Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Nagle zorientował się, że jej nie pozna.
Patrzył po zadeszczonym, płaskim krajobrazie. Przywilki, Lacki Dół. Gdzieś tutaj jeszcze do bardzo niedawna żył nieruchomy człowiek, kukła wyroku, polegającego na przestrzeleniu stawów nóg i rąk. Prokurator na rozprawie zrezygnował z tego świadka, słuchano go wyłącznie w śledztwie. A on chciał do sądu. Jestem martwy, ale zdrowy, weżcie mnie, namawiał i zaśmiewał się, zanim zaczął krzyczeć.
Wiedział o czymś. Przekonanie Białego. (...)
[fragm.]
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Głuche rzeki
Książka i Wiedza Warszawa 1982
Okładkę projektowała
BOŻENA KOWALEWSKA
Redaktor
HALINA RUSZKIEWICZ
© Copyright by Anna Strońska, 1982
ISBN 8305110559
Nagle zorientował się, że jej nie pozna.
Patrzył po zadeszczonym, płaskim krajobrazie. Przywilki, Lacki Dół. Gdzieś tutaj jeszcze do bardzo niedawna żył nieruchomy człowiek, kukła z wyroku, polegającego na przestrzeleniu stawów nóg i rąk. Prokurator na rozprawie zrezygnował z tego świadka, słuchano go wyłącznie w śledztwie. A on chciał do sądu. Jestem martwy, ale zdrowy, weźcie mnie, namawiał i zaśmiewał się, zanim zaczął krzyczeć.
Wiedział o czymś. Przekonanie Białego. W pewnym okresie — nie za długo — zdawało się, że prawda jest do znalezienia. Biały szedł niejednym tropem i przy każdym upierał się tak samo. Nawet po odsunięciu go od bezpieczeństwa miał w miasteczku swoich i mógł galwanizować sprawę. W dużym stopniu pomagał mu życiorys. Biały przeszkadzał, ale Biały to był symbol. I o tym wiedział dobrze, z tym przedarł się i jeszcze później docierał do gabinetu człowieka, z którym we dwu uratowali się z oddziałku wybitego pod Przymasem, a który dzisiaj, po dziesiątkach lat, wracał jako pasażer centralnej w procesji fiatów wołgi, żeby nareszcie cześć oddać, odświeżyć, rozsławić, echo wyzwać, przypiąć krzyż kobiecie kiedyś ukrywającej go w chałupie.
Zmęczyła go droga. Główna szosa była uszkodzona powodzią. Zaraz za miastem wołga i fiaty skręciły na trakt, trudny nawet dla furmanek. Sześć ciężkich samochodów ostrożnie lawirowało po rozstajach ubranych w czarne krzyże. Na każdym prężył się blaszany Chrystus rozpięty na zardzewiałych, grubych rękach.
Przelotnie zastanowił się, co ona teraz odczuwa, kobieta czekająca w Koprywnicy.
Dzieje się sytuacja, która, ją nobilituje, w tym nie tylko nowicjusze uczestniczą niesłychanie serio.
Nas się wtedy posądza o cynizm, pomyślał. Ależ nonsens z tym. W danej chwili wierzymy bezgranicznie, co jak co, ale własna wartość przemawia do każdego.
Z Białym o niej rozmawialiśmy najmniej, a było do przewidzenia.
Niepotrzebny, niepotrzebny problem.
Zaczynały się wsie jarowate, podłażące ku ospałym skarpom, długie wsie, oparkanione, z chałupami w przerośniętych bzach na wąskich podwórzach, prawie wszystkie domy znacznie powyżej drogi, przy kapliczkach.
Na pochyłych żytnich pólkach rosły strachy na wróble, kiedyś jeszcze bardziej pomysłowe, chociaż przed trzydziestu laty nie widywał tych pospolitych dzisiaj (zaobserwował jeżdżąc na polowania) kompozycji z dygoczących blaszek i butelek po cardiamidach i tussipectach. Tamte stare strachy były milczące, kołysały przy silniejszym wietrze rękawami po zeszmaconych swetrach i strzępami koszul zwłókniałych od kijanek. Były tołubiaste, wypychane sianem albo niestaranne, wyklecone z gałęzi na krzyż, przykryte strzępem worka. Widywał mniejsze od człowieka albo bardzo rosłe, w zeskorupiałych kapeluszach, z twarzami dodawanymi do starych marynarek, odżałowanych kurtek. Nietrwałe twarze kartonowe, częstsze z worków. Niektórym ofiarowano oczy i usta. Nie rozumiał tego, domyślał się żartu, dopóki nie zaczęło mu przychodzić do głowy, że ludzie traktują ptaki serio, więc podług swojej o sobie wyobraźni.
Współpasażerowie w wołdze rozmawiali. Udał drzemkę.
A może to naprawdę było do wyjaśnienia, pomyślał.
Już kiedyś, przerzucając zeznania postronnych, spostrzegł się, że logika z tego dystansu ocenianych sytuacji jest większa niż z bliska.
Ćwiertnia wśród swoich dziwacznych kontaktów mógł mieć kogoś zorientowanego. Dlatego zapewne wyszli z Koprywnicy.
Historia. Co też porabia sekretarz z nie istniejącego powiatu, który pytał się na egzekutywie:
— Towarzysze, i wy znacie wieś? Czy tak łatwo zakopuje się broń w cudzej szopie?
Ten Biały, pomyślał. Ten nasz człowiek. Wtedy trzeba było głaskać, dekorować, zamiast łapać cienie.
Czuł się niewyspany. Dosyć długa jazda z lotniska na pierwszą część celebry ze zbowidowcami w ubocznym miasteczku, teraz te wydłużone kilometry nużącego, nieznacznego wspinania się z równiny na płaskowyż.
Potrzebował snu. Z kolacją w województwie poradziłby sobie bez kłopotu, na jego stanowisku to już przeważnie były sprawy do opanowania, ale poprzedzającego wieczoru rzeczywiście miał ochotę na wódkę, zwłaszcza że układy tasowały się szybciej, niż przypuszczał. Obserwowało się zastanawiające pasjanse.
Na razie nie spieszył się. Postanowił nie mieć zdania.
Przykry okres. Zirytowała go konferencja w fabryce, w której dotąd nie było większych kłopotów. Załoga duża, ale spokojna. Wytrawny aktyw. Udał, że nie zauważa przygaszonego przyjęcia, wyściskał wiele rąk, zanim siedli sobie na boczku z zakładowym.
— Jak tam? Dorozumiewam się, masz dla mnie jakiś pasztet, bracie? Ładuj przed obiadem przynajmniej.
— O, to by starczyło do śniadania — powiedział spokojnie i bez kpiny.
— Nie strasz! Nie strasz, bo uwierzę.
I już jego tonem:
— Zanadto się poddajesz.
— Ja? — spytał zakładowy. Zaczął się śmiać.
— Tak, ty. Słuchaj, Staszek... Pozwól, że ci tak z imienia powiem, co? Wysoki czas notabene, człowieku, żebyśmy przepili kiedy brudzia... Posłuchaj. Chyba wiem, żeś w aparacie od najpierwszych lat, od zetwuemu. Swoje zasługi położyłeś, swoje po plecach wziąłeś. No? A widzisz. Przecież my tam u siebie nie żyjemy w wieży z kości słoniowej. Są trudności, zgadza się. Powiem ci więcej: są olbrzymie trudności. No słucham.
— Towarzyszu, to wszystko zgadza się, ale wy musicie uwzględnić, że mnie się piętrzą nastroje na zakładzie. Poszła bardzo ostra dyskusja...
— I bardzo dobrze.
— Kiedy to jest krytyka na krytyce.
— I o tym chciałem z wami porozmawiać. Nikt nikomu nie będzie zamykał ust na pewno, ale partia musi się liczyć z realną możliwością chwili. Dlatego ja wam tu w tym miejscu z góry mówię, że nie pójdziemy na jakiekolwiek czarnowidztwo albo łatwy poklask. Bo najłatwiej jest narzekać.
Tamten potwierdził.
— Ale co ja im mam mówić — powiedział.
Zapamiętał, ponieważ to go uderzyło. Zgaszony, prywatny głos człowieka,, który nigdy wcześniej nie pozwolił sobie na szczerość.
Powiedział już zniecierpliwiony:
— Najnormalniejsze trudności wzrostu, to jest typowe dla każdej ekonomiki w jakimś stopniu. Stawka jest wysoka, zgadza się. Nikt tu nie gra w zechcyka.
Wbrew temu, co jutro miało się ukazać w prasie, nie czuł potrzeby powrotu. Przywożono go po czterdziestu latach, grubo po śmierci jedynego człowieka w tej sprawie, który nie chciał się z nią zgodzić.
Po wybiciu oddziału Ćwiertni Niemcy puścili z ogniem i dom Mizerskiego, i wieś. Natomiast pacyfikacja koprywnicka, późniejsza i jego zdaniem (niektóre fakty za tym przemawiały) spowodowana dopiero zatłuczeniem bahnschutza w składzie węgla, ograniczyła się do południowej ściany przysiółka. Spłonęło osiem czy dziesięć domów. Koprywnica ocalała niewątpliwie ze względu na otaczający las i tartak.
Wbrew sugestiom, to już nie była ich sprawa, ta z bahnschutzem. Nowy oddział, klecony przez Białego, liczył kilku ludzi. Zbierali się na czytanie bibuły. Obowiązywała daleko posunięta nieufność.
Wiedział, co się we wsi mówiło o pożarze.
Dziwaczny przypadek. Akurat starzy nie spalili się, oni nie.
Któreś późne i dokładnie zapamiętane spotkanie z Białym. — Obsesja — mitygował go w swoim gabinecie. Chłop nie zrozumiał i na wszelki wypadek zmarszczył brwi.
— Idziesz przebojem, jak za najlepszych czasów.
— Może naprawdę były najlepsze.
Biały wierzył, że to ciągle jest do znalezienia i że punktem wyjścia w mądrze prowadzonym śledztwie musi być noc poprzedzająca zdenerwowanie Ćwiertni. Dojdziesz do absurdalnych posądzeń, ostrzegł go kiedyś. Biały bez przekonania kręcił głową — dowodu na niego jeszcze nie mam, mówił, w każdym razie... Otóż to, przerwał mu. Stałeś się maniakiem. Biały czekał spokojnie, nie odzywał się, grube zniszczone ręce płasko na sztruksowych kolanach. — Nie myślę o niczym za wielkim — powiedział cicho. — Mógł wychlapać. Czy człowiek to jest ktoś ostrożny?
Na bankiecie miał być Cesarz Muzyk. Myślał o tym z pewnym napięciem, ponieważ niejedno między nimi zasługiwałoby na wyjaśnienie.
Wiadomość, że do Zbowidu wpłynął list ze skargą, zirytowała go. Mogli pilnować i załatwić wcześniej. Żądania były mierne, szło o zapomogę. Tylko dla niej. Zatem owdowiała. A z dwojga mężczyzna wyglądał na młodszego.
Zdaje się, że ich nienawidziłem, pomyślał.
Kwaśny deszczowy czas. Brzozy, mętne przecinki. Przy podobnej pogodzie jechał tędy kiedyś po alarmującym telefonie z gminy. Aż uśmiechnął się, tak niewiarygodne wydały mu się ówczesne zależności. Machinalnie powiedział do kierowcy:
— No jak, Musiejowski? Ciągle w komitecie?
— Co robić. Postarzałem się?
— Nie, wcale.
— A po towarzyszu poznać stanowisko.
Rozglądał się za Muzykiem od razu na lotnisku, ale tamten czekał dopiero przed komitetem. Wyprostowany, z rękami wpartymi w kieszenie marynarki, obserwował rynek w żółtych i różowych tynkach.
Wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat, ale miał ich więcej.
Zresztą mało zmieniony.
Cesarz Muzyk, po wojnie przezwany Bożezmiłujsię.
Szczupły. Ruchy ciężkie. Czemuś mrużył małe, głęboko osadzone oczy i manipulował brodą w ciasnym chomącie kołnierzyka.
Przywitali się milcząco. Cesarz zadeptał niedopałek i jeszcze roztarł butem o kamienną płytę. Pierwszy podszedł do wołgi i otworzył przednie drzwi.
— To miejsce — powiedział kierowca — jest naszego gościa.
— Ależ wszystko jedno — wtrącił się. — Siadaj, jak lubisz.
Cesarz nie poruszył się.
— Miejsce — powiedział — przedtem było czyjeś inne. Co ty na to?
— Już tak jest — obojętnie rzekł kierowca.
— Słuchaj, Musiejowski, ty mnie chyba nie poznajesz. Co?
— Poznaję was, towarzyszu Cesarz — powiedział kierowca. Oparł ręce na kolanach i patrzył przed siebie.
Na uroczystość w Koprywnicy nie zaniosłoby się bez listu stamtąd i wymówek. Nie podpisany nadawca, wprawny w urzędowej epistolografii, uprzedzał, że rozsyła kopie po gazetach oraz instytucjach. Naiwne to, bo zwalniające urzędy od odpowiedzialności, prasę od zainteresowania. To wiedzieli w byłym powiecie, gdzie przeleżały się wcześniejsze listy.
Oczywiście pisał ktoś inny, kobieta nie umiałaby. Po pierwszej lekturze zaznaczył nad nagłówkiem: „Stała zapomoga. Podziękować. Złoty krzyż?” Potem w kolejności zamazał „złoty” i „krzyż”. Kogoś przyjął, rozmawiając znowu przyglądał się listowi. Przed wyjściem powiedział sekretarce, kogo chce mieć rano na telefonie. I przywrócił krzyż.
Zaproszona do wołgi redaktorka (aktyw był z jej pismem ostrożnie, ale się z nim liczył) przerwała monolog towarzyszącemu gospodarzowi regionu i spytała głównego pasażera:
— Czy panu nie przychodziło na myśl, że Niemców naprowadziła tamta umysłowo chora... no, Walka?
— Mało prawdopodobne, ale też braliśmy pod uwagę — powiedział.
Chciała usłyszeć, dlaczego Ćwiertnia akurat wtedy zebrał oddział i wyprowadził ze wsi.
— Czy został ostrzeżony?
Powiedział szczerze:
— Nie wiem.
— A przynajmniej jego zachowanie, czy wynikało coś z jego zachowania?
Powiedział szczerze:
— Już nie wiem.
Regionalny wykorzystał ciszę:
— Ze wsi pochodzę. U mnie się nigdy nie grabiło. Ojciec na to nie pozwolił. Zbierało się kłóseczka. Jestem tak przyzwyczajony. A polityka polega na przewidywaniu, rozumiecie mnie. Weźmy nasz teren. Rezerwy mężczyzn kończą się. Istnieje pewna rezerwa, która nie odpłynie. Tu mam na myśli kobiety. Dzisiaj jeśli my mówimy, że za cztery lata powstanie taki zakład, planuj te żłobki, przedszkola, handel i oddaj klucze jednocześnie. Bo nas kobiety i tak zmuszą, tylko w jakiej sytuacji? Że co my damy, będzie wymuszone, rozumiecie mnie. I ten cały efekt gdzieś się zgubi.
Redaktorka przerwała ze znudzeniem:
— Inicjatywy jakieś? Pomysły?
— Ja tak to stawiam, jeśli widzę efekt. Z waszych rozmów wynika, że jesteście świadomi sukcesu, ale widzę, że nie jesteście sukcesem zmęczeni. Zrobiliśmy dobrą robotę, no ja rozumiem. To zrozumiałe jest. Jednak chcielibyśmy coś wymyślić takiego, co by było wiodące, nie tak? Towarzysze, pomyślmy, co byśmy... Jeśli idzie o rozwój wsi naszej i dalszego terytorium, nieprawdaż — co uznamy za wiodące.
Powiedziała przyglądając się krajobrazowi:
— Ten drugi Jarzębski... on się w celi powiesił?
— Sporo pani wie — powiedział.
Poskarżyła się, że prawie nie udostępniono jej dokumentacji, czym się nie zdziwił, ponieważ miał w tym udział. Sprawa koprywnicka — nawet te wybrane cząstki sprawy — była dość kontrowersyjna. A w gruncie rzeczy, jakie tam dokumenty? Zgadywanki rozpłynęły się po teczkach śledztw zrzuconych do archiwów nie istniejącego ministerstwa. Na powierzchni zostało trochę nudy pamiętnikarskiej.
Dawniej od czasu do czasu podsyłano mu materiały do zaaprobowania. Czytał nawet uważnie, poza wszystkim chodziło i o niego.
Nieprzyjemne uczucie, wywołane interwencjami w te już miejscowym staraniem dostatecznie zmacerowane ćwierćprawdki. Ale przywykł.
— W materiałach mówi się o zdradzie — powiedziała dziewczyna. — Przede wszystkim pisze o tym Biały. Wycofał pierwsze oświadczenie, drugie dalej niczego nie wyjaśnia.
— W zależności od tego, co chciałoby się wiedzieć — powiedział z uśmiechem.
— Jeśli zasadzka, to zdrada. Chyba tak?
— Znacie dwie epistoły Białego? Ja znam więcej.
— Więc kto to był? Właśnie on, Biały?
— Bardzo świetny człowiek — powiedział. — Tak. Zaskoczyłem panią? No zgoda, dziś patrzy się inaczej. Przejechaliśmy się po starym towarzyszu, a chyba niesłusznie.
Jeszcze trochę lat, pomyślał, i przyjmę tę wersję dla siebie.
Redaktorka przyznała się, że do sprawy zachęciła ją dopiero wieloznaczność wątków. Zdziwił się uprzejmie. Wieloznaczność, no tak. Czy sam jest innego zdania? Nic podobnego, raczej zgadza się z nią. Wieloznaczność. Nie najgorzej ujęte.
— Widzę to na scenariusz. Wie pan? Wasza pamięć, pamięć, psychika okaleczonego pokolenia. Jak mi już dogryzie dziennikarstwo...
— Głupie się namęczyli do krwawego potu, a cwaniaki pieniądze na nich zrobią — zaśmiał się kierowca.
Pamięć, pomyślał. Na scenariusz. Pamięć. A z jakiej racji miałbym się go wyrzec, mojego zabitego, zwłaszcza że po pierwszej kuli nie zareagował, tym bardziej go nie odstąpię, bo to jest mój człowiek, jeszcze dwa razy po cynglu i jest mój, już teraz, chciałem, więc prostuje się i klęka, ręce przed siebie, pusta twarz. Po co ruszasz, wytrzyjże ten rękaw, warknął chłopak ubezpieczający schody. I teraz znikasz, instruował dalej, nie ma cię, ale bez pośpiechu, bez zwracania uwagi. Wyszedł zataczając się, chlusnął w niego upał. Bez paniki, powtórzono. Ale to nie był dobry rozkaz, skoro w sekundę później gnali już przed siebie, smagnięci wizgiem hamujących opon.
— Kto to był? — spytała redaktorka. — Ten... skazany?
— A czy ja wiem?
Zaraz skończy się równina, pomyślał. Dobrze.
Coraz bliżej. Godzina drogi, dwie, potem to zebranie i będzie po wszystkim. Równinna droga, tutaj mówią zawsze: rówieńska, nie jest dzisiaj zła. Sucha, zbita wiatrem. Dopiero w jarach są miejsca, które nie wysychają.
Regionalny poprosił redaktorkę:
— Ale wołałbym zobaczyć przed drukiem, co? Dobra. No to tak. Mawiano o jednym z drugim, że on jest najgorszy w stosunku do swoich kolegów. Do jakich kolegów, towarzysze? Do tych uważających, że wystarczy znajomość na utrzymywanie tego, co się ma lub na pójście wyżej? Ja znów uważam, że twój poziom powinien być widoczny w wynikach twojej roboty, że ja za ciebie nie muszę się wstydzić, tak? Można nawet pomóc, awansować człowieka, ale to wszystko dzieje się na drodze normalnego zaangażowania, normalnej uczciwej pracy.
— Ten pański zastrzelony — powiedziała dziewczyna. — Na pewno sypał?
— Według mnie na pewno.
Znał ten typ wschodzących reporterów, jeszcze za krótko opartych o pisma z rangą, żeby je traktować jako jawne synekury na usamodzielnionej drodze. Już wczoraj zwierzyła mu swój pomysł, apetyt na monodram, może i na sztukę, osnutą na tutejszej sprawie, a on, jak on się w tym widzi?
Zachwycona odpowiedzią. Nie naraził się pogłoskom o swoim przyjaznym stosunku do prasy, chociaż sam określiłby to raczej jako brak stosunku. Ani pretensji, ani przekonania. We władzy miał trochę inną strefę uczestnictwa, nie interesowały go kłopoty z cudzej puli.
Jeszcze przed wyjazdem udostępnił redaktorce kilka dokumentów.
— Coś skąpo — powiedziała z powątpiewaniem.
Uśmiechnął się do niej.
— Sprawa nie centralna.
Na porannej konferencji prasowej można było odpowiadać w zgodzie z prawdą, mniej więcej. Zresztą nie nalegali na szczegóły, dopiero ona, łatwe do przewidzenia, zażąda ich, poczuje się zaintrygowana, ruszy z impetem, nie przejmując się, nie zauważając.
Za dużo energii, pomyślał.
Nie zachwyciło go, że znalazła się na parkingu komitetu akurat przy scysji z kierowcą. Regionalny zrobił głupstwo, rozgrzebał zamiast zbagatelizować. Jest za młody, zbytnio sugeruje się dzisiejszym nasłuchem, nie rozumie mechanizmów, które wynosiły ludzi pokroju Muzyka.
Oczywiście kierowca tu nie zawinił: Cesarz Muzyk z pewnością nie wybierał się do Koprywnicy.
Redaktorka zanotowała swoje pytanie, zanim zagadnęła:
— Jedna osoba do wykonania wyroku na konfidencie? Możliwe?
— Jeżeli, to w bardzo niezwykłych warunkach. Nie słyszałem.
— Ale mogło tak być?
Poczęstował ją papierosem, powiedział:
— W Koprywnicy nie było.
O tym, kto wykonał egzekucję, wiedziało bardzo niewiele osób. (Jeżeli nie ty jeden — krzyknął do Białego podczas jakiejś kolejnej kłótni. Chłop uśmiechnął się samymi wargami i nie odpowiedział.) Podobno obyło się bez świadków, starzy byli w polu, skąd wywołała ich kobieta z sąsiedztwa, ta sama, której wydawało się, że z domu wybiegł jeden człowiek. W śledztwie zmieniła to zeznanie, poprawiła na dwu.
W zasadzie do żadnej publikacji nie przedostała się wzmianka o Jarzębskim, natomiast w późniejszych latach znalazł jego nazwisko w kwartalniku. Zanim zdecydowali się podjąć jakiekolwiek kroki, pomyłka przesunęła się na szpalty, z których już nie należało jej strącać.
Biały nie dowiedziałby się, istniał poza zasięgiem takich lektur, ale już wtedy nie żył.
— Dwadzieścia i trzy lata w aparacie, licząc szkołę. Żona lekarka, brat żony lekarz. Zwariowani ludzie, zapaleni... Kiedy zostałem sekretarzem, nie miałem takiego szerszego wejścia w środowisko, jak mam przy nich. Trudno być wśród swoich. Nie można być za słodkim. Nie można być za gorzkim. Trzeba ciągle wyważać. Nie zawsze pośpiech skraca drogę, zgódźmy się — mówił regionalny.
Po egzekucji młody Jarzębski jeszcze poruszył się, albo kartkę zsunął przeciąg, bo nie leżała na piersiach, tylko na szyi zabitego, zeszytowa, zapełniona wielkimi ołówkowymi literami, ale mało czytelna, w znacznej części nasączona krwią. (Pospieszyłeś się — krzyczał do Białego w swoim jasnym, przyjemnym gabinecie. — Nikt mi tak nie mówił dziesięć lat temu — powiedział chłop.)
— Musiał zrobić ludziom sporo krzywd — zauważyła dziewczyna.
— Subiektywnie był uczciwy.
— Z czego nic nie wynika.
— Z czego nic nie wynika — powtórzył machinalnie.
— Czyste ręce, prawda? Tylko co to znaczy?
— Jakieś usprawiedliwienie, jednak.
— Dla człowieka?
— Może dla epoki.
— Nie zgodzę się — powiedziała dziewczyna. — Nic nie uświęca środków.
— Ach, to zawsze odkrycie po niewczasie.
— A później od nas żąda się konsekwencji — powiedziała dziewczyna.
— Oczywiście.
Wystąpienie, które, określone jako nonszalanckie, ostro skrytykowała ówczesna gazeta wojewódzka, przesądziło o przesunięciu Białego na peryferyjny plan. Nigdy już nie wyszedł poza gminę.
W tamtym dniu Biały odmówił samokrytyki. Jego reakcja wywołała ferment w uporządkowanej dyskusji. Biały, oczekiwany z pewną ciekawością, gdyż będąc już poza znaczeniem przecież reprezentował legendę, po otrzymaniu głosu zachował się, jak mu to później zarzucił, nadto po gwiazdorsku. Otóż wstał dosyć od niechcenia, milczał, przypatrywał się sali, a wreszcie kiedy cisza zrobiła się nieprzyjemnie dokładna, ruszył z miejsca, swoim dobrze tutaj znanym, niezgrabnym krokiem domaszerował do trybuny i oznajmił apatycznie:
— Nie znam się. Robiłem z przekonania.
Wychodzącego odprowadził nieprzyjazny pomruk. Ktoś zagwizdał. Biały nagle zatrzymał się i omiótł salę wzrokiem. Drgnęły mu łopatki. Śmiał się.
— Usunięty z partii, czy to prawda?
— Miał naganę, o ile pamiętam... naganę z ostrzeżeniem.
— Czyli nie wyrzucony?
— No, w tym czasie też lubiano się pospieszyć, stykaliśmy się z pochopnymi decyzjami, które w trybie odwołania...
Biały chichotał. Teraz już gwizdała cała sala, ludzie zrywali się z miejsc, pokazywali na drzwi. Mnóstwo rąk, wymierzonych w Białego. Ktoś krzyknął:
— Dosyć! Nie chcemy takich wśród nas.
Zatrzeszczały oklaski. Chłop nie wychodził, zaparł się plecami w ścianę, patrzył, policzki mu skakały w nerwowym, niepohamowanym śmiechu.
Pamiętał, jak odtrącił biegnących i był pierwszy. Biały, prosił, nie wolno, coś tam jeszcze wołał potrząsając tamtym, aż zobaczył łzy grubo wysypujące się spod zaciśniętych powiek na dygoczącą twarz.
Ciekawe, ilu dzisiaj przyjdzie, pomyślał. W pięćdziesiątym szóstym były tłumy. Na zebranie, na którym wykluczono go z partii, Biały stawił się w niedzielnym garniturze, z wszystkimi odznaczeniami. Sporo ich miał. Później pożegnał się, podał mi rękę. Koprywniccy rozeszli się, chwaląc należyte załatwienie sprawy. Praworządność nie robi wyjątków dla zasłużonych, tak, za to dostałem oklaski. Gdyby Biały z powrotem nie doczołgał się pod szopę, nie żyłbym.
Rano na konferencji prasowej miejscowi prawie się nie odzywali, jak zwykle przyszli po dyktat. Przyjezdną od razu dało się zauważyć, na sprzyjającym tle obnosiła swój wielkotygodnikowy fason d’etre, nonszalancka i dosyć agresywna. Pytania zaczepne, sensowne. Chyba dobrze wczytana w temat, który mimo obiekcji, i to z różnych stron, po długich i kwaśnych deliberacjach zdecydowali uczynić publicznym.
Chociaż część zastrzeżeń uznał za przesadne, nie należał do zwolenników pomysłu. Galwanizacja (użył tego sformułowania na egzekutywie, wywołując popierające uśmiechy) historii koprywnickiej wydawała mu się nawet nie ryzykowna, toteż i upomniał przedmówcę za zbytek ostrożności, tylko niepotrzebna.
— Oczywiście, że nie mamy się czego obawiać, to śmieszne, chyba tu w tym miejscu, towarzysze, nie trzeba przypominać nikomu, że wypracowaliśmy kredyt zaufania i społeczeństwo chce znać prawdę od nas, tak jest, towarzysze, nie z żadnych innych źródeł. Od nas. Teraz powiem otwarcie: jeszcze tak z pięć, dziesięć lat do tyłu biorąc, nie zgodziłbym się. My byśmy się nie zgodzili. Serio, towarzysze. Bo tam ucierpieli ludzie i to było żywe. A dzisiaj my wyważyliśmy racje, perspektywa jest i dlatego mówimy: trzeba. Trzeba, towarzysze. Macie nasze placet na to.
Przepytywano dziewczynę, z którą został Jarzębski. Niezgrabna, mała, z zastanawiające przy pniakowatości figury wąską, ściągłą buźką.
Za bardzo przestraszona, żeby nabrać o niej zdania. Fizycznie chyba do siebie podobni, bo Jarzębski też był ryżawy, posiekany piegami, osadzony na wypukłych biodrach.
Nie powiedziała nic, co zwężałoby krąg, przeciwnie. Jarzębski, jak się okazało, był jawnym kochankiem, w tamtym domu liczono się z nim jako z przyszłym zięciem.
Z kim mógł mówić? Z ojcem? Należało szukać gdzieś po drodze, tej dosłownej drodze Jarzębskiego ze zgrupowania do wsi.
Ale to dalej nie musiałoby nic wyjaśniać, wiadomości przeskakują, nawet znalezienie człowieka, który wiedział, nie byłoby równoznaczne z wynikiem śledztwa.
Nie upierał się, że winowajcą jest Jarzębski. Czy ktoś od Jarzębskich. Trop wydawał mu się względny właśnie przez swoją natrętność. Wszystko mogło się rozegrać na zupełnie innym torze.
Jarzębski miał pewien przesąd, zasadzał się na gwiazdy. Pamiętał jego twarz, pucułowatą i solenną, kiedy siadał, krągłoplecy, małooki świątek, wpierając w bardzo blond włosy przemrożone palce. Patrzył uważnie i bez wyrazu, czy któraś nie przetoczy się po niebie. Spytany, czego się spodziewa po ich locie, Jarzębski zastanowił się, poszukał w myśli. Powiedział ze skupieniem:
— Nie wiem.
— Ale że do Przymasa pójdziemy, wiedział skurwiel — odwarknął Biały, kiedy mówiło się o tym dziwactwie.
— On by sypnął?
— No to dziewucha wygadała.
Mówiło się, że jest z nim ciężarna, czyli nie sama, jak to nazywa wieś. Chyba dlatego płakał wtedy jej ojciec, chłop z gruszkowatą twarzą, rozcierając łzy rękawem i skandując coś niezrozumiałym szeptem.
Biedniak, pomyślał. Z nim nawet Biały chcąc nie chcąc liczył się jako z nieskazitelnym klasowo. Dla reporterki nowa porcja egzotyki. Spytał, czy coś jej mówi termin. Odpowiedziała bez namysłu, że jest wyedukowana, pobierała nauki o świętych krowach wsi rozkułaczonej. Aż syknął, ale nie chciało mu się sporu.
— Zycie osobiste... Jest pewna trudność. Trzeba zachować trochę ostrożności w moim odczuciu. Jest niedobrze, jeżeli człowiek za bardzo się wiąże, bo ludzi to denerwuje. „Aha, jest układ”. Ale moim zdaniem aktywowi nie wolno żyć inaczej, niż żyją ludzie, nie wolno tworzyć jakichś sztucznych wzorców, które życie wyrzuca... — mówił obok regionalny.
Zdanie o sprawie, pomyślał. Moje zdanie. Być może kiedyś pragnąłem je mieć. Uściślijmy: byłem skłonny do podjęcia próby.
— ...siły zabiegające o względy społeczeństwa? My pierwsi. Więc przeszkadzać tym, którzy tworzą programy niepełne, na to nas już chyba stać, ja jestem przeświadczony. Tylko temu trzeba nadać rangę, proszę was. Mówi się: „Dzieci, na to nas jeszcze nie stać”. A stać nas, by skwasić atmosferę i w tej atmosferze iść do ludzi o więcej? — regionalny.
Ze swojej strony skłonny był głosować za przypadkiem, w który oczywiście nie wierzył, ale wydawało mu się to lepsze od przeciągania napięć. Spróbował mówić z Białym. Chłop wysłuchał, powiedział prawie z żalem:
— Człowieku, to nie powinno być.
— Za późno, Biały.
— Na pewno?
— Słuchaj, w tym się naprawdę już nikt nie wyzna dzisiaj. Wierzaj mi.
Brzydka, najrzetelniejsza prawda, pomyślał. Bo cokolwiek by o tej sprawie myślano, ci, którzy przygotowali, jeśli byli tacy, i ci, którzy stali z boku, tłum nigdy nie znaczących, zawsze zagrożonych, wieś, plazma świadków, wszyscy zareagowali solidarnie. Później Filekus obskoczył kilka domów, rozniósł strach, ale to niczego nie zmieniło.
Koprywnica. Tomy po jałowych śledztwach. Przy którymś spotkaniu z Białym pokłócili się na dobre, chłop walił pięścią w nieskazitelne szkło biurka, powtarzał:
— Podlizujemy się, co? Leczymy nastroje? A jak myślisz, no, jak ty myślisz? Jeżeli, rozumie się, spróbujesz być sobą dawniejszym. Możliwe to? A popróbuj. I wtedy też nie zobaczysz — zająknął się — no, świętokradztwa?
— Chwilowo widzę taką rzecz, o której nie będziemy dużo mówić, Biały. Ty rozumiesz mnie. Nie chciałbym specjalnie wracać, stało się i tak dalej...
Tchórzostwo. Ależ nie, nie było tego słowa.
Ostatnie tygodnie wojny przeleżał w domu jego teściów. W żadnym z kolejnych, niezmiennie kwestionowanych pamiętników nie było o tym mowy, najwidoczniej Biały uważał, że nie ma o czym mówić. Pilnował tylko swojego tematu, osaczenia oddziału i przyczyny klęski. Kilkanaście stron niewprawnego, po dziecinnemu czytelnego pisma nie wyjaśniało dawnych zdarzeń, ale przesądziło późniejsze. Biały nie wierzył w przypadki.
— Znajdę to — powtarzał.
Oczywiście, reporterka też wołała wersję z konfidentem, odpowiadał jej ciemniejszy, niewyklarowany nurt wydarzeń. Słuchając, pomyślał nagle: a jeżeli sprawy, które dla spokoju rozdzieliliśmy, naprawdę były tylko dalszym ciągiem?
— Możemy się nie zmieścić w monodramie — orzekła. — Żywotne rachunki. Zdumiewająco.
— Zginęło parunastu ludzi! Ja bym nie podzielał pani optymizmu, że takie sprawy się starzeją.
A przez tyle lat starałem się im to wmówić, pomyślał. Tak, ja przekonywałem, że zabójstwo Filekusa nie musi być łączone z niczym poza najzwyklejszą burdą pijacką. No, a w każdym razie z niczym starszym w pretensjach wsi niż dostawy. I że broń ze sprawy Białego — nawet podrzucona broń, przyjmijmy — mogła być czyimkolwiek rewanżem za skandaliczną, tu już zgódźmy się, niestety, na fakty, towarzysze kochani — za niedopuszczalną, powiadam, jego samowolę przy uspółdzielczaniu.
Znaleziony Filekus miał przy sobie broń, nietkniętą.
Podzielone zdania komisji lekarskiej o kolejności śmierci i obrażeń.
Sądówka nie chciała odstąpić od wersji, że masakrowano martwego. Przyczyna zgonu: złamanie podstawy czaszki. Biegł. Potknął się. Od razu stracił przytomność.
Tamto potem. Sugestia, że nawet grubo później.
Upadł twarzą w wodę ledwie zakrywającą stopy Cesarza Muzyka, który stał tam później w swoich gumowych butach i pytał towarzyszy, dlaczego robią złe śledztwo.
Oczywiście, była jeszcze ta trzecia i najzwyklejsza możliwość, że Filekus zginął w bójce. Mówiło się o niej trochę, ale głównie na przesłuchaniach. Nie we wsi.
I jeszcze to, że Kolaba miał na sobie starą kurtkę mundurową Filekusa, kupioną czy pożyczoną dzień wcześniej.
Jar, ścieżeczka nie do znalezienia, jeśli się jest obcym.
Kiepska droga, ale uczęszczana, bo na skrót.
Gdzieś tutaj.
Leżał przez kilka dni, może bali się zgłosić.
Zupełnie spokojna twarz, jedno oko otwarte. Kiedyś złapał się na infantylizmie, ciągnęło go, żeby przykryć ręką ten czarny rozprysk przy dolnej powiece i nie widzieć naprawdę; zresztą ja nigdy nie chciałem jego prawdy, pomyślał.
Zabrał zdjęcie.
Jakaś wieś. Jeruzal?
Blisko.
Z koprywnickich tylko Cesarz Muzyk zajął trwalszą pozycję, utrzymał się przejściowo w aparacie pepeerowskim, potem na trwałe w bezpieczeństwie. Po październiku pracownik wydziału spraw wewnętrznych, przeniesiony do innego województwa.
Cesarz Muzyk w przeciwieństwie do Białego mógł mieć dystans do sprawy koprywnickiej. Ale i tak nie powiedzielibyśmy sobie za wiele, pomyślał. Jeszcze nie.
— Nie odważę się spytać, jak pan czuje przeszłość — powiedziała redaktorka.
— I bardzo słusznie.
— Nie zrozumielibyśmy się?
— Świat nie jest po to, żeby pani go mogła opisać. Niech pani tak nie wierzy.
Powiedziała swobodnie:
— No, wie pan. My młodzież musimy się czymś od was różnić.
My, pomyślał. Masz więcej niż trzydzieści lat. Młodość. Jak długo to się nosi? Nie odezwał się, pomyślał: a dla mnie młodość to był raczej stan do przeczekania.
— Cofnąć się — powiedziała redaktorka — przywrócić klimat. Bez załgania. Ja też rozumiem, że zdarzali się ludzie bardzo ideowi. Nie jesteśmy bezkrytyczni.
Łaska dobrego samopoczucia, pomyślał. Młodość jako wyróżnienie.
— Tak, tak, bo fakty to my nawet zapamiętujemy, mniej więcej zapamiętujemy, zamazuje się po drodze coś dużo istotniejszego dla prawdy czasu — wtrącił regionalny.
Nie wytrzymał:
— Miły Boże, mówić o tych ludziach dzisiaj... co mówić?
— Jakąś szorstką prawdę — natychmiast powiedziała dziewczyna. — Trochę o nich domyślam się, nie chcę cukrować, chcę pokazać, rozumie mnie pan, nie oczekuję wiadomości, że taki Cesarz Muzyk lubił Debussy’ego.
— Kogo on lubił — odezwał się kierowca.
Zwłoki kaleczone dla demonstracji. To właśnie tak mogło być, pomyślał. Chłopi nie demonizują śmierci. Przy Jarzębskim upieraliśmy się z instynktu, ale oni wszyscy nie chcieli prawdy, cała wieś, ta cholerna wioska. Przy Jarzębskim. I przy Filekusie.
Jeśli od razu zginął, skąd gałązka, którą szarpał, zanim osunął się na ziemię? Biały dobrze wiedział, dlaczego upór o garść stłamszonych liści nie musi być pozbawiony sensu.
Dziewczyna spytała:
— Ile w tym prawdy, że zginął... no, zagadkowo?
Powiedział z niechęcią:
— To są dość odległe sprawy.
Żal mu było dnia. Nie sprawdził referatu, przesunął delegację z maszynowni na wtorek, podczas gdy z nie podlegającego dyskusji telefonu po odejściu robotników wynikło, że we wtorek znowu ich nie przyjmie, a to już mogło być niedobre w skutkach.
Przypomnienie poirytowało go, nie był pewny tych ludzi, których gniew już nie rozładowywał się w podniesionych głosach, potrafili targować się spokojnie, zwłaszcza blondyn z sutymi bakami i sygnetem na skancerowanym palcu. Wszyscy staranni, w sztruksowych marynarkach do koszulek polo czy w wiatrówkach zapędzonych w sprzączki. Blondyn, gdyby nie sygnet, miałby dobrą powierzchowność. Chciał mu to powiedzieć, przerzucenie rozmowy na płaszczyznę osobistą nieźle robi przy napięciach, ludzie reagują uznaniem aż nie proporcjonalnym do sytuacji, ponieważ są nie przyzwyczajeni, i jeszcze żarcik jeden, drugi, nie za mocno, nie wiążąco, ale dostatecznie na rozweselenie, i w takiej chwili, rozluźnionych, złagodniałych, odprowadzić ich do drzwi, po drodze miał taki z przyzwyczajenia upatrzony es flores na dywanie, miarę miejsca i czasu, w którym znowu należało zacząć trochę mówić — że zrobi się, oczywiście nie tyle i nie od razu, tu mnie chyba rozumiecie, ale zrobi się, kochani — i już wtedy na dobre zacząć żegnać, każdemu ręka, kobietom i z ucałowaniem ręki, to prawie zawsze, jeśli reprezentowały przedsiębiorstwo albo jeśli ich prywatna sprawa nie wygórowana. Później donoszono mu, że jest popularny, ale to było niepotrzebne, bez klakierów orientował się, że jest, i na odprawach namawiał swoich do bezpośredniości.