Osobni - Katarzyna Franus - ebook + audiobook + książka

Osobni ebook

Franus Katarzyna

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść o trudnej drodze do bliskości.

Mateusz, dyrektor handlowy międzynarodowej korporacji, wiedzie w Warszawie hulaszcze życie niemłodego już singla i unika bliskich relacji.

Tymek, osierocony chłopiec z górskiej wioski, marzy o starcie w lokalnym półmaratonie, ale organizatorzy się nie zgadzają, bo ma tylko dziesięć lat i brakuje mu opiekuna.

Kinga, biegaczka amatorka, do tej pory sprawna i silna – teraz jednak przerażona zbliżającą się menopauzą – ucieka z miasta, by w beskidzkiej ciszy odzyskać spokój.

Czy przypadkowe spotkanie z dala od miejskiego zgiełku i pośpiechu odmieni życie tej trójki?

Osobni wzruszają i dowodzą, że czasami warto się zatrzymać, żeby sprawdzić, czy po drugiej stronie lęku czeka szczęście.

"Obserwował ją z ukosa, gdy maszerowała, zatopiona w swoich myślach. Wolał się nie odzywać, bo cokolwiek by powiedział – ona zawsze inteligentnie zakpi, a on poczuje się jak idiota.

Zerknęła na niego ukradkiem. Ostry, klasyczny profil nie przestawał jej zachwycać. Silne ręce, spalone słońcem, ginęły w kieszeniach bluzy. Kiedy wreszcie złapie ja za dłoń i już nie puści?"

(fragment powieści)

Katarzyna Franus – psycholożka, anglistka, konsultantka scenariuszowa, redaktorka literacka, pasjonatka biegania po górskich graniach i piaszczystych plażach. Żyje w nieustannej podróży pomiędzy górami, morzem a stolicą. W beskidzkiej wiosce, która jest miejscem akcji powieści Osobni, kupiła ziemię i zamierza postawić na niej drewniany dom. Wierzy w życiopisanie – znalazła zaciszny przysiółek w dzikiej części Beskidu Żywieckiego, gdy szukała idealnej scenerii dla spotkania trójki bohaterów swojej debiutanckiej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 505

Oceny
4,2 (260 ocen)
136
68
40
13
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maialen75

Nie oderwiesz się od lektury

Jak tylko przeczytałam opis wiedziałam, że to książka dla mnie i o mnie. I nie pomyliłam się. Wrażliwość autorki, jej niezwyczajne wyczucie słowa, odmalowanie rozchwianych, sprzecznych emocji Kingi, jej tęsknoty za sobą młodą, silną, kobiecą, odkrywaną przez właściwego jego - to wszystko jest takie trafione, pięknie nazwane, sensualne. Tęsknota jest w zasadzie motywem przewodnim książki, przynajmniej ja tak to czuję. Tyle, że każdego jest utkana z innych własnych braków, ograniczeń, doswiadczeń. I to jest takie na wskroś ludzkie. Napotykałam recenzje, że wulgarny język albo lekka lektura. Chyba ktoś czytał inną książkę. Wulgaryzmy, jeśli są, to czemuś służą, oddają albo stan emocjonalny postaci albo dosadny sposób bycia przyjaciółki Kingi. A jak na lekką rozrywkę to za dużo tu refleksji... Nie udało się całkiem uniknąć debiutanckich niedociągnięć. Fabuła początkowo bardzo spójna, mocno osadzona w wiarygodnych motywach i konsekwentna pod koniec się trochę "rozmyła". Zgrzytem dla mnie ...
20
RudyBoblin

Z braku laku…

300 stron przeczytane jednym tchem, a później nadeszła fala znudzenia nie do odratowania. Szkoda :(
10
szczurowskaagnieszka

Nie oderwiesz się od lektury

Myślę, że to ogromna sztuka, napisać powieść obyczajową, która wciąga jak kryminał. Jestem zachwycona fabułą, dialogami, wrażliwością, która kapie że stron, warstwą psychologiczną - od razu zamówiłam papierowy egzemplarz, żeby przeczytać ponownie.
00
adriannanina

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku nie mogłam zdzierżyć postaci Mateusza, ale z biegiem czasu i jego postać zaczęła być interesująca.
00
Aguleczek5

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna historia. Niby od początku wiadomo w jakim kierunku zmierza fabuła, a zdarzenia nie są wielkim zaskoczeniem to i tak książka dostarcza mnóstwa pozytywnych emocji. Styl autorki jest bardzo nienaganny. Nielicznie sceny erotyczne zostały przedstawione z niezwykłym wyczuciem i tak jak za nimi nie przepadam w książkach tak tu w żadnym stopniu mnie nie odrzucały i nie wzbudziły zażenowania. Było także wiele momentów skłaniających do przemyśleń nad tym co w życiu jest istotne. Bohaterowie byli żywi, czasem może zbyt przewidywalni w swych czynach, ale wzbudzający ogrom sympatii. Jeśli ktoś lubi powieści obyczajowe w nieco bardziej rozbudowanym stylu to zachęcam do lektury. Jeśli dalej będę natrafiać na tak dobre powieści w tym gatunku to może przeskoczy on kilka oczek w rankingu moich ulubionych .
00

Popularność




Redak­cja: Tomasz Kar­po­wicz Korekta: Maciej Kor­ba­siń­ski Pro­jekt okładki: Nata­lia Twardy Redak­tor pro­wa­dzący: Kata­rzyna Monika Słup­ska

Copy­ri­ght © by Kata­rzyna Fra­nus, 2022 Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2022

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wszel­kie podo­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe. Imiona, nazwi­ska i nazwy są fik­cyjne. Wszelka zbież­ność jest przy­pad­kowa. Wszel­kie przed­sta­wione zda­rze­nia i osoby są fik­cyjne.

Wyda­nie I

ISBN: 978-83-8252-349-2

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Rodzi­com

Miłość jest spo­so­bem na prze­kro­cze­nie poczu­cia odręb­nego ja; wzię­li­śmy się za ręce, zamknę­li­śmy oczy i rzu­ci­li­śmy się w otchłań.Ken Wil­ber

Nachy­le­nie było dokład­nie takie, jak trzeba – nie za strome, nie za pła­skie. Mógł wcze­pić się w pochy­łość i bez uśli­zgu maje­sta­tycz­nie kro­czyć w górę. Szybko zdo­by­wać wyso­kość i coraz szer­szy widok. A na szczy­cie, jak król, rozej­rzeć się z dumą po niżej poło­żo­nych wło­ściach. I poczuć się panem prze­stwo­rzy.

Słońce pod­no­siło się znad hory­zontu. Prze­strzeń kusiła, żeby się w nią wzbić i dać się jej ponieść. Ale jesz­cze nie teraz, jesz­cze chwila. Poranne świa­tło przy­jem­nie roz­grze­wało pod­łoże i ciało. Wystar­czyło zatrzy­mać się i zamknąć oczy, aby każdą komórką chło­nąć bło­gość.

Czarny kocur tylko cze­kał, aż gołąb straci czuj­ność. Przy­cza­jony po prze­ciw­nej stro­nie dwu­spa­do­wego dachu, cza­to­wał na wspi­na­ją­cego się ptaka, a dla niego pozo­sta­wał nie­wi­docz­nym. Rzu­cił się na sza­rego kapu­cyna, gdy ten wyło­nił się zza załomu dachu i z gra­cją zmie­rzał ku szczy­towi kale­nicy. W kotło­wa­ni­nie zawi­ro­wały pióra, lecz żaden dźwięk nie naru­szył spo­koju wsta­ją­cego dnia.

Pro­mie­nie wscho­dzą­cego słońca na­dal ocie­plały spa­dzi­ste dachy kamie­nic, skrzyły się na okien­nych szy­bach i śli­zgały po meta­lo­wych balu­stra­dach bal­ko­nów. Z jed­no­kie­run­ko­wych ulic Sta­rego Moko­towa dobie­gały odgłosy budzą­cego się mia­sta.

Białe pióro, wyrwane z pod­brzu­sza gołę­bia, przy­kle­iło się do okna apar­ta­mentu Mate­usza Nowic­kiego. Trwale przy­warło naelek­try­zo­wa­nym puchem do szyby, jak man­dat wło­żony za wycie­raczkę źle zapar­ko­wa­nego samo­chodu.

Zbyt małe, żeby rzu­cić cień na śpią­cych, odle­ciało w kie­runku sąsied­niego bloku, porwane podmu­chem wia­tru. Ostre świa­tło bez­li­to­śnie wydo­by­wało z wnę­trza sypialni ślady wczo­raj­szej balangi: roz­darte pudełka po pizzy, zatłusz­czone papie­rowe tale­rzyki, kie­liszki z reszt­kami czer­wo­nego wina, wala­jące się na par­kie­cie butelki, zmięte ser­wetki, koron­kowe stringi, męskie pognie­cione dżinsy, jeden moka­syn i dwie szpilki.

Skoczny dźwięk wyrwał Mate­usza ze snu. Męż­czy­zna zmru­żył oczy pod napo­rem rażą­cych pro­mieni i po omacku pró­bo­wał wyłą­czyć budzik w tele­fo­nie.

– Mate­usz, do cho­lery, czemu się nie odzy­wasz? – Zasko­czył go piskliwy kobiecy głos.

Musiał pomy­lić sygnał połą­cze­nia przy­cho­dzą­cego z dźwię­kiem budzika i uru­cho­mić tryb gło­śno­mó­wiący. No tak, jakim cudem dałby radę nasta­wić budze­nie po noc­nym pijań­stwie z… Wła­śnie, z kim? Pod­parł się i spoj­rzał na górę skoł­tu­nio­nej pościeli, zza któ­rej spły­wały dłu­gie brą­zowe włosy.

– Co z tobą? Wiesz, która godzina?

– Poranna? – zachry­piał.

– Ja cię kie­dyś zabiję. Obie­cuję!

– Kotku, nie drzyj mordki. Spójrz w lustro. Musisz teraz brzydko wyglą­dać. – Skie­ro­wał twarz w stronę tele­fonu.

– Za godzinę masz spo­tka­nie z pre­ze­sem w kon­fe­ren­cyj­nej. Miało się wła­śnie zacząć, ale uspra­wie­dli­wi­łam cię opieką nad chorą mamą.

– Prze­cież moja mama nie żyje od pięt­na­stu lat…

Kobieta się roz­łą­czyła. Mate­usz opadł na poduszkę i przy­mknął oczy.

– Co to mi się wła­śnie śniło? Gdzie to ja mia­łem pole­cieć? – wymam­ro­tał sen­nie do sie­bie.

Poczuł bole­sne ukłu­cie w tyle czaszki. Agre­sywny dźwięk tele­fonu znowu wwier­cał mu się w świa­do­mość. Otwo­rzył oczy. Się­gnął w kie­runku szafki i ode­brał połą­cze­nie.

– Zostało ci już tylko pięć­dzie­siąt pięć minut. – Sta­now­czo wypo­wia­dane sylaby ryt­micz­nie ude­rzały w błony bęben­kowe męż­czy­zny.

– Przy­go­tu­jesz mi drinka, słonko? – wydu­kał cier­pięt­ni­czo.

Oso­bi­sta sekre­tarka Mate­usza zakoń­czyła połą­cze­nie. Wes­tchnął.

Pod­niósł się i rozej­rzał po wnę­trzu sypialni. Zerwał koł­drę z brą­zo­wo­wło­sej dziew­czyny, leżą­cej obok. Nagie wypięte krą­gło­ści kusiły, aby po nie się­gnąć. Na chwilę zagłu­szyć łomot, dud­niący w skro­niach. Odsu­nąć wizję gry­masu na twa­rzy pre­zesa i koniecz­ność tłu­ma­cze­nia się z ostat­nich wydat­ków. Nachy­lił się nad kobietą. Miał ochotę wto­pić się w mło­dość jej ciała, poczuć gład­kość jej skóry na swo­jej i zasło­nić się przed dzien­nym świa­tłem puklami jej kasz­ta­no­wych wło­sów.

Dziew­czyna bez­wied­nie prze­cią­gnęła się jak kocica i odwró­ciła do Mate­usza. Obfite piersi mia­rowo pod­no­siły się i opa­dały. Jej snu naj­wy­raź­niej nie nawie­dzili ani zgryź­liwi pre­zesi, ani bez­względne sekre­tarki. Uśmie­chała się.

Nagle przy­po­mniał sobie, że to dziś mieli mieć desant w biu­rze. Spo­tka­nie z nowym pre­ze­sem z cen­trali. Czyli nie z marud­nym Roma­nem, tylko z pre­ze­sem pre­ze­sów. Jak mu było? Nie pamię­tał. Na zdję­ciach i fil­mach z kor­po­even­tów wyglą­dał groź­nie. Na takiego, co to w tańcu się nie pier­doli.

Mate­usz sko­czył na równe nogi. Potknął się o wła­sne dżinsy i pra­wie wyrżnął jak długi. W popło­chu kom­ple­to­wał ubiór. W prze­past­nej bie­liź­niarce nie mógł dobrać skar­pe­tek do pary, więc zde­cy­do­wał się na dwie różne, nie­zbyt ze sobą kon­tra­stu­jące. Trza­ski zamy­ka­nych szu­flad i odsu­wa­nych drzwi gar­de­roby obu­dziły dziew­czynę.

– Dzień dobry, misiu. Wcze­śnie dziś zaczy­nasz. – Wypięła pupę uwo­dzi­ciel­sko.

– To nie ja. To świat. Ja go tylko gonię. – Musnął ją ustami w odkryte ramię.

Brą­zo­wo­włosa zarzu­ciła mu ręce na szyję i przy­cią­gnęła do sie­bie. Poczuł jej mięk­kie napie­ra­jące cie­pło i swoją goto­wość. Spoj­rzał na tele­fon, który na­dal leżał na noc­nej szafce. Wes­tchnął i ode­pchnął dziew­czynę.

– Chęt­nie został­bym z tobą, ale…

– Ale?

– Wła­śnie się ubie­rasz i śnia­da­nie jesz dziś u sie­bie. – Klep­nął ją mocno w krą­gły tyłek i wygo­nił z łóżka.

Pisnęła z bólu, zła­pała się za pośla­dek i nadą­sana, zaczęła zbie­rać bie­li­znę z pod­łogi.

– Za pięć minut zamy­kam miesz­ka­nie – rzu­cił z kuchni.

Nalał wodę z kranu do wyso­kiej szklanki i całą zawar­tość wypił dusz­kiem. Despe­racko prze­glą­dał szafki kuchenne w poszu­ki­wa­niu środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych. Z ulgą tra­fił w końcu na opa­ko­wa­nie apapu. Puste! Ze zło­ścią cisnął roz­dartą tek­turę do kosza na śmieci.

– Nie odwie­ziesz mnie? – Dziew­czyna sta­nęła w progu kuchni, usta wydęła w dziu­bek i wpa­try­wała się w niego sar­nimi oczami.

Minął ją i otwo­rzył drzwi wej­ściowe.

– Następ­nym razem, Basiu. – Uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco.

– Kasiu – odburk­nęła.

– Co? – zapy­tał roz­tar­gniony.

– Mam na imię Kasia.

– Też ład­nie – odpo­wie­dział i zatrza­snął za nią drzwi.

* * *

Sta­lowo-szklany wie­żo­wiec góro­wał nad oko­licz­nymi budyn­kami. Pre­zes sta­nął tuż przy wiel­kich oknach sali kon­fe­ren­cyj­nej, cią­gną­cych się od pod­łogi do sufitu. Widok z dwu­dzie­stego trze­ciego pię­tra wzbu­dzał nie­po­kój w bar­dziej lękli­wych. Ale nie w nim. On napa­wał się prze­strze­nią. W dzień taki jak ten widocz­ność była dosko­nała, a mia­sto, tęt­niące życiem pod jego sto­pami, dawało mu poczu­cie mocy.

– Co może­cie mi powie­dzieć o Mate­uszu Nowic­kim? – Odwró­cił się i rzu­cił płyn­nie po angiel­sku do sie­dzą­cych przy stole, z tru­dem wyma­wia­jąc imię i nazwi­sko dyrek­tora komer­cyj­nego pol­skiego oddziału spółki.

– Same dobre rze­czy – wydu­kał dyrek­tor per­so­nalny, po czym odchrząk­nął i gło­śno prze­łknął ślinę. Koniecz­ność argu­men­to­wa­nia po angiel­sku zawsze go stre­so­wała.

– Ma dobre wyniki – dodał finan­sowy pew­nie. Pod­czas roz­mów z ludźmi z cen­trali czuł się jak ryba w wodzie. Odży­wały w nim wtedy wspo­mnie­nia ze stu­diów w Sta­nach.

– W jakim sen­sie? Jego P&L1 nie wygląda naj­le­piej – stwier­dził pre­zes i usiadł do stołu.

– Zależy, jak mie­rzony. Ten rok rze­czy­wi­ście zamkniemy stratą, ale… – cią­gnął finan­si­sta.

– Jak strata może być dobrym wyni­kiem? Kpi­cie sobie ze mnie? – Anglik ude­rzył otwartą dło­nią w blat.

– W tym roku sku­pia­li­śmy się na inwe­sty­cjach dłu­go­fa­lo­wych, z któ­rych zwrot odczu­jemy za dwa, trzy lata. – Dyrek­tor finan­sowy pró­bo­wał ostu­dzić emo­cje męż­czy­zny.

– Jeśli tak długo będzie­cie cze­kać na zyski, to skoń­czy­cie jak wasz szef. – Pre­zes zawie­sił głos. – Widzi­cie go gdzieś tutaj?

Per­so­nalny i finan­sowy spoj­rzeli na sie­bie skon­ster­no­wani.

– Poże­gna­li­śmy się dziś rano – oznaj­mił.

W sali zale­gła cisza.

Dwu­skrzy­dłowe drzwi otwarły się z hukiem i do prze­stron­nego pomiesz­cze­nia weszła asy­stentka zarządu, pcha­jąc wózek z kawą, her­batą i butel­kami wody.

– Podwójne espresso bez mleka, tak jak pan lubi. – Nachy­liła się z uśmie­chem nad pre­ze­sem i posta­wiła przed nim małą asce­tyczną fili­żankę.

Finan­so­wemu podała latte w wyso­kiej gra­we­ro­wa­nej szklance, a per­so­nal­nemu – zie­loną kwit­nącą her­batę w pęka­tym szkla­nym kubku. Obaj, sku­leni, wbili wzrok w swoje napoje. Pre­zes zało­żył dło­nie na karku, odchy­lił się na opar­ciu krze­sła i przy­glą­dał się im spod ścią­gnię­tych brwi. Postawny i wypro­sto­wany, lustro­wał innych z góry, nawet gdy sie­dział. Odpro­wa­dził asy­stentkę wzro­kiem do drzwi.

– Dla­czego mam utrzy­mać Nowic­kiego na sta­no­wi­sku?

– Bo, bo… Bo jest bar­dzo oddany swo­jej pracy – wybą­kał per­so­nalny. – Nie ma rodziny, każdą chwilę poświęca fir­mie i swoim ludziom.

– Dobrze współ­pra­cuje, jest źró­dłem twór­czych roz­wią­zań pod­czas spo­tkań zarządu i, co naj­waż­niej­sze… – wyli­czał finan­sowy.

– Tak? – pod­chwy­cił pre­zes.

– To świetny stra­teg biz­ne­sowy i mózg mar­ke­tin­go­wych ope­ra­cji.

* * *

Mate­usz zapa­rzył resztki kawy, które zna­lazł w skrom­nych zapa­sach kuchen­nych. Pustą lodówkę zaj­mo­wało tylko mleko w kar­to­nie. Otwo­rzył je, ura­do­wany, i wlał do kawy. Upił łyk i natych­miast wypluł kwa­śny płyn do zlewu. Spoj­rzał na datę przy­dat­no­ści do spo­ży­cia. Mleko prze­ter­mi­no­wało się mie­siąc temu.

Pół litra kra­nówy i gorzki posmak zepsu­tego mleka uru­cho­miły jelita Mate­usza. Pobiegł do łazienki. Miał wra­że­nie, że prze­ta­cza się przez niego rewo­lu­cja tre­ści żołąd­ko­wych, flory bak­te­ryj­nej albo kiep­sko prze­tra­wio­nego wina. Po wszyst­kim poczuł się jak boha­ter żało­snego mema, który sie­dzi na sede­sie ze spusz­czo­nymi spodniami i wyciąga rękę po rolkę papieru toa­le­to­wego, która wła­śnie się skoń­czyła.

Kil­ka­na­ście minut póź­niej Mate­usz wybiegł do samo­chodu, zapar­ko­wa­nego w uliczce pod moko­tow­ską kamie­nicą. Nie­chluj­nie wią­zał kra­wat pod szyją i ner­wowo szu­kał klu­czy­ków w kie­sze­niach płasz­cza. Zostało mu dzie­sięć minut na prze­bi­cie się do cen­trum. Żeby zdą­żyć, musiałby wzbić się w powie­trze i prze­fru­nąć ponad zakor­ko­wa­nymi arte­riami sto­licy. Gra toczyła się już nie o to, czy będzie na czas, ale o to, jak bar­dzo się spóźni.

Uje­chał sto metrów jed­no­kie­run­kową uliczką. Już miał prze­ciąć pasy dla pie­szych, gdy zauwa­żył, że na drugą stronę wąskiej ulicy pró­buje przejść star­sza pani z bal­ko­ni­kiem. Zaha­mo­wał z piskiem opon i zachę­cił sta­ruszkę zapra­sza­ją­cym gestem dłoni. Kobieta ruszyła i trzę­sąc się, z tru­dem utrzy­my­wała tor jazdy swo­jej czte­ro­ko­ło­wej pod­pórki. Mate­usz spoj­rzał na zegar tablicy roz­dziel­czej. Wes­tchnął i z rezy­gna­cją oparł czoło na kie­row­nicy.

Z tyłu dobiegł do jego uszu iry­tu­jący ryk klak­sonu. Odwró­cił się. Za jego autem utwo­rzył się korek. Dołą­czyły kolejne klak­sony, w gło­wie zadud­niła mu kawal­kada dźwię­ków. Wystra­szona bab­cia utknęła na środku przej­ścia dla pie­szych i bała się zro­bić krok dalej. Mate­usz wysiadł, rzu­cił wście­kłe spoj­rze­nie znie­cier­pli­wio­nym kie­row­com, pod­szedł do sta­ruszki, deli­kat­nie ujął ją za ramię i prze­pro­wa­dził na drugą stronę ulicy.

Wró­cił do samo­chodu i osten­ta­cyj­nie długo popra­wiał kra­wat, zło­wrogo patrząc na trą­bią­cych kie­row­ców. Nie prze­sta­wali walić w kie­row­nice i wygra­żać mu znad opusz­czo­nych szyb.

War­tow­nik roz­po­znał spor­tową linię bia­łego tere­no­wego volvo i otwo­rzył wjazd na par­king, zanim Mate­usz zdą­żył się­gnąć po pilota. W podzię­ko­wa­niu dyrek­tor komer­cyjny ski­nął głową. Zapar­ko­wał, pobiegł do budynku i rzu­cił się w obro­towe drzwi.

Wpadł do swo­jego biura, zaha­czył płasz­czem o wie­szak, który ude­rzył w szybę, dzie­lącą gabi­net z otwartą prze­strze­nią. Kilka zanie­po­ko­jo­nych par oczu spoj­rzało w stronę pokoju Mate­usza, a on – jakby nic się nie stało – wycią­gnął z teczki lap­top i dwa wydruki pre­zen­ta­cji, nad którą ostat­nio pra­co­wał. To pew­nie o niej pre­zes chciał roz­ma­wiać.

Drzwi otwo­rzyły się i do gabi­netu weszła Ania, jego oso­bi­sta sekre­tarka, ze sro­gim wyra­zem twa­rzy.

– Zamó­wiony drink reani­ma­cyjny – wyce­dziła przez zęby i posta­wiła na biurku szklankę z żółtą zawar­to­ścią. – Cze­kają na cie­bie w kon­fe­ren­cyj­nej na dwu­dzie­stym trze­cim.

Mate­usz udał, że nie dostrzega jej iry­ta­cji. Szybko wyżło­pał żółty płyn. Zapie­kło go w gar­dle. Do oczu napły­nęły łzy. Prze­łyk prze­pa­lony od cią­głego chla­nia, pomy­ślał. Zwy­kły napój, a drażni jak alko­hol. Gorąc roz­lał się po całym ciele. Stres ewi­dent­nie z niego scho­dził. Jesz­cze chwila i będzie gotowy na star­cie z pre­ze­sem.

– Dzięki, kocha­nie. Czuję się jak nowy. – Cmok­nął ustami w powie­trzu, wyszedł na kory­tarz i skie­ro­wał się w stronę wind.

Miał wra­że­nie, jakby coś wtło­czyło w niego nową ener­gię. Obec­ność Ani? Per­spek­tywa potyczki z nowym sze­fem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie widział? Uśmiech­nął się do asy­sten­tek, oku­pu­ją­cych wyspę przed gabi­ne­tami człon­ków zarządu.

Gdy znik­nął za drzwiami windy, dziew­czyny ści­snęły się i ści­szyły głosy. Na widok Ani roz­stą­piły się i zro­biły jej miej­sce.

– Wysła­łaś go na pożar­cie? – rzu­ciła jedna z nich.

– Z wil­czym bile­tem – odparła Ania.

– To zna­czy? – dopy­tała inna.

– Nie uła­twi­łam mu zada­nia. – Ania uśmiech­nęła się do dziew­czyn szel­mow­sko.

– Wyglą­dał, jakby ener­gia go roz­pie­rała. Do wind biegł w tanecz­nych pod­sko­kach – szcze­bio­tały asy­stentki, jedna przez drugą.

– Kalo­rii zawar­tych w dwóch set­kach alko­holu nie zabije nawet sok wyci­śnięty z kilku cytryn i poma­rań­czy. – Ania puściła oko i sia­dła do swo­jego biurka. – Ani brak świa­do­mo­ści, co się pije.

Dziew­czyny spoj­rzały po sobie ze zgrozą.

Czter­dzie­sto­sied­mio­letni dyrek­tor komer­cyjny był głów­nym obiek­tem dam­skich plo­tek na wszyst­kich dzie­się­ciu pię­trach biu­rowca, które zaj­mo­wała spółka RedCo. Nie tylko za sprawą swo­jej urody, choć wzro­stu, musku­la­tury, gęstych wło­sów i chło­pięco uwo­dzą­cego spoj­rze­nia nie­je­den mógł mu zazdro­ścić. Cho­dziło o coś innego. Obok Mate­usza Nowic­kiego nie można było przejść obo­jęt­nie. A to inte­li­gent­nie zażar­to­wał, a to skom­ple­men­to­wał tak, jak tylko on potra­fił. Nic, co ładne i kuszące, nie umy­kało jego uwa­dze. Nowicki to syba­ryta, który potra­fił zachwy­cać się róż­nymi aspek­tami kobie­cego piękna, ale żaden z nich nie zatrzy­my­wał go na dłu­żej. Wieczny Pio­truś Pan, albo raczej enfant ter­ri­ble biz­ne­so­wych salo­nów, zra­nił nie­jedno serce z biu­rowca RedCo. A naj­bar­dziej to nale­żące do Ani.

Zanim Mate­usz wszedł do kon­fe­ren­cyj­nej, finan­sowy i per­so­nalny zdą­żyli już z niej wyjść. Minęli go przy win­dach. Per­so­nalny kwa­śno się uśmiech­nął, finan­sowy bez słowa pokle­pał Mate­usza po ple­cach.

– Pano­wie, co to za mar­sowe miny? – krzyk­nął do nich, gdy drzwi windy zasu­wały się za nimi.

– Czu­łeś? – zapy­tał per­so­nalny, gdy winda ruszyła w dół.

– A bo to pierw­szy raz? – zaśmiał się ner­wowo finan­sowy.

– Że też on się nie boi. Wła­ści­wie to powi­nie­nem…

– Zaaresz­to­wać go?

– Jest w pracy. Gdy­bym pod­su­nął mu alko­mat…

– Wylu­zuj. Teraz musimy trzy­mać się razem.

– Będzie na mnie. Że nie upil­no­wa­łem. Prawo pracy i BHP…

– Ty, bo zaraz sraczki dosta­niesz. Ucz się od Mate­usza. Ma jaja chło­pak.

– Zaraz mu je Vito Cor­le­one zmiaż­dży, ode­tnie i do gar­dła wsa­dzi. – Per­so­nalny wes­tchnął, a finan­sowy prze­wró­cił oczami.

Mate­usz pew­nym kro­kiem wszedł do sali, wymie­nił mocny uścisk dłoni z pre­ze­sem, zmie­rzył się z nim wzro­kiem. Byli podob­nego wzro­stu.

Usiadł, otwarł lap­top, dwa booklety z pre­zen­ta­cją poło­żył obok. Spoj­rzał wycze­ku­jąco na Anglika.

– O tym nie będziemy roz­ma­wiać – zare­ago­wał pre­zes na widok okła­dek pre­zen­ta­cji.

Mate­usz uniósł brwi ze zdzi­wie­nia.

– To nic nie­warty doku­ment.

Mate­usz spo­chmur­niał.

– Czas pro­spe­rity i szyb­kiego wzro­stu już się skoń­czył. Teraz zaci­skamy pasa. Nie wyczu­łeś tego.

– Może z per­spek­tywy Lon­dynu tak to wygląda, gdy patrzy się na całą firmę. Jed­nak pol­ski oddział świet­nie sobie radzi, a pol­ska gospo­darka jest w roz­kwi­cie – płynną angielsz­czy­zną zri­po­sto­wał Mate­usz.

Pre­zes spoj­rzał w okno, tak jakby szu­kał w widoku za nim inspi­ra­cji.

– Myśla­łem, że czasy „myśl glo­bal­nie, dzia­łaj lokal­nie” już się skoń­czyły. Teraz myślimy lokal­nie i dzia­łamy lokal­nie – kon­ty­nu­ował Mate­usz.

– Nie jeste­ście samotną wyspą. To, co się dzieje poza wami, nie pozo­staje bez wpływu na was.

– A co się dzieje? – pod­chwy­cił zaczep­nie dyrek­tor komer­cyjny.

– Tego dowiesz się wkrótce.

Mate­usz wpa­try­wał się w twarz męż­czy­zny, ale nie zna­lazł na niej żad­nej wska­zówki. Pre­zes wstał, splótł dło­nie za ple­cami, prze­szedł wzdłuż szkla­nej ściany, za którą wid­niała War­szawa, ską­pana w słońcu. Odwró­cił się do Mate­usza.

– Nie dziwi cię mój nagły przy­jazd?

Mate­usz nie zare­ago­wał. Uznał, że cisza będzie naj­lep­szą demon­stra­cją jego siły. I spo­koju.

– Musimy razem posprzą­tać ten bała­gan. I albo będziesz ze mną, albo się poże­gnamy.

Mate­usz czuł przy­śpie­szone bicie serca. Wziął kilka głę­bo­kich wde­chów tak, żeby pre­zes tego nie zauwa­żył.

– Co na to reszta woj­ska? – pró­bo­wał dow­ci­pem roz­ła­do­wać gęst­nie­jącą atmos­ferę.

– Wasz dowódca opu­ścił sze­regi. – Anglik zawie­sił głos, żeby spraw­dzić, czy infor­ma­cja robi wra­że­nie na Mate­uszu.

Ten ani drgnął.

– A tych dwóch, co wła­śnie wyszli? – dopy­tał po chwili.

– Daj spo­kój. – Pre­zes mach­nął ręką z lek­ce­wa­że­niem. – Zro­bią wszystko, co im każę. Chcą tylko prze­trwać.

Mate­usz czuł, że robi mu się gorąco. To nie mógł być efekt wczo­raj­szego wina. Już dawno zdą­żył je prze­tra­wić. A może nie? Może jego sta­rze­jący się orga­nizm nie meta­bo­li­zuje już tak szybko alko­holu? Tak, natura była nie­ubła­gana, coraz gorzej zno­sił mocne trunki. Dla­tego trzy­mał się z daleka od wódki i łyska­cza.

Pre­zes zaszedł go od tyłu i nachy­lił się nad nim.

– Ocze­kuję dużego cię­cia kosz­tów. Czyli nowej stra­te­gii. Miej­sce tej jest w śmie­ciach. – Wziął oba wydruki pre­zen­ta­cji, pod­szedł w róg sali, sta­nął obok kosza, pod­niósł wypro­sto­waną rękę wysoko nad nim i z uśmie­chem upu­ścił booklety.

– Naj­więk­szą pozy­cją kosz­tową są inwe­sty­cje w nowe rynki z dużym poten­cja­łem. Odpusz­czamy je? – son­do­wał Mate­usz i uda­wał obo­jęt­ność na wszystko, co mówił i robił jego prze­ło­żony.

– Dobrze kom­bi­nu­jesz.

– Drugą naj­więk­szą są ludzie – dodał.

– Jesz­cze lepiej kom­bi­nu­jesz. – Pre­zes ucie­szył się i kla­snął dłońmi.

– Ludzi nie odpusz­czę – odparł Mate­usz i wbił wzrok w twarz Anglika.

– Nie musisz. Zrobi to per­so­nalny.

– Budo­wa­łem ten zespół latami. To naj­lepsi ludzie na rynku. Jeśli ich stra­cimy, to…

– To co? Przyjdą nowi na czas kolej­nego wzro­stu.

– Nie zga­dzam się.

– Powtó­rzę jesz­cze raz. Nie musisz. Nikt nie jest nie­za­stą­piony. Nawet ty.

– Nie cho­dzi o mnie. Cho­dzi o nich. To żywi ludzie, a nie zasób.

– Oj! Roman­tyk z cie­bie, widzę. Jak się ma mięk­kie serce, to trzeba mieć twardą dupę. Mam nadzieję, że jesteś tego świa­domy?

Mate­usz prze­śli­zgnął się wzro­kiem po bla­cie stołu. Czuł, że musi zna­leźć lep­sze argu­menty. Za bar­dzo poszedł w emo­cje, za mało – w chłodną kal­ku­la­cję. To nie dzia­łało na pre­zesa.

Angol pod­szedł do niego i przy­siadł na krze­śle obok. Spoj­rzał z tro­ską na pod­wład­nego.

– Widzę, że nie jesteś w naj­lep­szej for­mie, ani emo­cjo­nal­nej, ani inte­lek­tu­al­nej. Kładę to na karb pro­ble­mów oso­bi­stych. Sły­sza­łem o two­jej mamie.

Żaden mię­sień nie drgnął na twa­rzy Mate­usza. Tylko oczy zdra­dzały nie­po­kój i zaże­no­wa­nie.

– Ogar­nij się, chło­pie. Odstaw alko­hol, przy­naj­mniej w pracy. Jedzie od cie­bie na kilo­metr.

Mate­usz spu­ścił wzrok.

– Znajdź jakąś panią, co ci dom i skar­petki ogar­nie – par­sk­nął.

Mate­usz zaci­snął szczękę i skrzy­żo­wał stopy.

– Masz mie­siąc na zbu­do­wa­nie nowej stra­te­gii na przy­szły rok. I na rewi­zję tego­rocz­nej. Tniemy wszyst­kie koszty, które jesz­cze są do ucię­cia.

– Skąd ten pośpiech? – Mate­usz odzy­ski­wał rezon.

– Przej­mują nas. Musimy zara­por­to­wać dobry wynik finan­sowy.

Wyspę asy­sten­tek dyrek­tor komer­cyjny minął, wypro­sto­wany i napięty jak struna, bez uśmie­chu na twa­rzy. Nawet nie spoj­rzał w stronę dziew­czyn. Odpro­wa­dziły go wzro­kiem, aż zamknął za sobą drzwi gabi­netu.

Ania wstała od biurka, pogła­dziła dłońmi bio­dra, opięte cia­sną spód­nicą, wychy­liła szklankę z resztką wody i ruszyła w kie­runku drzwi, za któ­rymi znik­nął Mate­usz. Kole­żanki patrzyły na nią w mil­cze­niu, gdy się odda­lała.

– Ustaw spo­tka­nie z całym zespo­łem na dwu­na­stą – wypa­lił, zanim zdą­żyła cokol­wiek powie­dzieć.

– Jerzego dziś nie ma. Jakieś przed­sta­wie­nie w przed­szkolu.

– Gówno mnie to obcho­dzi. Ma być.

– Jak poszło? – zagad­nęła lek­kim tonem.

– Zna­ko­mi­cie! Twój spe­cy­fik posta­wił mnie na nogi. Zrób mi jesz­cze raz dobrze, pro­szę. – Uśmiech­nął się zawa­diacko.

Ania odpo­wie­działa gry­ma­sem i wyszła z gabi­netu.

Mate­usz otwo­rzył lap­top i odpa­lił arkusz kal­ku­la­cyjny z esty­ma­cjami na bie­żący i przy­szły rok. Przej­rzał wyni­kowe cyfry, pokrę­cił głową i scho­wał twarz w dło­niach.

– Drink ener­ge­ty­zu­jący, wer­sja przed­po­łu­dniowa. – Ania posta­wiła na biurku szklankę z zie­loną zawar­to­ścią.

– Chcesz wlać we mnie nadzieję? Za późno, kocha­nie. Teraz potrze­buję zwięk­szyć moc obli­cze­niową mojej mózgow­nicy.

Mate­usz podejrz­li­wie pową­chał zie­loną ciecz, a potem wolno upił łyk. Tym razem nic nie dra­pało go w gar­dle. Gęsty, słodko-mdły miąższ miło sma­ro­wał prze­łyk. Lubił te wita­mi­nowe śnia­da­nia w pły­nie.

– O! To jakieś nie­do­pa­trze­nie, słonko. Zapo­mnia­łaś o wsa­dzie. – Puścił oko do asy­stentki, pogro­ził jej pal­cem i oddał pustą szklankę.

Wra­cał mu dobry humor. Gra dopiero się zaczy­nała.

Ania wyszła bez słowa. Gdy sia­dła przy swoim biurku na wyspie, inne asy­stentki zasy­pały ją pyta­niami. Wzru­szyła tylko ramio­nami i zaczęła obdzwa­niać ludzi Mate­usza.

Jak wszyst­kie spo­tka­nia pro­wa­dzone przez dyrek­tora komer­cyj­nego dla zespołu pod­le­głych mu dyrek­to­rów, rów­nież i to przy­po­mi­nało w pierw­szej czę­ści burzę mózgów, a w dru­giej – wspólne szu­ka­nie roz­wią­zań i kon­stru­owa­nie planu.

– Aniu, przy­po­mnij nam, co już mamy na liście następ­nych kro­ków? – zwró­cił się Mate­usz do asy­stentki.

– Rene­go­cja­cje warun­ków umów z agen­cjami, Tomek, do trzy­na­stego maja. Usta­wie­nie nowych tar­ge­tów dla dys­try­bu­to­rów, Maciek, do pięt­na­stego maja. Nowe, tanie rynki do pozy­ska­nia, Rafał, do sie­dem­na­stego maja.

– Nie zapo­mnie­li­ście o czymś? – burk­nął Jerzy, na­dal zły, że ścią­gnięto go z przed­szkol­nej imprezy synka.

Wszy­scy spoj­rzeli na niego wycze­ku­jąco.

– Mie­li­śmy ciąć koszty, a nie pod­krę­cać sprze­daż – z wyrzu­tem przy­po­mniał.

– Ucie­kamy do przodu. To jedyna sen­sowna tak­tyka – wyja­śnił Mate­usz.

– Ale nie tego ocze­kuje pre­zes! – Jerzy nie dawał za wygraną.

– Pre­zes chce, aby mu się liczby zga­dzały. Nasze w tym głowy, żeby tak się stało. – Mate­usz uśmiech­nął się i rozej­rzał po obec­nych.

– Mary­siu, przy­nieś nam kilka bute­lek wody, nową kawę i coś słod­kiego. – Ania wstała i krzyk­nęła przez uchy­lone drzwi do kole­żanki z wyspy.

– Nie robimy prze­rwy – oschle zazna­czył Mate­usz, gdy zauwa­żył, że towa­rzy­stwo naj­chęt­niej roze­szłoby się podzwo­nić, opróż­nić pęche­rze i spraw­dzić naj­now­sze wia­do­mo­ści na fejs­buku i twit­te­rze. – Do listy next steps dopisz, Aniu, zada­nie dla Jerzego. Pomy­sły na oszczęd­no­ści, które nie zabu­rzą roz­woju RedCo, do pięt­na­stego maja.

Jerzy sie­dział, nabur­mu­szony, i całym sobą poka­zy­wał, że dystan­suje się od tego, co dzieje się na spo­tka­niu.

Mate­usz, zafra­so­wany, kilka razy prze­szedł salkę tam i z powro­tem. Jego nastrój udzie­lił się dyrek­to­rom. Nikt się nie ode­zwał. Nawet ekrany smart­fo­nów wyga­sły.

– Dobra. Dodat­kowo Jerzy opra­cuje plan B, na wypa­dek gdyby plan A, czyli orga­niczny roz­wój i racjo­na­li­za­cja kosz­tów, nie wypa­lił – zde­cy­do­wał Mate­usz.

– Ty wiesz, ile to jest roboty? – żach­nął się Jerzy.

– Wiem.

– Nie znam zało­żeń.

– Znasz. Są bar­dzo ogólne. Mak­sy­malna reduk­cja kosz­tów przy mini­mal­nej dba­ło­ści o przy­szłość firmy.

– To może ozna­czać wszystko! Nawet likwi­da­cję sta­no­wisk.

– Bingo! Przy­po­mi­nam, że naj­więk­szy koszt oso­bowy dla firmy gene­rują wasze i moje pen­sje, bonusy, samo­chody i dodat­kowe bene­fity.

Jęk dobiegł z głębi sali. W pomiesz­cze­niu zapa­dła cisza.

– Plan B nie­uchron­nie pociąga za sobą plan C dla nas wszyst­kich. Czyli szu­ka­nie nowej pracy. Roz­sądź­cie w swo­ich sumie­niach, co wybie­ra­cie, i do roboty – pod­su­mo­wał Mate­usz.

* * *

Week­end majowy to powinna być wielka radość. Doroczne święto ciężko pra­cu­ją­cych lemin­gów i pre­ka­riu­szy. W tym roku wystar­czyło wziąć jeden dzień urlopu, żeby zali­czyć pięć dni resetu w pięk­nych oko­licz­no­ściach przy­rody. Pły­wa­jąc, sur­fu­jąc, wspi­na­jąc się na via fer­ra­tach albo szu­su­jąc po lodowcu na zakoń­cze­nie sezonu.

Co ją pod­ku­siło, żeby zabrać się do wio­sen­nych porząd­ków aku­rat teraz i niczego przy­jem­nego nie zapla­no­wać na długi week­end, z któ­rego wszy­scy będą słać fotki na fejs­buka? Całe szczę­ście, że ni­gdy nie ogar­nęła Insta­grama. Tam to dopiero roz­kwit­nie tar­go­wi­sko próż­no­ści.

Jedno jest pewne. Jeśli chce prze­trwać te pięć dni w jako takiej kon­dy­cji psy­chicz­nej, musi zało­żyć pię­cio­dniową blo­kadę fejsa w ajfo­nie. Ina­czej nie da rady.

Wła­ści­wie, to może i dobrze, że nic nie zor­ga­ni­zo­wała. Byłaby tylko kulą u nogi dla innych. Ledwo się wdra­pała z zaku­pami na dru­gie pię­tro. Zadyszka jak u eme­rytki. Całe ciało zlane potem. Niby nic dziw­nego, upały docho­dziły już do trzy­dzie­stu stopni, choć do lata jesz­cze daleko. Ale ni­gdy wcze­śniej nie zno­siła aż tak źle wyso­kich tem­pe­ra­tur i duchoty.

Sery, jogurty, masło i pie­rogi wylą­do­wały na pół­kach prze­past­nej lodówki. Mie­szanki warzywne i polę­dwiczki z indyka w zamra­żarce. Pomi­dory, ogórki, papryka, cebula, czo­snek, imbir, puszki z tuń­czy­kiem i oliwa w wikli­no­wym koszu. Jabłka, poma­rań­cze, cytryny i banany na pate­rach. Jesz­cze cie­płe, chru­piące cia­batty z tru­dem zmie­ściły się w chle­baku. Dobre zapasy to pod­stawa. Ważne, żeby zawsze mieć pod ręką wszystko, czego można potrze­bo­wać. Zwłasz­cza przed sekwen­cją świąt pań­stwo­wych. Poli­czyła butelki wody mine­ral­nej w schowku mię­dzy przed­po­ko­jem a łazienką. Powinny star­czyć do końca week­endu.

Kinga wierz­chem dłoni starła pot z czoła. Spoj­rzała w lustro nad umy­walką. Szkliła się cała jej twarz. Dziwne. Ni­gdy tak się nie pociła. Pod pachami i na ple­cach – tak, ale nie na czole, nosie, policz­kach i szyi. Chyba że bie­gła albo szybko się wspi­nała. Inten­sywny wysi­łek, wyso­kie tętno, dług tle­nowy, wia­domo. Zawsze wtedy wyglą­dała, jakby wyszła spod prysz­nica.

Ale teraz nie robiła niczego eks­tre­mal­nego. Chyba że przed pięć­dzie­siątką wydol­ność dra­ma­tycz­nie spada i zdo­by­cie dru­giego pię­tra staje się powo­dem do dumy. Tylko dla­czego tak nagle? Jesz­cze mie­siąc temu bie­gała, ćwi­czyła, impre­zo­wała. Bez żad­nej zadyszki i żad­nych sen­sa­cji ze strony orga­ni­zmu.

Kątem oka zoba­czyła połą­cze­nie przy­cho­dzące na ekra­nie tele­fonu, leżą­cego na stole. Znów zapo­mniała włą­czyć dźwięk. Albo raczej nie chciała. Dość już miała tych wszyst­kich bodź­ców ata­ku­ją­cych z każ­dej strony. Krzy­ków, trą­bie­nia, szumu tocze­nia się tram­waju po szy­nach, hałasu otwie­ra­nych drzwi na przy­stanku tuż pod jej oknami, sygna­łów ostrze­gaw­czych nad­jeż­dża­ją­cego i odjeż­dża­ją­cego metra, syren kare­tek i wozów poli­cyj­nych. Mogłaby tak wyli­czać bez końca.

Nie­na­wi­dziła mia­sta.

Od zawsze.

Gdy miała jakieś sie­dem albo osiem lat, zapy­tała tatę na spa­ce­rze, jakiego koloru jest świat. Stali wła­śnie na skrzy­żo­wa­niu i cze­kali na zie­lone świa­tło, żeby wejść na przej­ście dla pie­szych. Ojciec uśmiech­nął się i odpo­wie­dział: „Świat jest wie­lo­barwny, ma różne kolory, jak tęcza”. Rozej­rzała się, zdzi­wiona. Wokół sie­bie widziała tylko sza­ro­bure bloki, czarne słupy ulicz­nych lamp, ciem­no­szary asfalt, jasno­szary chod­nik.

Świat wyda­wał jej się wtedy doj­mu­jąco brudny i bez­barwny. Szary. Dokład­nie tak jak dziś.

Uchy­liła okno. Poczuła smród spa­lin samo­cho­dów, cze­ka­ją­cych na zmianę świa­teł, i papie­ro­sów, kop­co­nych przez sąsia­dów na bal­ko­nie pod jej miesz­ka­niem. Po wycieczce na targ oczy pie­kły jesz­cze od kurzu i pyłu, pod­bi­ja­nych nad jezd­nią i chod­ni­kiem przez mknące pojazdy. Słońce pra­żyło. Oto wio­sna w peł­nym roz­kwi­cie w miej­skim wyda­niu.

Dla­czego nie wyje­chała? Zwa­riuje w tej zaku­rzo­nej, dusz­nej i hała­śli­wej War­sza­wie.

Ach, tele­fon! Zapo­mniała. Spoj­rzała na wyświe­tlacz. Ewa dzwo­niła. Pew­nie znów potrze­bo­wała podzie­lić się swoim zachwy­tem nad osią­gnię­ciami jede­na­sto­let­niego syna we wsa­dza­niu piłki w bramkę albo ośmio­let­niej córki w sztuce maki­jażu. Nie, nie miała na to siły. Zamknęła okna. Zasło­niła żalu­zje.

Obu­dziła się dopiero w środku nocy. To miała być tylko krótka popo­łu­dniowa drzemka dla szyb­kiej rege­ne­ra­cji sił. Ale orga­nizm zde­cy­do­wał ina­czej. Otwo­rzyła okna, żeby wpu­ścić nocny chłód.

Gorące powie­trze buch­nęło jej w twarz. Beto­nowo-asfal­towa patel­nia nie zdą­żyła się jesz­cze wychło­dzić, na razie na­dal odda­wała cie­pło.

Kinga wró­ciła do łóżka. Prze­je­chała dło­nią po prze­ście­ra­dle. Było mokre. Poszwa koł­dry – też. Wil­goć prze­do­stała się nawet do wypeł­nie­nia poduszki i przy­kry­cia. I mate­raca pod prze­ście­ra­dłem. Nie, to nie było nor­malne. Żaden upał tego nie uza­sad­niał.

Wypiła pół butelki wody. Wsu­nęła się pod koł­drę. Za gorąco. Zrzu­ciła z sie­bie nie­po­trzebny cię­żar. Wes­tchnęła. Prze­leży tak pew­nie bez snu kilka godzin. Do rana.

Się sypie. Po pro­stu się sypie. Przy­szedł na nią czas.

Tak to już jest, gdy ktoś mania­kal­nie buduje na czymś swoją toż­sa­mość i kur­czowo się jej trzyma. I panicz­nie boi się ją utra­cić. Los lubi dawać ludziom takim jak ona prztyczka w nos. Wytrą­cać ze strefy mozol­nie budo­wa­nego kom­fortu.

Czego bała się naj­bar­dziej? Sła­bo­ści. Uza­leż­nie­nia od innych. Koniecz­no­ści pro­sze­nia o pomoc.

Naj­przy­jem­niej było poma­gać innym. Być sil­nym. Nie­za­leż­nym. Zdro­wym. Takim, co to góry potrafi prze­no­sić. Gdy tylko zaj­dzie taka potrzeba. Albo gdy ktoś zawoła: Ratunku!

Miała dwie ksywki. Spinka. I Siłaczka. Cią­gle w napię­ciu. Cią­gle w pogo­to­wiu. Żeby nic się nie posy­pało. Żeby wszy­scy byli zado­wo­leni. Żeby wszystko było zaspo­ko­jone, zaopie­ko­wane i per­fek­cyj­nie wyko­nane. Prze­wi­dziane i zgodne z pla­nem. Bez nie­pro­szo­nych nie­spo­dzia­nek i nie­przy­jem­nych zasko­czeń.

Aż w końcu orga­nizm powie­dział „Dość!”. Zaczęło się od pro­ble­mów z bar­kiem rok temu. Miała wtedy epi­zod pracy redak­tor­skiej po kil­ka­na­ście godzin dzien­nie przez kilka mie­sięcy. W stre­sie i na czas. Od jej uważ­no­ści i przy­tom­no­ści zale­żało, czy wie­lo­krot­nie zmie­niane sce­na­riu­sze odcin­ków serialu dla gospo­dyń domo­wych dotrą w odpo­wied­niej wer­sji do kie­row­nika pro­duk­cji, reży­sera i reszty ekipy. Naj­mniej­sza zmiana, na przy­kład imie­nia jed­nego z wielu boha­te­rów, wyma­gała popra­wie­nia i uspój­nie­nia we wszyst­kich odcin­kach sezonu. Każde ogar­nię­cie cha­osu było tylko chwi­lowe, bo zmiany rodziły się jak grzyby po desz­czu, aż do momentu nagra­nia scen.

Pod­pa­try­wa­nie pro­duk­cji dużego serialu było nawet cie­kawe i Kinga pew­nie wytrwa­łaby w komer­cyj­nej tele­wi­zji dłu­żej. Gdyby nie mocno zabu­rzona, obse­syj­nie kom­pul­sywna pro­du­centka, która trzy­mała wszyst­kich w gar­ści i zmu­szała do cho­dze­nia na pasku. Na jej widok nawet szpa­ko­waci faceci z dużym dorob­kiem twór­czym zali­czali stany lękowe. No i gdyby nie ten bark, który naj­pierw tylko pobo­le­wał pod­czas mor­der­czej pracy przy kom­pu­te­rze. Aż w końcu stra­cił pełną rucho­mość.

Dostać kon­tu­zji pod­czas wkle­py­wa­nia liter i cyfr… Nie na sur­fie, nie na nar­tach, nie na skal­nej ścia­nie.

Na krze­śle przy biurku.

Cóż za chi­chot losu.

Prze­wró­ciła się na drugi bok, bo ramię znowu zaczęło doskwie­rać. Dawało o sobie znać już nie tylko na sku­tek dłuż­szych sesji wale­nia w kla­wia­turę. Bolało samo z sie­bie. Nawet w nocy.

Jutro pój­dzie w końcu do tej kli­niki orto­pe­dycz­nej, w któ­rej leczy się śmie­tanka pol­skich bie­ga­czy, nar­cia­rzy i pły­wa­ków. Tak, zadba wresz­cie o sie­bie. Skoro pra­cu­ją­cym tam orto­pe­dom i reha­bi­li­tan­tom zaufali zawo­dowi spor­towcy, to ona też by mogła. Może jesz­cze zdążą ją zba­dać przed dłu­gim week­en­dem. Może zalecą jakieś ćwi­cze­nia na week­end. Może…

Ostry dźwięk tele­fonu wyrwał Kingę ze snu, w który zapa­dła dopiero po wscho­dzie słońca.

– Wiem, że dziś masz home office, więc nie poga­damy w biu­rze. Zamiast pisać ela­bo­raty, powiem ci, o co cho­dzi, dobra? – Głos szefa przy­wo­łał ją do rze­czy­wi­sto­ści.

Kinga odsu­nęła od sie­bie tele­fon i poszu­kała wzro­kiem godziny na wyświe­tla­czu. Siódma trzy­dzie­ści! Osza­lał? I po jakiego grzyba włą­czyła dźwięk w tele­fonie?

– Wiem, że jest wcze­śnie, ale ty prze­cież wcze­śnie wsta­jesz. No i póź­niej mogę nie mieć czasu na roz­mowę. Wiesz, rodzina, długi week­end, wiele godzin za kół­kiem.

Kinga przy­mknęła oczy.

– Jak tam twoje obcią­że­nie? Bo potrze­buję pomocy. Nie wyro­bię się z tek­stem Bobrow­skiego. Za dwa tygo­dnie musi iść do korekty. – Prze­rwał sło­wo­tok, żeby nabrać powie­trza. – Dzie­ciaki nie pozwolą mi pra­co­wać na wyjeź­dzie – dodał po chwili.

– Słusz­nie – pochwa­liła Kinga.

– To jak? Dasz radę?

– Jasne. Mnie nikt nie prze­szko­dzi w pracy – stwier­dziła z prze­ką­sem.

– Super! Gotowy tekst ślij od razu do mnie. Nie martw się, że jest wolne. Wie­czo­rami będę spraw­dzał mejle. Jak już dzie­ciaki zasną.

Przy­po­mniała jej się odwieczna zasada. Jeśli nie zor­ga­ni­zu­jesz sobie czasu wol­nego, to inni zro­bią to za cie­bie. Naje­chała pal­cem na sym­bol czer­wo­nej słu­chawki na ekra­nie. Odło­żyła tele­fon. Rozej­rzała się po pokoju. Nad­miar rze­czy wypeł­zał z szaf i szu­flad. Książki nie mie­ściły się na pół­kach. Uło­żone na pod­ło­dze w wyso­kie stosy, tylko cze­kały, żeby się roz­sy­pać. Doku­menty, arty­kuły, rachunki i wszel­kiego rodzaju wydruki walały się na para­pe­cie i sto­liku. Pro­siły o pose­gre­go­wa­nie lub wyrzu­ce­nie. Sterty zimo­wych ciu­chów zsu­wały się z dwóch foteli. Cie­płe buty, ciśnięte w kąt, naj­mniej zagra­cały prze­strzeń.

Wes­tchnęła i pokrę­ciła głową. Jej boha­ter­ska decy­zja o spę­dze­niu dłu­giego week­endu w War­sza­wie miała poskut­ko­wać upo­rząd­ko­wa­niem prze­strzeni. A w efek­cie – życia. Skoń­czy się jed­nak jak zwy­kle. Na robie­niu dobrze innym. Żeby to ci inni mieli fajne życie. I świet­nie się bawili.

Dla­czego nie odmó­wiła? Dla­czego nie skła­mała, że też wyjeż­dża?

Nie może. Nie może nikogo zawieść. Nie może stra­cić pracy. Musi upew­niać wszyst­kich wokół, że jest cen­nym zaso­bem. Żeby w końcu uwie­rzyli. Żeby ona sama uwie­rzyła.

Scho­wała twarz w dło­niach.

* * *

– Ma pani szczę­ście. Dziś nasi pacjenci już myślą o dłu­gim week­en­dzie. Wła­śnie zwol­nił się ter­min na USG do dok­tora Świer­czyń­skiego. Na czter­na­stą. A o szes­na­stej dok­tor Kło­po­tek mógłby przy­jąć panią na kon­sul­ta­cję. Jeśli nie dziś, to naj­bliż­sze ter­miny są dopiero za mie­siąc.

– Takiemu szczę­ściu nie mówi się „nie”. – Kinga uśmiech­nęła się do recep­cjo­nistki. – Biorę obie wizyty.

Poranne pobieżne prze­glą­da­nie tek­stu Bobrow­skiego uświa­do­miło Kin­dze, dla­czego Buła tak chęt­nie się go pozbył. Praca u pod­staw. Prze­ra­bia­nie wszyst­kiego. To ją czeka przez pięć dłu­gich upal­nych dni w dusz­nym miesz­ka­niu z wystawą połu­dniową.

Czym prę­dzej pobie­gła więc do kli­niki orto­pe­dycz­nej dwie ulice dalej, żeby wresz­cie zapi­sać się na bada­nia i kon­sul­ta­cję, zła na sie­bie, że dopiero teraz. Rzadko się zda­rza mieć tak dobry ośro­dek medyczny pod nosem. Ale zawsze było coś waż­niej­szego. Praca. Potrzeby innych. Naglące ter­miny.

Dok­tor Świer­czyń­ski jeź­dził gło­wicą USG po barku Kingi i co chwilę kli­kał w kla­wia­turę. Zapi­sy­wał zdję­cia stawu, wię­za­deł, przy­cze­pów mię­śni. Minę miał przy tym nie­tęgą.

– Niech pani tego nie czyta, tylko idzie z tym od razu do dok­tora Kło­potka – poin­stru­ował Kingę i wrę­czył jej wydruki zdjęć z opi­sem bada­nia.

– Aż tak źle? – dopy­tała.

– Źle to się pani zrobi od tych wszyst­kich nazw medycz­nych. I pro­szę już wię­cej nie guglo­wać.

W ocze­ki­wa­niu na kolejną wizytę Kinga pró­bo­wała roz­ko­do­wać zna­cze­nia sfor­mu­ło­wań w opi­sie bada­nia USG. Ścię­gno mię­śnia pod­ło­pat­ko­wego z wyraźną nad­żerką kostną. Ścię­gno mię­śnia nad­grze­bie­nio­wego z widoczną bli­zną. Enteza w oko­licy uszko­dze­nia. Zaostrze­nia oste­ofi­tyczne w sta­wie bar­kowo-oboj­czy­ko­wym. Dok­tor Google bez lito­ści obna­żał tra­giczny stan lewego barku Kingi.

– Zapra­szam panią. – Kilka minut po szes­na­stej dok­tor Kło­po­tek wyszedł z gabi­netu do pocze­kalni, uśmiech­nął się sze­roko i wycią­gnął do niej dłoń.

Kinga w pośpie­chu scho­wała smart­fon, a wydruk bada­nia wrę­czyła leka­rzowi.

– Jak wypadł rese­arch? – zagad­nął.

– Strasz­nie – wes­tchnęła.

– A dok­tor Świer­czyń­ski nie zabra­niał czy­tać dia­gnozy?

– Nie tak łatwo mnie znie­chę­cić – przy­znała.

– Pro­szę się roze­brać i nie mar­twić.

Kinga posłusz­nie ścią­gnęła z sie­bie wszystko oprócz bie­li­zny i pil­nie wyko­ny­wała pole­ce­nia leka­rza. Kazał jej pod­no­sić ramiona w górę, w bok, a potem sta­wiać opór jego dło­niom. Spraw­dził siłę i stan roz­cią­gnię­cia wszyst­kich waż­niej­szych grup mię­śnio­wych. Wytłu­ma­czył, że pro­blem barku nie musi brać się z samego barku.

– No ja nie wiem, co dok­tor Świer­czyń­ski tu wysma­ro­wał – stwier­dził, wpa­trzony w wydruki. – Ani na zdję­ciach, ani w zakre­sie pani ruchów nie widać żad­nego dra­matu.

– Ale nie mogę prze­cież pod­nieść ręki, o, tak, w takim zgię­ciu. O, pro­szę zoba­czyć. – Kinga zade­mon­stro­wała.

– Ale potra­fiła pani, gdy odwró­ci­łem pani uwagę.

– Jak to?

– Pod­świa­do­mie broni się pani przed bólem. A ból wynika nie z żad­nego uszko­dze­nia, tylko z przy­kur­czów, ze złej postawy i z roz­cią­gnię­cia mię­śni grzbie­to­wych.

– Nie będziemy nic inwa­zyj­nie robić? Żad­nej ope­ra­cji?

– Jedyną inwa­zyjną ope­ra­cją będą masaże powię­ziowe i ćwi­cze­nia pod okiem reha­bi­li­tantki. Wzmac­nia­jące i roz­cią­ga­jące.

– Reha­bi­li­tantki?

– A co? Wola­łaby pani reha­bi­li­tanta? – zażar­to­wał orto­peda. – Pro­szę się zapi­sać do Irminy. Ona spe­cja­li­zuje się w napię­ciach w ciele, które biorą się z głowy i wie­lo­go­dzin­nego sie­dze­nia przed kom­pu­te­rem.

– To wszystko?

– Pro­szę mi jesz­cze powie­dzieć, czy cho­ruje pani prze­wle­kle albo leczy się na coś.

– W zasa­dzie to nie, ale ostat­nio…

Lekarz spoj­rzał na Kingę wycze­ku­jąco.

– Mam wra­że­nie, że orga­nizm nagle zaczął mi się sypać.

Orto­peda uśmiech­nął się dobro­dusz­nie, bo spo­dzie­wał się zna­nych mu dobrze uty­ski­wań pacjen­tów po czter­dzie­stce.

– Ze stale bra­nych leków mogę wymie­nić tylko anty­kon­cep­cyjne środki hor­mo­nalne. Dwa­dzie­ścia lat temu zaczę­łam je sto­so­wać, bo gine­ko­log mnie namó­wił. Miały zli­kwi­do­wać silne bóle mie­siącz­kowe. I tak bra­łam je przez pra­wie ćwierć wieku. Bo to bar­dzo wygodne.

Dok­tor Kło­po­tek uniósł brwi w ocze­ki­wa­niu na wnio­ski z tej histo­rii.

– Ale w końcu uzna­łam, że może już wystar­czy. Tak naprawdę to nie mia­łam czasu na obo­wiąz­kową cyto­lo­gię i bada­nie gine­ko­lo­giczne, bez któ­rych lekarz nie prze­pi­sze kolej­nych opa­ko­wań. I sama prze­sta­łam brać hor­mony, jak tylko zapasy mi się skoń­czyły.

– I? – pona­glił orto­peda.

– Przez mie­siąc po odsta­wie­niu pigu­łek czu­łam się świet­nie, bie­ga­łam po lasach, sza­la­łam na impre­zach inte­gra­cyj­nych do rana, ener­gia mnie roz­pie­rała. Ale kilka tygo­dni temu zaczął się kosz­mar.

– To zna­czy? – W gło­sie leka­rza poja­wiło się zacie­ka­wie­nie.

– Non stop się pocę. W dzień, w nocy. Budzę się, zlana potem. Serce wali mi jak opę­tane przy byle wysiłku lub gdy nagle się zde­ner­wuję. Bra­kuje mi tchu. Mam stany lękowe. Wszyst­kiego się boję. Cią­gle chce mi się pła­kać. Boję się, że sama wywo­ła­łam sobie przed­wcze­sną meno­pauzę.

– Przed­wcze­sną? Nie sądzę.

Kinga spoj­rzała na leka­rza z wyrzu­tem.

– Jest pani w wieku oko­ło­me­no­pau­zal­nym. Poje­chała pani po ban­dzie, odsta­wia­jąc hor­mony bez kon­sul­ta­cji z gine­ko­lo­giem. Trzeba jak naj­szyb­ciej iść do dobrego endo­kry­no­loga, który ustali pani pro­fil hor­mo­nalny i prze­pi­sze odpo­wiedni HTZ.

– Dopiero uwol­ni­łam się od hor­mo­nów anty­kon­cep­cyj­nych i mam prze­cho­dzić na hor­mo­nalną tera­pię zastęp­czą? Nie za wcze­śnie?

– A chce pani utrzy­mać swój tonus mię­śniowy i dobry stan kości? Szkoda to stra­cić. Nie wygląda pani na swoje lata. Widać, że całe życie upra­wiała pani sport. To baza, o którą warto zadbać.

– Ja? Mam wra­że­nie, że jestem stara, otłusz­czona i zwiot­czała.

Orto­peda wybuch­nął śmie­chem.

– Gdyby widziała pani, w jakim sta­nie przy­cho­dzą do mnie pacjenci w pani wieku, to zmie­ni­łaby pani zda­nie o sobie.

Kinga uśmiech­nęła się nie­śmiało. Wiele razy sły­szała, że wygląda młodo, ale zupeł­nie co innego widziała w lustrze.

– Nie­stety, bez estro­genu, który pani orga­nizm prze­staje lub już prze­stał pro­du­ko­wać, szybko to pani straci. Grozi pani oste­opo­roza i szybka utrata masy mię­śnio­wej. Mimo ćwi­czeń. – Lekarz zawie­sił głos. – Pro­szę jak naj­szyb­ciej zadbać o HTZ i zapi­sać się na reno­wa­cję orga­nizmu do Irminy. I nie chcę tu pani wię­cej widzieć! – Dok­tor Kło­po­tek uśmiech­nął się sze­roko i podał Kin­dze dłoń na poże­gna­nie.

* * *

Mate­usz zre­du­ko­wał pal­cem war­tość wskaź­nika tempa na bieżni. Razem z gumową nawierzch­nią odje­chał na tył maszyny i zesko­czył z niej. Wytarł ręcz­ni­kiem spo­cone czoło.

– Masa­kra – rzu­cił do Łuka­sza, bie­gną­cego obok.

– Nie wymię­kaj tak szybko – odsap­nął Łukasz. – Zostało mi jesz­cze dwa­dzie­ścia minut.

– To się katuj. Ja idę na siłkę. – Mate­usz skie­ro­wał się do sali z wol­nymi cię­ża­rami.

Per­spek­tywa dłu­giego week­endu wymio­tła z War­szawy pra­wie wszyst­kich sta­łych bywal­ców moko­tow­skiego klubu fit­ness. Bli­skość Mor­doru, naj­więk­szego biz­ne­so­wego zagłę­bia w Pol­sce, spra­wiała, że w tygo­dniu trudno było tu zna­leźć sprzęt do ćwi­cze­nia. Można było za to zawie­sić oko na kolo­ro­wych, mar­ko­wych i sek­sow­nych kre­acjach ćwi­czą­cych. I powdy­chać zapa­chy dro­gich per­fum.

Mate­usz i Łukasz, chęt­niej niż kie­dyś, wybie­rali godziny poza szczy­tem. Obaj skry­cie uznali, że lepiej ustą­pić miej­sca mło­dym bycz­kom, napa­ko­wa­nym testo­ste­ro­nem, i odpu­ścić to tar­go­wi­sko próż­no­ści, w któ­rym ich szanse już jakiś czas temu dra­stycz­nie zma­lały. Ni­gdy o tym nie roz­ma­wiali. Tak się po pro­stu skła­dało, że w swo­ich gra­fi­kach znaj­do­wali czas na ćwi­cze­nia aku­rat wtedy, gdy mło­dzież wybie­rała inne roz­rywki lub pra­co­wała w swo­ich kubi­kach na open space’ach.

Po wyczer­pu­ją­cych tre­nin­gach oma­wiali w knajpce lub kawiarni inte­resy, które od kilku lat pro­wa­dzili razem. O pry­wat­nych biz­ne­sach przy­ja­ciół nie wie­dział żaden z ich pra­co­daw­ców. Ani o tym, że spo­ty­kali się prze­waż­nie w godzi­nach pracy, a czas spę­dzany poza biu­rem ozna­czali w kalen­da­rzach jako spo­tka­nie z klien­tem lub busi­ness lunch.

W sali prze­zna­czo­nej do ćwi­czeń siło­wych Mate­usz sta­nął naprze­ciw lustra sam. Szklana tafla roz­cią­gała się od pod­łogi do sufitu, od lewej ściany do pra­wej.

Naprę­żył mię­śnie klatki. Skrę­cił tułów. Napiął bicepsy i tri­cepsy. Zwró­cił się przo­dem do lustrza­nej prze­strzeni, a ramiona zło­żył przed sobą tak, jak robią to star­tu­jący w zawo­dach kul­tu­ry­stycz­nych. Uśmiech­nął się do swo­jego odbi­cia.

– Te, pięk­niś! Lepiej pod­rzuć jakiś cię­żar, zamiast paja­co­wać!

Mate­usz zauwa­żył postać Łuka­sza w głębi lustra, za sobą. Roz­luź­nił mię­śnie, spe­szony. Łukasz, roz­ba­wiony, pod­szedł bli­żej i pokle­pał kum­pla po karku.

– Trzeba sobie jakoś poma­so­wać ego po zdy­cha­niu na bieżni, co? Nie przej­muj się, poza mną nikt spadku two­jej formy nie zare­je­stro­wał.

– Weź się odpier­dol! – Mate­usz schy­lił się i wymie­rzył cios pię­ścią w brzuch Łuka­sza. Ten zgiął się wpół, zasło­nił oko­lice żołądka, opa­no­wał ból i zachi­cho­tał.

– Wyba­czam star­szemu kole­dze. Też mnie kie­dyś dopad­nie kry­zys wieku śred­niego – wyszcze­kał, dła­wiąc się ze śmie­chu.

– Kładź się na ławce. Zoba­czymy, ileś wart! – zako­men­de­ro­wał Mate­usz i ścią­gnął ze sta­tywu tale­rze.

* * *

Mimo upału i nie­chęci do reda­go­wa­nia tek­stu Bobrow­skiego Kinga roz­ło­żyła się z lap­to­pem na łóżku i popra­wiała zda­nie po zda­niu. Po trzech aka­pi­tach mor­dęgi się­gnęła po tele­fon.

– Naj­bliż­szy ter­min do gine­ko­loga jest dru­giego maja o dzie­sią­tej, a potem dopiero trzy­dzie­stego pierw­szego – wyszcze­bio­tała kon­sul­tantka z call cen­ter w Medi­Life.

Dobrze, że zre­zy­gno­wała z dłu­giego week­endu. Wresz­cie zadba o sie­bie. Odha­czy gine­ko­loga, na któ­rego nie zna­la­zła czasu przez ostatni rok. Weź­mie ten cho­lerny HTZ i wszystko wróci do normy. Zacznie reha­bi­li­ta­cję, bo Irmina też szczę­śli­wie ni­gdzie nie wyjeż­dżała. W długi week­end majowy odzy­ska swoje życie. Znów będzie silna i sprawna.

– Niech się pani cie­szy, że żyje.

Kinga słu­chała gine­ko­loga z coraz więk­szym prze­ra­że­niem.

– Tak agre­syw­nych hor­mo­nów nie wolno brać po czter­dzie­stce. Wła­ści­wie powinno się je odsta­wić już po trzy­dzie­stym pią­tym roku życia. Nie znam nikogo, kto brałby je przez dwa­dzie­ścia lat bez prze­rwy.

– To co się bie­rze po czter­dzie­stce?

– Hor­mony natu­ralne.

– A te, które bra­łam? Co jest w nich złego?

– Mogła dostać pani zakrze­picy. To cud, że dziś roz­ma­wiamy.

– Dla­czego gine­ko­lo­dzy przez lata mi je prze­pi­sy­wali?

– Czymś trzeba zaro­bić na waka­cje pod pal­mami.

W gabi­ne­cie zale­gła cisza.

– I co teraz? – Kinga czuła się bez­radna.

– Mam nadzieję, że nie chce pani recepty na kolejne opa­ko­wa­nia?

– Nie, ale podobno pomógłby mi HTZ.

– Po co pani HTZ?

– No, żeby się lepiej poczuć. I żeby nie mieć oste­opo­rozy. I żeby mię­śnie za szybko nie zwiot­czały – wyrzu­ciła na jed­nym wyde­chu.

– Pro­szę pani… Nie bie­rze się HTZ-u pro­fi­lak­tycz­nie. Jak nie chce pani oste­opo­rozy, to pro­szę ćwi­czyć. Kości i mię­śnie buduje się ćwi­cze­niami, a nie HTZ-em.

– Ale ja nie chcę szybko się zesta­rzeć.

– Cóż… Czasu pani nie zatrzyma. Pro­szę się z tym pogo­dzić.

– Ale dla­czego już teraz? W mojej rodzi­nie kobiety prze­cho­dziły meno­pauzę dopiero przed sześć­dzie­siątką.

– A skąd pani wie? Zna pani wszyst­kie kobiety ze swo­jej rodziny?

– Mama tak miała. Bab­cia, czyli mama mojej mamy, też.

– A mama taty?

– Nie wiem. Zmarła, gdy tata miał trzy lata.

– A widzi pani! I może ona mia­łaby meno­pauzę dużo wcze­śniej. Dzie­dzi­czy pani geny nie tylko po tych kobie­tach, które pani zna.

– Zała­muje mnie pan.

– Nie ma co się zała­my­wać i stan rze­czy wypie­rać. Trzeba go zaak­cep­to­wać. Praw­do­po­dob­nie już dawno prze­szła pani meno­pauzę bez­ob­ja­wowo, bo brała pani hor­mony anty­kon­cep­cyjne. Dostar­czyły one pani sztucz­nego estro­genu i zadzia­łały jak kla­syczny HTZ. Ewi­dent­nie jest już posprzą­tane. Finito! – Lekarz strze­lił pal­cami w powie­trzu, tuż przed nosem Kingi.

* * *

– Ty, weź mnie nie wkur­wiaj! Co to zna­czy, że nie masz kasy? – Mate­usz pod­niósł się z krze­sła i nachy­lił w kie­runku swo­jego roz­mówcy, sie­dzą­cego po prze­ciw­nej stro­nie sto­lika.

– Wylu­zuj. To tylko tak kiep­sko brzmi – pró­bo­wał uspo­koić go Łukasz. – Ludzie się patrzą.

– Co mnie obcho­dzą ludzie!

Nie wia­domo, skąd nagle poja­wił się kel­ner z pyta­niem, czy cze­goś im nie trzeba.

– Zaraz nas stąd wypro­szą – ostrzegł Łukasz.

– Nie mogłeś mi wcze­śniej powie­dzieć? Nie inwe­sto­wał­bym w kolejną par­tię.

– Nie wie­dzia­łem. Jagoda zło­żyła papiery roz­wo­dowe. Muszę się wyco­fać z biz­nesu.

Mate­usz szybko kal­ku­lo­wał, co to dla niego ozna­cza. Od sied­miu lat pro­wa­dził wła­sną dzia­łal­ność han­dlową na boku. Jego pra­co­dawca nic o tym nie wie­dział. W umo­wie miał zakaz nie tylko kon­ku­ren­cji, ale w ogóle podej­mo­wa­nia jakiej­kol­wiek dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej.

Do tej pory zabawa w roz­wi­ja­nie pry­wat­nej firmy była bar­dziej hobby niż poważ­nym zaję­ciem. Ale teraz, kiedy ważyły się jego losy w kor­po­ra­cji, dodat­kowe źró­dło przy­cho­dów zyski­wało zupeł­nie inny sta­tus w hie­rar­chii waż­no­ści. Do dzi­siej­szego popo­łu­dnia. Zanim dowie­dział się, że cała kasa, na którą liczył, wła­śnie poszła się kochać.

– W roz­li­cze­niu mogę dać ci piękny, zabyt­kowy budy­nek w górach.

– Co?

Łukasz otwarł apli­ka­cję ze zdję­ciami w tele­fo­nie.

– Tra­fiło mi się cudo. Kupi­łem poza ofi­cjal­nym prze­tar­giem. Za gro­sze. Wójt to mój kum­pel, jeste­śmy z tej samej wio­ski. – Pod­su­nął Mate­uszowi pod nos zdję­cie drew­nia­nego budynku.

– Co to ma być? To jakaś rudera do remontu!

– To stara szkoła w Rycer­skiej. Miej­sce kul­towe. Jej zdję­cia poja­wiają się w pra­wie każ­dym prze­wod­niku beskidz­kim.

Mate­usz zamarł, gdy usły­szał nazwę wsi. Łukasz uznał, że to sława szkoły zro­biła takie wra­że­nie na kum­plu.

– Co mi po jej popu­lar­no­ści? Jak ją spie­niężę? – jęk­nął z rezy­gna­cją Mate­usz.

– Bar­dzo pro­sto. Albo ją sprze­dasz za dobre pie­nią­dze, sama działka jest warta pra­wie tyle, ile jestem ci winien, albo zro­bisz tam luk­su­sowy pen­sjo­nat dla homo cor­po­ra­tu­sów. W week­end taki jak ten miał­byś pełne obło­że­nie.

– Widzisz mnie, jak zapie­przam przy jakiejś agro­tu­ry­styce?

– Zawsze możesz budy­nek wysta­wić na sprze­daż. Ja nie mogę, bo moja żona zaraz poło­ży­łaby na nim łapę. Na razie nic o nim nie wie. A o kasie, którą jestem ci winien, wie aż za dobrze. I to ona ją przy­blo­ko­wała.

Kilka godzin póź­niej Mate­usz i Łukasz upi­jali się w dobrej komi­ty­wie na Nowym Świe­cie. Dołą­czył do nich Jacek, z któ­rym Mate­usz znał się od pod­sta­wówki, a póź­niej stu­dio­wał na kra­kow­skiej Aka­de­mii Eko­no­micz­nej.

– Pano­wie, ja mam dość. Dla mnie nasz bar tour wła­śnie się koń­czy – wyse­ple­nił mocno wsta­wiony Łukasz.

– Miękka rurka jesteś. Goły i… – wypa­lił Mate­usz.

– Nie­we­soły – dokoń­czył Jacek. – Też był­byś smutny, gdyby ci żonka zaje­bała całą twoją kaskę – zwró­cił się do Mate­usza.

– Żeby tylko jego. Moją zaje­bała! – nakrę­cał się Mate­usz.

– Chło­paki, kocham was. – Łukasz wzru­szył się i przy­cią­gnął ich do sie­bie tak mocno, że Jacek o mało co się wywró­cił. – Obie­caj­cie, że będzie­cie mnie odwie­dzać w… w…

– W pier­dlu? – zasko­czył Mate­usz. – Spoko, nie zawia­do­mię pro­ku­ra­tury o tym prze­krę­cie ze starą szkołą.

– O czym? – nie zro­zu­miał Jacek.

– Nie, w domu. W jakiejś klitce, w któ­rej przyj­dzie mi miesz­kać. Jak już zostanę sam na świe­cie. Jak palec. I będę chory. I nikt mi nawet szklanki zim­nej her­baty nie poda – zakwi­lił Łukasz.

– Ty her­batę pijesz? Zimną? – zdzi­wił się Jacek.

– Lepiej mi powiedz, gdzie dokład­nie jest ta Rycer­ska! – żach­nął się Mate­usz. – Bo że w Beski­dach, to wiem – dodał zre­zy­gno­wany.

– Chodź. Poje­dziemy. Pokażę ci – zapa­lił się Łukasz i chwie­jąc się, wstał. – Czę­sto­chowa, Biel­sko, Żywiec i jeste­śmy na miej­scu. A jak tam pięk­nie – aż się roz­ma­rzył.

Chciał wyjść na ulicę, ale zarzu­ciło go na bok i runął na kanapę, która stała tuż przy wyso­kich, baro­wych stoł­kach. Głowa opa­dła mu na piersi. Po chwili spał.

– O co cho­dzi z tą szkołą? – zapy­tał Jacek i pokle­pał Łuka­sza po ramie­niu, ale ten nie reago­wał.

– Mam dla cie­bie pro­po­zy­cję. Inte­res życia. Jest do kupie­nia stara, zabyt­kowa, drew­niana szkoła. Perełka archi­tek­tury beskidz­kiej. – Mate­usz non­sza­lancko pod­su­nął ekran tele­fonu pod nos Jacka. – Sprze­dam ci ją znacz­nie poni­żej war­to­ści ryn­ko­wej, bo pil­nie potrze­buję gotówki na kolejne inwe­sty­cje.

– To? Tę roz­pa­da­jącą się sto­dołę?

Mate­usz, zre­zy­gno­wany, scho­wał tele­fon do kie­szeni.

– Widzisz? Tak mnie sukin­syn zała­twił.

– Ale że co? Sprze­dał ci tę budę? – nie zro­zu­miał Jacek.

– Gorzej. Pró­buje mi ją wci­snąć zamiast kasy, którą jest mi winien.

– Spoko wodza! Będziemy tam robić bibki, jak prze­staną nas wpusz­czać do war­szaw­skich klu­bów. Za jakiś czas nie będziemy tu paso­wać. – Jacek rozej­rzał się. – Już nie pasu­jemy.

– Niby dla­czego?

– Spójrz na nas. Siwy włos się sypie. Brzu­chy wyle­wają nam się zza pasków.

– Chyba tobie – syk­nął Mate­usz, wcią­gnął brzuch, wypchnął bio­dra do przodu i naprę­żył mię­śnie klatki.

– Uwa­żaj, bo ci żyłka pęk­nie. I karetkę trzeba będzie wzy­wać – szy­dził Jacek. – Czasu nie oszu­kasz. Wokół sama mło­dzież, która na nas już nie leci.

– To patrz – rzu­cił Mate­usz i odwró­cił się na pię­cie.

Pod­szedł do dwóch dziew­czyn, sto­ją­cych przy barze kilka metrów dalej. Uśmiech­nął się uwo­dząco i zagad­nął. Zawo­łał kel­nera. Kobiety przy­su­nęły się bli­żej. Blon­dynka zalot­nie odrzu­ciła dłu­gie włosy na plecy i odsło­niła szyję, bru­netka wpa­try­wała się z zain­te­re­so­wa­niem w Mate­usza.

Jacek nie sły­szał, o czym roz­ma­wiali. Kel­ner posta­wił cztery żółto-poma­rań­czowo-czer­wone drinki na ladzie. Do uszu Jacka dotarł per­li­sty śmiech obu dziew­czyn. Mate­usz poma­chał do niego i gestem dłoni zapro­sił, żeby do nich dołą­czył. Jacek wziął głę­boki wdech i ruszył przed sie­bie. Obie kobiety przy­glą­dały mu się, gdy wol­nym kro­kiem, jak paw, zbli­żał się do nich.

– Tak, kocha­nie, byłem grzeczny – wymam­ro­tał do sie­bie Łukasz i opadł bokiem tuło­wia na kanapę.

* * *

– Tak­sówka doje­dzie za pół godziny – poin­for­mo­wał szorstki kobiecy głos.

– Miała już tu być – zapro­te­sto­wał Mate­usz.

– Rezy­gnuje pan?

– Zacze­kamy – wes­tchnął, spoj­rzał na Jacka i scho­wał tele­fon do kie­szeni spodni.

Ruszyli przed sie­bie. Rześki poranny chłód zachę­cał do szyb­kiego spa­ceru wzdłuż wąskich uli­czek, wybru­ko­wa­nych kostką i gęsto zadrze­wio­nych.

Żaden z nich nie wie­dział, jak się tu zna­leźli ani co się stało z Łuka­szem. Bru­netka z pubu oka­zała się świeżo upie­czoną roz­wódką, która poprzed­niego wie­czoru świę­to­wała z naj­bliż­szą przy­ja­ciółką dopiero co odzy­skaną wol­ność. Pamię­tali tylko, że obaj ocho­czo zare­ago­wali na per­spek­tywę prze­dłu­że­nia miło roz­po­czę­tego wie­czoru i spę­dze­nia nocy w kon­stan­ciń­skiej willi z base­nem.

– Chyba nie sta­nę­li­śmy wczo­raj na wyso­ko­ści zada­nia – mruk­nął Jacek.

– To chyba tobie, kurwa, nie sta­nął. Ja nie narze­kam.

– Jasne. Król życia.

– Zazdro­ścisz? – kpił Mate­usz.

– Ty masz takich oka­zji na pęczki. Jak raz ci oklap­nie, to odbi­jesz sobie parę dni póź­niej.

– W Kra­ko­wie za mało barów?

– Barów jest aż za dużo.

– To o co cho­dzi? Kum­ple mało roz­ryw­kowi?

– W Kraku jest Gra­żyna – wes­tchnął Jacek.

– No tak. Też bał­bym się two­jej żony.

– Kiedy wpad­niesz do nas?

– A co? Zjeż­dżasz na stare śmieci do Kra­kowa? Nie prze­no­si­cie się jed­nak do War­szawy? – zdzi­wił się Mate­usz.

– Firma zgo­dziła się zor­ga­ni­zo­wać biuro tere­nowe na połu­dniu. Wła­ści­wie, to Gra­żyna prze­ko­nała mojego szefa. A raczej nie ona, tylko żona szefa prze­ko­nała szefa, a z tą żoną to Gra­żyna wcze­śniej się zaprzy­jaź­niła.

– Nic nie kumam.

– Znasz Gra­żynę, no nie?

– No jak? To o niej ktoś kie­dyś powie­dział, że gdzie dia­beł nie może…

– Dzięki, stary, że mi przy­po­mi­nasz, jaki krzyż niosę całe swoje życie.

– Nie marudź. Pamię­tam, jaki byłeś szczę­śliwy, gdy przy­jęła twoje oświad­czyny. Wyku­pi­łeś wielki baner rekla­mowy naprze­ciwko aka­de­mika.

– Tak. I dosta­łem opier­dol za roz­rzut­ność.

– Co by o Gra­żynce nie mówić, ma dziew­czyna głowę do inte­re­sów. Która inna tak spryt­nie zago­ni­łaby cię do pomna­ża­nia majątku?

– Żeby tylko majątku.

– O czymś nie wiem?

– Zosta­jemy w domu pod Kra­ko­wem, bo tak będzie lepiej dla dzieci.

Mate­usz sta­nął jak wryty.

– Tego nie mie­li­ście grać – wybą­kał zasko­czony.

– Gra­żyna nie jest z tych, co się pod­dają. W końcu się udało.

– Gra­tu­la­cje, stary! – Mate­usz objął Jacka.

Jacek nie wyglą­dał na szczę­śli­wego, raczej – na prze­ra­żo­nego.

– Co z tobą, nie cie­szysz się?

– To ciąża mnoga.

– Bliź­niaki?!

– Tro­jaczki.

– O, ja pier­dolę! Jesz­cze raz ją puk­niesz i będzie dru­żyna do siaty!

– Bar­dzo śmieszne.

– No, dobra. Głu­pio pal­ną­łem. Dacie radę.

– Chło­pie, to są moje ostat­nie chwile wol­no­ści! Po poro­dzie to ja już się ni­gdzie nie urwę, rozu­miesz? Kaput! – Jacek zro­bił ręką gest odci­na­nia głowy. – Tylko pie­lu­chy, krzyki, ryki, rzygi, kupki, pła­cze, spa­cery z wóz­kiem, potem domki z kloc­ków, ludziki z kasz­ta­nów, zada­nia domowe…

– Zada­nia domowe? Zro­bisz jed­nemu, a pozo­sta­łych dwoje odpi­sze.

– Walnę cię zaraz – par­sk­nął Jacek.

– Zabawki też wyszły z mody. Włą­czasz tablet albo smart­fon i masz dzie­ciaka z głowy. Jedyne utrud­nie­nie jest takie, że będziesz potrze­bo­wał trzy tablety albo trzy tele­fony. – Mate­usz sku­lił się, żeby unik­nąć ciosu Jacka. – Ktoś musi zadbać o nasze eme­ry­tury. Padło na cie­bie. – Zare­cho­tał i uciekł do przodu.

– A jakby padło na cie­bie, tobyś brał? – Jacek go dogo­nił.

– Ja się nie nadaję – spo­chmur­niał Mate­usz.

– Dla… Dla­czego? – Jacek pró­bo­wał opa­no­wać zadyszkę.

– Wiesz prze­cież. Pamię­tasz mojego ojca.

– A co ma ojciec do tego?

– Nie nauczył mnie, jak być ojcem. Ni­gdy go nie było, gdy go potrze­bo­wa­łem.

– Widzia­łem go tylko kilka razy. Wyda­wało mi się, że był z cie­bie bar­dzo dumny – zaopo­no­wał Jacek.

– Tylko jakoś ni­gdy mi tego nie oka­zał.

– Może nie miał jak? – nie­śmiało dopy­tał Jacek.

– Nie miał, bo wolał spę­dzać czas z koleż­kami za kra­tami.

Jacek nie zna­lazł w sobie słów. Nie wie­dział, co na to odpo­wie­dzieć. Dobrze pamię­tał ojca Mate­usza. Wszy­scy czuli przed nim respekt. Ale rze­czy­wi­ście… Był wiel­kim nie­obec­nym. Mate­usz musiał za nim bar­dzo tęsk­nić.

– Czyli łaj­da­czył się dokład­nie tak jak ja! Nie­da­leko pada jabłko od jabłoni. – Mate­usz zaśmiał się ner­wowo. – Był­bym tak samo bez­na­dziej­nym ojcem jak on. I jesz­cze gor­szym mężem. Nie chcę nikomu zada­wać nie­po­trzeb­nego cier­pie­nia.

* * *

Tak tylko zapy­tam, jak ci idzie. Redak­cja z tych wol­nych czy szyb­kich? Dużo do popra­wia­nia?

Kinga sczy­ty­wała mejle, które przy­szły późno wie­czo­rem ostat­niego dnia dłu­giego week­endu. To jedyny poży­tek z przed­po­łu­dnio­wej jazdy metrem. Można spo­koj­nie spraw­dzić wszyst­kie zale­głe wia­do­mo­ści na tele­fo­nie i nastroić się odpo­wied­nio do pracy i całego nowego tygo­dnia. Już ona pokaże swo­jemu sze­fowi, jaka szybka ta redak­cja była. I jaka fascy­nu­jąca! Niech tylko sta­nie z nim twa­rzą w twarz.

Odczuła satys­fak­cję, że się mar­twił bra­kiem jakiej­kol­wiek infor­ma­cji od niej. Do tej pory dbała o jego samo­po­czu­cie – szybko i szcze­gó­łowo opi­sy­wała sta­tusy pro­jek­tów.

Tym razem była zbyt wście­kła, żeby cokol­wiek napi­sać mu w week­end. Dopiero dziś nad ranem skoń­czyła obra­biać tekst. Pięć dni stra­co­nych z życia. Na uzdat­nia­nie kiep­skiej histo­rii. Która ni­gdy nie powinna była powstać i świa­tła dzien­nego ujrzeć.

Dla­czego nie pisze swo­ich, tylko mar­nuje czas na cudze? Z leni­stwa? Ze stra­chu?

Z wygody.

Ludzie nie reali­zują marzeń nie dla­tego, że się­gają za wysoko i nie tra­fiają. Ludzie nie osią­gają ambit­nych celów, bo mie­rzą zbyt nisko i udaje im się mało wyma­ga­jącą poprzeczkę prze­sko­czyć. Tako rze­cze Les Brown. Lubiła słu­chać jego moty­wa­cyj­nych gawęd.

– Pano­wie i panie, ocho­czo urzą­dzamy się w dupie – mruk­nęła do sie­bie.

Kobieta sie­dząca obok spoj­rzała na nią ze zdzi­wie­niem. Kinga posłała jej prze­pra­sza­jący uśmiech.

Otwo­rzyła drzwi do małego ciem­nego pokoju z nie­du­żym sto­łem i wąskim oknem, wycho­dzą­cym na pół­noc. Rzu­ciła „dzień dobry” z uśmie­chem i sia­dła na jed­nym z dwóch krze­seł. Buła nie pod­niósł nawet głowy znad kom­pu­tera. Walił z zapa­mię­ta­niem w kla­wia­turę. Pew­nie koń­czył któ­ryś ze swo­ich arty­ku­łów do prasy na temat ulu­bio­nej lite­ra­tury komik­so­wej.

Ani razu nie poku­siła się, żeby prze­czy­tać choćby jedną z jego recen­zji. Nie inte­re­so­wało jej, co robił poza zarzą­dza­niem dzia­łem redak­cji w Capi­tal Let­ters.

Nie inte­re­so­wało to mało powie­dziane. Wku­rzało ją, gdy ten trzy­dzie­sto­la­tek tłu­ma­czył się rodziną, któ­rej ona nie miała, aby zwa­lić na Kingę naj­nud­niej­sze, naj­bar­dziej cza­so­chłonne i naj­mniej ambitne pro­jekty w wydaw­nic­twie. Zaosz­czę­dzony czas wyko­rzy­sty­wał na bie­ga­nie po pol­skich i zagra­nicz­nych impre­zach, na któ­rych pro­mo­wał swoje nazwi­sko jako głów­nego znawcy od komik­sów i kre­skó­wek. Papie­ro­wych i fil­mo­wych.

Otwo­rzyła lap­top po prze­ciw­nej stro­nie stołu niż ta, którą zaj­mo­wał Buła. Spraw­dziła, czy nie poja­wiły się nowe mejle. Nie. Nic. Null. Zero. Nawet nie podzię­ko­wał za tekst prze­słany dzi­siaj rano. Pew­nie nawet nie zauwa­żył, że dostar­czyła mu całość dzie­więć dni przed ter­mi­nem.

Przej­rzała listę zadań do wyko­na­nia i wybrała naj­pil­niej­sze. Otwo­rzyła tekst, który długo cze­kał w kolejce na jej uwagę. Pró­bo­wała sku­pić się na sło­wach, które czy­tała, ale bez­sku­tecz­nie. Przy każ­dym sil­niej­szym ude­rze­niu Buły w kla­wia­turę jej kom­pu­ter pod­ska­ki­wał. Buła ważył znacz­nie ponad sto kilo, więc gdy opie­rał się o blat, jej lap­top szy­bo­wał w górę. Nie byłoby tego, gdyby zde­cy­do­wał się na zakup porząd­nego i sta­bil­nego stołu albo dwóch nie­za­leż­nych biu­rek.

Sto­lik, przy któ­rym pra­co­wali, miał tylko dwie nogi i naj­le­piej spraw­dzał się jako lada barowa. Można było unieść go na wyso­kość stu sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Nie był jed­nak odporny na obcią­że­nia boczne, gdy dwie osoby pra­co­wały po prze­ciw­nych jego stro­nach.

Kom­pu­ter Kingi drgał w nie­re­gu­lar­nym ryt­mie. Na niską ampli­tudę o dużej czę­sto­tli­wo­ści, gene­ro­waną przez szyb­kie ude­rze­nia Buły w kla­wia­turę, nakła­dała się wysoka ampli­tuda o małej czę­sto­tli­wo­ści, gdy Buła napie­rał całym cia­łem na blat stołu. Kinga czuła się jak na chy­bo­tli­wej łódce, która pod­ska­ki­wała na krzy­żu­ją­cych się falach, bie­gną­cych z dwóch róż­nych kie­run­ków. Raz wyżej, raz niżej. Raz szyb­ciej, raz wol­niej.

Trza­snęła wie­kiem lap­topa. Nie zauwa­żył.

– Muszę się napić – rzu­ciła i wyszła do kuchni.

Żało­wała, że nie miała w biu­rze żad­nego alko­holu. Praw­do­po­dob­nie nikomu sącze­nie drin­ków by nie prze­szka­dzało. Wylu­zo­wana atmos­fera, która tu pano­wała, zachę­cała do rów­nie luź­nego trak­to­wa­nia obo­wiąz­ków. Z jakichś powo­dów wpływ oto­cze­nia nie uela­stycz­nił jej sztyw­nego krę­go­słupa. A szkoda.

– Mam coś dla cie­bie – krzyk­nął do niej Buła, gdy wró­ciła z kub­kiem zie­lo­nej her­baty.

– Kolejny pilny pro­jekt na wczo­raj?

– Nie – ści­szył głos, jakby tro­chę spe­szony. – Dzię­kuję za Bobrow­skiego. Ale teraz mam coś innego. – Uciął dla zwięk­sze­nia efektu. – Może chcia­ła­byś napi­sać fabułę na temat biegu dookoła Europy? Wiesz, cho­dzi o tę histo­rię, którą spon­so­ro­wa­li­śmy. Nad­zo­ro­wa­łem pisa­nie repor­tażu o niej, pamię­tasz?

Bar­dzo dobrze pamię­tała. Marzyła o tym pro­jek­cie. Chciała zająć się redak­cją tek­stu pisa­nego w cza­sie rze­czy­wi­stym, gdy tan­dem pol­skich ultra­sów poko­ny­wał mor­der­czą trasę. Ale nie. Nie dopu­ścił jej do pro­jektu. Mimo że jak nikt w fir­mie była przy­go­to­wana do tego tematu. O bie­ga­niu wie­działa pra­wie wszystko. W prze­ci­wień­stwie do Buły, który ostatni raz szyb­szym truch­tem poko­nał jakiś dystans pew­nie w pod­sta­wówce.

Rzecz była zbyt medialna, żeby Buła podzie­lił się z nią pracą nad bie­gową opo­wie­ścią. Błysz­czeć mógł tylko on. Na kon­fe­ren­cjach pra­so­wych, na ban­kie­tach, w wywia­dach. Ona za to zamie­sza­nia wokół sie­bie nie lubiła. Chciała tylko dotknąć fascy­nu­ją­cej histo­rii. I fascy­nu­ją­cych ludzi, któ­rych pasja pogo­niła w świat.

– Bob z cen­trali naci­ska na mnie, żebym stwo­rzył fabułę inspi­ro­waną praw­dzi­wymi wyda­rze­niami. Repor­taż oka­zał się wiel­kim suk­ce­sem. Tak jak sam bieg. Chcą z tego jesz­cze tro­chę wyci­snąć.

Twarz Kingi nie zdra­dzała żad­nych emo­cji.

– To byłoby dla mnie pro­ste, bo mam już wszyst­kie mate­riały z repor­tażu. Nic tylko siąść i pisać.

Kinga unio­sła lekko brwi.

– Bobowi bar­dzo na tej histo­rii zależy. – Zawie­sił głos, żeby wyson­do­wać nasta­wie­nie Kingi.

Kinga spo­koj­nie cze­kała na dal­szy roz­wój wypad­ków.

– No, ale wiesz, nie chce mi się tego pisać. Mam teraz cie­kaw­szy temat na tape­cie.

– Tak? – pod­chwy­ciła.

– Zaczą­łem pisać serię bajek dla dzieci. Takich aku­rat dla mojej młod­szej. Mam już wydawcę.

– Faj­nie. – Ta wia­do­mość ukłuła ją bar­dziej niż odgrze­wany kotlet, któ­rym Buła nie chciał się zająć i który pró­bo­wał jej pod­rzu­cić.

– No i dla­tego nie mam czasu na histo­rię naszych sław­nych bie­ga­czy. Sama rozu­miesz.

– Yhm… – mruk­nęła.

– To co? Chcesz ją wziąć? Lubisz prze­cież takie bie­gowe kli­maty.

O! Przy­po­mniał sobie. No tak. Zro­biła mu awan­turę na całą firmę za to, że nie chciał jej anga­żo­wać w pro­jekty, w któ­rych naprawdę mogła dodać war­tość. Z korzy­ścią dla wszyst­kich. Dla firmy. I dla opi­sy­wa­nych histo­rii też.

Awan­tura roze­szła się po kościach. Nikt za nią wtedy ofi­cjal­nie nie sta­nął, choć wszy­scy za ple­cami Buły oka­zy­wali jej wspar­cie.

– Lubię. Ale teraz też nie mam czasu.

Buła wpa­try­wał się w Kingę, zdez­o­rien­to­wany. Zoba­czyć jego zdzi­wie­nie – bez­cenne, pomy­ślała.

– Piszę powieść. Dla star­szych dzieci – wyja­śniła. Uśmiech­nęła się, udała, że skoń­czyła jej się her­bata w kubku, i wyszła.

W dro­dze do kuchni mam­ro­tała do sie­bie. Be care­ful, I’m a wri­ter. Don’t fuck with me or you’ll end up in my novel. Kupi sobie koszulkę z takim napi­sem.

* * *

W poczcie poja­wiło się zawia­do­mie­nie o dostęp­no­ści wyni­ków badań w sys­te­mie infor­ma­tycz­nym Medi­Life. Kinga wstała i zapa­trzyła się w sza­rze­jący widok za oknem. Ner­wowo zasła­niała i odsła­niała żalu­zje. Zaświe­ciła lampę w kuchni nad sto­łem. Prze­tarła blat sza­fek. Nalała sok do szklanki.

Nie, dłu­żej nie będzie odwle­kać.

Z wypie­kami na twa­rzy zalo­go­wała się na swoje konto. Zna­la­zła pliki i ścią­gnęła je na kom­pu­ter. Wczy­tała się w poszcze­gólne linijki zesta­wień. Nie wie­działa, że aż tak dużo można wycią­gnąć z ana­lizy moczu i krwi.

Jest! Poziom FSH. Wska­zuje na… post­me­no­pauzę…

Ale jesz­cze jest prze­cież estra­diol. O, jest! Też post­me­no­pauza… Cho­lera!

Kinga szybko otwo­rzyła nowe okno na ekra­nie i zaczęła szu­kać infor­ma­cji po róż­nych hasłach, które przy­cho­dziły jej do głowy. Odsta­wie­nie hor­mo­nów. Poziom hor­mo­nów po anty­kon­cep­cji. Meno­pauza.

Śle­dziła z zapar­tym tchem dys­ku­sje wywo­łane przez pacjentki takie jak ona. Też odsta­wiły anty­kon­cep­cję po latach jej uży­wa­nia. I – podob­nie jak ona – zde­rzyły się z taką samą reak­cją orga­ni­zmu. Leka­rze zapro­szeni do dys­ku­sji nie zosta­wiali pyta­ją­cym kobie­tom żad­nej nadziei. Nawet tym, które miały dopiero trzy­dzie­ści kilka lat. Tych mło­dych, wśród zała­ma­nych, było naj­wię­cej.

Poziom estra­diolu i FSH się nie zmieni. To nie jest żadna chwi­lowa reak­cja orga­ni­zmu, wyni­ka­jąca z odsta­wie­nia hor­mo­nów. Czuła, jak zalewa ją fala gorąca. I pot.

Wró­ciła do sys­temu infor­ma­tycz­nego Medi­Life. Otwo­rzyła wia­do­mość adre­so­waną bez­po­śred­nio do niej przez gine­ko­loga, który zle­cił bada­nia. Miał obo­wią­zek okra­sić suche wyniki swoim lekar­skim komen­ta­rzem. Treść jej nie zasko­czyła.

Wyniki badań pra­wi­dłowe. Nie ma potrzeby odby­cia wizyty w celu ich omó­wie­nia. Poziom estra­diolu i FSH – jak w meno­pau­zie.

Przy­po­mniała sobie, co jej powie­dział na zakoń­cze­nie wizyty, gdy wycho­dziła z gabi­netu. „Pani jaj­niki speł­niły się”, dud­niło jej teraz w gło­wie.

– Jak to: „speł­niły się”, ty sukin­ko­cie! Żaden z palan­tów, któ­rzy mnie obra­cali przez te wszyst­kie lata, nie chciał mieć dzieci. To co mia­łam robić? Blo­ko­wa­łam jaj­niki jakimś kurew­skim świń­stwem – syk­nęła pod nosem. – Co ty mi tu będziesz pier­do­lił, że jaj­niki się speł­niły! One się jesz­cze z niczego nie wyprzty­kały. Nie miały jak. – Wychy­liła szklankę soku z mar­chewki. – Dureń!

* * *

Kinga otwo­rzyła okno, żeby wpu­ścić tro­chę świe­żo­ści do dusz­nej klitki, którą dzie­liła z Bułą. Zamknęła oczy. Z zamy­śle­nia wyrwał ją huk drzwi otwie­ra­nych z impe­tem. W progu sta­nęła czar­no­włosa Roma. Nagły podmuch zwiał kartki z czę­ści stołu, która nale­żała do Buły. Szafka na doku­menty, zamó­wiona dla niego pół roku wcze­śniej w Ikei, na­dal stała w nie­roz­pa­ko­wa­nym pudle pod ścianą.

– Gdzie Buła? – zapy­tała Roma zre­zy­gno­wa­nym gło­sem.

– O tej porze już pew­nie z dziećmi – zga­dy­wała Kinga.

Roma spoj­rzała wymow­nie na zega­rek, odsła­nia­jąc tatu­aże z poke­mo­nami lub innymi stwor­kami, dobrze zna­nymi dwu­dzie­sto- i trzy­dzie­sto­lat­kom. Kinga kom­plet­nie się w tej gra­ficz­nej este­tyce nie odnaj­do­wała i nie potra­fiła roz­ko­do­wać zna­czeń na ciele Romy. Wpa­try­wała się w błę­kit lnia­nej koszuli, który współ­grał z gra­na­tem, fio­le­tem i zie­le­nią plam oraz kre­sek na przed­ra­mio­nach i szyi dziew­czyny.

– Oczy­wi­ście. – Roma wyszła, trza­ska­jąc drzwiami.

Kinga pochy­liła się nad moni­to­rem i z satys­fak­cją odha­czała kolejne zada­nia z dłu­giej listy, które zapla­no­wała na dziś. Robota wyko­nana przed cza­sem, można zająć się przy­jem­niej­szymi spra­wami, pomy­ślała. Może sko­czy na siłow­nię i zrobi serię ćwi­czeń zale­co­nych przez reha­bi­li­tantkę? Wstała, żeby zapa­rzyć her­batę, i ruszyła w kie­runku kory­ta­rza.

Skrzy­dło drzwi roz­warło się tuż przed nią i gdyby nie usko­czyła w bok, zali­czy­łaby bole­snego guza.

– Buła mówi, że Demony to twój pro­jekt – fuk­nęła Roma.

– Nie­moż­liwe.

– Co nie­moż­liwe?

– Żeby tak powie­dział.

– Roz­ma­wia­łam z nim przed chwilą. Mia­łam szczę­ście, że łaska­wie ode­brał tele­fon.

Kinga wpa­try­wała się w nowy gotycki tatuaż, który dopiero teraz zauwa­żyła na lewej skroni Romy.

– Mówił, że masz mate­riały do Demo­nów. – Roma świ­dro­wała Kingę wzro­kiem.

– Mate­riały mam. I do Demo­nów, i do wszyst­kiego innego. Archi­wi­zuję nasze pro­jekty.

– To przy­go­tuj wer­sję do druku.

– Nie mogę.

– Dla­czego? – Roma przy­su­nęła się do Kingi.

– Bo to pro­jekt Buły, nie znam go i mogę coś nie­chcący w nim namie­szać.

– Buła mówił, że masz zro­bić. Nie mam czasu na dys­ku­sje, nie będę tu sie­działa do nocy.

– Bra­kuje mi wie­dzy o…

– Nie inte­re­suje mnie to. Za trzy godziny muszę mieć gotowy tekst.

Za oknem zapa­dał zmrok, gdy Kinga wysy­łała obro­bione Demony na adres mej­lowy wydaw­czyni Capi­tal Let­ters. Zamknęła kom­pu­ter i okno, zarzu­ciła pod­ręczny ple­cak na ramię. Na kory­ta­rzu usły­szała śmie­chy docho­dzące z sali, w któ­rej sie­działa reszta wydaw­ni­czego towa­rzy­stwa. Deli­kat­nie naci­snęła klamkę.

Zanim zdą­żyła uchy­lić drzwi, coś nimi wstrzą­snęło i dopchnęło je do fra­mugi. Nagły łomot zagłu­szył ludz­kie głosy.

Nie, nie zagłu­szył. Wszy­scy po pro­stu zamil­kli jak jeden mąż. Kinga zawa­hała się, ale po chwili naparła na drzwi. Odsko­czyły od ściany.

Naprze­ciw sie­bie, w świe­tle sufi­to­wych reflek­to­rów, Kinga zoba­czyła Miśka, rosłego szefa pol­skiego oddziału Capi­tal Let­ters. W opusz­czo­nej dłoni trzy­mał łuk. Misiek był nie mniej skon­fun­do­wany niż ona.

Odwró­ciła głowę, podą­ża­jąc za jego wzro­kiem. Na wyso­ko­ści jej twa­rzy ster­czała strzała wbita w drzwi.

Drgała.

Misiek wybuch­nął ner­wo­wym śmie­chem. Zawtó­ro­wali mu Jojo, mar­ke­ting mene­dżer, Roma i Kaj­tek, który zaj­mo­wał się biu­rem i admi­ni­stra­cją.

– Per­fect timing – ryk­nęła Roma.

– Wola­ła­bym dosta­wać podzię­ko­wa­nia w mniej wystrza­łowy spo­sób – odpa­liła Kinga.

– Oj tam, oj tam, po co te nerwy? – wtrą­cił Jojo i odrzu­cił dłu­gie blond loki na plecy. Zapie­rał się sto­pami o blat stołu i huś­tał ryt­micz­nie, wyło­żony na opar­ciu fotela. – Kilka tre­nin­gów i Misiek zapa­nuje nad roz­rzu­tem.

– Zasię­giem raczej – popra­wił go szef wydaw­nic­twa. Pod­szedł do drzwi i bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał wyrwać z nich grot strzały.

– O male­ją­cych zasię­gach to my poroz­ma­wiamy za chwilę. Bo widzę, że mi znowu budżet obcią­łeś – zri­po­sto­wał Jojo, wpa­trzony w moni­tor lap­topa.

– Kto tym razem bie­rze na sie­bie roz­mowę z zarządcą budynku? – zmar­twił się Kaj­tek. – Mnie skoń­czyły się już uza­sad­nie­nia nie­szczę­śli­wych wypad­ków, które nas nacho­dzą.

– Zamiast wymy­ślać, zrób jej jakiś wypa­dek – zare­cho­tał Jojo. – Zaproś na kawkę, poca­łuj w rączkę. Cza­ro­wać nie potra­fisz?

Kinga pode­szła do półki ze skrytką na klu­cze i zosta­wiła w niej klu­czyk do pokoju jej i Buły.

– To ja was, pano­wie i panie, zosta­wiam i jak przy­stało na zwie­rzynę łowną, udam się do mojej nory. – Kinga uśmiech­nęła się i odsu­nęła od drzwi Miśka, mocu­ją­cego się z drzew­cem strzały.

Misiek zmarsz­czył nos i czoło, szyję scho­wał w ramio­nach, jak dzie­ciak, który nabroił i się wydało.

– Nosz, kurwa! – Dobie­gły ją blu­zgi i chrzęst łama­nego drewna, gdy dotarła do scho­dów na końcu kory­ta­rza. Gdy zbie­gała z nich, sły­szała salwy śmie­chu.

W pod­zie­miach metra pano­wał chaos. Zdez­o­rien­to­wani ludzie tło­czyli się wokół obsługi, wykrzy­ku­ją­cej komu­ni­katy. Metro zamknięte do odwo­ła­nia. Ktoś gdzieś zosta­wił paku­nek bez nad­zoru. Minie jesz­cze pół godziny, zanim zosta­nie uru­cho­miony trans­port zastęp­czy. Straż­nicy radzili sko­rzy­stać z regu­lar­nych linii auto­bu­so­wych i tram­wa­jo­wych.

Do domu Kinga dotarła o dwu­dzie­stej dru­giej.

– Skąd tak późno? – rzu­cił do niej sąsiad, mija­jący ją na scho­dach.

– Z przed­szkola – odburk­nęła, dysząc i sapiąc.

– O! Znowu cię mile­nialsi wku­rzyli? Skąd ja to znam… Dziś też mia­łem prze­prawę z moimi – wes­tchnął i pokrę­cił głową. – Tylko że mnie jest łatwiej, ja nimi zarzą­dzam, a ty się wła­do­wa­łaś w rapor­to­wa­nie do nich.

Kinga wzru­szyła ramio­nami i wło­żyła klucz do zamka w drzwiach.

– Marze­nia kosz­tują – powie­działa bez prze­ko­na­nia.

– Wra­caj do korpo, gdzie dyrek­tor­ski sto­łek jesz­cze nie ostygł i na­dal czeka na cie­bie. I prze­stań się bawić w tę dzie­ci­nadę.

– Been there, done that, bought the T-shirt, didn’t like it. – Uśmiech­nęła się smutno. – Prze­cież wiesz, że z korpo nie jest mi już po dro­dze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki