Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dowiadujesz się, że został Ci rok życia...
W czerwcu 2022 roku Katarzyna Franus zadebiutowała powieścią Osobni, a po roku wraca z nową propozycją literacką. Głupiec z lekkością stawia ważne pytania egzystencjalne, porywa fabułą, wzrusza emocjami, niepokoi wyborami i zachęca, żeby zatrzymać się i przyjrzeć się swojej drodze. I sprawdzić, czy wybieramy to, czego pragniemy i co nam służy.
Dowiadujesz się, że został Ci rok życia i że możesz podjąć leczenie, które jednak znacząco obniży jakość Twojego życia, zarówno teraz, jak i w przyszłości. Co robisz? Decydujesz się na wdrożenie procedur medycznych, czy wolisz nacieszyć się życiem, póki organizm silny i sprawny? Odpowiedź nie jest ani prosta, ani oczywista.
Olga, główna bohaterka, dowiaduje się o chorobie i musi wybrać – albo koszmarną teraźniejszość z nikłą szansą na przyszłość, jeśli podejmie leczenie, albo piękną i intensywną teraźniejszość bez żadnej przyszłości, jeśli z leczenia zrezygnuje. Przekonana, że jej czas się kończy, ucieka w „tu i teraz” i pazernie syci się chwilą.
Głupiec to powieść drogi. Katarzyna Franus prowadzi bohaterkę ze znanego Śląska na nieznany Hel, z przeszłości w przyszłość, z emocjonalnego chaosu w świat nowych możliwości. Historia Olgi zachęca, żeby się zatrzymać i odpowiedzieć sobie na pytanie o sens życia. A potem wyruszyć w dalszą podróż ze świadomością jej nieuchronnego końca, aby w pełni wykorzystać każdą chwilę i wybierać tylko to, co nam służy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Głupiec ma u stóp cały świat.
Pod warunkiem że porzuci wygodne życie i to, co zna. A potem, nieświadomy zagrożeń i ograniczeń, z entuzjazmem i dziecięcą ufnością ruszy przed siebie.
Patrzę na Głupca i nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego ciągle mi się wyświetla. Przeklikuję się przez kolejne strony tarotowej aplikacji, a on uparcie wraca. I wraca. I znów wraca.
Uśmiecha się do mnie, zarzuca tobołek na ramię i raźnym krokiem rozpoczyna marsz ku… przepaści.
No, tak. Przepaść.
Czeka na mnie. Jak wyrok na zbrodniarza.
Zbliżam się do niej z każdym kolejnym dniem. Ile jeszcze kroków mi zostało?
Klikam w kartę Głupca i sprawdzam, kiedy ten uchachany młodzieniec w końcu spadnie z klifu. A on, jakby nigdy nic, puszcza do mnie oko, macha dziurawym workiem na krzywym patyku i startuje w stronę słońca.
Gdzie leziesz, gapo? Nie widzisz, że kilka metrów dalej ląd się urywa?
Nie widzi.
Północ już, pora spać. Cyfry zerują się w prawym górnym rogu monitora. Późny wieczór to nie jest dobry czas na rozmyślania, na otwieranie palcem setek okien i szukanie w nich podpowiedzi. Za każdą godzinę oślepioną ekranem komputera i przygarbioną natłokiem informacji organizm wystawi rachunek.
Najpierw pod czaszką, w mroku nocy, wyświetli serię scen z horrorów i filmów katastroficznych. Potem przypomni klasówkę w liceum, do której się nie przygotowało i na której nie było od kogo ściągać, bo matematyca rozsadziła wszystkich daleko od siebie. A nad ranem wjedzie na sygnale SMS-em o spóźnionej płatności i odcięciu prądu, ogrzewania, wody i… nawet tlenu.
Świta. Powieki czują napór dziennego światła, ale nie chcą się rozkleić.
Czy ja się duszę? Nie. Ja oddycham! I to bez problemu.
A więc tlen jest! Dobrzy ludzie ulitowali się nade mną. Tlenu jednak nie odcięli.
Ale… Kto dostarcza tlen do mieszkań? Kto może zabrać powietrze?
Nagłe przebłyski świadomości dziurawią senne płótno.
Obrazy pod powiekami rozpadają się na kawałki, najszybciej rozsypuje się sekwencja białych liter na zielonym tle telefonicznej wiadomości.
Po omacku szukam dłonią twardego i śliskiego prostokąta.
Kto, do cholery, wysłał mi SMS-a o odcięciu tlenu?
Otwieram oczy, ściskam plastik telefonu, skroluję wiadomości. Sprawdzam. Ha! To mój smartfon wysyła zielone SMS-y! Natomiast te, które przychodzą ze świata, mają szare tła i czarne litery.
Gapię się w ekran aparatu. Dlaczego we śnie wysyłam do siebie wiadomości o tym, że za chwilę stracę tlen i nie będę miała czym oddychać? Nie wiem, co o tej upiornej zieleni myśleć.
Nie chcę myśleć. Myśli są złe.
Zaparzam herbatę, staję z kubkiem przy uchylonym oknie. Za szybą gołąb tupta po kuchennym parapecie. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem.
Jest jaśniej, niż mi się wydawało. I później.
Ostatnie skrawki sennych kadrów rozpierzchają się na boki, jak dzikie zwierzęta nocy, zaskoczone wstającym słońcem, gwarem ulicy i smrodem spalin. I tym szarym kapucynem, który lubi zgiełk miasta i grucha radośnie.
Prostuję plecy, nabieram powietrza w płuca.
Pionizuję myśli. Jedną po drugiej głaszczę i szereguję, niczym grzbiety woluminów w bibliotece. Już żadna mi nie wypadnie i nie naruszy porządku dnia.
Bo to będzie dobry dzień. Dobrze ułożony. Jak ja.
O trzynastej mam lunch z szefem. Wpisałam mu poranne spotkanie do kalendarza, a on zamienił je na wspólny posiłek. Pewnie chce dołożyć mi obowiązków i boi się, że tym razem się nie zgodzę. Ma chłopak intuicję. Jak każdy przełożony, który dobrze czyta podwładnych, ale sam nie lubi się przepracowywać.
Przed trzynastą zagląda do mnie i zaskakuje zmianą lokalizacji. Nie idziemy do knajpy naprzeciwko, tylko jedziemy do mojego ulubionego sushi baru.
Pamiętał. Tylko raz mu opowiadałam o tym miejscu. Szok.
Mkniemy arteriami stolicy jego wypucowaną limuzyną. Co on kombinuje?
Kelnerka wita nas i prowadzi do stolika. Kręci mi się w głowie. Od cytrusowego zapachu męskiej wody, odprasowanej koszuli Damiana i porcelanowych uśmiechów obsługi.
– Zaskoczona? – Damian szczerzy zęby z satysfakcją, gdy rozsiadamy się przy szklanym stole.
– Trochę – burczę pod nosem. – Wietrzę jakiś podstęp.
– Jak zwykle podejrzliwa!
– Poprzednim razem mój pseudoawans zakończył się na etapie „pełniącej obowiązki” i pracy na dwa etaty. Wtedy też zabrałeś mnie do restauracji.
– To był tylko etap pośredni.
– Trwa już trzy lata.
– Właśnie się zakończył. – Damian zawiesza głos i błądzi wzrokiem po moim dekolcie.
Szybko zapinam guziki pod szyją. Chyba się zmieszał. To dobrze. Przeciwnika należy wytrącać z pewności siebie.
I co to ma znaczyć, że etap się zakończył? Co on bredzi? Zaprosił mnie na obiad, żeby wręczyć mi wypowiedzenie? Kogo weźmie na świadka? Kelnerkę? Kierownika restauracji?
Rozglądam się, czy mi tu nagle z ciemnego kąta HR-owiec nie wyskoczy. Nie, w kameralnej salce nie ma nikogo poza nami.
Wybieram z karty najdroższe pozycje. Niech przełożony poczuje wartość podwładnego. Przynajmniej w kieszeni. A raczej na karcie płatniczej. Niestety, nie swojej, tylko firmowej.
Damian wygląda na rozbawionego, sam też sobie nie żałuje. Zamawia sake i zaznacza, że on tylko skosztuje, bo prowadzi, ale ja nie muszę się oszczędzać.
– W godzinach pracy?
– Jest okazja, jest dobre sake – tłumaczy.
Podnoszę brwi ze zdziwienia i wpatruję się w jego roześmiane oczy.
Rozlewa ryżówkę do kieliszków, unosi swój, stuka mój i przybiera odświętną minę.
– Olga, witamy w gronie dyrektorów Benton & Bowles!
Zamieram. Odstawiam kieliszek na blat stołu.
– Ha! Jednak udało mi się ciebie zaskoczyć. – Damian pociera brodę z zadowoleniem.
Na stół wjeżdża sashimi. Zaciągam się surową wonią mięsistego tuńczyka i tłustego łososia, solą sosu sojowego, kwaśną marynatą imbiru i chrzanowym zapachem wasabi.
Zielone wasabi… Zaraz kichnę. Świdruje mi w nosie to wasabi, tak piekielnie zielone, jak piekielnie zielona była nocna wiadomość o braku tlenu.
Czuję, że zaczynam się dusić. Damian dostrzega panikę w moich oczach.
– Nie cieszysz się? – pyta, zawiedziony.
Jakimś cudem udaje mi się rozchylić żebra i napełnić płuca powietrzem. Powtarzam ten ruch kilka razy, to mnie uspokaja. Wyciągam rękę po kieliszek. Opróżniam go jednym haustem. Na języku zostaje słodkawy posmak. Metaliczny taki.
Schylam się do torby i wyciągam z niej dokument.
Kładę go na pustym talerzu Damiana. Nie patrzę mu w oczy.
– Wypowiedzenie? – W jego głosie słychać niedowierzanie. – Dla… dlaczego? – Niedowierzanie zamienia się w zawodzenie.
– Spadam. W przepaść.
Damian wygląda teraz jak dzieciak, któremu zabrano ulubioną zabawkę.
– Nie chcę was ciągnąć ze sobą – dodaję rzeczowo, bez emocji.
Wstaję od stołu. Żołądek przywiera mi do kręgosłupa. Nawet mi nie żal ani tej nalewki, ani tych japońskich cymesów. I tak nie byłabym w stanie niczego więcej przełknąć, poza zawartością jednego kieliszka.
– Weź na wynos. Ludzie w zespole się ucieszą. Powiedz im, że to pożegnalny prezent ode mnie – rzucam przez ramię i odwracam się na pięcie.
Nie widzę wyrazu twarzy Damiana. Nie chcę widzieć.
Biegnę chodnikiem wzdłuż ulicy, potrącam ludzi, wpadam do jakiejś bramy, chowam się na podwórku. Już się nie kontroluję. Ryczę. Ryczę wniebogłosy.
Nie wiedziałam, że potrafię. Tak płakać. Szloch targa całym moim ciałem, a oskrzela rzężą, jak jakiejś gruźliczce.
– Płacz, płacz, kochanie, a będzie ci dane. – Skrzekliwy głos wybija mnie z transu. Staruszka wysuszoną dłonią głaszcze mnie po plecach. – Najświętsza Panienka odpuści ci grzechy. Wszystkie.
Podążam za jej wzrokiem. W ścianie, o którą się opieram, wyrzeźbiono figurę Matki Boskiej i pomalowano na zielono.
– Płacz, płacz, nie przerywaj sobie. – Siwowłosa odwraca się i zgarbiona, drobi w głąb podwórka, do wejścia na klatkę schodową. – Pamiętaj, że zielony to kolor nadziei! – wykrzykuje piskliwym tonem, zanim ciężkie drzwi zatrzasną się za nią.
Dudnienie okuć niesie się po podwórku jak po studni.
Nie pozwalam już sobie na zarywanie nocy. Ile ich jeszcze mi zostało?
Niewiele.
Niewiele dni.
Dni szkoda bardziej niż nocy.
Trzysta sześćdziesiąt pięć poranków. Może trochę więcej, może trochę mniej.
Chciałabym wszystkie dobrze zaplanować, najlepiej jak się da, ale to niemożliwe. Trudno wyliczyć dokładnie, ile mam czasu. Na ile dni rozłożyć majątek, który zebrałam? Tak żeby go maksymalnie wykorzystać. Do ostatniej złotówki. I jednocześnie nie zostać bez środków do życia, jeśli czasu mam więcej, niż mi się wydaje.
Czterdzieści dwa lata to nie jest wiek, w którym człowiek chce zadawać sobie pytania ostateczne. O sens życia może tak, ale nie o to, co po nim zostanie.
Nie sądziłam, że brak kontynuacji może boleć. Że nagle moje mieszkanie wyda mi się osierocone tylko dlatego, że nikt go po mnie nie odziedziczy. Nikt z mojej krwi. Nikt z mojego ciała.
To po to się rodzi dzieci? Żeby przekazać im wszystko to, co się zebrało w życiu? Wiedzę, doświadczenia, mieszkania, domy, meble, biżuterię, ubrania, zdjęcia, płyty, książki, historie? A jak nie ma się kogo obdarować, to tak jakby tego wszystkiego nie było? Jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło? Jakby samemu się nie narodziło?
Mieszkanie trzeba sprzedać jak najszybciej. Niech idzie w dobre ręce. Wybrane przeze mnie, póki wybierać jeszcze mogę. Podobnie – działka nad jeziorem, ją też puszczę znajomym. Może czasami wspomną mnie przy jakimś grillu? Uśmiechną się z wdzięcznością? Spryskają ziemię czerwonym winem? Moim ulubionym. I – zawstydzeni – przed gośćmi udadzą, że to tylko niechcący, bo się o kamyk potknęli.
Na końcu oddam samochód. Dam komuś w prezencie.
Przyjaciół się nie sprzedaje.
Dobrze, że nie mam psa.
Ani kota.
Źle, że mam mamę.
– No, wreszcie! Już chciałam dzwonić do twoich sąsiadek.
Odsuwam ucho od aparatu, wiem, że czeka mnie dłuższa tyrada o tym, jak bardzo mama się martwiła, gdy przez półtora dnia nie odbierałam telefonu.
– Wiem, że coś cię trapi. Słyszę to w twoim głosie – kontynuuje.
– Nie zdążyłam się jeszcze odezwać.
– Jak zwykle złośliwa.
– Nie złośliwa, tylko konkretna. I w niedoczasie.
– Zwolnij, rozchorujesz się od tego pośpiechu.
– Na choroby to ja już nie mam czasu.
– Oj, żebyś tego w złą godzinę nie powiedziała. Jola, córka Eweliny, wiesz, tej, z którą pracowałam w laboratorium…
– Mamo…
– Słuchaj, to ważne. Jola też tak mówiła jak ty. Wczoraj była u lekarza i…
Odkładam telefon na stół, nastawiam czajnik, wbijam zęby w twardy miąższ jabłka.
– …i nic dziwnego, że nagle wszyscy zaskoczeni, nikt się nie spodziewał takiej diagnozy, choć ja już od dawna mówiłam, że…
Zalewam liściastą herbatę, nie używam torebek, odkąd usłyszałam, że mają w sobie pełno toksycznego syfu, ale właściwie jakie ma to teraz znaczenie? Przykrywam kubek spodkiem. Jednak ma, pozwala celebrować, nie pozwala się śpieszyć.
– …ale przecież mnie nikt nie słucha.
Wyrzucam ogryzek do kosza. Klapa zamyka się z trzaskiem.
– Jesteś tam? Co to za huk? Czemu się nie odzywasz?
Wzdycham głośno, teatralnie.
– Tak, oczywiście, to są zbyt banalne tematy dla ciebie. Ale z nich składa się życie.
– Będę jutro.
– Już jutro? Ale ja nie jestem gotowa! Jeszcze pranie muszę zrobić, dom zaopatrzyć. Jutro nie będzie obiadu.
– Nie przyjeżdżam na obiad, tylko zobaczyć się z tobą.
– A to nie mogłaś mi wcześniej dać znać? Skąd ten nagły pośpiech?
– Pogoda ładna.
– Od miesiąca jest ładna.
– Ale wcześniej nie miałam kiedy.
– Ty nigdy nie masz kiedy! Ciągle tylko praca i praca.
– O nic się nie martw. Niczego nie musisz prać ani kupować. O wszystko zadbam.
– Ty? Przecież ty nie masz czasu nawet śniadania sobie zrobić, że o obiedzie to nawet nie wspomnę.
– Od dziś mam.
Zjeżdżam z ekspresówki na parking. Na siku. Ale powietrze o szóstej rano tak ożywczo pachnie wilgocią ziemi, majową zielenią i schnącą korą, rozsypaną wokół młodych drzewek, że zatrzymuję się na dłużej. Rozległy MOP, liczący przynajmniej kilka hektarów trawy, przygotowano pod przyszłą autostradę. Pewnie ja już jej nie… Nie, nie chcę o tym myśleć.
Zrzucam sandały, zakładam buty biegowe. I co z tego, że kilkadziesiąt lat skróciło mi się do jednego roku? Nie, nie skróciło. Skondensowało!
Kiedy ostatni raz chciało mi się wstać o piątej rano, żeby o szóstej być już daleko w trasie?
Przeleciałabym na automatycznym pilocie przez te wszystkie lata, które miały otwierać się przede mną każdego kolejnego pierwszego stycznia. I obudziłabym się w wieku osiemdziesięciu lat z poczuciem, że nie żyłam i że niczego nie doświadczyłam. Niczego tak naprawdę. Do ostatniego tchnienia. Do ostatniej kropli potu. Do ostatniego promyka słońca, zachodzącego na nadmorskiej plaży.
Rozgrzewam mięśnie i przypominam sobie słowa surfera spotkanego na greckim spocie. Byłam tam na wakacjach all inclusive dla nudnych ludzi, zmęczonych codzienną walką o lepsze życie, a on na jakiejś sexy klinice dla zaawansowanych ścigaczy. Gapiłam się na gości ślizgających się po grzbietach fal i obiecałam sobie, że kiedyś spróbuję windsurfingu.
Kiedyś. Do niedawna moje ulubione słowo.
Trzeba się nażyć, powiedział. Żeby pod koniec czuć się zużytym i nie mieć siły żyć dalej, dodał. Wtedy jego słowa nie przykleiły się do mnie, teraz dźwięczą mi pod czaszką każdego dnia. Każdego ranka po przebudzeniu, każdego wieczora przed zaśnięciem.
Miał jakieś sześćdziesiąt parę lat. Przekazał firmę dzieciom i planował kolejne miesiące i lata dzielić między plaże w Afryce, w Ameryce Południowej, w Azji i na naszym Półwyspie. Miesiące i lata… Spodziewał się wielu lat w dobrej formie.
Przelatują mi przed oczami foty, które znajomi surferzy słali i nadal ślą na fejsbuka i na instagrama. Z tych wszystkich miejsc, których ja już nie zobaczę.
Ściska mnie w dołku.
Robię okrążenie za okrążeniem, przyśpieszam, jakbym chciała przebiec kilometry, których już nie przebiegnę podczas przystanków na siku w drodze do mamy.
Czy można się nażyć na zapas?
– Coś ty wymyśliła? – ochrzania mnie mama, ale w jej głosie słychać podniecenie przygodą.
Mamy jeszcze do obskoczenia sklepy ze strojami kąpielowymi, T-shirtami, spodenkami i letnimi sukienkami. Uzupełniamy maminą garderobę na wypadek, gdyby w maju na Półwyspie było gorąco.
Zmęczone dziesiątkami wyborów i objuczone papierowymi torbami, przysiadamy na pufach kafejki w samym centrum galerii handlowej. Sprawdzam z listą, czy o niczym nie zapomniałyśmy. Zostały nam jeszcze okulary przeciwsłoneczne i plażowa mata termoizolacyjna, bo stawy mamy nie lubią wilgoci. A majowy piasek bywa zimny i mokry.
– Pycha! – Mama przygląda się szklance z resztkami ciemnozielonego smoothie i oblizuje usta. – Z czego to zrobili?
– Mango, kiwi, jarmuż i coś jeszcze.
– Ale żeby to aż tyle kosztowało?
– Zdrowie kosztuje.
– Strasznie rozrzutna się zrobiłaś.
– Nie, wręcz przeciwnie. Zaczęłam racjonalnie planować wydatki.
– Dzisiaj wydałyśmy, to znaczy: ty wydałaś, majątek!
– Robię zakupy raz na kilka lat. Akurat teraz wypadło uzupełnianie garderoby.
– No, tak, nie możesz chodzić w tych samych ciuchach przez kolejnych dziesięć lat, tak jak chodziłaś przez dziesięć poprzednich. – Mama kiwa głową ze zrozumieniem, które brzmi jak wyrzut.
Uciekam wzrokiem, odchrząkuję i udaję, że się zamyślam. Marszczę brwi i coś niby sprawdzam na liście zakupów.
– A do pracy nic nowego nie potrzebujesz? – Przypomniała sobie.
– Do pracy są mi teraz potrzebne sportowe rzeczy. Takie jak te, które kupiłyśmy.
– Co się stało? Przeszliście na tryb zdalny?
Szukam odpowiedzi, uśmiecham się tajemniczo, bo nic nie przychodzi mi do głowy.
– Naprawdę? – Głos mamy zamienia się w konspiracyjny szept. – Odpowiedzieli?
Patrzę na nią nieprzytomnie.
– Strasznie długo to trwało… Ile to już? Pół roku?
– Aaa… Chodzi ci o ten konkurs na scenariusz?
– No! – Mama wpatruje się we mnie z napięciem.
– Coś ty… – W połowie zdania już żałuję, że nie podjęłam tropu. – Nie, nic nie wygrałam, ale mój pomysł spodobał się na tyle, że zaprosili mnie na rozmowy – dodaję.
– I co? I co?
– I zaproponowali mi robotę. Ale nie mogę o tym mówić, bo to super duper tajne i objęte tajemnicą służbową.
– Super duper co? Nieważne. – Macha ręką. – No, ale co… Co z tego będzie? Film? Serial?
– Będę prowadzić kilka projektów. Nie moich, innych autorów. Nazywa się to development scenariuszowy.
– Aha… – Mama odchyla się na fotelu, wzrok zaczepia o coś na horyzoncie i uśmiecha się do siebie.
Pewnie już wyobraża sobie, co opowie siostrom i koleżankom.
– Ale nie możesz nikomu o tym mówić. Bo stracę robotę. I mogą nawet ciągać mnie potem po sądach i żądać odszkodowania.
– No, dobrze, dobrze, nikomu nic nie powiem. – Obrusza się i poważnieje.
Będzie dokładnie na odwrót, wiem to doskonale. Z zachowaniem czegokolwiek w tajemnicy jest u mamy jak u każdego, kogo coś swędzi. No, nie da się nie podrapać.
– A co z Benton & Bowles? Jak pogodzisz dwie roboty? Przecież ledwo tam dajesz radę…
– Masz rację, nie dałabym rady. Złożyłam wypowiedzenie.
– Cooo? To z czego ty będziesz teraz żyć? I jeszcze te zakupy!
– Jak to: z czego? Z nowej pracy.
– A to nie hobby, tylko praca? Aż tak dobrze tam płacą?
– No, pewnie, przecież to międzynarodowa firma. – Czuję, że robi się niebezpiecznie i zaraz padnie pytanie o nazwę korporacji. – Lody? – Klaszczę w dłonie i zacieram je z przesadzonym zadowoleniem.
Mogłabym być aktorką. Całkiem niezłą. Sprzedałam mamie temat, który zajmie ją na dłuższy czas. Temat, o którym nie można mówić i którego szczegółów nie trzeba zdradzać, czyli wymyślać. A więc temat idealny!
– No, może jedną gałkę. – Mama uśmiecha się nieśmiało. – Bo trochę ostatnio przytyłam.
– Jedną? Ja zamawiam trzy!
– Zachowujesz się, jakby jutra miało nie być.
Udaję, że nie słyszę, i macham na kelnerkę.
Jestem w formie życia.
Mogę jechać bez przerwy przez cały kraj, z południa na północ, ze wschodu na zachód. Mogę biec przez kilka godzin po pagórkowatym terenie, bez zatrzymywania się. Mogę nie jeść, tylko uzupełniać płyny, przez cały dzień. Mogę od rana do wieczora siedzieć w piżamie przy komputerze i walić w klawiaturę. Jak teraz.
Wystarczą mi powietrze i woda.
Bo wiem, że mój czas się kończy?
A może zawsze tak było, może zawsze mogłam więcej, mocniej i szybciej, tylko mi się nie chciało, bo nie wiedziałam, że mój organizm ma termin przydatności i linia życia kiedyś się urwie?
A może próbuję jedynie zaprzeczyć temu, co powiedział lekarz? Zrobić z niego kłamcę? Odwołać jego diagnozę?
Przecież to jakaś farsa, jakiś koszmarny paradoks.
Jak mogę być terminalnie chora, jeśli nigdy nie byłam bardziej żywa niż teraz?
Nie oszukuj siebie, nie oszukuj siebie, słyszę gdzieś między jednym uchem a drugim. Nie, nie oszukuję siebie w temacie formy. Ta jest niezaprzeczalna.
Za to choroba nie jest wcale terminalna…
Teraz jest najlepszy moment, żeby wdrożyć leczenie. Póki organizm silny.
Ale co z tego, że silny, jeśli po operacji i po chemii będzie okaleczony? Trwale i nieodwracalnie.
Pamiętam przyjaciółkę, która się zdecydowała. Na operację i na chemię. Widziałam, jak cierpiała, jak z energetycznej i czerstwej dziewczyny przemieniała się w anorektyczny cień. Dwa lata dogorywania, ciągłych wizyt w szpitalu i spadania z bliskimi w dół. W przepaść.
Gdybym Elę dziś zapytała, czy drugi raz podjęłaby taką samą decyzję, pewnie odpowiedziałaby, że nie. Że wolałaby przeżyć choćby i pół roku w radości i sprawności, w pełni przytomnie, z rodziną. Cieszyć się wspólnym czasem. Zamiast umierać w mękach na oczach bezradnego męża i przerażonych dzieci.
Nie, nie pozwolę wyciąć sobie połowy jelita i założyć śmierdzącego worka na brzuchu. Na samą myśl robi mi się niedobrze. Nie chcę czuć wstrętu do samej siebie.
A potem wlewy, naświetlania, wymioty i omdlenia… Nigdy w życiu!
To nie dla mnie. Nie wytrzymam. Nie zrobię z siebie wiecznego pacjenta, niezdolnego do większego wysiłku i zależnego od innych. Innych, którzy zawsze zawodzą.
Jednego nauczyłam się przez lata samodzielnej walki o wszystko. Jak być silną. Jak zawsze dawać radę. Jak pomagać, gdy inni pomocy potrzebują. Jak nie być ciężarem dla nikogo. Innego życia nie znam. I nie chcę znać.
Zaciągnęłabym się dymem papierosa. Albo zioła. Raz, drugi, trzeci. Szkoda, że nie palę. Nie wiem, co zrobić z rozbieganymi palcami.
Że rezygnacją z leczenia odbieram sobie szansę na długie życie?
Nie. Długie życie nie jest gwarantowane. Ani dobre zdrowie.
Że rok to niby mało?
Nie. Rok to bardzo dużo. Rok zdrowia, rok siły, rok soczystego życia, pełnego przygód, na które wcześniej nie było czasu, ochoty albo odwagi.
Rok z mamą, żeby nasyciła się mną na wszystkie te lata, które jeszcze przed nią.
Rok spokoju, beztroskiej zabawy i miłości.
Niektórzy robią sobie gap year, gdy nie wiedzą, co dalej.
Ja decyduję się przerwać sekwencję dni podobnych do siebie, gdy wiem.
Bardzo dobrze wiem.
Chyba pierwszy raz w życiu naprawdę wiem, czego chcę.
– Ale ja nie mogę tak nagle wszystkiego rzucić i jechać! – Mama zapiera się stopami o podnóżek i wciska pośladki w fotel.
– A co masz do zrobienia? – nie daję za wygraną. – Ogarnęłyśmy wczoraj wszystko.
– Jak to co? Fryzjer, manicure, pedicure, weki zaprawić, doniczki z kwiatkami roznieść do sąsiadek…
– Jakie weki?
– Przecież coś musimy jeść!
– Tam, gdzie jedziemy, są bary, knajpy i tawerny.
– Wiesz, ile to kosztuje? No i trzeba zapasy spożywcze zrobić.
– Nie jedziemy w dzikie ostępy, na jakieś bezludzie. Owoce i picie kupimy na miejscu. Gotować też nie musimy.
– No, jeśli na to wszystko cię stać… – Mama naburmusza się zawsze, gdy ktoś przejmuje inicjatywę i dowodzenie.
– Ile potrzebujesz czasu, żeby zrobić się na bóstwo?
– Jakie bóstwo? Nie pokażę się przecież taka na plaży. – Rozkłada ręce i demonstruje dłonie, którym moim zdaniem niczego nie brakuje.
– Ile czasu?
– Fryzjera mam umówionego dopiero za miesiąc.
– Na pewno jakiś przyjmie cię już w tym tygodniu. Mało to fryzjerów w okolicy? Na twojej ulicy jest przynajmniej trzech. Albo na miejscu znajdziemy kogoś.
– Nie ma mowy! Ja tylko u mojego Michasia się obcinam. Ty wiesz, jaki to artysta? Znowu wygrał duży konkurs gdzieś w Europie. W Madrycie albo w Paryżu, nie pamiętam. Teraz jest na szkoleniu w Stanach i jak wróci, to mi powie, jak tam było. Zawsze mi wszystko dokładnie relacjonuje. Tak ciekawie opowiada! A za dwa miesiące leci…
– Mamusiu…
– No, dobrze. Może w dwa tygodnie uda się wszystko zrobić. To będzie jakieś wariactwo. Istne szaleństwo. – Patrzy na mnie z wyrzutem. – Matkę chcesz wykończyć.
Dwa tygodnie… Utknę tu na całe dwa tygodnie. W mieście, z którego dawno temu uciekłam.
Postindustrialne tereny straszą do dziś. Biedaszyby i wysypiska odpadów wprawdzie zarosły trawskiem, chaszczami i krzywymi drzewami, ale świadomość, po czym się łazi, nigdy nie pozwoliła mi oddychać tu pełną piersią.
I te budynki, okopcone i osmolone… Przez czerń, którą się oblekły, straciły trzeci wymiar. Bryły – tak jakby pozbawione głębi – zlewają się w jedną ciemną plamę. Czarną dziurę.
– Tylko nie marudź, że tu jest brzydko i nie ma co robić. – Mama chyba usłyszała moje myśli. – Przejdź się na rynek i zajrzyj w boczne uliczki. Zobacz, jak miasto się zmieniło i jakie teraz jest piękne!
Wzdycham i wychodzę z salonu do pokoju, który kiedyś był moim. Odpalam komputer. Duże lustro w przedpokoju pośredniczy w naszej rozmowie. Ja widzę mamę przy kuchence, mama widzi mnie przy biurku.
– Przecież musisz pracować! A tu masz lepsze warunki do pracy niż w jakimś domku nad morzem! – krzyczy z kuchni.
– Ja nic nie muszę – burczę do siebie pod nosem i zrezygnowana, wrzucam do wyszukiwarki nazwę mojego rodzinnego miasta.
– Slay! – krzyczy chłopak w kucyku, dziurawych spodniach i oversizowej bluzie.
Podbiega do lustra, pochyla się nad boomboxem, ścisza muzykę.
– Super było! Daliście radę! – Wraca do dziewczyny w pierwszym rzędzie, przybija piątkę, ona podaje dalej, do koleżanki tańczącej obok.
Skrzydła przezroczystych drzwi się rozwierają, tłum uśmiechniętych nastolatek i studentek wysypuje się z jasnej sali na ciemny korytarz. Usuwam się im z drogi, przeciskam się pod przeszkloną ścianę mniejszego pomieszczenia, w którym jeszcze trwają zajęcia, przyklejam czoło do szyby. Laski na wysokich obcasach, jedna za drugą, maszerują jak na wybiegu dla modelek, zatrzymują się, wypinają seksownie tyłki, opierają dłonie na kolanach, skręcają piersi do lustra i kończą falę zadziornym kiwnięciem głowy, jakby rzucały wyzwanie zwierciadłu, które ma potwierdzić ich urodę i seksapil. Prowadząca kończy filmowanie i obiecuje, że wrzuci zapis wideo na instastorki.
Rozkojarzona kakofonią dźwięków i kolorami tancerzy, odważnie zagarniających przestrzeń, potykam się na schodach o wypłowiałe sznurówki moich przybrudzonych tenisówek. High heels, hip-hop, dancehall, commercial, contempo, salsa cubana… Prowincjonalne miasto stało się stolicą tańca?
Sympatyczna blondynka w recepcji próbuje mi doradzić, co wybrać z szerokiej oferty szkoły, pokazuje filmiki na telefonie, żebym zrozumiała różnice między stylami. Przygląda się moim reakcjom, a potem zapisuje mnie na coś dziwnie brzmiącego, co ruszy o szesnastej w najbliższy piątek. Kiwam głową, że okej, chcę jak najszybciej wyjść na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza.
Świeże powietrze w centrum miasta? Dziesięć minut od mieszkania mamy, w którym – odkąd pamiętam – kurz trzeba było ścierać codziennie? A czasami nawet dwa razy dziennie? Jak to się stało? Tu nigdy nie było tak zielono i tak… pachnąco. Gdy zbliżam się do rynku, woń róż ustępuje cierpkiemu zapachowi egzotycznych roślin, które pną się po wolno stojących konstrukcjach. To pewnie jakieś nowoczesne wynalazki, mające zazielenić betonową pustynię. Konstelacje idą w pion, bo brakuje miejsca w poziomie.
Uspokaja mnie znajomy szum tramwaju, sunącego po szynach. Ale zaraz potem elektryzują kolorowe światła, wybuchające pod stopami. Bielą, zielenią i czerwienią informują o wagonach – nadjeżdżających lub oczekujących. Mocno kontrastują z wieczorną czernią kostki brukowej.
Oswajam się z tramwajowym kodem kolorystycznym, po chwili zaskakuje mnie park młodych brzóz, z gęstą trawą i z podświetlonymi koronami drzewek. Dalej wodne kaskady i fontanny, skrzące się na żółto i na niebiesko, drewniane siedziska i leżanki, tworzące przytulne zaułki. Ludzie siedzą, spacerują, śmieją się, kilka osób tańczy wokół głośnika, wystającego z czyjejś torby.
Z każdą chwilą coraz bardziej puchnie we mnie dysonans poznawczy. A raczej poznawczo-emocjonalny, bo przechodzą mnie dreszcze. Zaskoczenie zamienia się w coś dziwnego, jakby zachwyt, a nawet dumę. Nie wierzę, po prostu nie wierzę. Uzdrowisko zrobili z naszego centrum, z tego ciemnego, zawsze brudnego i śmierdzącego placu, na którym strach było wysiąść nocą i czekać na przesiadkę, w drodze z jednego końca miasta na drugi.
Co tam majaczy w oddali? Za mostem nad ściekiem, od którego nazwę wziął najsłynniejszy festiwal bluesowy w kraju? Podchodzę bliżej. Pomarańczowoczerwone i różowofioletowe litery układają się w napis CHÓD SŁOŃCA, zamknięty w kolistej tarczy.
Pierwsze dwie litery się wypaliły, albo ktoś sprytnie zaprojektował neon i pozostawił oglądającym interpretację, czy chodzi o wschód, czy raczej o zachód. Zawieszony tuż nad wodą, barwi wąską strugę rzeki, płynącej między dwoma rzędami ciemnych budynków. Tafla kanału żarzy się na całej długości, od mostu, na którym stoję, aż po chodzące słońce. Mury pachną zmurszałym falochronem i wilgotnym lochem. Wenecja, normalnie. Wenecja, panie!
Ktoś zagaduje mnie po angielsku i wyciąga telefon, żebym zrobiła zdjęcie jemu i jego dziewczynie. Na tle neonowego wschodu lub zachodu i cuchnącego kiedyś cieku. Oddaję aparat Japończykowi i wracam na rynek, bo chcę zanurkować w rozświetlone boczne uliczki, z których wylewają się strumienie rozgadanych ludzi.
Ludzi, których dawniej tu nie było.
– Tyle razy przyjeżdżałaś do mamy i nigdy wcześniej nie udało się spotkać… – Wiedziałam, że Daria zacznie od pretensji. – Ile to już lat?
– Od matury? Równo dwadzieścia trzy – odpowiadam.
Daria wytrzeszcza oczy, które już wcześniej powiększone przez grube szkła, rosną teraz do monstrualnych rozmiarów. Źrenice zlewają się z tęczówkami w kolorze kawy bez mleka i prawie wychodzą poza ramki okularów.
– No, tak, ostatni raz widziałyśmy się też w maju, zaraz po maturze. To znaczy, że… – klaszcze dłońmi w potężne uda – za dwa lata będzie okrągła rocznica! Tego ci nie odpuszczę! Zrobimy imprezę dla wszystkich klas z naszego rocznika! – wydziera się na całą knajpę.
Ludzie z sąsiednich stolików zerkają na nas, po chwili wracają do swoich talerzy i rozmów.
– Ale czad! Słuchaj, wynajmiemy jakiś duży lokal na wszystkie cztery klasy. Zaprosimy wychowawców i niektóre nauczycielki, ale tylko te, które lubiliśmy. Na Bulwinę się nie zgodzę – strzela sylabami coraz szybciej.
Za chwilę dostanie zadyszki.
Sięgam po kartę menu, żeby schłodzić jej zapał. Nie pamiętam, za co tak bardzo nie lubiła polonistki.
– Ej, no! Nie podoba ci się mój pomysł?
– Głodna jestem.
– Knajpę dobrą wybrałam? Twoja mama mówiła, że lubisz meksykańską kuchnię i że podobno u nas nie ma takiej prawdziwej. Wiesz, zawsze mi opowiadała o twoich podróżach służbowych. Strasznie ci zazdrościłam. No i pomyślałam, że skoro u nas wreszcie otwarli przyzwoite Tex-Mex, to się ucieszysz…
– To musiało być jakieś piętnaście lat temu! – nie kryję zdziwienia. – I ty to wszystko pamiętasz? Rzeczywiście, uwiodło mnie teksańskie żarcie, ale zdążyłam już dawno o tym zapomnieć.
– To już nie lubisz? – zmartwiła się.
Właśnie dlatego unikałam kontaktu z Darią. Zawsze było jej za dużo. Męczyła mnie i wpędzała w poczucie winy nadmiarowym zaangażowaniem we wszystko, co robiła. Ja nie pamiętam nawet, w kim się kochała w liceum, z kim siedziała w ławce, na jakie studia poszła i czy w ogóle się na nie dostała, a ona wie o mnie więcej niż ja sama.
– Co zamawiamy? Nie za bardzo kojarzę te nazwy. Myślałam, że ty za nas zdecydujesz. – Patrzy na mnie i czeka, a ja nie mam pojęcia, co zrobić, żeby uratować to spotkanie.
– Połowę z tych nazw widzę pierwszy raz w życiu, drugiej połowy dań nigdy nie jadłam – przyznaję.
– A ja myślałam, że ty taka światowa jesteś…
– Muszę cię rozczarować. Jestem bardzo zwyczajna.
– Ale twoja mama…
– Moja mama ma bujną wyobraźnię.
– To nie wiem… Może poprosimy, żeby pani nam coś doradziła? – Daria wygląda jak zbity psiak, wzrokiem szuka kelnerki, a ja czuję, że zaraz dostanę głupawki.
– Zamówmy to, czego albo nie umiemy wymówić, albo czego nigdy nie jadłyśmy, okej? Biorę zupę z białej fasoli i to coś z kutasa, tfu, z kaktusa. – Pokazuję palcem na karcie i duszę się ze śmiechu.
– Dobra, to ja to samo. – Uśmiecha się z ulgą.
Czuję się jak pusta i bezwartościowa skorupa, w której ktoś widzi drogocenną filiżankę, wypełnioną kawą Kopi Luwak. Na szczęście doszłam do miejsca, w którym wszystkie skorupy, drogie czy nie, kończą tak samo.
Odprowadzam Darię na przystanek. Chociaż tak chcę się odwdzięczyć za tę niezasłużoną przyjaźń, którą okazuje mi od lat. Mieszka pod lasem, w sypialnianej części miasta. Opiekuje się chorą mamą, która rzadko wstaje z łóżka. Pracę ma nieciekawą, szefa upierdliwego i zespół, który zrzuca na nią wszystko to, czym nie chce się zajmować. O urlop prosi w najmniej atrakcyjnych terminach, których nikt nie bierze. Prawie nie wyjeżdża z miasta. Pewnie w nim umrze.
Naprawdę nie wiem, skąd czerpie entuzjazm.
Tego, co widzi i co zawsze widziała we mnie, też nie rozumiem.
– Tak się cieszę, że znalazłaś czas! Musimy to powtórzyć! – krzyczy do mnie ze schodka autobusu. – Pamiętaj o dwudziestopięcioleciu! Ogarnę wszystko, założę grupę na fejsbuku! Już się nie mogę doczekać! Dwa lata miną…
Ostatnich słów nie słyszę. Giną w huku zatrzaskiwanych drzwi.
Czy odezwałabym się do Darii i zaproponowałabym jej spotkanie, gdyby nie była jedyną osobą z liceum, która została w naszym mieście? Gdyby nadal mieszkał tu ktokolwiek, z kim łaziłam na koncerty, paliłam w krzakach i urywałam się z lekcji przed klasówkami?
Gdzie ich wszystkich wywiało? Według Darii połowa siedzi za granicą, resztę rozsiało po kraju, tylko Romek trafił do stolicy, jak ja, ale nigdy na siebie nie wpadliśmy.
Daria wie wszystko o wszystkich, ale nikt z nas nie wie nic o niej.
Autobus odjeżdża. Stoję na przystanku z uniesioną dłonią. Macham do Darii, której nie widzę. Bo wiem, że ona widzi mnie.
Jest jeden powód, dla którego przestałam zaglądać do centrum miasta, gdy odwiedzałam mamę.
Jak tylko wyprowadziłam się do stolicy, rodzinna miejscowość stała się dla mnie jedynie punktem przerzutowym w góry. Dzięki temu mogłam w weekend zrobić szybką górską pętlę i zdążyć wrócić do roboty w poniedziałek rano.
Jest też powód drugi, ważniejszy.
Luka.
Żył i pracował w centrum. Dlatego centrum należało omijać.
Co z Luki zapamiętałam najlepiej? Zapach.
Podobno węch, emocje i pamięć mieszkają blisko siebie. To dlatego tak dobrze pamiętamy zapachy z dzieciństwa. Te, z którymi wiążą się silne uczucia.
Igliwie świątecznej choinki u dziadków. Waniliowy puder karnawałowych faworków. Zawilgocona dykta, z której kiedyś stawiano domki letniskowe. Cierpki podbiał, rosnący wzdłuż górskich strumyków. Skwierczący tłuszcz, wytapiany z kiełbas, pieczonych na ogniu. Mdła słodycz zupy mlecznej i kwas pulpy szpinakowej. Każda z tych rzeczy ma wyryte w mózgu dwa ślady. Emocjonalny i zapachowy.
Tak samo jest z Luką. Po nim też pozostał zapach. Jeden.
Jeden zapach i wiele emocji.
Lukę poznałam sześć lat temu na narciarskim obozie treningowym. W listopadowy długi weekend jednym autokarem jechały na lodowiec dwie grupy. Amatorzy – na przedsezonowe rozjeżdżenie, a paraolimpijczycy – na klubowy trening przed serią zawodów. Ja w grupie amatorów, on w grupie zawodowców, wyhaczyliśmy się już na pierwszym postoju.
Najpierw zauważyłam śmiejące się piwne ogniki w czarnej oprawie rzęs i brwi. Potem zmysłowe, mięsiste usta, którymi coś mówił, ale ja nie za bardzo rozumiałam słowa, bo niska barwa jego głosu zamgliła mi mózg.
Biało-czerwony dres leżał na nim lepiej niż na pozostałych zawodnikach. Oddawał kształt męskiego wysportowanego ciała. Nie wiedziałam, czy brak nogi nie robi na mnie wrażenia, czy wręcz przeciwnie, robi ogromne i dodaje Luce seksapilu. Trzaskać czas na jednej nodze, na stromym oblodzonym zboczu, pomiędzy tyczkami, gdy ja nie zawsze czułam się pewnie na dwóch…
Kręcą mnie faceci, którzy są w czymś lepsi ode mnie. Nic na to nie poradzę.
Do dziś serce mi przyśpiesza, gdy poczuję mocny korzenny zapach. Drzewo sandałowe, drzewo cedrowe, wanilię, głóg… Kiedyś próbowałam ustalić, która z nut perfum Luki działa na mnie najsilniej. Im bardziej zanurzałam się w analizę tej mieszanki, tym szybciej Luka wyłączał mój mózg. Umysł, zazwyczaj ostry jak brzytwa, rozmiękał pod jego ciepłymi dłońmi.
Na przedsezonowym wyjeździe w Dolomity Luka zapomniał mi powiedzieć, że ma dziewczynę. Może dlatego zapomniał, bo uznał, że już nie ma. Jego dziewczyna miała jednak inne zdanie na ten temat. Po powrocie nie zdążył jej oznajmić, że ich związek się wypalił, a ich drogi rozeszły. Pokazała mu zdjęcie. Niewyraźne, czarno-białe USG. A na nim małego Lukę.
Ale ja dowiedziałam się dużo później. I wtedy zaczęłam omijać centrum. Nie chciałam spotkać ani jego, ani jej, ani ich razem, z wózkiem. Nie współczułam mu, gdy biadolił, że spartolił sobie życie. Że nie tak miało być. Że już dawno chciał się urwać z tej relacji bez przyszłości, ale nie umiał odejść.
Widocznie miał zostać. Mały Luka wybrał sobie jego na tatę i ją na mamę. Pewnie w tym duecie mają to, czego dzieciak potrzebuje.
Wierzę, że dzieci wybierają rodziców.
Ja nikomu nie przypasowałam na matkę.
Za to bardzo mądrze wybrałam swoją.
– Uważaj! – Męski głos spina mnie, potykam się o kamień i prawie pikuję głową w dół na stromym zbiegu.
Z trudem łapię równowagę, odwracam się ze złością, gotowa, żeby słownie przyszarżować, gdy wpada na mnie dziewczynka. Łapię ją dłońmi, a ona śmieje się i trzęsie blond kucykami.
– Przepraszam bardzo. – Niski i miękki głos brzmi znajomo, ale to jakieś złudzenie, pewnie pamiętam podobne męskie basy z filmów. – Zosiu, gdyby nie pani, tobyś rozkwasiła sobie nos – zwraca się do blondyneczki. – Chodź do taty, nie będę cię gonił. – Wyciąga rękę i nadal stoi wysoko, na skarpie, a my, z Zosią, zsuwamy się po żwirowej stromej ścieżce.
– Idziemy? – Łapię dłoń dziewczynki i razem wdrapujemy się na szczyt urwiska.
Muszę sprawdzić, z jakiego gardła wydobywa się ten głos.
– Przepraszam, chyba panią wystraszyliśmy. – Mężczyzna śmieje się i przygarnia córkę do siebie. – Nie nadążam za nią – wzdycha i przytula blond główkę do swojego uda.
– Bez protezy jesteś szybszy – piszczy dziewczynka i odbiega na szeroką polanę, z której roztacza się widok na dymiące kominy elektrociepłowni i bloki osiedli z wielkiej płyty.
Mężczyzna patrzy na mnie zakłopotany. Serce łomocze mi coraz szybciej. Łapczywie wciągam powietrze nosem, ale nic nie czuję. Nic poza zapachem mojego dezodorantu.
Nie postarzał się. Zmężniał. Mocniej zarysowała mu się szczęka. Twarz nabrała ostrości, a oczy przenikliwości. Już nie śmieją się tak łobuzersko.
Ściągam okulary przeciwsłoneczne i bandanę. I patrzę.
Zakłopotanie zamienia się w zdziwienie, szok prawie, a potem znajomy uśmiech, który rozpina dwie zmysłowe wargi.
Jeśli gdzieś zaraz nie siądę, to zemdleję.
– Olga! Co za spotkanie! – Wyciąga do mnie ramiona, w pierwszym odruchu chcę się w nich schować, ale po chwili tężeję.
Chyba nawet robię krok w tył. Zapominam, że za mną są urwisko i przepaść.
Luka spuszcza ręce, zakłopotanie wraca na jego twarz.
– Co tu robisz? – odzyskuję głos.
– Przeprowadziliśmy się do tych szeregowców za parkiem. – Wskazuje dłonią na brzozowy las, który dzieli nas od osiedli domków jednorodzinnych.
– Tych na szczycie Alp? – udaję obojętność.
– Zawsze mnie bawiła ta nazwa. Ale rzeczywiście, to najwyższy punkt miasta, przynajmniej w tej jego części. – Zerka na mnie, jakby próbował zdiagnozować, na ile może sobie pozwolić.
To nie on zniknął, gdy dowiedziałam się o ciąży jego wieloletniej partnerki. To ja zerwałam kontakt.
– Myślałam, że spodziewacie się chłopca.
– Lekarz się pomylił. Całe szczęście. Ta mała wszystko zmieniła. – Oczy Luki znów promienieją.
Coś mnie ukłuło. Niby wiedziałam, że on i ja nigdy nie będziemy razem, ale nagłego odruchu zazdrości nie umiem powstrzymać.
– Naprawiła waszą relację? – pytam z nadzieją, że zaprzeczy.
– Z jej matką?
Kiwnęłam głową.
– Nie, to już niemożliwe. Nigdy nie było.
– Ale przenieśliście się tu, w całkiem przyjemne miejsce. Zosia wygląda na szczęśliwą. Taką, która ma szczęśliwy dom.
– Przenieśliśmy się tu, do dwupoziomowego mieszkania, żeby móc sobie schodzić z drogi.
Ruszamy przed siebie, wolnym krokiem. Zosia biega wokół nas i coś szczebiocze do motyla, którego próbuje złapać.
– No, tak… Lubisz przestrzeń. I wolność.
– Tak, wolność od gderania i przestrzeń na własne pasje.
Nie wiem, co odpowiedzieć, jak skomentować. Chciałabym uciec z tej hałdy i jednocześnie chciałabym zostać na niej do końca życia.
– Skończmy ze smutnymi tematami. Co u ciebie? Ty to pewnie prowadzisz ciekawe życie. Zawsze byłaś ambitna. Pełna życia i pomysłów.
– Umieram.
Staje. Patrzy na mnie. Próbuję wytrzymać jego wzrok i się nie rozpłakać.
– Co się dzieje? Wiem, że nie mam prawa wypytywać o szczegóły, że zawaliłem wszystko – wyrzuca z siebie słowa, a jego twarz krzywi się tak, jakby i on miał się rozpłakać.
– Nie chcę o tym mówić. – Robię krok w stronę brzozowego lasu poniżej skarpy.
Za tym lasem Marta, żona Luki, pewnie pięknie i przytulnie urządziła ich wspólne gniazdko. Wieczorem ona gotuje coś w kuchni, on czyta w fotelu, a mała biega między nimi. Wszyscy się śmieją i czekają na wieczorną bajkę i wspólną kolację przy stole.
– Muszę wracać! – rzucam przez ramię i zostawiam Lukę.
Nie odwracam się. Biegnę, ile sił w nogach. Nie wiem, czy dlatego, żeby zrobić na nim wrażenie silnej i sprawnej, czy dlatego, żeby jak najszybciej schować się w drzewach.
Po co ściągałam okulary i buffa?
Musiałam. Musiałam sprawdzić, czy jeszcze go ruszam.
Zamiast tego dowiedziałam się, że nigdy mi nie przeszło.
Wbiegam na klatkę schodową. Otwieram drzwi mieszkania. Zrzucam buty.
– Jak ci się biegało? – krzyczy do mnie mama z kuchni.
Zapach sosu pomidorowego drażni moje nozdrza.
– Zgadnij, co będzie na obiad!
– Pory w cieście? – udaję radość.
To przecież moje ulubione danie, jak mogłabym się nie cieszyć, oskarżam się w myślach. Mama zawsze robi je specjalnie dla mnie, sama nie jest entuzjastką tej czasochłonnej potrawy. Mnie za to zawsze jest jej za mało.
Zawsze, ale nie dziś.
– Coś taka markotna? – zagaduje mnie, gdy nożem delikatnie rozdzielam włókna pora i zastanawiam się, ile jeszcze razy dane mi będzie zaciągać się wonią sosu pomidorowego.
Chcę dobrze zapamiętać ten słono-kwaśny smak. Chcę, żeby na zawsze pozostał na moim języku.
– Smakuje ci? Bo nic nie mówisz.
– Jak może mi nie smakować? Nie znam niczego lepszego od porów w cieście.
Czuję, że do oczu napływają mi łzy. Odkładam sztućce, wychodzę do łazienki.
Mama czujnie mnie obserwuje, gdy wracam i siadam do stołu.
– Opiłam się po powrocie z hałd i teraz ciągle chce mi się siku – tłumaczę.
– Jak tam było? Ładnie?
– Super! To idealne tereny do biegania!
– A jak ci mówiłam, to nie wierzyłaś. Możesz tam codziennie biegać, aż do naszego wyjazdu nad morze.
Nie odpowiadam.
– Byli tam jacyś ludzie?
– A jakie to ma znaczenie? – Słyszę w swoim głosie agresję i karcę się w myślach.
– No, czy bezpiecznie tam jest o tej porze? – dopytuje mama łagodniej, a ja wolałabym, żeby nakrzyczała na mnie.
– A jak ma być? Przecież to cywilizowany kraj.
Mama patrzy na mnie i nie wie, co powiedzieć. Ja też nie wiem, więc wstaję od stołu.
– Pozmywam – mruczę pod nosem, biorę swój talerz i nie czekam, aż ona skończy jeść.
Stoję w kuchni nad zlewem i trę szczotką naczynie, które wystarczyło spłukać strumieniem ciepłej wody.
Talerz i szczotka rozmywają mi się przed oczami. Już prawie ich nie widzę.
Słyszę kroki mamy, grzbietem dłoni wycieram mokre policzki.
– Jutro ja gotuję. – Uśmiecham się i odbieram od niej brudne sztućce.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam nad naszym morzem. Ciągle tylko góry i góry. Góry latem, góry zimą. Morze od zawsze wydawało mi się nudne. Zbyt płaskie. I do tego zimne.
Ale te cieplejsze wcale nie są lepsze. Zasolone tak, że głowy zanurzyć nie można, bo od razu oczy robią się po króliczemu czerwone i pieką niemiłosiernie. Schłodzić organizmu też nie ma jak przy upałach dochodzących do czterdziestu stopni.
A na samą myśl, ile mama chciałaby zabrać ze sobą bagażu do samolotu, robi mi się słabo.
Dlatego na ostatnie wakacje, mamy i moje, wybrałam nasze morze. Blisko, wygodny dojazd autostradą, do samochodu można wrzucić wszystko, czego dusza zapragnie. A dusza mamy pragnie dużo. I też dawno nie była nad morzem. Razem, we dwie, spacerowałyśmy po plaży jakieś… Lat temu dwadzieścia, albo i więcej.
Podróż sentymentalna nas czeka.
Rozglądam się po spopielonym płaskowyżu. Dziś przybiegłam na hałdy wieczorem, żeby nie spotkać Luki z córką.
Staję w rozkroku, czuję ziemię pod stopami i wypełniam płuca suchym powietrzem, tak różnym od morskiego. Dawno tu nie padało.
Usypiskowy step góruje nad miastem. Zachodzące słońce barwi horyzont na brudny pomarańcz. Ze zdziwieniem zauważam, jak tu romantycznie. Wsłuchuję się w ciszę, wolną od jazgotu tramwajów, karetek, wozów policyjnych i dzwonów kościelnych. Nie słychać nawet ptaków z brzozowego lasu poniżej, którym obrosły mniejsze hałdy.
Zrywa się wiatr.
Zamykam oczy, rozpościeram ramiona. Duje jak w sztormowy dzień nad morzem albo podczas halnego na górskiej grani. Powietrze napiera na moją twarz, otwarte dłonie i tułów.
Mogę rozluźnić ciało i oprzeć się o ścianę wichru. Trwam w harmonii z przestrzenią, gdy nagle dociera do mnie ryk z tyłu.
Tracę równowagę i odwracam się, poirytowana. Pędzi na mnie endurowiec, a za nim ciągną się tumany kurzu. Zamieram z wściekłości i w duszy strasznie mu złorzeczę. Jak każdemu zmotoryzowanemu, który rozjeżdża szlaki. Ale tym razem nie staję mu na drodze, jak to mam w zwyczaju, i nie wykrzykuję, co o nim myślę. Zamiast tego wysuwam pionowo dłonie przed siebie i proszę nimi, żeby zwolnił. On zwalnia. Lewą ręką pokazuję, że może mnie po łuku ominąć. On omija. Dziękuję mu dłońmi złożonymi w geście namaste i skłaniam głowę. On turla się wolniutko pięć metrów ode mnie i pochyla kask w moją stronę. Uśmiecham się do niego z wdzięcznością.
Kurz opada.
Słońce zachodzi, a ja znowu wieszam się na wietrze.
Nie wiem, co zrobić z telefonem. Głupio ignorować połączenia przychodzące. Jeszcze bardziej głupio zrzucać dzwoniących, gdy irytujący dźwięk nagle zaskakuje i przeszkadza.
Chcę aparatem rejestrować wszystkie ważne chwile, piękne widoki, wzruszające detale, obok których kiedyś przechodziłam obojętnie. Więc telefon mam zawsze przy sobie.
Nie zawsze pamiętam, żeby włączyć tryb samolotowy.
Musiałam ściągnąć myślami Damiana. A raczej moje poczucie winy go ściągnęło.
– Cześć. – Staram się ukryć zdenerwowanie.
– No, wreszcie odebrała!
– Zajęta byłam.
– Słuchaj, nie wiem, o co chodzi, ale ja twojego wypowiedzenia nie przyjmuję.
– To już twój wybór.
– Tak, wiem, formalnie okres wypowiedzenia ci leci, ale nie muszę się zgadzać na zwalnianie ciebie z obowiązku świadczenia pracy.
– Nie musisz.
– Mogę sobie nagwizdać, tak?
– Tak.
– Olga, co się, do cholery, dzieje?!
– Nic się nie dzieje. Wszystko się skończyło.
– Masz depresję, potrzebujesz dłuższego urlopu? A może idź do psychiatry po leki i zwolnienie?
– Nie wkurwiaj mnie.
Po drugiej stronie zapada cisza.
– Powinienem się rozłączyć. I uprzedzę twoją odpowiedź: „To się rozłącz”. Więc daruj sobie, nie musisz już być niegrzeczna.
– Nie jestem niegrzeczną dziewczynką. Jestem kurewsko chamską pracownicą w okresie wypowiedzenia.
– Olga… Proszę…
– Damian, uwierz mi, nie chcesz mieć ze mną do czynienia.
Naciskam ikonę z czerwoną słuchawką.
Wyrzuty sumienia zagłuszam głośną muzyką rockową, którą szybko znajduję w aplikacji spotifaja. I szykuję ciuchy na pierwsze zajęcia kejpopu, czy jakoś tak.
Zawsze mi się wydawało, że mam dryg do tańca. I że nie zrobiłam kariery tancerki tylko dlatego, że nikt nie dał mi szansy. Rodzice nie zawozili mnie na zajęcia do sąsiedniego miasta, w mojej mieścinie nie było żadnego klubu tanecznego, nikt nie zachęcił do wysiłku i nie dostrzegł mojego talentu. Poza paniami w przedszkolu, które nagradzały za oberki z Maciusiem czy innym Zenusiem.
Nareszcie nadszedł mój czas. Na scenę. Niezbyt równą, parkiet krzywi się tu i tam. Ale lustra są i ciągną się od lewej do prawej, od podłogi do sufitu. I te lustra bezlitośnie obnażają moje rozpaczliwe próby dogonienia młodości.
Młodości, która żwawo biega w przód i w tył, w lewo i w prawo, po skosie i prosto. Do rytmu, którego tempo wydaje mi się ponaddźwiękowe. Mimo że z dźwiękiem idealnie zsynchronizowane.
Staram się nie przeszkadzać innym tańczącym. Nie wiem, gdzie patrzeć i na czym się skupiać. Czy na plecach i pośladkach prowadzącego, czy na odbiciu jego piersi i brzucha w lustrze, czy na odbiciu moich niezdarnych ruchów, czy na ruchach dziewczyny obok, która świetnie sobie radzi, jakby urodziła się ze znajomością tej konkretnej choreografii, której ja kompletnie nie rozumiem i nie mam pojęcia, co ma oddać. Jaki nastrój? Jaką myśl? Jaką ideę?
Za dużo myślę, wiem. Ścieram pot z czoła, siorbię wodę z butelki, przez chwilę czuję się normalnie, jak ktoś, kto pasuje. Inne dziewczyny robią to samo. Uśmiecham się do nich, a w myślach przepraszam, że jestem taką zawalidrogą na parkiecie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki