiedy spojrzała przez szczeble w moim kierunku. Jej oczy były poważne, a twarz wyniosła. Świdrowała mnie spod pokrytych sinymi przebarwieniami, opuszczonych powiek. To nie był wzrok dziecka.

Zwróciłem uwagę na rozhuśtane nogi. Buty małej śmierdziały, jakby gniły od kilku tygodni.

Jak głupi zerwałem się i uciekłem z podwórka.

Ale to nie był koniec. W nocy coś przyszło do mojego pokoju. Właściwie nie wiem, co mnie obudziło. Zegarek wskazywał drugą z groszami. W pewnej chwili moją uwagę zwrócił ruch w pobliżu niezasłoniętego okna. Osobliwe migotanie szyby nad moim łóżkiem wydawało się nie mieć określonego źródła. Wyglądało to jednak tak, jak odblask reflektorów z samochodu.

Kiedy jednak podniosłem głowę, zobaczyłem nie światło, a ciemność płynącą przez szkło, przelewającą się na dywan. Nakryłem się kołdrą po same uszy.

– Nic ci to nie da – usłyszałem głos dziewczynki. – Widzę cię.

Rozległ się złośliwy rechot. Coś szarpnęło ręką skraj koca, którym przykryta była kołdra. Słyszałem odgłos mokrego obuwia, mlaskającego na dywanie. Czułem przepełniający powietrze wilgotny i zatęchły zapach piwnicy.

Przeleżałem tak do rana, schowany, przytomny i spocony na całym ciele. Nie było mowy o śnie w podobnych warunkach. Smród gnijących tenisówek i zepsutego oddechu czułem jeszcze rano. Ale po samej dziewczynce nie było już śladu. No może poza brudnymi plamami na dywanie.

Odwiedzała mnie także Czerwona Kobieta. Nigdy nic nie mówiła. Przychodziła, kiedy akurat Tomek nocował u kumpla albo był na klasowej wycieczce.

W ten sposób miała mnie dla siebie. Byliśmy we dwoje – ja, przerażony dzieciak, i ona, nauczycielka strachu. Nie pamiętam, co działo się ze mną, kiedy mnie odwiedzała. Rano zostawały mi na twarzy rany. Siniaki i zadrapania widniały głównie na ramionach i czole, którego zjawa uwielbiała dotykać. Tacie tłumaczyłem, że uderzyłem się w kant mebla. Bywał o to zły, ale po którymś z kolei razie uznał, że mam delikatne ciało, coś z krążeniem i z tego powodu łatwo u mnie o siniaki.

Trwało to latami. Nikomu nic nie powiedziałem. Nie miałem prawie żadnych przyjaciół. W czwartej klasie podstawówki przyczepiono mi etykietkę dziwoląga. Do nikogo się nie odzywałem. Według nauczycieli byłem wyobcowanym, trudnym dzieckiem. Nie potrafiłem inaczej się zachowywać. Bałem się, że ktoś weźmie mnie za świra, gdy tylko zabiorę głos.

Zresztą, wystarczyło na mnie popatrzeć. Istny obraz rozpaczy. Chudy chłopak z podkrążonymi przez brak snu oczami i zwichrzonymi, przetłuszczonymi włosami. Wiecznie nieobecny i jakiś taki przymulony.

Ojciec coraz bardziej się o mnie martwił. Choć usiłował zastąpić nam matkę, szło mu to kiepsko. Nie był stworzony do podobnych obowiązków i zwyczajnie sobie nie radził. Gdy poszedłem do szóstej klasy podstawówki, podjął decyzję o wizycie u psychiatry. Lekarz po zapisaniu mi lekkich psychotropów, odesłał mnie z powrotem do domu. Ojcu powiedział, że nie ma się o co martwić. Od wybujałej wyobraźni nikomu jeszcze nic się nie stało. W tym samym roku pani Dzięcioł rozchorowała się na zapalenie wątroby i skończyły się libacje. Odetchnąłem z ulgą.

Jako trzynastolatek pojechałem podczas letnich wakacji nad Bałtyk. Wakacje spędziłem w towarzystwie Tomka i naszego kuzyna, mieszkającego na stałe w Słupsku, osiemnastoletniego Bartka. Bartek kazał mówić do siebie „Bartas”. Nie przepadałem za kuzynem prawie tak samo, jak za starszym bratem. Był grubym, oślizgłym draniem, który uwielbiał gnębić słabszych i cały czas próbował zaimponować najbliższemu otoczeniu.

Tego lata zobaczyłem, jak wygląda morze w nocy. Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Nad Bałtykiem zawisła groźna mgła. Fale huczały, jakby w środku żyła jakaś mroczna siła, pchająca hektolitry wody do przodu.

Stałem nad morzem, olśniony jego ogromem. Poczułem dziwny niepokój, gęsią skórkę. Dreszcze przebiegały w górę i dół kręgosłupa. Odwróciłem się. Nie byłem zdziwiony, widząc wśród wydm postać małej dziewczynki. Stała na tle nocnej plaży. Jej białe włosy rozwiewał wiatr.

Teraz, gdy patrzę wstecz, trudno mi powiedzieć, czy był to sen, czy jawa. Tomek i Bartek upijali się tanim winem i głośno rechotali, rozradowani swoim towarzystwem. Nie zwracali na mnie uwagi. Dla obu zbuntowanych nastolatków byłem jedynie balastem. Do tego dziwacznym. Bartek mnie jawnie nie znosił. Uważał za dziwoląga i pedała.

W rzeczywistości mój kuzyn był zazdrosny. W piątej klasie zacząłem coraz więcej rysować. W tym samym roku szkolnym moje nowo ujawnione uzdolnienia zauważyła nauczycielka plastyki. Tato po raz pierwszy czuł w związku z moją osobą coś na kształt ojcowskiej dumy. Chwalił się przed całą swoją rodziną. Kazał rysować twarze swoich znajomych. Prawdę mówiąc, była to jedna z niewielu rzeczy, które potrafiłem narysować naprawdę dobrze.

Doprawdy, niektórych ludzi bardzo łatwo zadowolić. Parę kresek i już cię mają za następcę Picassa.

Bartek wpadał w szał na mój widok. Kilka lat wcześniej próbował dostać się do liceum plastycznego w Gdańsku. Trzykrotnie. Za każdym razem bez powodzenia. Nic dziwnego, że na mój widok łapała go febra.

Rodzice Bartka wpakowali mnie pod opiekę chłopaków. Podejrzewam, że bardziej chodziło o to, żeby ci dwaj obwiesie czegoś przypadkiem nie zmalowali, niż o mnie.

W sumie odpowiadała mi taka sytuacja. Przez lata nauczyłem się życia na uboczu. Byłem idealnym obserwatorem. Podejrzewam, że starzy Bartka, wykształcone i inteligentne małżeństwo, dostrzegli to we mnie. Chcieli ze mnie zrobić konfidenta.

Zawsze mi się wydawało, że jest jakiś okropny fałsz w moim wspomnieniu nocnego morza. Coś z pogranicza prawdy i fikcji. Coś obłąkanego. Owszem. Nigdy nie twierdziłem, że jestem normalny. Więcej – sądzę, że ojciec miał wszelkie powody, żeby się o mnie martwić.

W tej nocy, spędzonej z moim bratem i kuzynem nad morzem, było coś subtelnie złowrogiego. Jakieś utajone okropieństwo, mroczna prawda, zapowiedź późniejszego horroru. Po wakacjach odkryłem, że zjawa matki przestała do mnie przychodzić. Myślę, że wpływ na to mógł mieć fakt, że ojciec pogodził się z jej rodziną. Lecz moje życie nie zaczęło być w związku z tym bardziej normalne.

Mój stan zdrowia także się zmienił. Rzekłbym, uległ gwałtownemu pogorszeniu. Organizm, który przez lata cierpiał z powodu niedoboru snu, w końcu się poddał. Może były jakieś przyczyny kliniczne moich przypadłości, jakaś katalepsja czy coś w tym rodzaju. Może to prochy, którymi nadal faszerował mnie lekarz. Fenactil, thioridazin, jeśli mam wymienić dwa, które pamiętam. W każdym razie spałem często i mocno. Czasem nikt i nic nie potrafiło mnie dobudzić.

Moje życie zaczęło przypominać sen. Śniłem też na jawie. Były to sny dziwne, nieobliczalne i pomalowane akwarelami. Sny, które mogły doprowadzić do stanu kompletnego wyniszczenia.

Byłem nie do życia. Zasypiałem na lekcjach, nie odpowiadałem na pytania zadawane przez nauczycieli. W rezultacie oblałem siódmą klasę. Zajął się mną szkolny pedagog. Potem kolejny psychiatra. Oczywiście, obaj mieli gotowe wyjaśnienie tego, co się ze mną dzieje. Będąc świadkiem choroby psychicznej, a potem śmierci matki, przeżyłem szok, który wywołał taką, a nie inną reakcję i wpłynął na zahamowanie rozwoju emocjonalnego.

Przestałem rysować. Nie interesowało mnie malowanie twarzy, ludzi czy martwej natury. Jeśli już brałem ołówek do ręki, powstawał oniryczny, przypominający wir obraz. Wypełniały go sylwetki czarnych ptaszysk o wykrzywionych demonicznie dziobach. Niektórzy ludzie dostrzegali w moich pracach jedynie ordynarne bazgroły. W dodatku brzydkie jak wszyscy diabli. Dla psychologów była to prawdziwa pożywka.

* * *

No, ale wziąłem się w końcu w garść. Nie chciałem stoczyć się tak jak mama. Skończyłem siódmą, a potem ósmą klasę, prawie się nie wychylając.

W duchu pozostałem buntownikiem. Nie miałem wcale przyjaciół. Wyjątkiem była Justyna. No, ale ona pierwsza mnie zaczepiła. A nasza znajomość nie przypominała zwykłej przyjaźni. Choć pierwszym wrażeniem było, że ja tę dziewczynę skądś już znam, nie zawiązała się między nami żadna nić porozumienia. Łączyły nas dość chaotyczne relacje i rozmowy o wszystkim i o niczym.

Justyna należała do tego rodzaju dziewczyn, które doroślały prędzej niż ich rówieśniczki. Pierwsza w klasie zaczęła słuchać głośnej, heavymetalowej muzyki. Pierwsza zaczęła nosić biustonosz. Pierwsza pofarbowała włosy. Pierwsza poszła na wagary. Pierwsza się pocałowała. Ale wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Nie była rozwydrzona. Miała normalnych rodziców i normalne dzieciństwo. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nigdy nie widziałem jej mamy ani ojca. Ale jednego byłem pewny: to ludzie z klasą.

Justyna zachowywała się odważnie, to prawda. Lecz tylko po to, aby zwrócić uwagę. Nigdy nie wpadła w kłopoty przez swoje zachowanie.

Od początku nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że widziałem już gdzieś tą ładną, piegowatą buzię. Nie potrafiłem sobie jednak przypomnieć, gdzie.

Sprawiała wrażenie niezbyt sympatycznej osoby. Może to przez nadmierną pewność siebie, którą emanowała.

Pewnego dnia podeszła do mnie na korytarzu i bez ostrzeżenia mnie zaczepiła. Byłem od niej starszy o dwa lata. No i oblałem jeden rok. Moje codzienne zachowanie sprawiło, że wśród uczniów miałem reputację wyjątkowego freaka. No bo jak można oblać w podstawówce? Myślę, że był to wyłączny powód zainteresowania Justyny.

Po prostu do mnie zagadała. Była ciekawa, co jej odpowiem. Ale nie potrafiłem zebrać się w sobie. Zwyczajnie zdębiałem. Rozmawialiśmy potem trochę na przerwach, lecz miałem wrażenie, że z jej strony to tylko zwykła uprzejmość.

Nie zaprzyjaźniliśmy się tak naprawdę. Myślę, że wiem, z jakiego powodu. Zabrakło jednej rzeczy, która powinna wytworzyć się między przyjaciółmi. Życzliwości. Myślę, że żadne z nas nie było zdolne do bycia życzliwym. Ona ze względu na swój krzykliwy, ekstrawertyczny charakter, ja, ponieważ tak już miałem. Czasami odczuwałem wręcz instynktowną wrogość ze strony tej dziwnej dziewczyny. Może Justyna zachowywała się tak bezwiednie? Nie wiem. W każdym razie czułem, że nigdy jej nie zrozumiem. A moje odczucia co do Justyny zawsze będą jednostronne.

„Zawsze” nie potrwało długo. W ósmej klasie Justyna zmieniła szkołę i wyprowadziła się z rodzicami. Wpadłem na nią dopiero kilka lat później na jakimś koncercie rockowym w pubie Mózg. Wypiliśmy razem kilka piw i pogadaliśmy w większym gronie. Byłem bardzo rozluźniony, więc obecność Justynki mi nie przeszkadzała. Potem jeszcze wpadliśmy na siebie przy różnych okazjach.

Po podstawówce nie miałem zamiaru iść do liceum plastycznego tak, jak ojciec sobie wymarzył. To był jego sen, nie mój. Ja chciałem świętego spokoju. Wolałem iść po linii najmniejszego oporu. Dawno się nauczyłem, że najlepiej trzymać głowę nisko.

W dalszym ciągu nikomu nie powiedziałem o swoich snach. Nie przeanalizował ich żaden psychoanalityk ani terapeuta. Żyły więc własnym życiem, obłąkane, nieposkromione i dziwne.

Bardzo często scenerią moich marzeń była zapamiętana z wakacji plaża. Śniłem o szarym niebie, przecinanym raz po raz tańcem krzyczących mew. Nisko podwieszone chmury roztapiały się jak lody w tętniącym tajemniczo słońcu. Właściwie to nawet nie było to słońce tylko wirująca, zagadkowa spirala. Wir rósł z każdą chwilą. Nie zmieniało to pogody, nie czuć też było gorąca. Tak, jakby plaża nie miała związku z tym, co działo się w górze. Powietrze drżało jak nad szosą w letnie południe. Wspaniała aura! Świat zdawał się zwalniać. Z oddali gnał zefir. Miał on postać smugi pozostawionej przez impresjonistę. W oddali pomalowane czerwienią i złotem grzebienie fal przetaczały się niczym brzuchy ogromnych ryb.

Na początku snu przebiegł pies. Za nim jechał rowerzysta ubrany niczym kloszard. Bieg zwierzęcia był trochę zbyt wolny, aby uznać go za naturalny. Pies był kudłatym owczarkiem o ludzkiej twarzy i przepełnionych smutkiem oczach. Za psem poruszał się rowerzysta najednokołowcu, z niemieckimi bryllami na nosie. Nosił gęstą, niechlujną brodę i zniszczone, dziurawe ubranie. Na głowie mężczyzna miał brudną golfową czapkę, a na nogach – ł rajtuzy. Jego stalowa maszyna ujeżdżała grzebienie fal. Woda rozbijała się o sypki piach, klejąc go niczym sieć.

Odkryłem, że stoję na brzegu. I że nie stoję sam. Białowłosa dziewczynka uśmiechnęła się do mnie radośnie, odwracając ku mnie obrzucaną siwymi włosami twarz. Była dużo starsza niż podczas pierwszego spotkania w piwnicy. Jej twarz przypominała mi Justynę, myślę, że za sprawą piegów. Oboje mięliśmy na sobie skajowe palta.

Chwilę potem biegliśmy już w tych paltach przez plażę, śmiejąc się i odwracając do siebie, ilekroć któreś wyprzedziło drugie. Biegliśmy tak, patrząc sobie w oczy, chwytając za ręce i śmiejąc do siebie. Nigdy nie spoglądaliśmy pod nogi. Jedynie śmialiśmy się, chwytając się za ręce.

Spojrzeliśmy w górę. Chmury odsłaniały tkwiące w sklepieniu kopuły i minarety górskich szczytów. Między kopułami przebiegały łuki, wyglądające niczym płonące słońcem pajęczyny. Nici oblekały chmury. Wszystko migotało ostrym blaskiem. Widnokrąg poruszał się. Żył. Tkwił w pięknym, tanecznym ruchu zanikania i objawiania na nowo. Iglice lśniły gwiazdozbiorami, po których pływały gigantyczne cumulusy, będące w rzeczywistości odlewami odległych planet. Na końcu najcudowniejszej kopuły wisiał księżyc, spacerujący nago po świecie. Wszystkie te pałace miały coś z cudów natury, jakby były ukształtowanym z gór przestrzennym planem świata.

Stałem skąpany w blasku świata, gdzie ożywały dawno wymarłe gatunki barw.

– Co to za miejsce? – spytałem, na co dziewczynka zwróciła się do mnie lekko poirytowana. Jej natarczywy wzrok nie uciszył mnie. – Chcę wiedzieć – uparłem się. Nic nie odpowiedziała. – No, powiesz mi? – spytałem z naciskiem w głosie.

Spojrzała na mnie znowu wielkimi, smutnymi oczami. Z rozmysłem. I złością.

– To zaczarowana kraina – odparła. Jej głos był zaskakująco miękki. Zwłaszcza biorąc pod uwagę wzrok, którym mnie wcześniej obdarzyła. – Kraina marzeń, gdzie nikt nigdy nie będzie dorosły.

– A to światło? Czy tu zawsze tak jest?

Westchnęła.

– A ty zawsze masz tyle głupich pytań? – spytała uszczypliwie. – Co cię obchodzi światło?

– Zawsze. – Kiwnąłem głową.

Jakiś rybak dziarskim krokiem przemaszerował plażą. Gumowe buty mężczyzny skrzeczały niczym ptaszyska. Po chwili mewy wyfrunęły mężczyźnie z luźnych skrajów butów, w które przez cały czas próbował wpuścić nogawki szarych, spodni w kant. Mężczyzna zaśmiał się spod bokobrodów. Kiedy się odwrócił, jego twarz okazała się tak niesamowicie wąska, że zniknęła. Jak odwrócona bokiem kartka papieru.

– Jesteś tu tak całkiem sama? – spytałem znowu. – Gdzie są twoi rodzice? Z kim tu jesteś?

Obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem. Po chwili jednak rysy dziewczynki wygładziły się.

– Od jakiegoś czasu tak – odpowiedziała chłodnym, wyniosłym głosem. – Ale mam gdzieś siostrę. I kiedyś ja i ona będziemy znów razem. Tak, jak być powinno.

– Skąd to możesz wiedzieć? – nachmurzyłem się.

– Jesteśmy bliźniaczkami. – Wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste. – Bliźniaczki powinny być nierozłączne.

– Bliźniaczkami?

– Ty tak wszystko lubisz powtarzać? – Zmrużyła złośliwie oczy. – Tak. Bliźniaczkami. Jakbyś nas zobaczył, to nie wiedziałbyś, która z nas to ja, a która to moja siostra. Jesteśmy niemalże identyczne.

– Myślę, że bym wiedział – odparłem buńczucznie.

– Akurat – parsknęła.

Przez myśl przeszło mi, żeby spytać ją o to, co wydarzyło się wtedy w piwnicy. Spojrzałem dziewczynce w oczy. Zobaczyłem w nich, och, sam nie wiem. Jakąś formę magii, coś nieuchwytnego, coś, wobec czego milkły wszystkie pytania, które mógłbym zadać. Nie, nie mogłem jej tego zrobić. Nie mogłem wyciągnąć tego okropnego wspomnienia. To by zepsuło chwilę. Zburzyłoby marzenie jak jakiś domek z kart. Tutaj ta mała była szczęśliwa. W tym irracjonalnym świecie ze snów wydawała się nie pamiętać o piwnicy. O krwi, o burzy i prośbie, żebym jej jakoś pomógł. O morderstwie, którego była ofiarą.