Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trylogia "Znamię lwa"
„JEST TYLKO JEDNA PRAWDZIWA WŁADZA NA TEJ ZIEMI, DZIEWCZYNO, I JEST TO WŁADZA RZYMU”
– usłyszała młodziutka chrześcijanka Hadassa, kiedy została sprzedana jako niewolnica. Jednak już wkrótce Rzym miał się przekonać, że prawda jest zupełnie inna. Hadassa trafia do bogatej rzymskiej rodziny, poznaje tam przystojnego Markusa i jego młodszą siostrę Julię. W tym samym czasie germański wódz Atretes zostaje wzięty do niewoli i trafia na rzymską arenę jako gladiator. Niedługo potem miłość Markusa i Hadassy oraz związek Atretesa i Julii doprowadzają do wydarzeń, które zburzą całe ich dotychczasowe życie.
***
Trylogia „Znamię lwa” zajmuje bezsprzecznie nr 1 w moim rankingu najlepszych powieści. Gdybym miała nadawać punkty w kategorii warte/niewarte przeczytania, to daleeeeeeko w tyle za powieścią
„Głos w wietrze” byłaby druga pozycja. Po prostu cudowna powieść! Największym atutem i sekretem tej książki jest to, że czytając ją, człowiek czuje się „uwznioślony”, podniesiony na duchu, pełen optymizmu i wiary w siebie. Widzi też sens istnienia. Powieść ta winna być polecana jako doskonały lek na depresję, niezwykłe uczucie spokoju wewnętrznego, pogoda ducha pozostają bowiem w człowieku jeszcze długo po ukończeniu czytania. Jedyny minus tej trylogii to fakt, że przeczytawszy jej trzy tomy, żałujemy niezmiernie, że to już koniec.
recenzja z www.biblionetka.pl
***
FRANCINE RIVERS jest pisarką aktywną od ponad trzydziestu lat.
W latach 1976-1985 odnosiła sukcesy na rynku beletrystyki dla szerszego grona odbiorców, zdobywając liczne nagrody. W 1986 powróciła do głębokiej wiary chrześcijańskiej. Odtąd Francine Rivers publikuje na rynku wydawnictw chrześcijańskich, a jej książki wciąż cieszą się uznaniem zarówno krytyków, jak czytelników. Została nagrodzona złotym medalem amerykańskiego Ewangelicznego Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Wydawców ECPA, zaś Amerykańskie Stowarzyszenie Autorów Romansów wyróżniło prestiżową nagrodą RITA aż trzy inne powieści. Autorka wyznaje, że poprzez swoje pisarstwo stara się zbliżać czytelników do Boga oraz że pragnie czcić i wielbić swoją pracą Chrystusa, w podzięce za to, w jaki sposób wpłynął i wciąż wpływa na jej życie.
Recenzja: http://ksiazkowy-blog.blogspot.com/2013/09/trylogia-znamie-lwa-recenzja.html
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 884
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Francine Rivers
GŁOS W WIETRZE
tłumaczył Adam Szymanowski
Warszawa 2013
Znamię Lwa
(trylogia)
Głos w wietrze
Echo w ciemności
Jak świt poranka
Tytuł oryginału: A Voice in the Wind
Copyright© 1993 Francine Rivers.
All rights reserved.
Tłumaczenie:
Adam Szymanowski
Projekt okładki:
Radosław Krawczyk
Skład:
Mikrograf s.c. www.mikrograf.pl
Druk i oprawa:
Drukarnia ReadMe Łódź
Copyright © 2013 for the Polish edition by Wydawnictwo Bogulandia, Warszawa 2013
All rights to the Polish edition reserved.
Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. W sprawie zezwoleń proszę zwracać się do:
Wydawnictwo Bogulandia
tel. 603 072 828
www.bogulandia.pl
Cytaty z Pisma Świętego pochodzą z Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu, Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem, przygotowany z inicjatywy Towarzystwa Świętego Pawła, wydanego przez Edycję Świętego Pawła, Częstochowa, 2009.
ISBN 978-83-63097-07-3
Książka do nabycia:
Księgarnia i Hurtownia wysyłkowa „Bogulandia”
ul. Ząbkowska 23/25 lok. 53, 03-736 Warszawa
www.bogulandia.pl
Książka polecana przez
Opracowanie wersji elektronicznej:
Karolina Kaiser
Drodzy Czytelnicy!
Od czasu nawrócenia, przez 15 lat interesowały mnie tylko półki z książkami, na którym widniały napisy: poradniki, religia, świadectwa, rozważania duchowe itp. Zawsze omijałam dział: powieści chrześcijańskie. Wydawały mi się płytkie, nic nieznaczące dla mojego rozwoju duchowego, po prostu strata czasu i pieniędzy. W takim przekonaniu chodziłam do czasu, gdy koleżanka dosłownie wcisnęła mi w ręce powieść „Potęga miłości” Francine Rivers.
Jadąc nad morze, włożyłam książkę do walizki. Z nudów zaczęłam ją czytać. Uwierzcie mi, żadna lektura nie wywarła na mnie tak wielkiego wrażenia, utrzymującego się przez wiele tygodni po jej przeczytaniu.
Oczywiście powieść można było „połknąć”w jeden dzień, no może dobę, mnie zajęła ona trzy dni. Z obawy przed pokusą czytania na plaży, celowo nie brałam książki ze sobą, gdyż rola mamy sześciorga dzieci nad morzem polega na ciągłym liczeniem stanu rodziny. Na szczęście w nocy dzieci śpią, a ja, nie rozstając się z pudełkiem chusteczek, mogłam upajać się cudowną historią głównych bohaterów.
Nie mam zamiaru zamieszczać streszczenia powieści, ale opowiem krótką historię towarzyszącą mojej lekturze.
Na pewno znacie to uczucie wściekłości, gdy okazuje się, że pozostała już tylko jedna kartka do końca, a wy oddalibyście wszystko, żeby nie rozstawać się z bohaterami książki. Ale po co jest wyobraźnia? Nie jesteś w stanie o niczym innym myśleć, a na samo wspomnienie fabuły powieści, to płaczesz, to się śmiejesz. Ja wciąż płakałam.
W niedzielę pojechaliśmy gościnnie na nabożeństwo do kościoła w Kołobrzegu. Spóźniliśmy się, więc „za karę” zmuszeni byliśmy usiąść w pierwszym rzędzie, tuż przed sceną, bo tylko tam były wolne miejsca. Trzymałam się dzielnie przez cały czas uwielbienia, następnie pewne małżeństwo opowiedziało świadectwo dotyczące kryzysu, przez jaki właśnie przechodzili. To wystarczyło. Wróciłam myślami do losów moich bohaterów. Płakałam przez całe kazanie, nie będąc w stanie przestać. Byłam wściekła na siebie, że nie mogę się ukryć. Widziałam pocieszający wzrok pastora, który pewnie był przekonany, że słowo, jakie mówi, tak potężnie działa w moim sercu.
Następnego dnia poszłam do księgarni w poszukiwaniu jakiejkolwiek książki Francine Rivers. Znalazł się jeden egzemplarz – pierwszy tom trylogii „Znamię Lwa” – „Głos w wietrze”, który okazał się jeszcze większym sukcesem literackim. Podczas czytania trylogii nie byłam zdolna do wykonywania żadnej przyziemnej czynności. Obawiam się, że taki stan, przyglądając się objawom, przypomina uzależnienie. Myślisz tylko o sposobności ukrycia się gdziekolwiek sam na sam z książką. I w takich momentach wdzięczna jesteś Bogu za odpoczynek i nieocenioną ciszę podczas nieprzespanych nocy.
Oczywiście przeczytałam wszystkie, dostępne na rynku polskim, książki Francine Rivers, ale nigdy nie spodziewałam się, że będę miała zaszczyt przyczynienia się do wydania dzieł autorki, które do tej pory były niedostępne w języku polskim. Są to dwie słynne powieści „Szofar zabrzmiał” oraz „Ostatni zjadacz grzechu”, która zachwyciła reżysera Michaela Landona i na jej podstawie nagrał film . Bardzo mi zależało, aby te powieści były dostępne również dla polskiego czytelnika i tak samo gorąco polecam, jak wspomnianą trylogię „Znamię lwa”, która niezmiennie od 10 lat cieszy się popularnością. Z radością przyjęłam fakt, że prawa autorskie są do nich dostępne i postanowiliśmy wznowić wydanie tych powieści, gdyż na rynku polskim nie może ich nigdy zabraknąć. Mam też nadzieję, że doczekają się ekranizacji.
Edyta Bogulak Wydawca
Kiedy w 1986 roku stałam się nowo narodzoną chrześcijanką, pragnęłam dzielić się swoją wiarą z innymi. Jednak nie chciałam nikogo obrazić i podejmować ryzyka „utraty” starych przyjaciół oraz członków rodziny, którzy nie podzielali mojej wiary w Jezusa jako Pana i Zbawiciela. Wciąż się wahałam i pozostawałam milcząca. Postanowiłam wtedy rozpocząć własne poszukiwania, badając wiarę męczenników. „Głos w wietrze” był tego rezultatem.
Pisząc historię Hadassy, doszłam do przekonania, że odwaga nie jest czymś, co można wytworzyć samemu, jako wynik własnych starań. Nauczyłam się, że gdy całym sercem poddajemy się Bogu, On daje nam odwagę, aby stawić czoło temu, co przychodzi. On daje nam słowa, które trzeba wypowiedzieć, gdy jesteśmy wezwani, by stanąć i wyrazić swoją wiarę.
Wciąż odczuwam wewnętrzne zmagania jako chrześcijanka, walcząc ze swoimi wadami i przeżywając porażki, ale Jezus dał mi narzędzie w postaci pisania i mogę go używać, poszukując odpowiedzi, które pochodzą od Niego. Każda z moich postaci, ze swoim odmiennym punktem widzenia, odgrywa jakąś rolę, kiedy poszukuję Bożej perspektywy i każdego dnia znajduję w Piśmie Świętym coś, co do mnie przemawia. Bóg okazuje wobec mnie cierpliwość i dzięki studiowaniu Jego Słowa odnajduję to, czego On chce mnie nauczyć. Kiedy słyszę od jakiegoś czytelnika, że został on poruszony jedną z moich opowieści, to mogę powiedzieć, że jedynie Bogu należy się za to chwała. Wszystkie dobre rzeczy pochodzą od Ojca w górze i może On użyć czegokolwiek, aby dotrzeć do swoich dzieci ze swoim pouczeniem – nawet za pomocą fikcji literackiej.
Moim głównym pragnieniem, gdy podjęłam się pisania chrześcijańskiej beletrystyki, było znalezienie odpowiedzi na osobiste pytania i dzielenie się nimi z innymi w formie opowieści. Teraz chcę o wiele więcej. Pragnę, aby Pan Bóg użył moich książek, aby ludzie stali się spragnieni Bożego Słowa, Biblii. Mam nadzieję, że przeczytanie historii Hadassy sprawi, że staniecie się głodni prawdziwego Słowa, Jezusa Chrystusa, Chleba Życia. Modlę się, abyście gdy skończycie czytanie mojej książki, chwycili za Biblię z nowym entuzjazmem i oczekiwaniem na spotkanie z samym Panem. Badajcie Pismo Święte dla czystej radości bycia w Bożej obecności.
Umiłowani, poddajcie się całym sercem Jezusowi Chrystusowi, który Was kocha. Kiedy będziecie pić z głębokiej studni Pisma, Pan Was odświeży i oczyści, będzie was kształtował i odtwarzał poprzez swoje Żywe Słowo. Gdyż Biblia jest samym tchnieniem Boga, dającym życie na wieki tym, którzy Go szukają.
Francine Rivers, 2002
Jest wiele osób, którym chciałabym podziękować za wspieranie mnie w pracy pisarskiej: mój mąż Rick, dzieci, Trevor, Shannon i Travis; mama, Frieda King; i moi teściowie, Bili i Edith Rivers; mój brat i szwagierka, Everett i Evelyn King; ciotka Margaret Freed – wy wszyscy kochaliście mnie, niczego w zamian nie żądając, i dodawaliście mi ducha we wszystkim, co robiłam. Cieszę się również, że moim agentem jest Jane Jordan Browne. Gdyby nie jej wytrwałość i doświadczenie, ta książka nigdy, być może, nie znalazłaby sobie wydawcy i mogłam dawno już temu rzucić pisanie.
Szczególne podziękowania jestem winna Rickowi Hahnowi, pastorowi z Sebastopol Christian Church, otworzył mi bowiem oczy i uszy na piękno Słowa Bożego; także członkom mojej kościelnej rodziny, która pokazała mi, że Bóg naprawdę codziennie odmienia czyjeś życie. Tak wielu z was pomogło mi w sposób, którego nawet nie odgadniecie, i cieszę się, że mam tylu braci i tyle sióstr.
Przypis specjalnie dla Jenny i Scotta – co bym bez was dwojga zrobiła? Jesteście mi szczególnie drodzy. Oby Pan pobłogosławił was, dając zawsze szczęście, zdrowie i oczywiście dzieci.
Najbardziej chcę podziękować Panu za wszystko, co dla mnie zrobił. Modlę się, by zechciał pobłogosławić tę pracę, przyjąć ją jako moją skromną ofiarę i uczynić z niej dobry użytek w życiu innych ludzi.
Francine Rivers
Milczące miasto smażyło się w palącym słońcu, gnijąc tak samo, jak tysiące ciał leżących tam, gdzie padły podczas walk ulicznych. Przygnębiający gorący wiatr wiał od południowego wschodu, niosąc z sobą smród zgnilizny i rozkładu. A poza murami miasta sama śmierć w osobie Tytusa, syna Wespazjana, czekała wraz z sześćdziesięcioma tysiącami legionistów, którym spieszno było spustoszyć miasto Boga.
Zanim jeszcze Rzymianie przebyli Dolinę Cierni i rozbili obozy na Górze Oliwnej, bojówki, które wkroczyły w obręb murów jerozolimskich, poczyniły przygotowania do dzieła zniszczenia.
Żydowscy rabusie, którzy uciekli teraz jak szczury przed rzymskimi legionistami, runęli niedawno na Jerozolimę i wtargnąwszy do świątyni, wymordowali co znaczniejszych obywateli. Rzucając losy o kapłanów, obrócili dom modlitwy w plac targowy tyranii.
Zaraz po rabusiach napłynęli powstańcy i zeloci. Pod kierunkiem rywalizujących między sobą przywódców – Jana, Szymona i Eleazara – bojówki szalały w murach miasta. Upojeni władzą i nadęci pychą cięli Jerozolimę na krwawe plastry.
Łamiąc szabat i prawa Boga, Eleazar rzucił się do szturmu na twierdzę Antonię i wymordował broniących się w niej rzymskich żołnierzy. Zeloci miotali się jak opętani, mordując następne tysiące tych, którzy próbowali przywrócić porządek w oszalałym mieście. Ustanowiono bezprawne trybunały i drwiono z prawa ludzkiego i Boskiego, zabijając setki niewinnych mężczyzn i kobiet. W tym chaosie spalono spichrze wypełnione zbożem. Wkrótce pojawił się głód.
Sprawiedliwi Żydzi modlili się żarliwie i z rozpaczą w sercu, by Rzym znów wystąpił przeciwko wielkiemu miastu. Wierzyli bowiem, że wtedy, dopiero wtedy wszystkie przebywające w Jerozolimie bojówki zjednoczą się w jednej sprawie: w walce z Rzymem o wolność.
I Rzym przybył z niesionymi wysoko znienawidzonymi insygniami i wojennym okrzykiem, który poniósł się przez całą Judeę. Wzięli Gadarę, Jotopatę, Beer-Szebę, Jerycho, Cezareę. Potężne legiony maszerowały śladami pobożnych pielgrzymów, którzy ze wszystkich zakątków świata, gdzie osiedlili się Żydzi, zdążali tu, by uczcić i obchodzić uroczyście święty Dzień Niekwaszonego Chleba, Paschę. Dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi napłynęły do miasta i znalazły się w samym środku wojny domowej. Zeloci zamknęli bramy, więc przybysze znaleźli się w pułapce. Kiedy zjawił się Rzym, łoskot zniszczenia niósł się już przez Dolinę Cedronu, odbijając się echem o mury Jerozolimy. Tytus przystąpił do oblężenia starego świętego miasta, zdecydowany raz na zawsze skończyć z żydowskim buntem.
Józef, żydowski dowódca zdobytej Jotopaty, wzięty przez Rzymian do niewoli, płakał i wykrzykiwał z pierwszego muru zdobytego przez legionistów. Za przyzwoleniem Tytusa błagał swoich ziomków, by się skruszyli, ostrzegając, że Bóg jest przeciw nim, że rychło spełnią się proroctwa zapowiadające zniszczenie. Nieliczni, którzy posłuchali go i zdołali uciec zelotom, wpadali w ręce chciwych Syryjczyków – a ci rąbali ich na kawałki, poszukując złotych monet, mniemali bowiem, że nieszczęśnicy połknęli je przed ucieczką. Ci, którzy nie dbali o Józefa, narażali się na całą wściekłość rzymskiej machiny wojennej. Tytus polecił ściąć wszystkie drzewa na przestrzeni wielu mil i zbudować urządzenia oblężnicze, z których wyrzucano ku miastu włócznie, kamienie, a nawet jeńców.
Miasto wiło się w spazmach buntu – od placu targowego w Górnym Mieście po Akrę w Dolnym, wraz z oddzielającą je Doliną Handlarzy Serem.
W wielkiej świątyni Boga przywódca powstańców, Jan, topił dla siebie święte złote naczynia. Sprawiedliwi opłakiwali Jeruzalem, oblubienicę królów, matkę proroków, dom pastuszego króla Dawida. Rozdarta na strzępy przez własny naród, leżała wypatroszona i bezsilna, czekając na śmiertelny cios z ręki znienawidzonych pogańskich przybyszów.
Anarchia zburzyła Syjon i oto Rzym stanął w pogotowiu, by niszczyć anarchię… zawsze… wszędzie…
Hadassa trzymała matkę w objęciach i łzy płynęły jej z oczu, kiedy odgarniała czarne włosy z wychudzonej, bladej twarzy swej rodzicielki. Matka była niegdyś piękną kobietą. Hadassa pamiętała, że lubiła patrzeć, jak matka sczesywała włosy w dół, aż spływały lśniącymi falami na jej kark. Ojciec nazywał te włosy jej diademem chwały. Teraz były matowe i szorstkie. Rumiane niegdyś policzki pobladły i zapadły się. Brzuch miała wzdęty od marnego pożywienia, a kości nóg i ramion rysowały się wyraźnie pod szarą wierzchnią suknią.
Hadassa uniosła dłoń matki i pocałowała czule. Ta dłoń była jak kościste szpony, wiotkie i zimne. „Mamo?” Żadnej odpowiedzi. Hadassa spojrzała na drugą stronę izby, gdzie jej młodsza siostra, Lea, leżała w kącie na brudnym sienniku. Na szczęście spała i dzięki temu mogła zapomnieć o męce powolnego konania z głodu.
Hadassa znowu pogładziła głowę matki. Cisza okrywała ją niby gorący całun; ból pustego brzucha był prawie nie do wytrzymania. Nie dalej jak wczoraj przelewała pełne goryczy łzy, kiedy matka dziękowała Bogu za posiłek, który Markowi udało się dla nich znaleźć: skórę z tarczy poległego rzymskiego żołnierza.
Jak dawno temu oni wszyscy rozstali się z życiem?
Pogrążona w swym niemym przygnębieniu słyszała jednak, jak ojciec zwraca się do niej swoim pewnym, ale łagodnym głosem:
– Człowiek nie uniknie przeznaczenia, nawet kiedy ma je przed swymi oczami.
Hadassa powtarzała sobie te słowa ledwie parę tygodni temu – choć teraz wydawało się, że minęła wieczność. Ojciec modlił się cały ranek, a ona tak się bała! Wiedziała, co ojciec zrobi, co robił zawsze przedtem. Wyjdzie, by przed niewierzącymi nauczać o Mesjaszu, Jezusie z Nazaretu.
– Dlaczego musisz wychodzić i przemawiać do jakichś ludzi? Ostatnio omal cię nie zabili.
– Do jakichś ludzi, Hadasso? Są naszymi ziomkami. Jestem z pokolenia Beniamina. – Czuła nadal na policzku delikatne dotknięcie jego dłoni. – Musimy wykorzystywać każdą sposobność, by głosić prawdę i pokój. A zwłaszcza teraz. Dla wielu tak mało czasu pozostało.
Przywarła do niego.
– Proszę, ojcze, nie odchodź, wiesz przecież, co się stanie. Co zrobimy bez ciebie? Nie potrafisz przynieść pokoju. Tu nie ma miejsca na pokój!
– Nie mówię o pokoju świata, Hadasso, ale o pokoju Bożym. Wiesz przecież. – Przytulił ją mocniej. – Sza, córeczko. Już nie płacz.
Nie mogła go puścić. Wiedziała, że nie zechcą słuchać, nie zechcą tego, co ma im do powiedzenia. Ludzie Szymona rozerwą go na strzępy, i to na oczach tłumu, by pokazać, jaki los czeka tych, którzy domagają się pokoju. Inni już tak skończyli.
– Muszę iść. – Jego ręce były stanowcze, ale oczy łagodne, kiedy unosił jej podbródek. – Cokolwiek się zdarzy, Pan zawsze będzie z wami. – Całował ją i tulił, a później odsunął od siebie, by uścisnąć i pocałować pozostałą dwójkę dzieci. – Marku, masz tu zostać z matką i siostrami.
Hadassa uczepiła się matki i potrząsała nią, błagając:
– Nie pozwolisz mu! Nie dzisiaj!
– Cicho, Hadasso. Komu służysz, wykrzykując tak przeciwko swemu ojcu?
Matka skarciła ją łagodnym głosem, ale i tak zabolało. Wiele razy powtarzała przedtem, że kto nie służy Panu, służy, choćby nieświadomie, złu. Wstrzymując łzy, Hadassa posłuchała matki i nie odezwała się już ani słowem.
Rebeka położyła dłoń na okolonej siwą brodą twarzy swojego męża. Wiedziała, że Hadassa ma rację; może nie wrócić, i zapewne nie wróci. Ale przecież taka jest wola Boga, jego ofiara może uratować czyjąś duszę. A dość uratować jedną jedyną duszę. Oczy miała pełne łez i nie mogła – nie śmiała – nic powiedzieć. Bała się, że gdyby otworzyła usta, dołączyłaby do Hadassy, błagając go, by nie wychodził z ich małego domku. Lecz Chananiasz lepiej niż ona wiedział, czego Pan dla niego chce. Położył dłoń na jej dłoni i Rebeka spróbowała przełknąć łzy.
– Pamiętaj, Rebeko, o Panu – powiedział uroczystym tonem. – Jesteśmy w Nim razem, ty i ja.
Nie wrócił.
Hadassa pochyliła się opiekuńczo nad matką, przestraszona, że ją także mogłaby utracić. „Matko?” Nadal żadnej odpowiedzi. Oddychała płytko, twarz miała popielatą. Czemu Marek nie wraca? Wyszedł o świcie. Z pewnością Pan nie zechce zabrać jego także…
Hadassa poczuła, jak w ciszy małej izby narasta w niej strach. Z roztargnieniem głaskała matkę po głowie. Proszę, Boże mój. Proszę! Słowa nie przechodziły jej przez gardło, w każdym razie żadne słowa, które by coś znaczyły. Tylko jęk z samej głębi duszy. Proszę, o co? Oby pomarli z głodu, nim przyjdą uzbrojeni w miecze Rzymianie, by nie cierpieli męki konania na krzyżu? O Boże, mój Boże! Jej błaganie płynęło odarte ze słów i rozpaczliwe, bez nadziei i pełne lęku. Pomóż nam!
Po co przybyli do tego miasta? Nienawidziła Jerozolimy.
Zmagała się z trawiącą ją rozpaczą. A była to rozpacz tak ciężka, że Hadassa czuła, jakby jakiś fizyczny ciężar ściągał ją w głąb ciemnej studni. Próbowała rozmyślać o lepszych czasach, o chwilach szczęśliwszych, ale takie myśli ciągle jej umykały.
Pomyślała o dawno temu przeżytych miesiącach, kiedy wyruszyli z Galilei, nie spodziewając się zgoła, że miasto stanie się dla nich pułapką. W wieczór przed wejściem do Jerozolimy ojciec rozbił obóz na wzgórzu, z którego widzieli górę Moria, gdzie Abraham prawie złożył ofiarę z Izaaka. Ojciec opowiadał im o czasach, kiedy był chłopcem i mieszkał tuż za miastem, do późnej nocy mówił o prawach Mojżeszowych, według których wzrastał. Mówił o prorokach. Mówił o Jeszui, Chrystusie.
Hadassa zasnęła i śniła o tym, jak Pan nakarmił na wzgórzu pięciotysięczną rzeszę.
Przypomniała sobie, że o brzasku ojciec obudził całą swoją rodzinę. I przypomniała sobie, jak słońce wędrowało wyżej i wyżej i światło odbijało się od marmurów i złota świątyni, zmieniając budowlę w latarnię gorejącą splendorem, widoczną z odległości wielu mil. Hadassa nadal czuła całą grozę, jaka przeniknęła ją wtedy na widok tej chwały. „Ojcze, jakie to piękne!”
– Tak – odparł uroczyście. – Lecz jakże często rzeczy wielkiej urody są pełne wielkiego zepsucia.
Pomimo prześladowań i niebezpieczeństw, jakie czekały ich w Jerozolimie, ojciec był rozradowany i przeniknięty oczekiwaniem, kiedy przekraczali bramy miasta. Może tym razem większa liczba ziomków zechce go wysłuchać; może więcej z nich odda serca zmartwychwstałemu Panu.
Nieliczni spośród wierzących w Jezusa pozostali w Jerozolimie. Wielu trafiło do więzienia, paru ukamienowano, jeszcze więcej wypędzono w inne miejsca. Tak wypędzono Łazarza, jego siostrę i Marię Magdalenę; apostoł Jan, bliski przyjaciel rodziny, opuścił Jerozolimę dwa lata wcześniej, zabierając ze sobą Matkę Pana. A jednak ojciec Hadassy pozostał. Raz w roku wracał do Jerozolimy z całą rodziną, by w pokoju na górze spotkać się z innymi wierzącymi. Dzielili się chlebem i winem, tak jak ich Pan, Jezus, czynił to w wieczór przed ukrzyżowaniem. Tego roku Symeon Bar-Adoniasz obwieścił, jakie dania złożą się na ucztę paschalną:
„Jagnię, niezakwaszony chleb i gorzkie zioła paschalne mają dla nas równie wielkie znaczenie, jak dla naszych żydowskich braci i sióstr. Pan napełnia sobą każdą z tych rzeczy. Jest Barankiem Bożym bez skazy, który, sam bezgrzeszny, wziął na siebie całą gorycz naszych grzechów. Jak Żydom w niewoli egipskiej powiedziano, by przelali krew baranka na progu swoich domostw, gdyż dzięki temu ominie ich Boży gniew i sąd, tak Jezus przelał za nas swą krew, byśmy w Dniu Sądu stanęli bez winy przed Bogiem. Jesteśmy dziećmi Abrahama, albowiem przez naszą wiarę w Pana jesteśmy zbawieni za pośrednictwem Jego łaski…”.
Przez następne trzy dni pościli, modlili się i przepowiadali nauczanie Jezusa. Trzeciego dnia śpiewali i radowali się, raz jeszcze łamiąc się chlebem dla uczczenia Jego zmartwychwstania. I co roku w ostatnich godzinach wspólnego świętowania ojciec Hadassy opowiadał swoją historię. I w tym roku tak było. Większość wiele razy słyszała jego opowieść, ale zawsze byli i tacy, którzy zostali dopiero teraz pozyskani dla wiary. Do tych ludzi przemawiał ojciec.
Stał przed nimi – prosty człowiek o siwych włosach na głowie i brodzie i o ciemnych oczach pełnych światła i pogody. Nie było w nim nic, co przykuwałoby uwagę. Nawet kiedy mówił, nie było w nim nic nadzwyczajnego. Tylko dotknięcie ręki Boga czyniło go innym niż pozostali.
„Mój ojciec był dobrym człowiekiem z pokolenia Beniamina. Miłował Boga i nauczył mnie Prawa Mojżeszowego – zaczął spokojnie, patrząc w oczy siedzącym najbliżej. – Był kupcem, mieszkał nieopodal Jerozolimy i poślubił moją matkę, córkę ubogiego rolnika. Nie byliśmy ni bogaci, ni biedni. Za wszystko, co mieliśmy, ojciec sławił Boga, dziękując Mu. Kiedy nadchodził czas Paschy, zamykaliśmy nasz sklepik i wchodziliśmy do miasta. Matka zostawała u przyjaciół i czyniła przygotowania przed ucztą paschalną. My, ojciec i ja, spędzaliśmy czas w świątyni. Słuchanie Słowa Bożego było jak posiłek, a ja marzyłem o tym, żeby zostać uczonym w Piśmie. Nigdy jednak nie miało się to spełnić. I kiedy miałem czternaście lat, ojciec umarł i musiałem zająć się sklepikiem, bo miałem przecież braci i siostry. Przyszły ciężkie czasy, a ja byłem młody i niedoświadczony. Ale Bóg okazał nam swą dobroć i zaspokajał nasze potrzeby.”
Zamknął oczy.
„Wtedy gorączka wzięła mnie w swe władanie. Zmagałem się ze śmiercią. Słyszałem, jak matka płakała i błagała Boga. Panie, modliłem się, nie pozwól, bym umarł. Jestem potrzebny matce. Beze mnie będzie sama i nikt się o nią nie zatroszczy. Proszę, nie zabieraj mnie teraz! Ale śmierć przyszła. Osaczyła mnie jak zimna ciemność i trzymała w swym uścisku.”
W pokoju panowała niemal dotykalna cisza, gdyż słuchacze w napięciu czekali na zakończenie opowieści.
Bez względu na to, ile razy Hadassa słyszała tę opowieść, nigdy nie była nią znużona, słowa ojca zawsze przenikały ją do głębi. Czuła mroczną i samotną siłę, która wzywała go do siebie. Było jej chłodno, obejmowała więc kolana ramionami i przyciągała je do piersi. A ojciec ciągnął opowieść.
„Matka powiedziała, że przyjaciele nieśli mnie drogą w stronę przeznaczonego dla mnie grobowca, kiedy przyszedł Jezus. Pan usłyszał płacz i ulitował się. Gdy zatrzymywał procesję pogrzebową, matka nie wiedziała, kim On jest, ale było z Nim wielu uczniów, a także chorych i kalekich. I potem rozpoznała Go, gdyż dotknął mnie i wstałem.”
Hadassa miała ochotę zerwać się i krzyczeć z radości. Niektórzy z obecnych płakali, a na ich twarzach malowały się zdumienie i przestrach. Inni chcieli dotknąć ojca, położyć rękę na człowieku, który został wyrwany śmierci przez Jezusa Chrystusa. I mieli także mnóstwo pytań. Co czułeś, kiedy wstałeś z martwych? Czy rozmawiałeś z Nim? Co ci rzekł? Jak wyglądał?
W górnym pokoju, w otoczeniu wierzących, Hadassa wiedziała, że nic jej nie grozi. Miała w sobie siłę. W tym miejscu czuła obecność Boga i Jego miłość. „Dotknął mnie i wstałem.” Moc Boga pokona wszystko.
Potem opuszczali pokój na górze i kiedy ojciec prowadził swoją rodzinę w stronę domu, gdzie mieszkali, Hadassa znowu zaczynała odczuwać wszechobecny strach. Zawsze modliła się, by ojciec nie zatrzymywał się, by mówił dalej. Gdy opowiadał swą historię wierzącym, płakali i weselili się. Dla niewierzących był przedmiotem szyderstwa. Uniesienie i poczucie bezpieczeństwa, jakie dzieliła z tymi, którzy wierzyli tak samo jak ona, znikały, kiedy patrzyła, jak ojciec staje przed tłumem i znosi obelgi.
– Słuchajcie mnie, mężowie Judy – wykrzykiwał, zwołując ludzi. – Słuchajcie, gdyż mam wam do powiedzenia dobrą nowinę.
Z początku słuchali. Był starym człowiekiem i budził zaciekawienie. Prorocy zawsze stanowili rozrywkę. Nie był tak wymowny, jak przywódcy religijni; przemawiał słowami prostymi, płynącymi prosto z serca. I ludzie niezmiennie śmiali się i szydzili z niego. Niektórzy rzucali zgniłymi jarzynami i owocami, inni wykrzykiwali, że jest szalony. Jeszcze innych gniewała jego opowieść o powstaniu z martwych i wykrzykiwali, że jest kłamcą i bluźniercą.
Przed dwoma laty został tak dotkliwie pobity, że dwaj przyjaciele musieli przyprowadzić go do wynajętego domku, w którym zawsze się zatrzymywali. Elkana i Benajasz starali się go przekonać.
– Chananiaszu, nie możesz tu wracać – powiedział Elkana. – Kapłani wiedzą, kim jesteś, i chcą cię uciszyć. Nie są tacy głupi, żeby stawiać cię przed sądem, lecz nie brak złych ludzi, którzy za szekla uczynią wszystko, co się im każe. Strzepnij kurz jerozolimski ze swoich sandałów i idź tam, gdzie zechcą wysłuchać posłannictwa.
– A dokąd mam iść, jeśli nie tutaj, gdzie nasz Pan umarł i powstał z martwych?
– Wielu z tych, którzy byli świadkami zmartwychwstania, uciekło przed więzieniem i śmiercią z rąk faryzeuszy – odparł Benajasz. – Nawet Łazarz opuścił Judeę.
– Dokąd się udał?
– Mówiono mi, że zabrał swoje siostry i Marię Magdalenę do Galii.
– Ja nie mogę opuścić Judei. Pan chce, bym tu został, cokolwiek ma się stać.
Benajasz milczał przez dłuższą chwilę, a potem skinął z powagą głową.
– Niechaj więc będzie, jak chce Pan.
Zgodził się z tym także Elkana. Położył rękę na dłoni ojca Hadassy i powiedział:
– Zostają tu Szelomit i Cyrus. Pomogą ci, póki będziesz w Jerozolimie. Ja zabieram z miasta moją rodzinę. Benajasz idzie ze mną. Oby oblicze Boga jaśniało nad tobą, Chananiaszu. Ty i Rebeka zawsze będziecie w naszych modlitwach. I twoje dzieci też.
Hadassa zaczęła płakać, gdyż runęły jej nadzieje na opuszczenie nieszczęsnego miasta. Jej wiara była wątła. Ojciec zawsze wybaczał swym dręczycielom i napastnikom, ale Hadassa modliła się, by zaznali ognia piekielnego za to, co mu czynili. Często modliła się, by Bóg odmienił swą wolę i posłał ojca w jakieś inne miejsce niż Jerozolima. Do jakiegoś małego i spokojnego miasta, gdzie ludzie chętnie by go słuchali.
– Hadasso, wiemy, że Bóg wszystko czyni dla dobra tych, którzy Go miłują, tych, którzy zostali wezwani, by służyli Jego zamysłom – powtarzała często matka, starając się ją pocieszyć.
– Co dobrego może być w tym, że zostanie się pobitym? Co dobrego, że zostanie się oplutym? Czemu musimy tak cierpieć?
Wśród łagodnych galilejskich wzgórz, mając przed oczyma błękit morza, a za sobą lilie polne, Hadassa uwierzyłaby w miłość Bożą. W domu, wśród tych wzgórz, jej wiara była silna. Dawała ciepło i sprawiała, że serce w niej śpiewało.
Natomiast w Jerozolimie musiała walczyć. Przywierała do swej wiary, ale wiara ciągle się wymykała. Jej towarzyszem było zwątpienie, czuła wszechogarniający strach.
– Ojcze, dlaczego nie możemy wierzyć i milczeć?
– Zostaliśmy powołani, by stać się światłem świata.
– Co roku bardziej nas nienawidzą.
– Nienawiść jest nieprzyjacielem, Hadasso. Nie ludzie.
– To ludzie cię biją, ojcze. Czyż sam Pan nie powiedział, byśmy nie rzucali pereł przed wieprze?
– Hadasso, jeśli mam za Niego umrzeć, umrę z radością. To, co robię, służy dobremu celowi. Prawda nie odchodzi i nie przychodzi daremnie. Musisz mieć wiarę, Hadasso. Pamiętaj o obietnicy. Jesteśmy cząstką ciała Chrystusa i w Chrystusie mamy życie wieczne. Nic nie może nas rozdzielić. Żadna ziemska moc. Nawet śmierć.
Tuliła twarz do jego piersi, do szorstkiej sukni, i czuła, jak drapie ją tkanina.
– Ojcze, czemu mogę wierzyć w domu, a tu nie?
– Gdyż nieprzyjaciel wie, jak może cię zranić. – Położył dłoń na jej głowie. – Czy pamiętasz opowieść o Jozafacie? Synowie Moabu, Ammonu i góry Seir wyszli przeciwko niemu z potężną armią. Duch Pana spoczął na Jachazjelu i Bóg powiedział: „Nie bójcie się i nie lękajcie tego wielkiego mnóstwa, albowiem nie wy będziecie walczyć, lecz Bóg”. Śpiewali i wznosili okrzyki uwielbienia i sam Pan zastawił pułapkę na ich wrogów. A rano, kiedy mieszkańcy Judy doszli do miejsca, skąd widać było pustynię, zobaczyli trupy leżące na ziemi. Nikt nie uszedł z życiem. Mężowie Judy nie podnieśli nawet ramienia w bitwie, a jednak zwyciężyli.
Pocałował ją w głowę i dodał:
– Stój pewnie przy Panu, Hadasso. Stój przy Nim i pozwól, by za ciebie zwyciężał. Nie próbuj walczyć w osamotnieniu.
Hadassa westchnęła, starając się nie zwracać uwagi na palenie w żołądku. Jakże brakowało jej rady ojca w niemej samotności tego domu. Gdyby umiała uwierzyć we wszystko, czego nauczał, radowałaby się, że jest teraz z Panem. Zamiast tego czuła dojmującą troskę, która nabrzmiewała i ogarniała ją falami, przynosząc z sobą dziwny, niejasny gniew.
Dlaczego ojciec musiał być takim szaleńcem Chrystusowym? Ludzie nie chcieli go słuchać; nie wierzyli mu. Jego świadectwo było dla nich zniewagą. Jego słowa rozbudzały w nich szaleńczą nienawiść. Dlaczego nie mógł choć raz zachować milczenia i pozostać bezpiecznie w małym domku? Żyłby nadal i byłby tutaj, niosąc im pocieszenie i nadzieję, miast zostawiać ich, by sami musieli się o siebie troszczyć. Dlaczego ten jeden jedyny raz nie mógł okazać rozsądku i przeczekać burzy?
Drzwi otworzyły się powoli i serce Hadassy zadrżało ze strachu, przywracając jej poczucie teraźniejszości. Rabusie wdzierali się do domów w dole ulicy i mordowali mieszkańców za kromkę zaoszczędzonego chleba. Tym razem był to jednak Marek. Poczuła ulgę i odetchnęła.
– Tak się o ciebie bałam – szepnęła z tkliwością. – Nie było cię wiele godzin.
Zamknął za sobą drzwi i opadł wyczerpany obok siostry, opierając się o ścianę.
– Co znalazłeś?
Czekała, żeby dobył swą zdobycz spod koszuli. Jakiekolwiek znalezione pożywienie trzeba było ukrywać, bo inaczej w każdej chwili groziło, że ktoś go napadnie.
Marek spojrzał na nią bezradnie.
– Nic. Zupełnie nic. Nawet starego sandała, nawet skóry z tarczy poległego żołnierza. Nic.
Zaczął płakać i Hadassa widziała, jak drżą mu ramiona.
– Sza, obudzisz Leę i mamę. – Hadassa delikatnie położyła głowę matki na pledzie i zwróciła się w stronę brata. Otoczyła go ramieniem i położyła mu głowę na piersi. – Robiłeś, co w twej mocy, Marku. Wiem, że tak było.
– Może Bóg chce, byśmy pomarli.
– Nie wiem, czy chcę jeszcze znać wolę Boga – wyrwało się z jej ust. W jej oczach pojawiły się zaraz łzy. – Mama mówiła, że Bóg się o nas zatroszczy – dodała, ale słowa robiły wrażenie pustych. Jakże słaba jest jej wiara! Nie taka jak wiara ojca i matki. Nawet Lea, choć taka młoda, kochała Pana z całego serca. Wydawało się też, że i Marek godzi się na śmierć. Dlaczego ona tylko musi zawsze zadawać pytania i powątpiewać?
Zachowaj wiarę. Zachowaj wiarę. Kiedy nie masz nic, zachowaj choć wiarę!
Marek zadrżał i wydobył ją z ponurego zamyślenia.
– Rzucają zwłoki do Wadi El Rabadi, na tyłach świątyni. Tysiące, Hadasso.
Hadassa przypomniała sobie straszliwy widok doliny Hinnom. Tam było miejsce, gdzie Jerozolima wyrzucała martwe nieczyste zwierzęta i wszelkie brudy pozostałe z nocy. Kosze pełne kopyt, wnętrzności i zwierzęcych resztek ze świątyni ciskano w głąb doliny. Kłębiły się tam szczury i ptaki żywiące się padliną i często gorący wiatr niósł smród do miasta. Ojciec nazywał tę dolinę Gehenną.
– Niedaleko stamtąd ukrzyżowano naszego Pana.
Marek przesunął dłonią po włosach.
– Bałem się podejść bliżej.
Hadassa zacisnęła powieki, lecz nie mogła odpędzić palącego i natarczywego pytania. Czy jej ojciec został tam rzucony, czy sprofanowano jego ciało i pozostawiono, by gniło na słońcu? Zagryzła wargi i starała się odepchnąć tę myśl.
– Widziałem Tytusa – powiedział matowym głosem Marek. – Przyjechał konno z paroma ludźmi. Kiedy zobaczył ciała, zaczął coś wykrzykiwać. Nie dosłyszałem słów, ale ludzie mówili, że wzywał Jahwe na świadka, że to nie jego dzieło.
– Czy okazałby łaskę, gdyby miasto się teraz poddało?
– Jeśliby zdołał powstrzymać swoich ludzi. Nienawidzą Żydów i chcą patrzeć, jak umierają.
– A my razem z nimi. – Zadrżała. – Nie będą zważać na różnicę między wierzącymi w Jezusa a zelotami, prawda? Powstańcy czy Żydzi sprawiedliwi, czy nawet chrześcijanie, cóż to dla nich za różnica? – Oczy zaszły jej łzami. – Czy taka, Marku, jest wola Boga?
– Ojciec mówił, że nie jest wolą Boga, by ktokolwiek cierpiał.
– Czemu więc my musimy cierpieć?
– Spada na nas odpowiedzialność za to, cośmy sami sobie uczynili, i cierpimy za grzech, który rządzi światem. Jezus wybaczył łotrowi, ale nie zdjął go z krzyża. – Raz jeszcze przesunął dłonią po włosach. – Nie mam mądrości ojca. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale wiem, że nie możemy wyzbywać się nadziei.
– Jakiej nadziei, Marku? Jakąż można mieć nadzieję?
– Bóg zawsze zostawia nam skrawek nadziei.
Oblężenie przedłużało się i choć życie w Jerozolimie gasło, żydowski opór trwał. Hadassa pozostawała w domku i tylko wsłuchiwała się w przerażające odgłosy dochodzące zza niezaryglowanych drzwi. Jakiś mężczyzna biegł ulicą, wykrzykując: „Wdarli się na mury!”.
Kiedy Marek wyszedł, żeby zobaczyć, co się dzieje, Lea dostała ataku histerii. Hadassa podeszła do siostry i przytuliła ją z całej siły. Sama czuła, że odchodzi od zmysłów, ale trzymając w ramionach siostrzyczkę, czuła się odrobinę lepiej.
– Wszystko będzie dobrze, Leo. Cicho. – Słowa brzmiały pusto w jej własnych uszach. – Pan czuwa nad nami – dodała, głaszcząc czule siostrę.
Monotonny szereg kłamstw, które miały nieść pociechę, choć przecież cały świat wokół nich walił się w gruzy. Hadassa spojrzała na matkę leżącą po drugiej stronie izby i poczuła, że łzy znowu napływają jej do oczu. Matka uśmiechnęła się słabo, jakby chciała dodać jej otuchy, ale Hadassa wcale nie poczuła się spokojniejsza. Co się z nimi stanie?
Marek wrócił i powiedział, że w obrębie murów trwają walki. Żydzi uzyskali przewagę i wypierają teraz Rzymian.
Jednak jeszcze tej nocy dziesięciu legionistów, korzystając z osłony ciemności, przeczołgało się wśród ruin miasta i zawładnęło twierdzą Antonia. Walki przeniosły się w stronę wejścia do samej świątyni. Rzymianie zostali wprawdzie znowu odparci, ale zdołali zwalić część fundamentów twierdzy, otwierając sobie drogę na dziedziniec pogan. Próbując odciągnąć wroga od świątyni, zeloci zaatakowali Rzymian na Górze Oliwnej. Ponieśli klęskę i zostali wybici co do nogi. Jeńców ukrzyżowano naprzeciwko murów, żeby wszyscy mogli ich widzieć.
I znowu zapadła cisza. A potem miasto ogarnęło od nowa przerażenie, jeszcze większe i jeszcze bardziej pustoszące serca, rozeszła się bowiem pogłoska, że pewna kobieta zjadła własne dziecko. Płomień nienawiści do Rzymian rozgorzał jak pożar.
Józef raz jeszcze zaczął wykrzykiwać do swych ziomków, że Bóg posłużył się Rzymianami, by ich zniszczyć, w ten bowiem sposób spełnią się proroctwa Daniela i Jezusa. Żydzi gromadzili wszelkie materiały, jakie mogli znaleźć, smołę ziemną i pak, by naprawić wyłomy w murach. Rzymianie rzucili się do przodu, a Żydzi ustąpili, zwabiając Rzymian do świątyni. I wtedy Żydzi podpalili Święte Miejsce, i wielu legionistów padło pastwą płomieni.
Tytus zapanował nad rozwścieczonymi żołnierzami i rozkazał ugasić pożar, ale gdy tylko wykonano jego rozkaz, Żydzi znowu runęli do ataku. Tym razem wszyscy rzymscy dowódcy razem wzięci nie byli w stanie powstrzymać furii legionistów, którzy spragnieni żydowskiej krwi znowu podpalili świątynię i przystąpiwszy do plądrowania zdobytego miasta, zabijali każdego, kogo napotkali na swojej drodze.
Mężczyźni padali setkami, kiedy płomienie pochłaniały babilońską zasłonę haftowaną pięknymi niebieskimi, szkarłatnymi i pąsowymi nićmi. Wysoko na dachu świątyni jakiś fałszywy prorok wykrzykiwał, żeby ludzie dołączyli do niego i wyzwolili się. Przez miasto niosło się wycie palących się żywcem ludzi, mieszając się z odgłosami bitwy, która nadal toczyła się na ulicach i w alejach. Mężczyźni, kobiety, dzieci – wszyscy bez wyjątku szli pod miecz.
Hadassa starała się nie dopuścić do siebie myśli o tym, co ich czeka, ale zewsząd wdzierały się do izby odgłosy umierania. Jej matka umarła tego samego gorącego sierpniowego dnia, kiedy padła Jerozolima, i przez dwa dni Hadassa, Marek i Lea czekali, wiedząc, że Rzymianie znajdą ich wcześniej czy później i zabiją jak zabijali każdego, kto się im nawinął.
Ktoś uciekał ich wąską uliczką. Inni krzyczeli, kiedy zarzynano ich bez litości. Hadassa chciała zerwać się i uciekać, ale dokąd miałaby biec? I co z siostrą i bratem? Wcisnęła się jeszcze głębiej w coraz mroczniejszy cień izdebki i mocniej przytuliła Leę.
Coraz więcej męskich głosów. Coraz głośniejszych. Coraz bliższych. Gdzieś w sąsiedztwie ktoś otworzył szarpnięciem drzwi. Ludzie w środku zaczęli krzyczeć. Uciszano ich głosy jeden po drugim.
Wychudzony, wycieńczony Marek dźwignął się z wysiłkiem na nogi i stanął naprzeciwko drzwi, modląc się bezgłośnie. Serce Hadassy waliło jak młot, pusty żołądek zacisnął się w bolesny węzeł. Usłyszała dochodzące z ulicy męskie głosy. Słowa były greckie, ton pogardliwy. Jakiś mężczyzna wydał rozkaz, by przeszukano następne domy. Wyważono kolejne drzwi. Rozległy się znowu krzyki.
Tupot podkutych ćwiekami butów przybliżył się do ich drzwi. Hadassa czuła, że serce wyskoczy jej zaraz z piersi.
– O Boże!…
– Zamknij oczy, Hadasso – powiedział Marek dziwnie spokojnym głosem. – Pamiętaj o naszym Panu – dodał, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie.
Z ust Marka dobył się chrapliwy urwany dźwięk i chłopak osunął się na kolana. Z jego pleców sterczał koniec zakrwawionego miecza; na szarej sukni utworzyła się czerwona plama. Małą izbę wypełnił piskliwy krzyk Lei.
Rzymski żołnierz pchnął stopą Marka, uwalniając miecz.
Hadassa nie mogła dobyć głosu. Patrząc na mężczyznę, na zbroję okrytą kurzem i splamioną krwią jej brata, nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Widziała błyszczące spod hełmu oczy. Kiedy żołnierz zrobił krok do przodu, unosząc krwawy miecz, Hadassa rzuciła się szybko, nie myśląc o tym, co robi. Pchnęła Leę na podłogę i przykryła ją swoim ciałem. „O Boże, niech to się już stanie – modliła się. – Jak najszybciej”. Lea zamilkła. Słychać było tylko chrapliwy oddech żołnierza przemieszany z krzykami z zewnątrz.
Tercjusz ścisnął mocniej miecz w dłoni i patrzył na wychudzoną dziewczynę, która zakryła własnym ciałem jeszcze mniejsze dziecko. Powinien zabić je obie i skończyć z tym raz na zawsze! Ci przeklęci Żydzi są nieszczęściem Rzymu. Zjadają własne dzieci! Zabij kobiety, by nie rodziły wojowników. Ten naród zasłużył na zgubę.
Co go powstrzymywało?
Starsza dziewczyna podniosła na niego wzrok; jej ciemne oczy były pełne strachu. Była taka drobna, taka szczupła. Tylko te oczy – zbyt duże w popielatej twarzy. Było w niej coś, co obezwładniało morderczą siłę jego ramienia. Oddychał teraz swobodniej, serce biło wolniej.
Chciał przypomnieć sobie poległych kolegów. Diokles poległ od kamienia, kiedy budował machinę oblężniczą. Malcenas padł, gdy wbiegł przez wyłom w murze i rzuciło się na niego sześciu wojowników. Kapaneusz spłonął, kiedy Żydzi podłożyli ogień pod swoją świątynię. Albion leży zraniony żydowskim grotem.
Mimo to czuł, że krew w jego żyłach nie jest już taka wrząca, jak jeszcze przed chwilą.
Drżąc na całym ciele, Tercjusz opuścił miecz. Bacząc nadal na każdy ruch dziewczyny, rozejrzał się po izdebce. Czerwona mgła ustąpiła sprzed oczu. Oto chłopiec, którego zabił. Leżał w kałuży krwi tuż obok kobiety. Miała twarz spokojną, jakby spała, włosy starannie uczesane, ręce złożone na piersi. W przeciwieństwie do tych, którzy rzucali swych zmarłych do wadi, te dzieci ułożyły swą matkę tak, by wyglądała godnie.
Słyszał opowieść o kobiecie, która zjadła swoje dziecko. To podsyciło w nim nienawiść do Żydów, którą przesiąknął podczas dziesięciu długich lat spędzonych w Judei. Niczego tak nie pragnął, jak wymazać ślad po nich z powierzchni ziemi. Od początku Rzym miał z nimi same kłopoty – byli dumni, nieskłonni do zgięcia karku przed kimkolwiek poza ich jedynym i prawdziwym, niewidzialnym Bogiem.
Jedyny prawdziwy Bóg! Srogie usta Tercjusza wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. Co za głupcy! Wiara w jednego Boga była nie tylko śmieszna, ale i barbarzyńska. I mimo swych świętych zapewnień, i mimo swego uporu byli narodem barbarzyńców. Wystarczy pomyśleć, co zrobili z własną świątynią.
Ilu Żydów zabił w ciągu ostatnich pięciu miesięcy? Nie dbał o rachubę, kiedy chodził od domu do domu, spragniony krwi, polując na nich jak na zwierzęta. Na bogów, rozkoszował się tym, gdyż każdy zabity Żyd był drobną zapłatą za poległych w tym kraju kolegów.
Dlaczego waha się teraz? Czy poczuł litość dla tej śmierdzącej małej Żydówki? Zabić ją i uwolnić od tej nędzy byłoby czynem miłosiernym. Tak wychudła z głodu, że mógłby zdmuchnąć ją jak świeczkę. Zrobił krok w jej kierunku. Mógłby jednym ciosem zabić obie… i spróbował zmusić się do tego czynu.
Dziewczyna czekała. Widać było, że jest przerażona, a jednak nie błagała o litość, jak czyniło wiele innych. Obie, ona i dziecko, które zasłoniła sobą, trwały bez ruchu i w milczeniu. Patrzyły.
Serce Tercjusza drgnęło, poczuł, że ogarnia go jakaś słabość. Przez chwilę dyszał gwałtownie. Zaklął i wsunął miecz do pochwy.
– Będziecie żyć, ale nie podziękujecie mi za to.
Hadassa znała grekę. Był to język pospolicie używany przez rzymskich legionistów i rozbrzmiewał w całej Judei. Zaczęła płakać. Chwycił ją za ramię i szarpnął, żeby wstała.
Tercjusz spojrzał na małą dziewczynkę leżącą na podłodze. Miała oczy szeroko otwarte i wpatrzone w jakieś odległe miejsce, ku któremu umykał jej umysł. Nie po raz pierwszy widział takie spojrzenie. Niewiele życia ma przed sobą to dziecko.
– Leo – powiedziała Hadassa przestraszona pustym spojrzeniem siostry. Pochyliła się i objęła Leę ramieniem. – Moja siostrzyczko – szepnęła, próbując ją unieść.
Tercjusz wiedział, że mała dziewczynka jest już właściwie martwa i najrozsądniej byłoby zostawić ją tutaj. Kiedy jednak tak patrzył, jak starsza siostra próbuje objąć dziecko i unieść je, poczuł litość. Nawet to nic prawie nieważące dziecko było dla niej za ciężkie.
Tercjusz odsunął ją, podniósł z łatwością małą i łagodnym ruchem przewiesił ją sobie przez ramię jak worek z ziarnem. Chwycił dziewczynę za łokieć i pchnął na ulicę.
Panowała tu teraz cisza, gdyż reszta żołnierzy już się oddaliła. Szedł szybko, chociaż był świadom tego, że starsza dziewczyna z trudem trzyma się na nogach.
W całym mieście unosił się zapach śmierci. Wszędzie leżały nabrzmiałe i rozkładające się od wielu dni trupy ludzi, jednych zabitych przez rzymskich żołnierzy plądrujących miasto, innych zmarłych z głodu. Wyraz przerażenia na twarzy dziewczyny sprawił, że Tercjusz jął zastanawiać się, jak długo ukrywała się w tamtym domu.
– Wasze wielkie święte miasto – powiedział i splunął w kurz.
Ból przeszył ramię Hadassy, kiedy palce legionisty zagłębiły się w jej ciele. Potknęła się o nogi jakiegoś trupa. Na jego twarzy kłębiły się robaki. Wszędzie zwłoki. Poczuła, że zaraz zemdleje.
Im dalej szli, tym więcej widzieli rzeczy przejmujących grozą. Rozkładające się ciała były splątane niby zwierzęta w rzeźni. Tak cuchnęło krwią i śmiercią, że Hadassa zakryła sobie usta.
– Gdzie trzymamy niewolników? – krzyknął Tercjusz w stronę żołnierza rozdzielającego zwłoki.
Dwaj legioniści wyciągali poległego towarzysza spomiędzy dwóch Żydów. Inni legioniści dźwigali łup ze splądrowanej świątyni. Wozy były już załadowane złotymi i srebrnymi kropielnicami, misami, nożykami do przycinania knotów, garnkami i świecznikami. Szufle z brązu i garnki zwalono na stos, tak samo misy, kadzielnice i inne przedmioty używane w świątyni do obrzędów.
Żołnierz podniósł wzrok na Tercjusza, obrzucił brzemiennym w przekleństwo spojrzeniem Hadassę i Leę.
– Tą ulicą i za wielką bramą, ale nie wygląda na to, by te dwie warte były zachodu.
Hadassa spojrzała na nieskazitelny dawniej marmur świątyni, ten sam, który wyglądał z daleka jak okryty śniegiem szczyt górski. Był teraz poczerniały, połupany kamieniami wyrzucanymi przez machiny oblężnicze. Złoto wytopiło się podczas pożaru. Całe fragmenty muru były zwalone. Świątynia. Jeszcze jedno miejsce wydane śmierci i zniszczeniu.
Hadassa poruszała się niemrawo, mdliło ją, przerażało to, co widziała wokół siebie. Dym szczypał w oczy i drapał w gardle. Kiedy szli wzdłuż muru świątyni, słyszała dochodzący ze środka podnoszący się i opadający krzyk zgrozy. Otworzyła usta i serce biło jej mocniej, w miarę jak zbliżali się do bramy wiodącej na dziedziniec kobiet.
Tercjusz szturchnął ją.
– Jeśli zemdlejesz, zabiję cię tam, gdzie upadniesz, i razem z tobą twoją siostrę.
Na dziedzińcu stłoczono tysiące pozostałych przy życiu; jedni jęczeli w swym opuszczeniu, inni opłakiwali swoich zmarłych. Żołnierz wepchnął ją w bramę i zobaczyła przed sobą rzeszę ludzi okrytych łachmanami. Wypełniali cały dziedziniec. Większość była wycieńczona wskutek głodu, wynędzniała, bezradna.
Tercjusz zdjął dziecko z ramienia. Hadassa chwyciła Leę, próbowała ją podtrzymać. Potem opadła bezsilnie na ziemię, trzymając ciągle siostrę w objęciach. Żołnierz odwrócił się i odszedł.
Tysiące ludzi błąkały się to tu, to tam, szukając krewnych i znajomych. Inni zbijali się w małe grupki i płakali, a niektórzy, samotni, wpatrywali się w nicość – jak Lea. Było tak gorąco, że Hadassa ledwie mogła oddychać.
Jakiś lewita rozdarł swoją niebiesko-pomarańczową szatę i wykrzykiwał w udręce: „Boże! Mój Boże! Czemuś nas opuścił?”. Kobieta obok niego, ubrana w szarą suknię zakrwawioną i rozdartą na ramieniu, zaczęła zawodzić żałośnie. Opatulony tkaniną w biało-czarne prążki starzec siedział samotnie, oparty o mur i poruszał bezgłośnie wargami. Hadassa wiedziała, że to członek Sanhedrynu i że jego szata symbolizuje strój pustynny i namioty patriarchów.
W tłumie nie brakowało nazirejczyków o długich, zaplecionych włosach i zelotów ubranych w brudne, wystrzępione spodnie i koszule, na które zakładali krótkie kurtki bez rękawów, z niebieskimi frędzlami. Chociaż nie mieli już noży ani łuków, nadal wyglądali groźnie.
Wybuchła jakaś bójka. Kobiety zaczęły krzyczeć. Dziesiątka rzymskich legionistów przepchnęła się przez tłum, by rozprawić się z przeciwnikami, jak również z paroma innymi osobami, których jedyną winą było to, że znalazły się w pobliżu. Rzymski dowódca stanął na szczycie schodów i zaczął wykrzykiwać w stronę niewolników. Wskazywał mężczyzn w tłumie i żołnierze natychmiast wyciągali wskazanych. Ich przeznaczeniem było umrzeć na krzyżu.
Hadassa zdołała zaciągnąć Leę w bezpieczniejsze miejsce przy murze, koło lewity. Kiedy słońce zaszło i zapadła ciemność, przytuliła mocniej Leę, starając się przekazać siostrze odrobinę swojego ciepła. Ale rano Lea już nie żyła.
Słodka twarz siostry była teraz wolna od strachu i cierpienia. Kąciki warg unosiły się w łagodnym uśmiechu. Hadassa trzymała ją ciągle w ramionach i kołysała. Ból nabrzmiewał i wypełniał ją całą rozpaczą tak głęboką, że nie była nawet w stanie płakać. Kiedy podszedł rzymski żołnierz, ledwie zwróciła na niego uwagę, póki nie spróbował odebrać jej Lei. Mocniej przycisnęła siostrę do piersi.
– Ona nie żyje. Oddaj mi ją.
Hadassa wtuliła twarz w zagłębienie w szyi siostry i jęknęła. Rzymianin napatrzył się na śmierć i nie robiła już na nim większego wrażenia. Szturchnął Hadassę, wyrwał ciało dziecka z jej objęć i kopnięciem odrzucił ją na bok. Oszołomiona Hadassa czuła, jak ból przenika całe jej ciało, i patrzyła bezsilnie na żołnierza, który niósł ciało Lei w stronę wozu pełnego już zwłok ludzi zmarłych w ciągu nocy. Niedbałym ruchem rzucił małe ciało na stos.
Hadassa podciągnęła nogi, zamknęła oczy i łkała z twarzą wciśniętą w kolana.
Dni biegły jednostajnie. Setki umierały z głodu, jeszcze więcej z rozpaczy i utraty wszelkiej nadziei. Niektórych co silniejszych niewolników zabrano do kopania masowych grobów.
Rozeszła się pogłoska, że Tytus dał rozkaz zburzenia nie tylko świątyni, ale całego miasta. Pozostać miały tylko w celach obronnych twierdze Phasaelus, Hippicus i Mariamne oraz fragment zachodnich murów. Nic takiego nie zdarzyło się od czasów, kiedy babiloński król Nabuchodonozor zniszczył świątynię Salomona. Jerozolima, ich ukochana Jerozolima miała być starta z powierzchni ziemi.
Rzymianie przynieśli niewolnikom zboże. Niektórzy Żydzi, nadal nie chcąc zgiąć karku przed rzymskimi rządami, w ostatnim zgubnym geście buntu odmówili przyjęcia pokarmu. W gorszym położeniu byli chorzy i słabi, odmówiono im bowiem pożywienia, gdyż Rzymianie ani myśleli marnować zboże dla tych, którzy zapewne nie wytrzymają marszu do Cezarei. Hadassa należała do tych ostatnich i nie dostała nic do jedzenia.
Pewnego ranka wraz z innymi wyprowadzono ją za mury miasta. Patrzyła ze zgrozą na widok rozciągający się przed jej oczyma. Tysiące Żydów ukrzyżowano naprzeciwko zburzonych murów Jerozolimy. Była to uczta dla padlinożernych ptaków. Ziemia bitewna tak nasiąkła krwią, że była czerwonobrunatna i twarda jak cegła, ale zmiana krajobrazu przerastała wszystko, czego Hadassa mogła się spodziewać. Poza wielkim, straszliwym lasem krzyży nie było ani drzewka, ani krzaczka, ani źdźbła trawy. Przed jej oczyma rozciągała się pustynia, za jej plecami pozostało potężne niegdyś miasto, które teraz zmieniło się w stos gruzów.
– Dalej, ruszać się! – wrzasnął strażnik i jego bat świsnął w powietrzu tuż obok Hadassy, a potem z trzaskiem opadł na plecy jednego z mężczyzn.
Jakiś inny mężczyzna, idący tuż przed nią, jęknął posępnie i osunął się na ziemię. Kiedy strażnik wyciągnął miecz, jedna z kobiet próbowała go powstrzymać, więc powalił ją ciosem pięści i zręcznym ruchem otworzył tętnicę w szyi leżącego mężczyzny. Ujął wijącego się człowieka za rękę, zawlókł na skraj nasypu oblężniczego i zepchnął w dół. Ciało stoczyło się powoli i spoczęło wśród głazów obok innych ciał. Jakiś niewolnik pomógł łkającej kobiecie dźwignąć się na nogi i pochód ruszył.
Zwycięzcy zaprowadzili ich w miejsce znajdujące się w zasięgu słuchu i wzroku od obozu Tytusa.
– Zdaje się, że będziemy musieli być świadkami rzymskiego tryumfu – powiedział z goryczą jakiś mężczyzna z niebieskimi frędzlami przy kurtce, które wskazywały, że jest zelotą.
– Milczże albo będziesz przynętą dla kruków jak tamci nieszczęśni głupcy – syknął ktoś z tłumu.
Niewolnicy patrzyli, jak legiony ustawiły się w szyku i maszerowały zwartymi wyćwiczonymi oddziałami przed Tytusem, który olśniewał swoim złotym rynsztunkiem. Niewolników było więcej niż żołnierzy, lecz Rzymianie szli jak jedna olbrzymia wojenna bestia, zorganizowani i zdyscyplinowani. Dla Hadassy rytmiczna kadencja tysięcy mężczyzn maszerujących w nieskazitelnie wyrównanych szeregach była widokiem przerażającym. Jedno słowo, jeden sygnał mogły sprawić, że setki poruszały się jak jeden mąż. Czy to możliwe, by jakiś naród pomyślał, że może pokonać taką machinę? Zasłaniali sobą horyzont.
Tytus wygłosił mowę, przerywając ją od czasu do czasu, kiedy żołnierze wybuchali wiwatami. Następnie wręczono nagrody. Dowódcy stali przed Tytusem, okryci wyczyszczonymi i lśniącymi w słońcu zbrojami. Odczytano listę tych, którzy dokonali wielkich czynów. Tytus osobiście nałożył im na głowy złote wieńce, a na szyjach zawiesił złote naszyjniki. Niektórym wręczył długie złote włócznie i srebrne odznaczenia. Każdy z nich został uhonorowany podniesieniem do wyższego stopnia wojskowego.
Hadassa rozejrzała się po swoich ziomkach i na wszystkich twarzach dostrzegła gorycz i nienawiść; to, że byli świadkami uroczystości, było jak posypanie solą świeżych ran.
Rozdzielono między żołnierzy łupy wojenne, a potem Tytus znowu zabrał głos, chwaląc swoich ludzi i życząc im wielkiej fortuny oraz szczęścia. Rozradowani żołnierze wznosili raz po raz okrzyki na jego cześć, kiedy przechodził między nimi.
Wreszcie dał rozkaz do rozpoczęcia uczty. Ogromną liczbę wołów spędzono już w pobliże ołtarzy rzymskich bogów i na znak Tytusa przystąpiono do składania ofiar. Ojciec Hadassy powiedział jej, że prawo żydowskie wymaga przelania krwi jako pokuty za grzechy. Wiedziała, że kapłani codziennie składali w świątyni ofiary dla przypomnienia o potrzebie skruchy. Jednak rodzice uczyli ją, że Chrystus przelał krew, by zmyć grzechy świata, że Prawo Mojżeszowe wypełniło się w Nim, że niepotrzebne są już ofiary ze zwierząt. Nigdy więc nie widziała takiej ofiary. Teraz patrzyła z grymasem przerażenia na twarzy, jak w ofierze dziękczynnej zabijano jednego wołu za drugim. Widok takiej ilości krwi spływającej z kamiennych ołtarzy sprawił, że poczuła mdłości. Przyłożyła rękę do ust, zamknęła oczy i odwróciła się.
Zabite zwierzęta rozdano zwycięskiej armii, by żołnierze przygotowali sobie ucztę. Dręczący zapach pieczonej wołowiny niósł się przez nocne powietrze ku setkom niewolników. Nawet gdyby dano im mięso, sprawiedliwi Żydzi odmówiliby jego zjedzenia. Lepszy głód niż mięso poświęcone pogańskim bogom.
W końcu zjawili się żołnierze i rozkazali niewolnikom, by ci ustawili się po swoje racje pszenicy i jęczmienia. Hadassa z trudem wstała i zajęła miejsce w długiej kolejce, pewna, że znowu nie dostanie nic do jedzenia. Oczy zaszły jej łzami. O Boże, Boże, niech się spełni Twoja wola. Kiedy przyszła jej kolej, utworzyła z dłoni miseczkę i czekała, by ją odepchnięto. Jednak złote ziarno sypnęło się z szufli w jej nastawione dłonie.
Prawie usłyszała głos matki: „Pan się o nas zatroszczy”.
Podniosła wzrok i spojrzała młodemu żołnierzowi w oczy. Jego twarz, ogorzała od judejskiego słońca, była skamieniała, nie wyrażała żadnych uczuć. „Dziękuję” – powiedziała po grecku z prostotą i pokorą, nie myśląc zgoła, kim jest ten żołnierz i co może uczynić. W jego oczach zatliła się jakaś iskierka. Ktoś z tyłu szturchnął ją z całej siły i przeklął po aramejsku.
Kiedy odchodziła, nie wiedziała, że młody żołnierz wciąż na nią patrzy. Znowu zanurzył szufelkę w beczce i napełnił dłonie następnej osobie, nie spuszczając wzroku z Hadassy.
Hadassa usiadła na zboczu wzgórza. Siedziała daleko od innych, sama ze swoimi myślami. Pochyliwszy głowę, zacisnęła dłonie na ziarnach. Narastało w niej wzruszenie.
– Stół dla mnie zastawisz wobec mych przeciwników – wyszeptała łamiącym się głosem i zaczęła łkać. – Wybacz mi, Ojcze. Prostuj moje ścieżki. Lecz łagodnie, Panie, byś nie starł mnie w nicość. Boję się, Ojcze, tak się boję. Zachowaj mnie mocą swojego ramienia.
Otworzyła oczy i raz jeszcze rozwarła dłonie.
– Pan się zatroszczy – powiedziała cicho i zaczęła jeść powoli, smakując każde ziarno.
Kiedy słońce zaszło, Hadassę ogarnęło uczucie dziwnego spokoju. Mimo całego zniszczenia, mimo śmierci szalejącej wokół niej, wbrew wszystkim czekającym ją cierpieniom, czuła bliskość Boga. Podniosła wzrok na jasne nocne niebo. Gwiazdy lśniły w górze i wiał łagodny wiatr, przypominający jej Galileę.
Noc była ciepła… Jadła… będzie żyła.
„Bóg zawsze zostawia nam skrawek nadziei” – powiedział Marek. Spośród wszystkich członków rodziny ona miała wiarę najsłabszą, jej serce najbardziej wątpiło, najbardziej brakowało mu śmiałości. Z nich wszystkich ona jest najmniej warta.
– Dlaczego, Panie? – spytała, łkając cicho. – Dlaczego ja?
Atretes uniósł wysoko rękę, dając swemu ojcu znak, że rzymski legion wchodzi na polanę. Germańscy wojownicy czekali ukryci w lesie. Każdy ściskał w dłoni framea, oszczep, prawdziwy postrach Rzymian, gdyż na mocnym drzewcu miał osadzony ostry jak brzytwa grot, który przebijał zbroję. Rzucano nim celnie z daleka albo używano w walce z bliska.
Widząc, że nadszedł właściwy moment, Atretes opuścił rękę. Ojciec natychmiast wydał wojenny okrzyk, który narastał i rozchodził się po horyzont, kiedy cała świta podjęła zza tarcz pieśń Tiwaza, ich boga wojny. Markobus, wódz Brukterów, który zjednoczył wszystkie plemiona germańskie, dołączył z pozostałymi Brukterami i Batawami – setką ludzi. Przerażający, chaotyczny okrzyk odbijał się echem w położonej niżej dolinie niby wycie demonów z Hadesu. Atretes uśmiechnął się, widząc, że załamuje się rytm marszu Rzymian. I w tym momencie wojownicy runęli do ataku ze stoków wzgórza. Zaskoczeni i zdezorientowani barbarzyńskimi wrzaskami Rzymianie nie słyszeli swych dowódców, którzy rozkazali uformować żółwia. Dowódcy zdawali sobie sprawę, że ten szyk – polegający na tym, że żołnierze tworzyli ciasny krąg i zasłaniali się trzymanymi wysoko i skierowanymi na zewnątrz szyku tarczami, dzięki czemu powstawał nieprzenikniony pancerz przypominający skorupę żółwia – jest jedyną skuteczną obroną w walce z barbarzyńcami. Jednak na widok hordy zaciekłych półnagich wojowników z włóczniami, którzy zaatakowali z boku, szeregi legionistów przemieszały się na tyle, że Germanie zyskali tak im potrzebną przewagę. W kierunku Rzymian poleciały oszczepy. Żołnierze zaczęli padać jeden po drugim.
Ojciec Atretesa, Hermun, znajdował się na czele klina, który rozpoczął atak. W błyszczącym hełmie, oznace wodza, biegł na czele Chattów, prowadząc swój szczep z kryjówki w gęstej puszczy świerkowej. Pędzili z rozwianymi długimi włosami; większość ubrana tylko w sagum – krótki płaszcz ochronny, spięty na ramieniu prostą broszą z brązu – a ich jedyną bronią była tarcza z żelaza i skór oraz framea. Tylko bogatsi spośród wodzów mieli miecze i hełmy.
Biegnący z wojennym okrzykiem Atretes cisnął swój oszczep. Wydłużony grot przebił gardło rzymskiego trybuna i insygnium upadło na ziemię. Jakiś Rzymianin podniósł je, ale Atretes dopadł go i złamał mu kark jednym ciosem rąk złożonych w podwójną pięść. Wyrwał oszczep z martwego ciała i cisnął nim w kierunku następnego żołnierza.
Ze wzgórza zbiegły kobiety z dziećmi; usiadły i zagrzewały okrzykami swoich wojowników. Bitwa nie mogła trwać długo, gdyż zaskoczenie dało Germanom tylko chwilową przewagę. Gdy Rzymianie opanują sytuację, wojownicy wycofają się. Wiedzieli, że mają niewielkie szanse w przedłużającej się bitwie przeciwko doskonale wyćwiczonym wojskom rzymskim. W ostatnich miesiącach stosowali taktykę, która przynosiła im sukcesy: nękali nieprzyjaciela z flanki, uderzali szybko i wycofywali się, gdy tylko szczęście bitewne zaczynało się od nich odwracać.
Atretes przebił zbroję setnika i oszczep uwiązł w ciele. Zaklął imieniem Tiwaza, trzasnął tarczą w głowę żołnierza, który go zaatakował, chwycił gladius, krótki miecz poległego setnika i ledwie zdążył odparować ciosy dwóch następnych Rzymian. Nie nawykł posługiwać się krótkim mieczem i wiedział, że musi wycofać się, nim będzie za późno.
Legioniści opanowali już początkową panikę. W środku bitewnego zgiełku oficerowie na koniach wymachiwali mieczami i wykrzykiwali rozkazy. Szeregi zwarły się i rzymskie wyszkolenie i dyscyplina zaczęły brać górę nad atakującymi.
Atretes zobaczył, że padł jego brat, Warus. Machnął mieczem, odcinając jakiemuś Rzymianinowi ramię. Kiedy ruszył w stronę brata, stanął przed nim jeden z setników i Atretes z najwyższym trudem walczył o życie, gdyż jego przeciwnik bardzo wprawnie posługiwał się mieczem. Germanin blokował kolejne pchnięcia. Wykorzystując całą siłę swego potężnego ciała, rzucił się na setnika i pchnął go na trzech innych żołnierzy.
– Uważaj, Atretesie, z tyłu! – krzyknął ojciec.
Atretes, robiąc gwałtowny unik i wymachując w górę i w dół mieczem, obrócił się i ciosem od dołu rozpłatał od pachwiny po brzuch atakującego. Mężczyzna jęknął i padł, zanim Atretes zdążył uwolnić miecz.
Setnik, którego Atretes przed chwilą powalił, wstał już i znowu ruszył w jego kierunku. Bezbronny Atretes runął na ziemię, chwycił żołnierza za nogę i obalił go. Skoczył na leżącego, chwycił za głowę i jednym szarpnięciem skręcił mu kark. Wydarł miecz z martwej dłoni, zerwał się na równe nogi i zaatakował Rzymianina, który właśnie wyciągał miecz z ciała zabitego przez siebie Germanina. Atretes ciął w nieosłoniętą część szyi i fontanna krwi bryznęła mu prosto w twarz. Rzucił miecz i w biegu porwał oszczep poległego.
Nie widział już pozłacanego hełmu ojca, a wojowników germańskich ciągle ubywało, gdyż Rzymianie przegrupowali się i dawali pokaz zorganizowanej niszczycielskiej siły, z której byli sławni. Markobus, którego lewa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała, krzyknął do swoich ludzi żeby się wycofywali. W przeciwieństwie do Rzymian plemiona germańskie nie widziały nic niestosownego w opuszczeniu pola bitwy, kiedy przeciwnik był górą. Batawowie cofnęli się zgodnie z rozkazem, pozbawiając wsparcia ród Atretesa. Atretes zdawał sobie sprawę, że ostrożność nakazuje krzyknąć, by Chattowie skryli się wraz z resztą w puszczy, ale w jego żyłach płynęła gorąca krew, a ramię miał nadal silne. Z wojennym okrzykiem rzucił się na dwóch Rzymian.
Padł jego stryj z piersią przeszytą strzałą. Kuzyn Rolf próbował przedrzeć się do niego, ale poległ od rzymskiego miecza. Rycząc z wściekłości, Atretes rzucał się na prawo i lewo; rozbił hełm jednego legionisty, ciął w ramię drugiego. Jednak zbyt wielu z jego rodu zginęło i w końcu ostrożność zwyciężyła. Krzyknął żywym jeszcze towarzyszom, żeby wycofali się do lasu. Zniknęli w gęstwinie, pozostawiając na polu bitwy zawiedzionych Rzymian, którzy nie byli odpowiednio wyposażeni, by ruszyć w pościg.
Po przebyciu pół mili pod górę Atretes zobaczył swoją siostrę, Martę, która klęczała i przemywała ranę na ramieniu męża. Obok leżał nieprzytomny brat z nogą ciasno obandażowaną, by zatamować krew.
Usipi krzywił się, kiedy Marta pewną ręką, ale szorstko opatrywała mu ranę. Z twarzy spływał mu pot.
– Twój ojciec… – powiedział.
Uniósł trochę rękę, wskazując kierunek.
Atretes pobiegł lasem na zachód i natknął się na matkę, która trzymała ojca w ramionach. Cały bok hełmu wodza był wgnieciony i pozłacany brąz pokrywała krew. Atretes wydał dziki okrzyk i padł na kolana.
Matka z bladą, ściągniętą twarzą gorączkowo opatrywała otwarty brzuch ojca. Łkając, upychała wnętrzności i próbowała ściągnąć brzegi rany.
– Hermun – powtarzała błagalnym głosem. – Hermun, Hermun…
Atretes chwycił matkę za zakrwawione nadgarstki, przerywając jej gorączkowe wysiłki.
– Zostaw go w spokoju.
– Nie!
– Matko! – Zacisnął mocniej dłonie i szarpnął nią. – On nie żyje. Nic już nie możesz zrobić.
Ucichła, napięte mięśnie rozluźniły się. Puścił ją i zakrwawione dłonie spoczęły bezwładnie na udach. Atretes zamknął ojcu oczy i położył rękę na znieruchomiałej piersi. Matka siedziała spokojnie przez dłuższą chwilę, a potem załkała spazmatycznie, pochyliła się i położyła sobie na łonie zakrwawioną głowę męża. Skrajem krótkiego płaszcza otarła mu twarz, jakby był dzieckiem.
– Zaniosę go do innych – powiedział Atretes.
Matka uniosła ramiona Hermuna i Atretes dźwignął ojca z ziemi. Łzy spływały po jego srogiej twarzy, kiedy nogi ugięły mu się pod ciężarem ojcowskiego ciała i musiał przyklęknąć na jedno kolano. Walcząc ze zmęczeniem, zacisnął zęby i wstał. Każdy krok oznaczał straszliwy wysiłek.
Kiedy dotarł do siostry i Usipiego, położył ostrożnie ciało ojca obok ciał Dulgi i Rolfa, które zdołała przyciągnąć tu inna kobieta z jego rodu. Dysząc ciężko i czując słabość rozlewającą się po grzbiecie, Atretes zdjął z szyi ojca rzeźbiony talizman i zacisnął drewniany wizerunek w dłoni. Został wyrzeźbiony z dębu rosnącego w świętym zagajniku i chronił Hermuna w wielu bitwach. Atretes chciał przejąć z niego siłę, ale czuł tylko głęboką rozpacz.
Bitwa została przegrana, ojciec nie żyje. Jeśli Atretes okaże dość siły, zostanie wodzem. Czy jednak chce tego?
Proroctwo Weledy, jasnowidzącej Brukterów, która siedziała ukryta w swej wieży, gdzie nikt nie mógł jej zobaczyć, okazało się fałszywe. Chociaż Juliusz Cywilis i jego powstańcy zniszczyli przygraniczne legiony, powstanie gasło. Po roku walk nie mieli już wolności w zasięgu ręki.
Po dwunastomiesięcznym okresie, kiedy upadło trzech cesarzy, do władzy doszedł Wespazjan. I teraz osiem następnych legionów wysłano pod dowództwem najmłodszego syna władcy, Domicjana, przeciwko Juliuszowi Cywilisowi. Weleda prorokowała, że młodość zgubi Domicjana, ale chłopiec dotarł na granicę na czele swoich legionów, ani myśląc chować się za ich plecami. Miał sławę doskonale wyćwiczonego gladiatora i był zdecydowany dowieść, że jest równie dobrym wodzem, jak jego ojciec, Wespazjan, oraz brat, Tytus. I okazało się, że ten wyrostek potrafi postawić na swoim.
Rozprawiając się z oddziałami buntowników, Domicjan brał ich w niewolę. Rozkazał, żeby zdziesiątkowano ludzi Juliusza Cywilisa. Ustawiano jeńców w szeregu i co dziesiątego krzyżowano. Kiedy sam Juliusz Cywilis zmierzał skuty łańcuchami w stronę Rzymu, skończyła się jedność popierających go plemion. Kolejne odłamy odłączały się od sił germańskich. Wielu Batawów dostało się do niewoli. Z rodu Atretesa poległ co trzeci mężczyzna.
Atretes patrzył na ojca i czuł, jak wzbiera w nim gniew. Ledwie tydzień temu wódz Chattów rzucał na białe płótno kawałki gałązek i kory z jednego ze świętych dębów. Nie potrafił odczytać z nich wyraźnych znaków, ale kapłan oznajmił, że rżenie i parskanie białego konia zapowiadają zwycięstwo.
Zwycięstwo! Gdzież to zwycięstwo? Czyżby ich właśni bogowie obrócili się przeciwko nim? Czy może bogowie Rzymian okazali się potężniejsi niż mocarny Tiwaz?
Kiedy nieśli swoich poległych do wioski, zaczęli napływać inni członkowie rodu, którzy oznajmili, że Rzymianie pomaszerowali na północ.
Atretes ścinał drzewa, żeby zbudować dla ojca dom śmierci, matka zaś ubierała w tym czasie męża w najlepsze skóry i przygotowywała ucztę żałobną. Ustawiła obok męża najlepsze gliniane misy, kruże i tace i napełniła miski gęstą owsianką, a kruże mocnym miodem. Na tacach ułożyła kawały pieczonej jagnięciny i wieprzowiny. Kiedy skończyła, Atretes podpalił dom śmierci. Kolejne ognie rozbłyskiwały w ciemności.
– Dokonało się – powiedziała matka. Po policzkach spływały jej łzy. Łagodnie położyła dłoń na ramieniu Atretesa. – Jutro w nocy zgromadzisz mężczyzn w świętym zagajniku.
Wiedział, że matka uznała, iż zostanie wodzem.
– To zależy od kapłanów.
– Już cię wybrali, podobnie jak nasi ludzie. Kto lepiej może się nadawać? Czyż nie twoich rozkazów słuchali bez szemrania, kiedy bitwa przyjęła zły obrót? I Chattowie jako ostatni wycofali się do lasu.
– To nie moja zasługa, ale skutek tego, że poległ ojciec.
– Będziesz wodzem, Atretesie. Hermun wiedział, że nadejdzie ten dzień. Dlatego przygotowywał cię, dlatego musiałeś starać się bardziej niż inni synowie. Kiedy przyszedłeś na świat, otrzymaliśmy znak, że zostaniesz wielkim wodzem.
– Znaki nieraz już zawodziły.
– Ale nie ten. W niektórych sprawach nie ma wyboru. Nie możesz walczyć z przeznaczeniem. Czy pamiętasz ten wieczór, kiedy ojciec zaprowadził cię przed oblicze rady i przedstawił uzbrojonego w tarczę i oszczep?
– Tak – odparł, próbując zapanować nad swoim żalem. Patrzył na płomienie i kiedy ściany runęły, zobaczył ciało ojca. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, była godność wodza, oznaczała bowiem utratę wolności.
– Tamtej nocy stałeś się, Atretesie, mężczyzną. I od tego czasu stale wzrastałeś w męskości. Pierwszego wroga zabiłeś, kiedy miałeś czternaście lat. – Uśmiechnęła się i w jej niebieskich oczach zalśniły łzy. – Ledwie miałeś co golić, kiedy zabiłeś wroga, ale zawzięcie skrobałeś sobie twarz zgodnie z naszą tradycją.
Jej dłoń zacisnęła się na ramieniu syna.