Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o trudnej drodze do bliskości.
Mateusz, dyrektor handlowy międzynarodowej korporacji, wiedzie w Warszawie hulaszcze życie niemłodego już singla i unika bliskich relacji.
Tymek, osierocony chłopiec z górskiej wioski, marzy o starcie w lokalnym półmaratonie, ale organizatorzy się nie zgadzają, bo ma tylko dziesięć lat i brakuje mu opiekuna.
Kinga, biegaczka amatorka, do tej pory sprawna i silna – teraz jednak przerażona zbliżającą się menopauzą – ucieka z miasta, by w beskidzkiej ciszy odzyskać spokój.
Czy przypadkowe spotkanie z dala od miejskiego zgiełku i pośpiechu odmieni życie tej trójki?
Osobni wzruszają i dowodzą, że czasami warto się zatrzymać, żeby sprawdzić, czy po drugiej stronie lęku czeka szczęście.
"Obserwował ją z ukosa, gdy maszerowała, zatopiona w swoich myślach. Wolał się nie odzywać, bo cokolwiek by powiedział – ona zawsze inteligentnie zakpi, a on poczuje się jak idiota.
Zerknęła na niego ukradkiem. Ostry, klasyczny profil nie przestawał jej zachwycać. Silne ręce, spalone słońcem, ginęły w kieszeniach bluzy. Kiedy wreszcie złapie ja za dłoń i już nie puści?"
(fragment powieści)
Katarzyna Franus – psycholożka, anglistka, konsultantka scenariuszowa, redaktorka literacka, pasjonatka biegania po górskich graniach i piaszczystych plażach. Żyje w nieustannej podróży pomiędzy górami, morzem a stolicą. W beskidzkiej wiosce, która jest miejscem akcji powieści Osobni, kupiła ziemię i zamierza postawić na niej drewniany dom. Wierzy w życiopisanie – znalazła zaciszny przysiółek w dzikiej części Beskidu Żywieckiego, gdy szukała idealnej scenerii dla spotkania trójki bohaterów swojej debiutanckiej książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 505
Redakcja: Tomasz Karpowicz Korekta: Maciej Korbasiński Projekt okładki: Natalia Twardy Redaktor prowadzący: Katarzyna Monika Słupska
Copyright © by Katarzyna Franus, 2022 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe. Imiona, nazwiska i nazwy są fikcyjne. Wszelka zbieżność jest przypadkowa. Wszelkie przedstawione zdarzenia i osoby są fikcyjne.
Wydanie I
ISBN: 978-83-8252-349-2
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Rodzicom
Miłość jest sposobem na przekroczenie poczucia odrębnego ja; wzięliśmy się za ręce, zamknęliśmy oczy i rzuciliśmy się w otchłań.Ken Wilber
Nachylenie było dokładnie takie, jak trzeba – nie za strome, nie za płaskie. Mógł wczepić się w pochyłość i bez uślizgu majestatycznie kroczyć w górę. Szybko zdobywać wysokość i coraz szerszy widok. A na szczycie, jak król, rozejrzeć się z dumą po niżej położonych włościach. I poczuć się panem przestworzy.
Słońce podnosiło się znad horyzontu. Przestrzeń kusiła, żeby się w nią wzbić i dać się jej ponieść. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze chwila. Poranne światło przyjemnie rozgrzewało podłoże i ciało. Wystarczyło zatrzymać się i zamknąć oczy, aby każdą komórką chłonąć błogość.
Czarny kocur tylko czekał, aż gołąb straci czujność. Przyczajony po przeciwnej stronie dwuspadowego dachu, czatował na wspinającego się ptaka, a dla niego pozostawał niewidocznym. Rzucił się na szarego kapucyna, gdy ten wyłonił się zza załomu dachu i z gracją zmierzał ku szczytowi kalenicy. W kotłowaninie zawirowały pióra, lecz żaden dźwięk nie naruszył spokoju wstającego dnia.
Promienie wschodzącego słońca nadal ocieplały spadziste dachy kamienic, skrzyły się na okiennych szybach i ślizgały po metalowych balustradach balkonów. Z jednokierunkowych ulic Starego Mokotowa dobiegały odgłosy budzącego się miasta.
Białe pióro, wyrwane z podbrzusza gołębia, przykleiło się do okna apartamentu Mateusza Nowickiego. Trwale przywarło naelektryzowanym puchem do szyby, jak mandat włożony za wycieraczkę źle zaparkowanego samochodu.
Zbyt małe, żeby rzucić cień na śpiących, odleciało w kierunku sąsiedniego bloku, porwane podmuchem wiatru. Ostre światło bezlitośnie wydobywało z wnętrza sypialni ślady wczorajszej balangi: rozdarte pudełka po pizzy, zatłuszczone papierowe talerzyki, kieliszki z resztkami czerwonego wina, walające się na parkiecie butelki, zmięte serwetki, koronkowe stringi, męskie pogniecione dżinsy, jeden mokasyn i dwie szpilki.
Skoczny dźwięk wyrwał Mateusza ze snu. Mężczyzna zmrużył oczy pod naporem rażących promieni i po omacku próbował wyłączyć budzik w telefonie.
– Mateusz, do cholery, czemu się nie odzywasz? – Zaskoczył go piskliwy kobiecy głos.
Musiał pomylić sygnał połączenia przychodzącego z dźwiękiem budzika i uruchomić tryb głośnomówiący. No tak, jakim cudem dałby radę nastawić budzenie po nocnym pijaństwie z… Właśnie, z kim? Podparł się i spojrzał na górę skołtunionej pościeli, zza której spływały długie brązowe włosy.
– Co z tobą? Wiesz, która godzina?
– Poranna? – zachrypiał.
– Ja cię kiedyś zabiję. Obiecuję!
– Kotku, nie drzyj mordki. Spójrz w lustro. Musisz teraz brzydko wyglądać. – Skierował twarz w stronę telefonu.
– Za godzinę masz spotkanie z prezesem w konferencyjnej. Miało się właśnie zacząć, ale usprawiedliwiłam cię opieką nad chorą mamą.
– Przecież moja mama nie żyje od piętnastu lat…
Kobieta się rozłączyła. Mateusz opadł na poduszkę i przymknął oczy.
– Co to mi się właśnie śniło? Gdzie to ja miałem polecieć? – wymamrotał sennie do siebie.
Poczuł bolesne ukłucie w tyle czaszki. Agresywny dźwięk telefonu znowu wwiercał mu się w świadomość. Otworzył oczy. Sięgnął w kierunku szafki i odebrał połączenie.
– Zostało ci już tylko pięćdziesiąt pięć minut. – Stanowczo wypowiadane sylaby rytmicznie uderzały w błony bębenkowe mężczyzny.
– Przygotujesz mi drinka, słonko? – wydukał cierpiętniczo.
Osobista sekretarka Mateusza zakończyła połączenie. Westchnął.
Podniósł się i rozejrzał po wnętrzu sypialni. Zerwał kołdrę z brązowowłosej dziewczyny, leżącej obok. Nagie wypięte krągłości kusiły, aby po nie sięgnąć. Na chwilę zagłuszyć łomot, dudniący w skroniach. Odsunąć wizję grymasu na twarzy prezesa i konieczność tłumaczenia się z ostatnich wydatków. Nachylił się nad kobietą. Miał ochotę wtopić się w młodość jej ciała, poczuć gładkość jej skóry na swojej i zasłonić się przed dziennym światłem puklami jej kasztanowych włosów.
Dziewczyna bezwiednie przeciągnęła się jak kocica i odwróciła do Mateusza. Obfite piersi miarowo podnosiły się i opadały. Jej snu najwyraźniej nie nawiedzili ani zgryźliwi prezesi, ani bezwzględne sekretarki. Uśmiechała się.
Nagle przypomniał sobie, że to dziś mieli mieć desant w biurze. Spotkanie z nowym prezesem z centrali. Czyli nie z marudnym Romanem, tylko z prezesem prezesów. Jak mu było? Nie pamiętał. Na zdjęciach i filmach z korpoeventów wyglądał groźnie. Na takiego, co to w tańcu się nie pierdoli.
Mateusz skoczył na równe nogi. Potknął się o własne dżinsy i prawie wyrżnął jak długi. W popłochu kompletował ubiór. W przepastnej bieliźniarce nie mógł dobrać skarpetek do pary, więc zdecydował się na dwie różne, niezbyt ze sobą kontrastujące. Trzaski zamykanych szuflad i odsuwanych drzwi garderoby obudziły dziewczynę.
– Dzień dobry, misiu. Wcześnie dziś zaczynasz. – Wypięła pupę uwodzicielsko.
– To nie ja. To świat. Ja go tylko gonię. – Musnął ją ustami w odkryte ramię.
Brązowowłosa zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie. Poczuł jej miękkie napierające ciepło i swoją gotowość. Spojrzał na telefon, który nadal leżał na nocnej szafce. Westchnął i odepchnął dziewczynę.
– Chętnie zostałbym z tobą, ale…
– Ale?
– Właśnie się ubierasz i śniadanie jesz dziś u siebie. – Klepnął ją mocno w krągły tyłek i wygonił z łóżka.
Pisnęła z bólu, złapała się za pośladek i nadąsana, zaczęła zbierać bieliznę z podłogi.
– Za pięć minut zamykam mieszkanie – rzucił z kuchni.
Nalał wodę z kranu do wysokiej szklanki i całą zawartość wypił duszkiem. Desperacko przeglądał szafki kuchenne w poszukiwaniu środków przeciwbólowych. Z ulgą trafił w końcu na opakowanie apapu. Puste! Ze złością cisnął rozdartą tekturę do kosza na śmieci.
– Nie odwieziesz mnie? – Dziewczyna stanęła w progu kuchni, usta wydęła w dziubek i wpatrywała się w niego sarnimi oczami.
Minął ją i otworzył drzwi wejściowe.
– Następnym razem, Basiu. – Uśmiechnął się przepraszająco.
– Kasiu – odburknęła.
– Co? – zapytał roztargniony.
– Mam na imię Kasia.
– Też ładnie – odpowiedział i zatrzasnął za nią drzwi.
Stalowo-szklany wieżowiec górował nad okolicznymi budynkami. Prezes stanął tuż przy wielkich oknach sali konferencyjnej, ciągnących się od podłogi do sufitu. Widok z dwudziestego trzeciego piętra wzbudzał niepokój w bardziej lękliwych. Ale nie w nim. On napawał się przestrzenią. W dzień taki jak ten widoczność była doskonała, a miasto, tętniące życiem pod jego stopami, dawało mu poczucie mocy.
– Co możecie mi powiedzieć o Mateuszu Nowickim? – Odwrócił się i rzucił płynnie po angielsku do siedzących przy stole, z trudem wymawiając imię i nazwisko dyrektora komercyjnego polskiego oddziału spółki.
– Same dobre rzeczy – wydukał dyrektor personalny, po czym odchrząknął i głośno przełknął ślinę. Konieczność argumentowania po angielsku zawsze go stresowała.
– Ma dobre wyniki – dodał finansowy pewnie. Podczas rozmów z ludźmi z centrali czuł się jak ryba w wodzie. Odżywały w nim wtedy wspomnienia ze studiów w Stanach.
– W jakim sensie? Jego P&L1 nie wygląda najlepiej – stwierdził prezes i usiadł do stołu.
– Zależy, jak mierzony. Ten rok rzeczywiście zamkniemy stratą, ale… – ciągnął finansista.
– Jak strata może być dobrym wynikiem? Kpicie sobie ze mnie? – Anglik uderzył otwartą dłonią w blat.
– W tym roku skupialiśmy się na inwestycjach długofalowych, z których zwrot odczujemy za dwa, trzy lata. – Dyrektor finansowy próbował ostudzić emocje mężczyzny.
– Jeśli tak długo będziecie czekać na zyski, to skończycie jak wasz szef. – Prezes zawiesił głos. – Widzicie go gdzieś tutaj?
Personalny i finansowy spojrzeli na siebie skonsternowani.
– Pożegnaliśmy się dziś rano – oznajmił.
W sali zaległa cisza.
Dwuskrzydłowe drzwi otwarły się z hukiem i do przestronnego pomieszczenia weszła asystentka zarządu, pchając wózek z kawą, herbatą i butelkami wody.
– Podwójne espresso bez mleka, tak jak pan lubi. – Nachyliła się z uśmiechem nad prezesem i postawiła przed nim małą ascetyczną filiżankę.
Finansowemu podała latte w wysokiej grawerowanej szklance, a personalnemu – zieloną kwitnącą herbatę w pękatym szklanym kubku. Obaj, skuleni, wbili wzrok w swoje napoje. Prezes założył dłonie na karku, odchylił się na oparciu krzesła i przyglądał się im spod ściągniętych brwi. Postawny i wyprostowany, lustrował innych z góry, nawet gdy siedział. Odprowadził asystentkę wzrokiem do drzwi.
– Dlaczego mam utrzymać Nowickiego na stanowisku?
– Bo, bo… Bo jest bardzo oddany swojej pracy – wybąkał personalny. – Nie ma rodziny, każdą chwilę poświęca firmie i swoim ludziom.
– Dobrze współpracuje, jest źródłem twórczych rozwiązań podczas spotkań zarządu i, co najważniejsze… – wyliczał finansowy.
– Tak? – podchwycił prezes.
– To świetny strateg biznesowy i mózg marketingowych operacji.
Mateusz zaparzył resztki kawy, które znalazł w skromnych zapasach kuchennych. Pustą lodówkę zajmowało tylko mleko w kartonie. Otworzył je, uradowany, i wlał do kawy. Upił łyk i natychmiast wypluł kwaśny płyn do zlewu. Spojrzał na datę przydatności do spożycia. Mleko przeterminowało się miesiąc temu.
Pół litra kranówy i gorzki posmak zepsutego mleka uruchomiły jelita Mateusza. Pobiegł do łazienki. Miał wrażenie, że przetacza się przez niego rewolucja treści żołądkowych, flory bakteryjnej albo kiepsko przetrawionego wina. Po wszystkim poczuł się jak bohater żałosnego mema, który siedzi na sedesie ze spuszczonymi spodniami i wyciąga rękę po rolkę papieru toaletowego, która właśnie się skończyła.
Kilkanaście minut później Mateusz wybiegł do samochodu, zaparkowanego w uliczce pod mokotowską kamienicą. Niechlujnie wiązał krawat pod szyją i nerwowo szukał kluczyków w kieszeniach płaszcza. Zostało mu dziesięć minut na przebicie się do centrum. Żeby zdążyć, musiałby wzbić się w powietrze i przefrunąć ponad zakorkowanymi arteriami stolicy. Gra toczyła się już nie o to, czy będzie na czas, ale o to, jak bardzo się spóźni.
Ujechał sto metrów jednokierunkową uliczką. Już miał przeciąć pasy dla pieszych, gdy zauważył, że na drugą stronę wąskiej ulicy próbuje przejść starsza pani z balkonikiem. Zahamował z piskiem opon i zachęcił staruszkę zapraszającym gestem dłoni. Kobieta ruszyła i trzęsąc się, z trudem utrzymywała tor jazdy swojej czterokołowej podpórki. Mateusz spojrzał na zegar tablicy rozdzielczej. Westchnął i z rezygnacją oparł czoło na kierownicy.
Z tyłu dobiegł do jego uszu irytujący ryk klaksonu. Odwrócił się. Za jego autem utworzył się korek. Dołączyły kolejne klaksony, w głowie zadudniła mu kawalkada dźwięków. Wystraszona babcia utknęła na środku przejścia dla pieszych i bała się zrobić krok dalej. Mateusz wysiadł, rzucił wściekłe spojrzenie zniecierpliwionym kierowcom, podszedł do staruszki, delikatnie ujął ją za ramię i przeprowadził na drugą stronę ulicy.
Wrócił do samochodu i ostentacyjnie długo poprawiał krawat, złowrogo patrząc na trąbiących kierowców. Nie przestawali walić w kierownice i wygrażać mu znad opuszczonych szyb.
Wartownik rozpoznał sportową linię białego terenowego volvo i otworzył wjazd na parking, zanim Mateusz zdążył sięgnąć po pilota. W podziękowaniu dyrektor komercyjny skinął głową. Zaparkował, pobiegł do budynku i rzucił się w obrotowe drzwi.
Wpadł do swojego biura, zahaczył płaszczem o wieszak, który uderzył w szybę, dzielącą gabinet z otwartą przestrzenią. Kilka zaniepokojonych par oczu spojrzało w stronę pokoju Mateusza, a on – jakby nic się nie stało – wyciągnął z teczki laptop i dwa wydruki prezentacji, nad którą ostatnio pracował. To pewnie o niej prezes chciał rozmawiać.
Drzwi otworzyły się i do gabinetu weszła Ania, jego osobista sekretarka, ze srogim wyrazem twarzy.
– Zamówiony drink reanimacyjny – wycedziła przez zęby i postawiła na biurku szklankę z żółtą zawartością. – Czekają na ciebie w konferencyjnej na dwudziestym trzecim.
Mateusz udał, że nie dostrzega jej irytacji. Szybko wyżłopał żółty płyn. Zapiekło go w gardle. Do oczu napłynęły łzy. Przełyk przepalony od ciągłego chlania, pomyślał. Zwykły napój, a drażni jak alkohol. Gorąc rozlał się po całym ciele. Stres ewidentnie z niego schodził. Jeszcze chwila i będzie gotowy na starcie z prezesem.
– Dzięki, kochanie. Czuję się jak nowy. – Cmoknął ustami w powietrzu, wyszedł na korytarz i skierował się w stronę wind.
Miał wrażenie, jakby coś wtłoczyło w niego nową energię. Obecność Ani? Perspektywa potyczki z nowym szefem, którego nigdy wcześniej nie widział? Uśmiechnął się do asystentek, okupujących wyspę przed gabinetami członków zarządu.
Gdy zniknął za drzwiami windy, dziewczyny ścisnęły się i ściszyły głosy. Na widok Ani rozstąpiły się i zrobiły jej miejsce.
– Wysłałaś go na pożarcie? – rzuciła jedna z nich.
– Z wilczym biletem – odparła Ania.
– To znaczy? – dopytała inna.
– Nie ułatwiłam mu zadania. – Ania uśmiechnęła się do dziewczyn szelmowsko.
– Wyglądał, jakby energia go rozpierała. Do wind biegł w tanecznych podskokach – szczebiotały asystentki, jedna przez drugą.
– Kalorii zawartych w dwóch setkach alkoholu nie zabije nawet sok wyciśnięty z kilku cytryn i pomarańczy. – Ania puściła oko i siadła do swojego biurka. – Ani brak świadomości, co się pije.
Dziewczyny spojrzały po sobie ze zgrozą.
Czterdziestosiedmioletni dyrektor komercyjny był głównym obiektem damskich plotek na wszystkich dziesięciu piętrach biurowca, które zajmowała spółka RedCo. Nie tylko za sprawą swojej urody, choć wzrostu, muskulatury, gęstych włosów i chłopięco uwodzącego spojrzenia niejeden mógł mu zazdrościć. Chodziło o coś innego. Obok Mateusza Nowickiego nie można było przejść obojętnie. A to inteligentnie zażartował, a to skomplementował tak, jak tylko on potrafił. Nic, co ładne i kuszące, nie umykało jego uwadze. Nowicki to sybaryta, który potrafił zachwycać się różnymi aspektami kobiecego piękna, ale żaden z nich nie zatrzymywał go na dłużej. Wieczny Piotruś Pan, albo raczej enfant terrible biznesowych salonów, zranił niejedno serce z biurowca RedCo. A najbardziej to należące do Ani.
Zanim Mateusz wszedł do konferencyjnej, finansowy i personalny zdążyli już z niej wyjść. Minęli go przy windach. Personalny kwaśno się uśmiechnął, finansowy bez słowa poklepał Mateusza po plecach.
– Panowie, co to za marsowe miny? – krzyknął do nich, gdy drzwi windy zasuwały się za nimi.
– Czułeś? – zapytał personalny, gdy winda ruszyła w dół.
– A bo to pierwszy raz? – zaśmiał się nerwowo finansowy.
– Że też on się nie boi. Właściwie to powinienem…
– Zaaresztować go?
– Jest w pracy. Gdybym podsunął mu alkomat…
– Wyluzuj. Teraz musimy trzymać się razem.
– Będzie na mnie. Że nie upilnowałem. Prawo pracy i BHP…
– Ty, bo zaraz sraczki dostaniesz. Ucz się od Mateusza. Ma jaja chłopak.
– Zaraz mu je Vito Corleone zmiażdży, odetnie i do gardła wsadzi. – Personalny westchnął, a finansowy przewrócił oczami.
Mateusz pewnym krokiem wszedł do sali, wymienił mocny uścisk dłoni z prezesem, zmierzył się z nim wzrokiem. Byli podobnego wzrostu.
Usiadł, otwarł laptop, dwa booklety z prezentacją położył obok. Spojrzał wyczekująco na Anglika.
– O tym nie będziemy rozmawiać – zareagował prezes na widok okładek prezentacji.
Mateusz uniósł brwi ze zdziwienia.
– To nic niewarty dokument.
Mateusz spochmurniał.
– Czas prosperity i szybkiego wzrostu już się skończył. Teraz zaciskamy pasa. Nie wyczułeś tego.
– Może z perspektywy Londynu tak to wygląda, gdy patrzy się na całą firmę. Jednak polski oddział świetnie sobie radzi, a polska gospodarka jest w rozkwicie – płynną angielszczyzną zripostował Mateusz.
Prezes spojrzał w okno, tak jakby szukał w widoku za nim inspiracji.
– Myślałem, że czasy „myśl globalnie, działaj lokalnie” już się skończyły. Teraz myślimy lokalnie i działamy lokalnie – kontynuował Mateusz.
– Nie jesteście samotną wyspą. To, co się dzieje poza wami, nie pozostaje bez wpływu na was.
– A co się dzieje? – podchwycił zaczepnie dyrektor komercyjny.
– Tego dowiesz się wkrótce.
Mateusz wpatrywał się w twarz mężczyzny, ale nie znalazł na niej żadnej wskazówki. Prezes wstał, splótł dłonie za plecami, przeszedł wzdłuż szklanej ściany, za którą widniała Warszawa, skąpana w słońcu. Odwrócił się do Mateusza.
– Nie dziwi cię mój nagły przyjazd?
Mateusz nie zareagował. Uznał, że cisza będzie najlepszą demonstracją jego siły. I spokoju.
– Musimy razem posprzątać ten bałagan. I albo będziesz ze mną, albo się pożegnamy.
Mateusz czuł przyśpieszone bicie serca. Wziął kilka głębokich wdechów tak, żeby prezes tego nie zauważył.
– Co na to reszta wojska? – próbował dowcipem rozładować gęstniejącą atmosferę.
– Wasz dowódca opuścił szeregi. – Anglik zawiesił głos, żeby sprawdzić, czy informacja robi wrażenie na Mateuszu.
Ten ani drgnął.
– A tych dwóch, co właśnie wyszli? – dopytał po chwili.
– Daj spokój. – Prezes machnął ręką z lekceważeniem. – Zrobią wszystko, co im każę. Chcą tylko przetrwać.
Mateusz czuł, że robi mu się gorąco. To nie mógł być efekt wczorajszego wina. Już dawno zdążył je przetrawić. A może nie? Może jego starzejący się organizm nie metabolizuje już tak szybko alkoholu? Tak, natura była nieubłagana, coraz gorzej znosił mocne trunki. Dlatego trzymał się z daleka od wódki i łyskacza.
Prezes zaszedł go od tyłu i nachylił się nad nim.
– Oczekuję dużego cięcia kosztów. Czyli nowej strategii. Miejsce tej jest w śmieciach. – Wziął oba wydruki prezentacji, podszedł w róg sali, stanął obok kosza, podniósł wyprostowaną rękę wysoko nad nim i z uśmiechem upuścił booklety.
– Największą pozycją kosztową są inwestycje w nowe rynki z dużym potencjałem. Odpuszczamy je? – sondował Mateusz i udawał obojętność na wszystko, co mówił i robił jego przełożony.
– Dobrze kombinujesz.
– Drugą największą są ludzie – dodał.
– Jeszcze lepiej kombinujesz. – Prezes ucieszył się i klasnął dłońmi.
– Ludzi nie odpuszczę – odparł Mateusz i wbił wzrok w twarz Anglika.
– Nie musisz. Zrobi to personalny.
– Budowałem ten zespół latami. To najlepsi ludzie na rynku. Jeśli ich stracimy, to…
– To co? Przyjdą nowi na czas kolejnego wzrostu.
– Nie zgadzam się.
– Powtórzę jeszcze raz. Nie musisz. Nikt nie jest niezastąpiony. Nawet ty.
– Nie chodzi o mnie. Chodzi o nich. To żywi ludzie, a nie zasób.
– Oj! Romantyk z ciebie, widzę. Jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę. Mam nadzieję, że jesteś tego świadomy?
Mateusz prześlizgnął się wzrokiem po blacie stołu. Czuł, że musi znaleźć lepsze argumenty. Za bardzo poszedł w emocje, za mało – w chłodną kalkulację. To nie działało na prezesa.
Angol podszedł do niego i przysiadł na krześle obok. Spojrzał z troską na podwładnego.
– Widzę, że nie jesteś w najlepszej formie, ani emocjonalnej, ani intelektualnej. Kładę to na karb problemów osobistych. Słyszałem o twojej mamie.
Żaden mięsień nie drgnął na twarzy Mateusza. Tylko oczy zdradzały niepokój i zażenowanie.
– Ogarnij się, chłopie. Odstaw alkohol, przynajmniej w pracy. Jedzie od ciebie na kilometr.
Mateusz spuścił wzrok.
– Znajdź jakąś panią, co ci dom i skarpetki ogarnie – parsknął.
Mateusz zacisnął szczękę i skrzyżował stopy.
– Masz miesiąc na zbudowanie nowej strategii na przyszły rok. I na rewizję tegorocznej. Tniemy wszystkie koszty, które jeszcze są do ucięcia.
– Skąd ten pośpiech? – Mateusz odzyskiwał rezon.
– Przejmują nas. Musimy zaraportować dobry wynik finansowy.
Wyspę asystentek dyrektor komercyjny minął, wyprostowany i napięty jak struna, bez uśmiechu na twarzy. Nawet nie spojrzał w stronę dziewczyn. Odprowadziły go wzrokiem, aż zamknął za sobą drzwi gabinetu.
Ania wstała od biurka, pogładziła dłońmi biodra, opięte ciasną spódnicą, wychyliła szklankę z resztką wody i ruszyła w kierunku drzwi, za którymi zniknął Mateusz. Koleżanki patrzyły na nią w milczeniu, gdy się oddalała.
– Ustaw spotkanie z całym zespołem na dwunastą – wypalił, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
– Jerzego dziś nie ma. Jakieś przedstawienie w przedszkolu.
– Gówno mnie to obchodzi. Ma być.
– Jak poszło? – zagadnęła lekkim tonem.
– Znakomicie! Twój specyfik postawił mnie na nogi. Zrób mi jeszcze raz dobrze, proszę. – Uśmiechnął się zawadiacko.
Ania odpowiedziała grymasem i wyszła z gabinetu.
Mateusz otworzył laptop i odpalił arkusz kalkulacyjny z estymacjami na bieżący i przyszły rok. Przejrzał wynikowe cyfry, pokręcił głową i schował twarz w dłoniach.
– Drink energetyzujący, wersja przedpołudniowa. – Ania postawiła na biurku szklankę z zieloną zawartością.
– Chcesz wlać we mnie nadzieję? Za późno, kochanie. Teraz potrzebuję zwiększyć moc obliczeniową mojej mózgownicy.
Mateusz podejrzliwie powąchał zieloną ciecz, a potem wolno upił łyk. Tym razem nic nie drapało go w gardle. Gęsty, słodko-mdły miąższ miło smarował przełyk. Lubił te witaminowe śniadania w płynie.
– O! To jakieś niedopatrzenie, słonko. Zapomniałaś o wsadzie. – Puścił oko do asystentki, pogroził jej palcem i oddał pustą szklankę.
Wracał mu dobry humor. Gra dopiero się zaczynała.
Ania wyszła bez słowa. Gdy siadła przy swoim biurku na wyspie, inne asystentki zasypały ją pytaniami. Wzruszyła tylko ramionami i zaczęła obdzwaniać ludzi Mateusza.
Jak wszystkie spotkania prowadzone przez dyrektora komercyjnego dla zespołu podległych mu dyrektorów, również i to przypominało w pierwszej części burzę mózgów, a w drugiej – wspólne szukanie rozwiązań i konstruowanie planu.
– Aniu, przypomnij nam, co już mamy na liście następnych kroków? – zwrócił się Mateusz do asystentki.
– Renegocjacje warunków umów z agencjami, Tomek, do trzynastego maja. Ustawienie nowych targetów dla dystrybutorów, Maciek, do piętnastego maja. Nowe, tanie rynki do pozyskania, Rafał, do siedemnastego maja.
– Nie zapomnieliście o czymś? – burknął Jerzy, nadal zły, że ściągnięto go z przedszkolnej imprezy synka.
Wszyscy spojrzeli na niego wyczekująco.
– Mieliśmy ciąć koszty, a nie podkręcać sprzedaż – z wyrzutem przypomniał.
– Uciekamy do przodu. To jedyna sensowna taktyka – wyjaśnił Mateusz.
– Ale nie tego oczekuje prezes! – Jerzy nie dawał za wygraną.
– Prezes chce, aby mu się liczby zgadzały. Nasze w tym głowy, żeby tak się stało. – Mateusz uśmiechnął się i rozejrzał po obecnych.
– Marysiu, przynieś nam kilka butelek wody, nową kawę i coś słodkiego. – Ania wstała i krzyknęła przez uchylone drzwi do koleżanki z wyspy.
– Nie robimy przerwy – oschle zaznaczył Mateusz, gdy zauważył, że towarzystwo najchętniej rozeszłoby się podzwonić, opróżnić pęcherze i sprawdzić najnowsze wiadomości na fejsbuku i twitterze. – Do listy next steps dopisz, Aniu, zadanie dla Jerzego. Pomysły na oszczędności, które nie zaburzą rozwoju RedCo, do piętnastego maja.
Jerzy siedział, naburmuszony, i całym sobą pokazywał, że dystansuje się od tego, co dzieje się na spotkaniu.
Mateusz, zafrasowany, kilka razy przeszedł salkę tam i z powrotem. Jego nastrój udzielił się dyrektorom. Nikt się nie odezwał. Nawet ekrany smartfonów wygasły.
– Dobra. Dodatkowo Jerzy opracuje plan B, na wypadek gdyby plan A, czyli organiczny rozwój i racjonalizacja kosztów, nie wypalił – zdecydował Mateusz.
– Ty wiesz, ile to jest roboty? – żachnął się Jerzy.
– Wiem.
– Nie znam założeń.
– Znasz. Są bardzo ogólne. Maksymalna redukcja kosztów przy minimalnej dbałości o przyszłość firmy.
– To może oznaczać wszystko! Nawet likwidację stanowisk.
– Bingo! Przypominam, że największy koszt osobowy dla firmy generują wasze i moje pensje, bonusy, samochody i dodatkowe benefity.
Jęk dobiegł z głębi sali. W pomieszczeniu zapadła cisza.
– Plan B nieuchronnie pociąga za sobą plan C dla nas wszystkich. Czyli szukanie nowej pracy. Rozsądźcie w swoich sumieniach, co wybieracie, i do roboty – podsumował Mateusz.
Weekend majowy to powinna być wielka radość. Doroczne święto ciężko pracujących lemingów i prekariuszy. W tym roku wystarczyło wziąć jeden dzień urlopu, żeby zaliczyć pięć dni resetu w pięknych okolicznościach przyrody. Pływając, surfując, wspinając się na via ferratach albo szusując po lodowcu na zakończenie sezonu.
Co ją podkusiło, żeby zabrać się do wiosennych porządków akurat teraz i niczego przyjemnego nie zaplanować na długi weekend, z którego wszyscy będą słać fotki na fejsbuka? Całe szczęście, że nigdy nie ogarnęła Instagrama. Tam to dopiero rozkwitnie targowisko próżności.
Jedno jest pewne. Jeśli chce przetrwać te pięć dni w jako takiej kondycji psychicznej, musi założyć pięciodniową blokadę fejsa w ajfonie. Inaczej nie da rady.
Właściwie, to może i dobrze, że nic nie zorganizowała. Byłaby tylko kulą u nogi dla innych. Ledwo się wdrapała z zakupami na drugie piętro. Zadyszka jak u emerytki. Całe ciało zlane potem. Niby nic dziwnego, upały dochodziły już do trzydziestu stopni, choć do lata jeszcze daleko. Ale nigdy wcześniej nie znosiła aż tak źle wysokich temperatur i duchoty.
Sery, jogurty, masło i pierogi wylądowały na półkach przepastnej lodówki. Mieszanki warzywne i polędwiczki z indyka w zamrażarce. Pomidory, ogórki, papryka, cebula, czosnek, imbir, puszki z tuńczykiem i oliwa w wiklinowym koszu. Jabłka, pomarańcze, cytryny i banany na paterach. Jeszcze ciepłe, chrupiące ciabatty z trudem zmieściły się w chlebaku. Dobre zapasy to podstawa. Ważne, żeby zawsze mieć pod ręką wszystko, czego można potrzebować. Zwłaszcza przed sekwencją świąt państwowych. Policzyła butelki wody mineralnej w schowku między przedpokojem a łazienką. Powinny starczyć do końca weekendu.
Kinga wierzchem dłoni starła pot z czoła. Spojrzała w lustro nad umywalką. Szkliła się cała jej twarz. Dziwne. Nigdy tak się nie pociła. Pod pachami i na plecach – tak, ale nie na czole, nosie, policzkach i szyi. Chyba że biegła albo szybko się wspinała. Intensywny wysiłek, wysokie tętno, dług tlenowy, wiadomo. Zawsze wtedy wyglądała, jakby wyszła spod prysznica.
Ale teraz nie robiła niczego ekstremalnego. Chyba że przed pięćdziesiątką wydolność dramatycznie spada i zdobycie drugiego piętra staje się powodem do dumy. Tylko dlaczego tak nagle? Jeszcze miesiąc temu biegała, ćwiczyła, imprezowała. Bez żadnej zadyszki i żadnych sensacji ze strony organizmu.
Kątem oka zobaczyła połączenie przychodzące na ekranie telefonu, leżącego na stole. Znów zapomniała włączyć dźwięk. Albo raczej nie chciała. Dość już miała tych wszystkich bodźców atakujących z każdej strony. Krzyków, trąbienia, szumu toczenia się tramwaju po szynach, hałasu otwieranych drzwi na przystanku tuż pod jej oknami, sygnałów ostrzegawczych nadjeżdżającego i odjeżdżającego metra, syren karetek i wozów policyjnych. Mogłaby tak wyliczać bez końca.
Nienawidziła miasta.
Od zawsze.
Gdy miała jakieś siedem albo osiem lat, zapytała tatę na spacerze, jakiego koloru jest świat. Stali właśnie na skrzyżowaniu i czekali na zielone światło, żeby wejść na przejście dla pieszych. Ojciec uśmiechnął się i odpowiedział: „Świat jest wielobarwny, ma różne kolory, jak tęcza”. Rozejrzała się, zdziwiona. Wokół siebie widziała tylko szarobure bloki, czarne słupy ulicznych lamp, ciemnoszary asfalt, jasnoszary chodnik.
Świat wydawał jej się wtedy dojmująco brudny i bezbarwny. Szary. Dokładnie tak jak dziś.
Uchyliła okno. Poczuła smród spalin samochodów, czekających na zmianę świateł, i papierosów, kopconych przez sąsiadów na balkonie pod jej mieszkaniem. Po wycieczce na targ oczy piekły jeszcze od kurzu i pyłu, podbijanych nad jezdnią i chodnikiem przez mknące pojazdy. Słońce prażyło. Oto wiosna w pełnym rozkwicie w miejskim wydaniu.
Dlaczego nie wyjechała? Zwariuje w tej zakurzonej, dusznej i hałaśliwej Warszawie.
Ach, telefon! Zapomniała. Spojrzała na wyświetlacz. Ewa dzwoniła. Pewnie znów potrzebowała podzielić się swoim zachwytem nad osiągnięciami jedenastoletniego syna we wsadzaniu piłki w bramkę albo ośmioletniej córki w sztuce makijażu. Nie, nie miała na to siły. Zamknęła okna. Zasłoniła żaluzje.
Obudziła się dopiero w środku nocy. To miała być tylko krótka popołudniowa drzemka dla szybkiej regeneracji sił. Ale organizm zdecydował inaczej. Otworzyła okna, żeby wpuścić nocny chłód.
Gorące powietrze buchnęło jej w twarz. Betonowo-asfaltowa patelnia nie zdążyła się jeszcze wychłodzić, na razie nadal oddawała ciepło.
Kinga wróciła do łóżka. Przejechała dłonią po prześcieradle. Było mokre. Poszwa kołdry – też. Wilgoć przedostała się nawet do wypełnienia poduszki i przykrycia. I materaca pod prześcieradłem. Nie, to nie było normalne. Żaden upał tego nie uzasadniał.
Wypiła pół butelki wody. Wsunęła się pod kołdrę. Za gorąco. Zrzuciła z siebie niepotrzebny ciężar. Westchnęła. Przeleży tak pewnie bez snu kilka godzin. Do rana.
Się sypie. Po prostu się sypie. Przyszedł na nią czas.
Tak to już jest, gdy ktoś maniakalnie buduje na czymś swoją tożsamość i kurczowo się jej trzyma. I panicznie boi się ją utracić. Los lubi dawać ludziom takim jak ona prztyczka w nos. Wytrącać ze strefy mozolnie budowanego komfortu.
Czego bała się najbardziej? Słabości. Uzależnienia od innych. Konieczności proszenia o pomoc.
Najprzyjemniej było pomagać innym. Być silnym. Niezależnym. Zdrowym. Takim, co to góry potrafi przenosić. Gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Albo gdy ktoś zawoła: Ratunku!
Miała dwie ksywki. Spinka. I Siłaczka. Ciągle w napięciu. Ciągle w pogotowiu. Żeby nic się nie posypało. Żeby wszyscy byli zadowoleni. Żeby wszystko było zaspokojone, zaopiekowane i perfekcyjnie wykonane. Przewidziane i zgodne z planem. Bez nieproszonych niespodzianek i nieprzyjemnych zaskoczeń.
Aż w końcu organizm powiedział „Dość!”. Zaczęło się od problemów z barkiem rok temu. Miała wtedy epizod pracy redaktorskiej po kilkanaście godzin dziennie przez kilka miesięcy. W stresie i na czas. Od jej uważności i przytomności zależało, czy wielokrotnie zmieniane scenariusze odcinków serialu dla gospodyń domowych dotrą w odpowiedniej wersji do kierownika produkcji, reżysera i reszty ekipy. Najmniejsza zmiana, na przykład imienia jednego z wielu bohaterów, wymagała poprawienia i uspójnienia we wszystkich odcinkach sezonu. Każde ogarnięcie chaosu było tylko chwilowe, bo zmiany rodziły się jak grzyby po deszczu, aż do momentu nagrania scen.
Podpatrywanie produkcji dużego serialu było nawet ciekawe i Kinga pewnie wytrwałaby w komercyjnej telewizji dłużej. Gdyby nie mocno zaburzona, obsesyjnie kompulsywna producentka, która trzymała wszystkich w garści i zmuszała do chodzenia na pasku. Na jej widok nawet szpakowaci faceci z dużym dorobkiem twórczym zaliczali stany lękowe. No i gdyby nie ten bark, który najpierw tylko pobolewał podczas morderczej pracy przy komputerze. Aż w końcu stracił pełną ruchomość.
Dostać kontuzji podczas wklepywania liter i cyfr… Nie na surfie, nie na nartach, nie na skalnej ścianie.
Na krześle przy biurku.
Cóż za chichot losu.
Przewróciła się na drugi bok, bo ramię znowu zaczęło doskwierać. Dawało o sobie znać już nie tylko na skutek dłuższych sesji walenia w klawiaturę. Bolało samo z siebie. Nawet w nocy.
Jutro pójdzie w końcu do tej kliniki ortopedycznej, w której leczy się śmietanka polskich biegaczy, narciarzy i pływaków. Tak, zadba wreszcie o siebie. Skoro pracującym tam ortopedom i rehabilitantom zaufali zawodowi sportowcy, to ona też by mogła. Może jeszcze zdążą ją zbadać przed długim weekendem. Może zalecą jakieś ćwiczenia na weekend. Może…
Ostry dźwięk telefonu wyrwał Kingę ze snu, w który zapadła dopiero po wschodzie słońca.
– Wiem, że dziś masz home office, więc nie pogadamy w biurze. Zamiast pisać elaboraty, powiem ci, o co chodzi, dobra? – Głos szefa przywołał ją do rzeczywistości.
Kinga odsunęła od siebie telefon i poszukała wzrokiem godziny na wyświetlaczu. Siódma trzydzieści! Oszalał? I po jakiego grzyba włączyła dźwięk w telefonie?
– Wiem, że jest wcześnie, ale ty przecież wcześnie wstajesz. No i później mogę nie mieć czasu na rozmowę. Wiesz, rodzina, długi weekend, wiele godzin za kółkiem.
Kinga przymknęła oczy.
– Jak tam twoje obciążenie? Bo potrzebuję pomocy. Nie wyrobię się z tekstem Bobrowskiego. Za dwa tygodnie musi iść do korekty. – Przerwał słowotok, żeby nabrać powietrza. – Dzieciaki nie pozwolą mi pracować na wyjeździe – dodał po chwili.
– Słusznie – pochwaliła Kinga.
– To jak? Dasz radę?
– Jasne. Mnie nikt nie przeszkodzi w pracy – stwierdziła z przekąsem.
– Super! Gotowy tekst ślij od razu do mnie. Nie martw się, że jest wolne. Wieczorami będę sprawdzał mejle. Jak już dzieciaki zasną.
Przypomniała jej się odwieczna zasada. Jeśli nie zorganizujesz sobie czasu wolnego, to inni zrobią to za ciebie. Najechała palcem na symbol czerwonej słuchawki na ekranie. Odłożyła telefon. Rozejrzała się po pokoju. Nadmiar rzeczy wypełzał z szaf i szuflad. Książki nie mieściły się na półkach. Ułożone na podłodze w wysokie stosy, tylko czekały, żeby się rozsypać. Dokumenty, artykuły, rachunki i wszelkiego rodzaju wydruki walały się na parapecie i stoliku. Prosiły o posegregowanie lub wyrzucenie. Sterty zimowych ciuchów zsuwały się z dwóch foteli. Ciepłe buty, ciśnięte w kąt, najmniej zagracały przestrzeń.
Westchnęła i pokręciła głową. Jej bohaterska decyzja o spędzeniu długiego weekendu w Warszawie miała poskutkować uporządkowaniem przestrzeni. A w efekcie – życia. Skończy się jednak jak zwykle. Na robieniu dobrze innym. Żeby to ci inni mieli fajne życie. I świetnie się bawili.
Dlaczego nie odmówiła? Dlaczego nie skłamała, że też wyjeżdża?
Nie może. Nie może nikogo zawieść. Nie może stracić pracy. Musi upewniać wszystkich wokół, że jest cennym zasobem. Żeby w końcu uwierzyli. Żeby ona sama uwierzyła.
Schowała twarz w dłoniach.
– Ma pani szczęście. Dziś nasi pacjenci już myślą o długim weekendzie. Właśnie zwolnił się termin na USG do doktora Świerczyńskiego. Na czternastą. A o szesnastej doktor Kłopotek mógłby przyjąć panią na konsultację. Jeśli nie dziś, to najbliższe terminy są dopiero za miesiąc.
– Takiemu szczęściu nie mówi się „nie”. – Kinga uśmiechnęła się do recepcjonistki. – Biorę obie wizyty.
Poranne pobieżne przeglądanie tekstu Bobrowskiego uświadomiło Kindze, dlaczego Buła tak chętnie się go pozbył. Praca u podstaw. Przerabianie wszystkiego. To ją czeka przez pięć długich upalnych dni w dusznym mieszkaniu z wystawą południową.
Czym prędzej pobiegła więc do kliniki ortopedycznej dwie ulice dalej, żeby wreszcie zapisać się na badania i konsultację, zła na siebie, że dopiero teraz. Rzadko się zdarza mieć tak dobry ośrodek medyczny pod nosem. Ale zawsze było coś ważniejszego. Praca. Potrzeby innych. Naglące terminy.
Doktor Świerczyński jeździł głowicą USG po barku Kingi i co chwilę klikał w klawiaturę. Zapisywał zdjęcia stawu, więzadeł, przyczepów mięśni. Minę miał przy tym nietęgą.
– Niech pani tego nie czyta, tylko idzie z tym od razu do doktora Kłopotka – poinstruował Kingę i wręczył jej wydruki zdjęć z opisem badania.
– Aż tak źle? – dopytała.
– Źle to się pani zrobi od tych wszystkich nazw medycznych. I proszę już więcej nie guglować.
W oczekiwaniu na kolejną wizytę Kinga próbowała rozkodować znaczenia sformułowań w opisie badania USG. Ścięgno mięśnia podłopatkowego z wyraźną nadżerką kostną. Ścięgno mięśnia nadgrzebieniowego z widoczną blizną. Enteza w okolicy uszkodzenia. Zaostrzenia osteofityczne w stawie barkowo-obojczykowym. Doktor Google bez litości obnażał tragiczny stan lewego barku Kingi.
– Zapraszam panią. – Kilka minut po szesnastej doktor Kłopotek wyszedł z gabinetu do poczekalni, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niej dłoń.
Kinga w pośpiechu schowała smartfon, a wydruk badania wręczyła lekarzowi.
– Jak wypadł research? – zagadnął.
– Strasznie – westchnęła.
– A doktor Świerczyński nie zabraniał czytać diagnozy?
– Nie tak łatwo mnie zniechęcić – przyznała.
– Proszę się rozebrać i nie martwić.
Kinga posłusznie ściągnęła z siebie wszystko oprócz bielizny i pilnie wykonywała polecenia lekarza. Kazał jej podnosić ramiona w górę, w bok, a potem stawiać opór jego dłoniom. Sprawdził siłę i stan rozciągnięcia wszystkich ważniejszych grup mięśniowych. Wytłumaczył, że problem barku nie musi brać się z samego barku.
– No ja nie wiem, co doktor Świerczyński tu wysmarował – stwierdził, wpatrzony w wydruki. – Ani na zdjęciach, ani w zakresie pani ruchów nie widać żadnego dramatu.
– Ale nie mogę przecież podnieść ręki, o, tak, w takim zgięciu. O, proszę zobaczyć. – Kinga zademonstrowała.
– Ale potrafiła pani, gdy odwróciłem pani uwagę.
– Jak to?
– Podświadomie broni się pani przed bólem. A ból wynika nie z żadnego uszkodzenia, tylko z przykurczów, ze złej postawy i z rozciągnięcia mięśni grzbietowych.
– Nie będziemy nic inwazyjnie robić? Żadnej operacji?
– Jedyną inwazyjną operacją będą masaże powięziowe i ćwiczenia pod okiem rehabilitantki. Wzmacniające i rozciągające.
– Rehabilitantki?
– A co? Wolałaby pani rehabilitanta? – zażartował ortopeda. – Proszę się zapisać do Irminy. Ona specjalizuje się w napięciach w ciele, które biorą się z głowy i wielogodzinnego siedzenia przed komputerem.
– To wszystko?
– Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy choruje pani przewlekle albo leczy się na coś.
– W zasadzie to nie, ale ostatnio…
Lekarz spojrzał na Kingę wyczekująco.
– Mam wrażenie, że organizm nagle zaczął mi się sypać.
Ortopeda uśmiechnął się dobrodusznie, bo spodziewał się znanych mu dobrze utyskiwań pacjentów po czterdziestce.
– Ze stale branych leków mogę wymienić tylko antykoncepcyjne środki hormonalne. Dwadzieścia lat temu zaczęłam je stosować, bo ginekolog mnie namówił. Miały zlikwidować silne bóle miesiączkowe. I tak brałam je przez prawie ćwierć wieku. Bo to bardzo wygodne.
Doktor Kłopotek uniósł brwi w oczekiwaniu na wnioski z tej historii.
– Ale w końcu uznałam, że może już wystarczy. Tak naprawdę to nie miałam czasu na obowiązkową cytologię i badanie ginekologiczne, bez których lekarz nie przepisze kolejnych opakowań. I sama przestałam brać hormony, jak tylko zapasy mi się skończyły.
– I? – ponaglił ortopeda.
– Przez miesiąc po odstawieniu pigułek czułam się świetnie, biegałam po lasach, szalałam na imprezach integracyjnych do rana, energia mnie rozpierała. Ale kilka tygodni temu zaczął się koszmar.
– To znaczy? – W głosie lekarza pojawiło się zaciekawienie.
– Non stop się pocę. W dzień, w nocy. Budzę się, zlana potem. Serce wali mi jak opętane przy byle wysiłku lub gdy nagle się zdenerwuję. Brakuje mi tchu. Mam stany lękowe. Wszystkiego się boję. Ciągle chce mi się płakać. Boję się, że sama wywołałam sobie przedwczesną menopauzę.
– Przedwczesną? Nie sądzę.
Kinga spojrzała na lekarza z wyrzutem.
– Jest pani w wieku okołomenopauzalnym. Pojechała pani po bandzie, odstawiając hormony bez konsultacji z ginekologiem. Trzeba jak najszybciej iść do dobrego endokrynologa, który ustali pani profil hormonalny i przepisze odpowiedni HTZ.
– Dopiero uwolniłam się od hormonów antykoncepcyjnych i mam przechodzić na hormonalną terapię zastępczą? Nie za wcześnie?
– A chce pani utrzymać swój tonus mięśniowy i dobry stan kości? Szkoda to stracić. Nie wygląda pani na swoje lata. Widać, że całe życie uprawiała pani sport. To baza, o którą warto zadbać.
– Ja? Mam wrażenie, że jestem stara, otłuszczona i zwiotczała.
Ortopeda wybuchnął śmiechem.
– Gdyby widziała pani, w jakim stanie przychodzą do mnie pacjenci w pani wieku, to zmieniłaby pani zdanie o sobie.
Kinga uśmiechnęła się nieśmiało. Wiele razy słyszała, że wygląda młodo, ale zupełnie co innego widziała w lustrze.
– Niestety, bez estrogenu, który pani organizm przestaje lub już przestał produkować, szybko to pani straci. Grozi pani osteoporoza i szybka utrata masy mięśniowej. Mimo ćwiczeń. – Lekarz zawiesił głos. – Proszę jak najszybciej zadbać o HTZ i zapisać się na renowację organizmu do Irminy. I nie chcę tu pani więcej widzieć! – Doktor Kłopotek uśmiechnął się szeroko i podał Kindze dłoń na pożegnanie.
Mateusz zredukował palcem wartość wskaźnika tempa na bieżni. Razem z gumową nawierzchnią odjechał na tył maszyny i zeskoczył z niej. Wytarł ręcznikiem spocone czoło.
– Masakra – rzucił do Łukasza, biegnącego obok.
– Nie wymiękaj tak szybko – odsapnął Łukasz. – Zostało mi jeszcze dwadzieścia minut.
– To się katuj. Ja idę na siłkę. – Mateusz skierował się do sali z wolnymi ciężarami.
Perspektywa długiego weekendu wymiotła z Warszawy prawie wszystkich stałych bywalców mokotowskiego klubu fitness. Bliskość Mordoru, największego biznesowego zagłębia w Polsce, sprawiała, że w tygodniu trudno było tu znaleźć sprzęt do ćwiczenia. Można było za to zawiesić oko na kolorowych, markowych i seksownych kreacjach ćwiczących. I powdychać zapachy drogich perfum.
Mateusz i Łukasz, chętniej niż kiedyś, wybierali godziny poza szczytem. Obaj skrycie uznali, że lepiej ustąpić miejsca młodym byczkom, napakowanym testosteronem, i odpuścić to targowisko próżności, w którym ich szanse już jakiś czas temu drastycznie zmalały. Nigdy o tym nie rozmawiali. Tak się po prostu składało, że w swoich grafikach znajdowali czas na ćwiczenia akurat wtedy, gdy młodzież wybierała inne rozrywki lub pracowała w swoich kubikach na open space’ach.
Po wyczerpujących treningach omawiali w knajpce lub kawiarni interesy, które od kilku lat prowadzili razem. O prywatnych biznesach przyjaciół nie wiedział żaden z ich pracodawców. Ani o tym, że spotykali się przeważnie w godzinach pracy, a czas spędzany poza biurem oznaczali w kalendarzach jako spotkanie z klientem lub business lunch.
W sali przeznaczonej do ćwiczeń siłowych Mateusz stanął naprzeciw lustra sam. Szklana tafla rozciągała się od podłogi do sufitu, od lewej ściany do prawej.
Naprężył mięśnie klatki. Skręcił tułów. Napiął bicepsy i tricepsy. Zwrócił się przodem do lustrzanej przestrzeni, a ramiona złożył przed sobą tak, jak robią to startujący w zawodach kulturystycznych. Uśmiechnął się do swojego odbicia.
– Te, piękniś! Lepiej podrzuć jakiś ciężar, zamiast pajacować!
Mateusz zauważył postać Łukasza w głębi lustra, za sobą. Rozluźnił mięśnie, speszony. Łukasz, rozbawiony, podszedł bliżej i poklepał kumpla po karku.
– Trzeba sobie jakoś pomasować ego po zdychaniu na bieżni, co? Nie przejmuj się, poza mną nikt spadku twojej formy nie zarejestrował.
– Weź się odpierdol! – Mateusz schylił się i wymierzył cios pięścią w brzuch Łukasza. Ten zgiął się wpół, zasłonił okolice żołądka, opanował ból i zachichotał.
– Wybaczam starszemu koledze. Też mnie kiedyś dopadnie kryzys wieku średniego – wyszczekał, dławiąc się ze śmiechu.
– Kładź się na ławce. Zobaczymy, ileś wart! – zakomenderował Mateusz i ściągnął ze statywu talerze.
Mimo upału i niechęci do redagowania tekstu Bobrowskiego Kinga rozłożyła się z laptopem na łóżku i poprawiała zdanie po zdaniu. Po trzech akapitach mordęgi sięgnęła po telefon.
– Najbliższy termin do ginekologa jest drugiego maja o dziesiątej, a potem dopiero trzydziestego pierwszego – wyszczebiotała konsultantka z call center w MediLife.
Dobrze, że zrezygnowała z długiego weekendu. Wreszcie zadba o siebie. Odhaczy ginekologa, na którego nie znalazła czasu przez ostatni rok. Weźmie ten cholerny HTZ i wszystko wróci do normy. Zacznie rehabilitację, bo Irmina też szczęśliwie nigdzie nie wyjeżdżała. W długi weekend majowy odzyska swoje życie. Znów będzie silna i sprawna.
– Niech się pani cieszy, że żyje.
Kinga słuchała ginekologa z coraz większym przerażeniem.
– Tak agresywnych hormonów nie wolno brać po czterdziestce. Właściwie powinno się je odstawić już po trzydziestym piątym roku życia. Nie znam nikogo, kto brałby je przez dwadzieścia lat bez przerwy.
– To co się bierze po czterdziestce?
– Hormony naturalne.
– A te, które brałam? Co jest w nich złego?
– Mogła dostać pani zakrzepicy. To cud, że dziś rozmawiamy.
– Dlaczego ginekolodzy przez lata mi je przepisywali?
– Czymś trzeba zarobić na wakacje pod palmami.
W gabinecie zaległa cisza.
– I co teraz? – Kinga czuła się bezradna.
– Mam nadzieję, że nie chce pani recepty na kolejne opakowania?
– Nie, ale podobno pomógłby mi HTZ.
– Po co pani HTZ?
– No, żeby się lepiej poczuć. I żeby nie mieć osteoporozy. I żeby mięśnie za szybko nie zwiotczały – wyrzuciła na jednym wydechu.
– Proszę pani… Nie bierze się HTZ-u profilaktycznie. Jak nie chce pani osteoporozy, to proszę ćwiczyć. Kości i mięśnie buduje się ćwiczeniami, a nie HTZ-em.
– Ale ja nie chcę szybko się zestarzeć.
– Cóż… Czasu pani nie zatrzyma. Proszę się z tym pogodzić.
– Ale dlaczego już teraz? W mojej rodzinie kobiety przechodziły menopauzę dopiero przed sześćdziesiątką.
– A skąd pani wie? Zna pani wszystkie kobiety ze swojej rodziny?
– Mama tak miała. Babcia, czyli mama mojej mamy, też.
– A mama taty?
– Nie wiem. Zmarła, gdy tata miał trzy lata.
– A widzi pani! I może ona miałaby menopauzę dużo wcześniej. Dziedziczy pani geny nie tylko po tych kobietach, które pani zna.
– Załamuje mnie pan.
– Nie ma co się załamywać i stan rzeczy wypierać. Trzeba go zaakceptować. Prawdopodobnie już dawno przeszła pani menopauzę bezobjawowo, bo brała pani hormony antykoncepcyjne. Dostarczyły one pani sztucznego estrogenu i zadziałały jak klasyczny HTZ. Ewidentnie jest już posprzątane. Finito! – Lekarz strzelił palcami w powietrzu, tuż przed nosem Kingi.
– Ty, weź mnie nie wkurwiaj! Co to znaczy, że nie masz kasy? – Mateusz podniósł się z krzesła i nachylił w kierunku swojego rozmówcy, siedzącego po przeciwnej stronie stolika.
– Wyluzuj. To tylko tak kiepsko brzmi – próbował uspokoić go Łukasz. – Ludzie się patrzą.
– Co mnie obchodzą ludzie!
Nie wiadomo, skąd nagle pojawił się kelner z pytaniem, czy czegoś im nie trzeba.
– Zaraz nas stąd wyproszą – ostrzegł Łukasz.
– Nie mogłeś mi wcześniej powiedzieć? Nie inwestowałbym w kolejną partię.
– Nie wiedziałem. Jagoda złożyła papiery rozwodowe. Muszę się wycofać z biznesu.
Mateusz szybko kalkulował, co to dla niego oznacza. Od siedmiu lat prowadził własną działalność handlową na boku. Jego pracodawca nic o tym nie wiedział. W umowie miał zakaz nie tylko konkurencji, ale w ogóle podejmowania jakiejkolwiek działalności gospodarczej.
Do tej pory zabawa w rozwijanie prywatnej firmy była bardziej hobby niż poważnym zajęciem. Ale teraz, kiedy ważyły się jego losy w korporacji, dodatkowe źródło przychodów zyskiwało zupełnie inny status w hierarchii ważności. Do dzisiejszego popołudnia. Zanim dowiedział się, że cała kasa, na którą liczył, właśnie poszła się kochać.
– W rozliczeniu mogę dać ci piękny, zabytkowy budynek w górach.
– Co?
Łukasz otwarł aplikację ze zdjęciami w telefonie.
– Trafiło mi się cudo. Kupiłem poza oficjalnym przetargiem. Za grosze. Wójt to mój kumpel, jesteśmy z tej samej wioski. – Podsunął Mateuszowi pod nos zdjęcie drewnianego budynku.
– Co to ma być? To jakaś rudera do remontu!
– To stara szkoła w Rycerskiej. Miejsce kultowe. Jej zdjęcia pojawiają się w prawie każdym przewodniku beskidzkim.
Mateusz zamarł, gdy usłyszał nazwę wsi. Łukasz uznał, że to sława szkoły zrobiła takie wrażenie na kumplu.
– Co mi po jej popularności? Jak ją spieniężę? – jęknął z rezygnacją Mateusz.
– Bardzo prosto. Albo ją sprzedasz za dobre pieniądze, sama działka jest warta prawie tyle, ile jestem ci winien, albo zrobisz tam luksusowy pensjonat dla homo corporatusów. W weekend taki jak ten miałbyś pełne obłożenie.
– Widzisz mnie, jak zapieprzam przy jakiejś agroturystyce?
– Zawsze możesz budynek wystawić na sprzedaż. Ja nie mogę, bo moja żona zaraz położyłaby na nim łapę. Na razie nic o nim nie wie. A o kasie, którą jestem ci winien, wie aż za dobrze. I to ona ją przyblokowała.
Kilka godzin później Mateusz i Łukasz upijali się w dobrej komitywie na Nowym Świecie. Dołączył do nich Jacek, z którym Mateusz znał się od podstawówki, a później studiował na krakowskiej Akademii Ekonomicznej.
– Panowie, ja mam dość. Dla mnie nasz bar tour właśnie się kończy – wyseplenił mocno wstawiony Łukasz.
– Miękka rurka jesteś. Goły i… – wypalił Mateusz.
– Niewesoły – dokończył Jacek. – Też byłbyś smutny, gdyby ci żonka zajebała całą twoją kaskę – zwrócił się do Mateusza.
– Żeby tylko jego. Moją zajebała! – nakręcał się Mateusz.
– Chłopaki, kocham was. – Łukasz wzruszył się i przyciągnął ich do siebie tak mocno, że Jacek o mało co się wywrócił. – Obiecajcie, że będziecie mnie odwiedzać w… w…
– W pierdlu? – zaskoczył Mateusz. – Spoko, nie zawiadomię prokuratury o tym przekręcie ze starą szkołą.
– O czym? – nie zrozumiał Jacek.
– Nie, w domu. W jakiejś klitce, w której przyjdzie mi mieszkać. Jak już zostanę sam na świecie. Jak palec. I będę chory. I nikt mi nawet szklanki zimnej herbaty nie poda – zakwilił Łukasz.
– Ty herbatę pijesz? Zimną? – zdziwił się Jacek.
– Lepiej mi powiedz, gdzie dokładnie jest ta Rycerska! – żachnął się Mateusz. – Bo że w Beskidach, to wiem – dodał zrezygnowany.
– Chodź. Pojedziemy. Pokażę ci – zapalił się Łukasz i chwiejąc się, wstał. – Częstochowa, Bielsko, Żywiec i jesteśmy na miejscu. A jak tam pięknie – aż się rozmarzył.
Chciał wyjść na ulicę, ale zarzuciło go na bok i runął na kanapę, która stała tuż przy wysokich, barowych stołkach. Głowa opadła mu na piersi. Po chwili spał.
– O co chodzi z tą szkołą? – zapytał Jacek i poklepał Łukasza po ramieniu, ale ten nie reagował.
– Mam dla ciebie propozycję. Interes życia. Jest do kupienia stara, zabytkowa, drewniana szkoła. Perełka architektury beskidzkiej. – Mateusz nonszalancko podsunął ekran telefonu pod nos Jacka. – Sprzedam ci ją znacznie poniżej wartości rynkowej, bo pilnie potrzebuję gotówki na kolejne inwestycje.
– To? Tę rozpadającą się stodołę?
Mateusz, zrezygnowany, schował telefon do kieszeni.
– Widzisz? Tak mnie sukinsyn załatwił.
– Ale że co? Sprzedał ci tę budę? – nie zrozumiał Jacek.
– Gorzej. Próbuje mi ją wcisnąć zamiast kasy, którą jest mi winien.
– Spoko wodza! Będziemy tam robić bibki, jak przestaną nas wpuszczać do warszawskich klubów. Za jakiś czas nie będziemy tu pasować. – Jacek rozejrzał się. – Już nie pasujemy.
– Niby dlaczego?
– Spójrz na nas. Siwy włos się sypie. Brzuchy wylewają nam się zza pasków.
– Chyba tobie – syknął Mateusz, wciągnął brzuch, wypchnął biodra do przodu i naprężył mięśnie klatki.
– Uważaj, bo ci żyłka pęknie. I karetkę trzeba będzie wzywać – szydził Jacek. – Czasu nie oszukasz. Wokół sama młodzież, która na nas już nie leci.
– To patrz – rzucił Mateusz i odwrócił się na pięcie.
Podszedł do dwóch dziewczyn, stojących przy barze kilka metrów dalej. Uśmiechnął się uwodząco i zagadnął. Zawołał kelnera. Kobiety przysunęły się bliżej. Blondynka zalotnie odrzuciła długie włosy na plecy i odsłoniła szyję, brunetka wpatrywała się z zainteresowaniem w Mateusza.
Jacek nie słyszał, o czym rozmawiali. Kelner postawił cztery żółto-pomarańczowo-czerwone drinki na ladzie. Do uszu Jacka dotarł perlisty śmiech obu dziewczyn. Mateusz pomachał do niego i gestem dłoni zaprosił, żeby do nich dołączył. Jacek wziął głęboki wdech i ruszył przed siebie. Obie kobiety przyglądały mu się, gdy wolnym krokiem, jak paw, zbliżał się do nich.
– Tak, kochanie, byłem grzeczny – wymamrotał do siebie Łukasz i opadł bokiem tułowia na kanapę.
– Taksówka dojedzie za pół godziny – poinformował szorstki kobiecy głos.
– Miała już tu być – zaprotestował Mateusz.
– Rezygnuje pan?
– Zaczekamy – westchnął, spojrzał na Jacka i schował telefon do kieszeni spodni.
Ruszyli przed siebie. Rześki poranny chłód zachęcał do szybkiego spaceru wzdłuż wąskich uliczek, wybrukowanych kostką i gęsto zadrzewionych.
Żaden z nich nie wiedział, jak się tu znaleźli ani co się stało z Łukaszem. Brunetka z pubu okazała się świeżo upieczoną rozwódką, która poprzedniego wieczoru świętowała z najbliższą przyjaciółką dopiero co odzyskaną wolność. Pamiętali tylko, że obaj ochoczo zareagowali na perspektywę przedłużenia miło rozpoczętego wieczoru i spędzenia nocy w konstancińskiej willi z basenem.
– Chyba nie stanęliśmy wczoraj na wysokości zadania – mruknął Jacek.
– To chyba tobie, kurwa, nie stanął. Ja nie narzekam.
– Jasne. Król życia.
– Zazdrościsz? – kpił Mateusz.
– Ty masz takich okazji na pęczki. Jak raz ci oklapnie, to odbijesz sobie parę dni później.
– W Krakowie za mało barów?
– Barów jest aż za dużo.
– To o co chodzi? Kumple mało rozrywkowi?
– W Kraku jest Grażyna – westchnął Jacek.
– No tak. Też bałbym się twojej żony.
– Kiedy wpadniesz do nas?
– A co? Zjeżdżasz na stare śmieci do Krakowa? Nie przenosicie się jednak do Warszawy? – zdziwił się Mateusz.
– Firma zgodziła się zorganizować biuro terenowe na południu. Właściwie, to Grażyna przekonała mojego szefa. A raczej nie ona, tylko żona szefa przekonała szefa, a z tą żoną to Grażyna wcześniej się zaprzyjaźniła.
– Nic nie kumam.
– Znasz Grażynę, no nie?
– No jak? To o niej ktoś kiedyś powiedział, że gdzie diabeł nie może…
– Dzięki, stary, że mi przypominasz, jaki krzyż niosę całe swoje życie.
– Nie marudź. Pamiętam, jaki byłeś szczęśliwy, gdy przyjęła twoje oświadczyny. Wykupiłeś wielki baner reklamowy naprzeciwko akademika.
– Tak. I dostałem opierdol za rozrzutność.
– Co by o Grażynce nie mówić, ma dziewczyna głowę do interesów. Która inna tak sprytnie zagoniłaby cię do pomnażania majątku?
– Żeby tylko majątku.
– O czymś nie wiem?
– Zostajemy w domu pod Krakowem, bo tak będzie lepiej dla dzieci.
Mateusz stanął jak wryty.
– Tego nie mieliście grać – wybąkał zaskoczony.
– Grażyna nie jest z tych, co się poddają. W końcu się udało.
– Gratulacje, stary! – Mateusz objął Jacka.
Jacek nie wyglądał na szczęśliwego, raczej – na przerażonego.
– Co z tobą, nie cieszysz się?
– To ciąża mnoga.
– Bliźniaki?!
– Trojaczki.
– O, ja pierdolę! Jeszcze raz ją pukniesz i będzie drużyna do siaty!
– Bardzo śmieszne.
– No, dobra. Głupio palnąłem. Dacie radę.
– Chłopie, to są moje ostatnie chwile wolności! Po porodzie to ja już się nigdzie nie urwę, rozumiesz? Kaput! – Jacek zrobił ręką gest odcinania głowy. – Tylko pieluchy, krzyki, ryki, rzygi, kupki, płacze, spacery z wózkiem, potem domki z klocków, ludziki z kasztanów, zadania domowe…
– Zadania domowe? Zrobisz jednemu, a pozostałych dwoje odpisze.
– Walnę cię zaraz – parsknął Jacek.
– Zabawki też wyszły z mody. Włączasz tablet albo smartfon i masz dzieciaka z głowy. Jedyne utrudnienie jest takie, że będziesz potrzebował trzy tablety albo trzy telefony. – Mateusz skulił się, żeby uniknąć ciosu Jacka. – Ktoś musi zadbać o nasze emerytury. Padło na ciebie. – Zarechotał i uciekł do przodu.
– A jakby padło na ciebie, tobyś brał? – Jacek go dogonił.
– Ja się nie nadaję – spochmurniał Mateusz.
– Dla… Dlaczego? – Jacek próbował opanować zadyszkę.
– Wiesz przecież. Pamiętasz mojego ojca.
– A co ma ojciec do tego?
– Nie nauczył mnie, jak być ojcem. Nigdy go nie było, gdy go potrzebowałem.
– Widziałem go tylko kilka razy. Wydawało mi się, że był z ciebie bardzo dumny – zaoponował Jacek.
– Tylko jakoś nigdy mi tego nie okazał.
– Może nie miał jak? – nieśmiało dopytał Jacek.
– Nie miał, bo wolał spędzać czas z koleżkami za kratami.
Jacek nie znalazł w sobie słów. Nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Dobrze pamiętał ojca Mateusza. Wszyscy czuli przed nim respekt. Ale rzeczywiście… Był wielkim nieobecnym. Mateusz musiał za nim bardzo tęsknić.
– Czyli łajdaczył się dokładnie tak jak ja! Niedaleko pada jabłko od jabłoni. – Mateusz zaśmiał się nerwowo. – Byłbym tak samo beznadziejnym ojcem jak on. I jeszcze gorszym mężem. Nie chcę nikomu zadawać niepotrzebnego cierpienia.
Tak tylko zapytam, jak ci idzie. Redakcja z tych wolnych czy szybkich? Dużo do poprawiania?
Kinga sczytywała mejle, które przyszły późno wieczorem ostatniego dnia długiego weekendu. To jedyny pożytek z przedpołudniowej jazdy metrem. Można spokojnie sprawdzić wszystkie zaległe wiadomości na telefonie i nastroić się odpowiednio do pracy i całego nowego tygodnia. Już ona pokaże swojemu szefowi, jaka szybka ta redakcja była. I jaka fascynująca! Niech tylko stanie z nim twarzą w twarz.
Odczuła satysfakcję, że się martwił brakiem jakiejkolwiek informacji od niej. Do tej pory dbała o jego samopoczucie – szybko i szczegółowo opisywała statusy projektów.
Tym razem była zbyt wściekła, żeby cokolwiek napisać mu w weekend. Dopiero dziś nad ranem skończyła obrabiać tekst. Pięć dni straconych z życia. Na uzdatnianie kiepskiej historii. Która nigdy nie powinna była powstać i światła dziennego ujrzeć.
Dlaczego nie pisze swoich, tylko marnuje czas na cudze? Z lenistwa? Ze strachu?
Z wygody.
Ludzie nie realizują marzeń nie dlatego, że sięgają za wysoko i nie trafiają. Ludzie nie osiągają ambitnych celów, bo mierzą zbyt nisko i udaje im się mało wymagającą poprzeczkę przeskoczyć. Tako rzecze Les Brown. Lubiła słuchać jego motywacyjnych gawęd.
– Panowie i panie, ochoczo urządzamy się w dupie – mruknęła do siebie.
Kobieta siedząca obok spojrzała na nią ze zdziwieniem. Kinga posłała jej przepraszający uśmiech.
Otworzyła drzwi do małego ciemnego pokoju z niedużym stołem i wąskim oknem, wychodzącym na północ. Rzuciła „dzień dobry” z uśmiechem i siadła na jednym z dwóch krzeseł. Buła nie podniósł nawet głowy znad komputera. Walił z zapamiętaniem w klawiaturę. Pewnie kończył któryś ze swoich artykułów do prasy na temat ulubionej literatury komiksowej.
Ani razu nie pokusiła się, żeby przeczytać choćby jedną z jego recenzji. Nie interesowało jej, co robił poza zarządzaniem działem redakcji w Capital Letters.
Nie interesowało to mało powiedziane. Wkurzało ją, gdy ten trzydziestolatek tłumaczył się rodziną, której ona nie miała, aby zwalić na Kingę najnudniejsze, najbardziej czasochłonne i najmniej ambitne projekty w wydawnictwie. Zaoszczędzony czas wykorzystywał na bieganie po polskich i zagranicznych imprezach, na których promował swoje nazwisko jako głównego znawcy od komiksów i kreskówek. Papierowych i filmowych.
Otworzyła laptop po przeciwnej stronie stołu niż ta, którą zajmował Buła. Sprawdziła, czy nie pojawiły się nowe mejle. Nie. Nic. Null. Zero. Nawet nie podziękował za tekst przesłany dzisiaj rano. Pewnie nawet nie zauważył, że dostarczyła mu całość dziewięć dni przed terminem.
Przejrzała listę zadań do wykonania i wybrała najpilniejsze. Otworzyła tekst, który długo czekał w kolejce na jej uwagę. Próbowała skupić się na słowach, które czytała, ale bezskutecznie. Przy każdym silniejszym uderzeniu Buły w klawiaturę jej komputer podskakiwał. Buła ważył znacznie ponad sto kilo, więc gdy opierał się o blat, jej laptop szybował w górę. Nie byłoby tego, gdyby zdecydował się na zakup porządnego i stabilnego stołu albo dwóch niezależnych biurek.
Stolik, przy którym pracowali, miał tylko dwie nogi i najlepiej sprawdzał się jako lada barowa. Można było unieść go na wysokość stu sześćdziesięciu centymetrów. Nie był jednak odporny na obciążenia boczne, gdy dwie osoby pracowały po przeciwnych jego stronach.
Komputer Kingi drgał w nieregularnym rytmie. Na niską amplitudę o dużej częstotliwości, generowaną przez szybkie uderzenia Buły w klawiaturę, nakładała się wysoka amplituda o małej częstotliwości, gdy Buła napierał całym ciałem na blat stołu. Kinga czuła się jak na chybotliwej łódce, która podskakiwała na krzyżujących się falach, biegnących z dwóch różnych kierunków. Raz wyżej, raz niżej. Raz szybciej, raz wolniej.
Trzasnęła wiekiem laptopa. Nie zauważył.
– Muszę się napić – rzuciła i wyszła do kuchni.
Żałowała, że nie miała w biurze żadnego alkoholu. Prawdopodobnie nikomu sączenie drinków by nie przeszkadzało. Wyluzowana atmosfera, która tu panowała, zachęcała do równie luźnego traktowania obowiązków. Z jakichś powodów wpływ otoczenia nie uelastycznił jej sztywnego kręgosłupa. A szkoda.
– Mam coś dla ciebie – krzyknął do niej Buła, gdy wróciła z kubkiem zielonej herbaty.
– Kolejny pilny projekt na wczoraj?
– Nie – ściszył głos, jakby trochę speszony. – Dziękuję za Bobrowskiego. Ale teraz mam coś innego. – Uciął dla zwiększenia efektu. – Może chciałabyś napisać fabułę na temat biegu dookoła Europy? Wiesz, chodzi o tę historię, którą sponsorowaliśmy. Nadzorowałem pisanie reportażu o niej, pamiętasz?
Bardzo dobrze pamiętała. Marzyła o tym projekcie. Chciała zająć się redakcją tekstu pisanego w czasie rzeczywistym, gdy tandem polskich ultrasów pokonywał morderczą trasę. Ale nie. Nie dopuścił jej do projektu. Mimo że jak nikt w firmie była przygotowana do tego tematu. O bieganiu wiedziała prawie wszystko. W przeciwieństwie do Buły, który ostatni raz szybszym truchtem pokonał jakiś dystans pewnie w podstawówce.
Rzecz była zbyt medialna, żeby Buła podzielił się z nią pracą nad biegową opowieścią. Błyszczeć mógł tylko on. Na konferencjach prasowych, na bankietach, w wywiadach. Ona za to zamieszania wokół siebie nie lubiła. Chciała tylko dotknąć fascynującej historii. I fascynujących ludzi, których pasja pogoniła w świat.
– Bob z centrali naciska na mnie, żebym stworzył fabułę inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. Reportaż okazał się wielkim sukcesem. Tak jak sam bieg. Chcą z tego jeszcze trochę wycisnąć.
Twarz Kingi nie zdradzała żadnych emocji.
– To byłoby dla mnie proste, bo mam już wszystkie materiały z reportażu. Nic tylko siąść i pisać.
Kinga uniosła lekko brwi.
– Bobowi bardzo na tej historii zależy. – Zawiesił głos, żeby wysondować nastawienie Kingi.
Kinga spokojnie czekała na dalszy rozwój wypadków.
– No, ale wiesz, nie chce mi się tego pisać. Mam teraz ciekawszy temat na tapecie.
– Tak? – podchwyciła.
– Zacząłem pisać serię bajek dla dzieci. Takich akurat dla mojej młodszej. Mam już wydawcę.
– Fajnie. – Ta wiadomość ukłuła ją bardziej niż odgrzewany kotlet, którym Buła nie chciał się zająć i który próbował jej podrzucić.
– No i dlatego nie mam czasu na historię naszych sławnych biegaczy. Sama rozumiesz.
– Yhm… – mruknęła.
– To co? Chcesz ją wziąć? Lubisz przecież takie biegowe klimaty.
O! Przypomniał sobie. No tak. Zrobiła mu awanturę na całą firmę za to, że nie chciał jej angażować w projekty, w których naprawdę mogła dodać wartość. Z korzyścią dla wszystkich. Dla firmy. I dla opisywanych historii też.
Awantura rozeszła się po kościach. Nikt za nią wtedy oficjalnie nie stanął, choć wszyscy za plecami Buły okazywali jej wsparcie.
– Lubię. Ale teraz też nie mam czasu.
Buła wpatrywał się w Kingę, zdezorientowany. Zobaczyć jego zdziwienie – bezcenne, pomyślała.
– Piszę powieść. Dla starszych dzieci – wyjaśniła. Uśmiechnęła się, udała, że skończyła jej się herbata w kubku, i wyszła.
W drodze do kuchni mamrotała do siebie. Be careful, I’m a writer. Don’t fuck with me or you’ll end up in my novel. Kupi sobie koszulkę z takim napisem.
W poczcie pojawiło się zawiadomienie o dostępności wyników badań w systemie informatycznym MediLife. Kinga wstała i zapatrzyła się w szarzejący widok za oknem. Nerwowo zasłaniała i odsłaniała żaluzje. Zaświeciła lampę w kuchni nad stołem. Przetarła blat szafek. Nalała sok do szklanki.
Nie, dłużej nie będzie odwlekać.
Z wypiekami na twarzy zalogowała się na swoje konto. Znalazła pliki i ściągnęła je na komputer. Wczytała się w poszczególne linijki zestawień. Nie wiedziała, że aż tak dużo można wyciągnąć z analizy moczu i krwi.
Jest! Poziom FSH. Wskazuje na… postmenopauzę…
Ale jeszcze jest przecież estradiol. O, jest! Też postmenopauza… Cholera!
Kinga szybko otworzyła nowe okno na ekranie i zaczęła szukać informacji po różnych hasłach, które przychodziły jej do głowy. Odstawienie hormonów. Poziom hormonów po antykoncepcji. Menopauza.
Śledziła z zapartym tchem dyskusje wywołane przez pacjentki takie jak ona. Też odstawiły antykoncepcję po latach jej używania. I – podobnie jak ona – zderzyły się z taką samą reakcją organizmu. Lekarze zaproszeni do dyskusji nie zostawiali pytającym kobietom żadnej nadziei. Nawet tym, które miały dopiero trzydzieści kilka lat. Tych młodych, wśród załamanych, było najwięcej.
Poziom estradiolu i FSH się nie zmieni. To nie jest żadna chwilowa reakcja organizmu, wynikająca z odstawienia hormonów. Czuła, jak zalewa ją fala gorąca. I pot.
Wróciła do systemu informatycznego MediLife. Otworzyła wiadomość adresowaną bezpośrednio do niej przez ginekologa, który zlecił badania. Miał obowiązek okrasić suche wyniki swoim lekarskim komentarzem. Treść jej nie zaskoczyła.
Wyniki badań prawidłowe. Nie ma potrzeby odbycia wizyty w celu ich omówienia. Poziom estradiolu i FSH – jak w menopauzie.
Przypomniała sobie, co jej powiedział na zakończenie wizyty, gdy wychodziła z gabinetu. „Pani jajniki spełniły się”, dudniło jej teraz w głowie.
– Jak to: „spełniły się”, ty sukinkocie! Żaden z palantów, którzy mnie obracali przez te wszystkie lata, nie chciał mieć dzieci. To co miałam robić? Blokowałam jajniki jakimś kurewskim świństwem – syknęła pod nosem. – Co ty mi tu będziesz pierdolił, że jajniki się spełniły! One się jeszcze z niczego nie wyprztykały. Nie miały jak. – Wychyliła szklankę soku z marchewki. – Dureń!
Kinga otworzyła okno, żeby wpuścić trochę świeżości do dusznej klitki, którą dzieliła z Bułą. Zamknęła oczy. Z zamyślenia wyrwał ją huk drzwi otwieranych z impetem. W progu stanęła czarnowłosa Roma. Nagły podmuch zwiał kartki z części stołu, która należała do Buły. Szafka na dokumenty, zamówiona dla niego pół roku wcześniej w Ikei, nadal stała w nierozpakowanym pudle pod ścianą.
– Gdzie Buła? – zapytała Roma zrezygnowanym głosem.
– O tej porze już pewnie z dziećmi – zgadywała Kinga.
Roma spojrzała wymownie na zegarek, odsłaniając tatuaże z pokemonami lub innymi stworkami, dobrze znanymi dwudziesto- i trzydziestolatkom. Kinga kompletnie się w tej graficznej estetyce nie odnajdowała i nie potrafiła rozkodować znaczeń na ciele Romy. Wpatrywała się w błękit lnianej koszuli, który współgrał z granatem, fioletem i zielenią plam oraz kresek na przedramionach i szyi dziewczyny.
– Oczywiście. – Roma wyszła, trzaskając drzwiami.
Kinga pochyliła się nad monitorem i z satysfakcją odhaczała kolejne zadania z długiej listy, które zaplanowała na dziś. Robota wykonana przed czasem, można zająć się przyjemniejszymi sprawami, pomyślała. Może skoczy na siłownię i zrobi serię ćwiczeń zaleconych przez rehabilitantkę? Wstała, żeby zaparzyć herbatę, i ruszyła w kierunku korytarza.
Skrzydło drzwi rozwarło się tuż przed nią i gdyby nie uskoczyła w bok, zaliczyłaby bolesnego guza.
– Buła mówi, że Demony to twój projekt – fuknęła Roma.
– Niemożliwe.
– Co niemożliwe?
– Żeby tak powiedział.
– Rozmawiałam z nim przed chwilą. Miałam szczęście, że łaskawie odebrał telefon.
Kinga wpatrywała się w nowy gotycki tatuaż, który dopiero teraz zauważyła na lewej skroni Romy.
– Mówił, że masz materiały do Demonów. – Roma świdrowała Kingę wzrokiem.
– Materiały mam. I do Demonów, i do wszystkiego innego. Archiwizuję nasze projekty.
– To przygotuj wersję do druku.
– Nie mogę.
– Dlaczego? – Roma przysunęła się do Kingi.
– Bo to projekt Buły, nie znam go i mogę coś niechcący w nim namieszać.
– Buła mówił, że masz zrobić. Nie mam czasu na dyskusje, nie będę tu siedziała do nocy.
– Brakuje mi wiedzy o…
– Nie interesuje mnie to. Za trzy godziny muszę mieć gotowy tekst.
Za oknem zapadał zmrok, gdy Kinga wysyłała obrobione Demony na adres mejlowy wydawczyni Capital Letters. Zamknęła komputer i okno, zarzuciła podręczny plecak na ramię. Na korytarzu usłyszała śmiechy dochodzące z sali, w której siedziała reszta wydawniczego towarzystwa. Delikatnie nacisnęła klamkę.
Zanim zdążyła uchylić drzwi, coś nimi wstrząsnęło i dopchnęło je do framugi. Nagły łomot zagłuszył ludzkie głosy.
Nie, nie zagłuszył. Wszyscy po prostu zamilkli jak jeden mąż. Kinga zawahała się, ale po chwili naparła na drzwi. Odskoczyły od ściany.
Naprzeciw siebie, w świetle sufitowych reflektorów, Kinga zobaczyła Miśka, rosłego szefa polskiego oddziału Capital Letters. W opuszczonej dłoni trzymał łuk. Misiek był nie mniej skonfundowany niż ona.
Odwróciła głowę, podążając za jego wzrokiem. Na wysokości jej twarzy sterczała strzała wbita w drzwi.
Drgała.
Misiek wybuchnął nerwowym śmiechem. Zawtórowali mu Jojo, marketing menedżer, Roma i Kajtek, który zajmował się biurem i administracją.
– Perfect timing – ryknęła Roma.
– Wolałabym dostawać podziękowania w mniej wystrzałowy sposób – odpaliła Kinga.
– Oj tam, oj tam, po co te nerwy? – wtrącił Jojo i odrzucił długie blond loki na plecy. Zapierał się stopami o blat stołu i huśtał rytmicznie, wyłożony na oparciu fotela. – Kilka treningów i Misiek zapanuje nad rozrzutem.
– Zasięgiem raczej – poprawił go szef wydawnictwa. Podszedł do drzwi i bezskutecznie próbował wyrwać z nich grot strzały.
– O malejących zasięgach to my porozmawiamy za chwilę. Bo widzę, że mi znowu budżet obciąłeś – zripostował Jojo, wpatrzony w monitor laptopa.
– Kto tym razem bierze na siebie rozmowę z zarządcą budynku? – zmartwił się Kajtek. – Mnie skończyły się już uzasadnienia nieszczęśliwych wypadków, które nas nachodzą.
– Zamiast wymyślać, zrób jej jakiś wypadek – zarechotał Jojo. – Zaproś na kawkę, pocałuj w rączkę. Czarować nie potrafisz?
Kinga podeszła do półki ze skrytką na klucze i zostawiła w niej kluczyk do pokoju jej i Buły.
– To ja was, panowie i panie, zostawiam i jak przystało na zwierzynę łowną, udam się do mojej nory. – Kinga uśmiechnęła się i odsunęła od drzwi Miśka, mocującego się z drzewcem strzały.
Misiek zmarszczył nos i czoło, szyję schował w ramionach, jak dzieciak, który nabroił i się wydało.
– Nosz, kurwa! – Dobiegły ją bluzgi i chrzęst łamanego drewna, gdy dotarła do schodów na końcu korytarza. Gdy zbiegała z nich, słyszała salwy śmiechu.
W podziemiach metra panował chaos. Zdezorientowani ludzie tłoczyli się wokół obsługi, wykrzykującej komunikaty. Metro zamknięte do odwołania. Ktoś gdzieś zostawił pakunek bez nadzoru. Minie jeszcze pół godziny, zanim zostanie uruchomiony transport zastępczy. Strażnicy radzili skorzystać z regularnych linii autobusowych i tramwajowych.
Do domu Kinga dotarła o dwudziestej drugiej.
– Skąd tak późno? – rzucił do niej sąsiad, mijający ją na schodach.
– Z przedszkola – odburknęła, dysząc i sapiąc.
– O! Znowu cię milenialsi wkurzyli? Skąd ja to znam… Dziś też miałem przeprawę z moimi – westchnął i pokręcił głową. – Tylko że mnie jest łatwiej, ja nimi zarządzam, a ty się władowałaś w raportowanie do nich.
Kinga wzruszyła ramionami i włożyła klucz do zamka w drzwiach.
– Marzenia kosztują – powiedziała bez przekonania.
– Wracaj do korpo, gdzie dyrektorski stołek jeszcze nie ostygł i nadal czeka na ciebie. I przestań się bawić w tę dziecinadę.
– Been there, done that, bought the T-shirt, didn’t like it. – Uśmiechnęła się smutno. – Przecież wiesz, że z korpo nie jest mi już po drodze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki