Gondolierka. La sonata di ferro - Grabowska Agata - ebook + audiobook

Gondolierka. La sonata di ferro ebook

Grabowska Agata

3,5

Opis

Nie jest trudno Wenecję zobaczyć, ale żeby ją zrozumieć, trzeba doskonałego przewodnika.

Wenecja jest jednym z miast, które powinno się odwiedzić chociaż raz w życiu. I w którym nie sposób się nie zgubić. Przy pierwszym kontakcie szokuje tłumami i zaduchem. Ale to tylko jedna z jej twarzy. Drugą, tę znaną nielicznym, pokazuje nam Fabiola Faliero. Wenecjanka od pokoleń, dziedziczka znanego rodu, zakochana w swoim mieście przewodniczka wycieczek. Dzięki niej magiczne labirynty wąskich uliczek staną się przyjazne, historia miasta zrozumiała, a zapach potraw niemal wyczuwalny. Ucichnie wrzawa, mosty opustoszeją, a kamienice, skąpane w mroku rozjaśnionym nielicznymi latarenkami, odzyskają swój czar. Wenecja stanie się miastem miłości.
Kanałami, przecinającymi całą wyspę, dotrzemy aż do stoczni Squero di San Trovaso, należącej od stuleci do rodziny Faliero. Czy to miejsce odpowiednie dla młodej dziewczyny? Najlepsze! Zwłaszcza, jeśli ta chce zostać pierwszą w dziejach gondolierką. To odważne marzenie w mieście, w którym zwyczaje są święte.
Buon viaggio!

Przeszłam przez niewielki kamienny most i kilka kroków dalej znalazłam się na skrzyżowaniu uliczek. Chwilę później przemierzałam dziarskim krokiem szeroką, cichą uliczkę, po której obu stronach piętrzyły się jedynie budynki mieszkalne. Mijałam domy, których okna zdobiły drewniane okiennice – nierzadko zamknięte. Na elewacjach dostrzegłam odpadający tynk, wysmarowane sprejem graffiti, a także tabliczkę z nazwą uliczki, która, niegdyś śnieżnobiała z czarnym napisem, teraz była w opłakanym stanie. Na horyzoncie pojawił się kolejny kamienny most. Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc, że ścieżka po drugiej jego stronie jest całkowicie opustoszała. Taką Wenecję kochałam. Pustą, swojską, z cieniem dawnych lat.
Wraz ze mną przechadzały się po niej duchy przeszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinagrzelak

Dobrze spędzony czas

Włochy to mój zdecydowanie ulubiony kraj, a Wenecja ma szczególne miejsce w moim sercu, zupełnie jak w sercu autorki książki "Gondolierka. La sonata di ferro", z której dowiedziałam się miliona ciekawych rzeczy na temat tego pięknego miasta!😍 Główna bohaterka to młoda Wenecjanka zafascynowana gondolami i wszystkim, co ich dotyczy. Jej rodzina od lat zajmuje się tworzeniem tych wyjątkowych łodzi, a ona sama ma plan zostać pierwszą w historii kobietą - gondolierką. Czy jej się to uda? 😉 W międzyczasie poznajemy też jej najlepszego przyjaciela. Nieco tajemniczy Alastore to wrażliwy, ale i silny chłopak, z ogromnym talentem do tworzenia historycznych strojów oraz do pozowania w nich. Boryka się on jednak z pewnymi problemami, które mocno wpłyną nie tylko na niego samego, ale i wszystkich mu bliskich, a zwłaszcza na Fabiolę. Co dziewczyna odkryje na temat Alastore? Czy ich przyjaźń przetrwa trudne chwile? A może przekształci się w coś innego? 😉 Wątek ich przyjaźni zdecydowanie jest c...
00

Popularność




„Płynę w gondoli po Canale Grande. Włoch w czerwonej chustce, Jakby dokoła szyi Zawiązał w węzeł Zachód słońca, Wiosłuje śpiewem,

Dominice, za wsparcie we wszystkim. Bez Ciebie nie zaczęłabym pisać na poważnie. Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam.Francesce, za zdradzenie sekretów weneckiej szkutniSquero di San Trovaso. Bez Twojej pomocy Gondolierka nie zostałaby ukończona.

Rozdział 1

Ciao, Venezia!

(Witaj, Wenecjo!)

Urodziłam się tu, na wyspach.

Wśród cichych fal bijących o brzeg, wśród skrzeku mew krążących nad laguną. Wśród melodii, którą każdego wieczoru śpiewała mi mama, kiedy przesiadywałyśmy na balkonie, nad naszym niewielkim, lecz przytulnym mieszkankiem, mieszczącym się w dzielnicy Dorsoduro.

Wenecja od zawsze była moim domem. To tutaj wychowałam się pod błękitnym niebem, które na horyzoncie zlewało się z turkusem wód laguny. To tutaj dorastałam, stawiałam pierwsze kroki i wypowiadałam swoje pierwsze słowa. To Wenecja wychowała mnie na osobę, którą jestem. Wenecja oraz rodzice.

Laguna nieodzownie stała się częścią mnie. Zakorzeniła się w mojej duszy, spętała ją, sprawiając, że nie potrafiłabym żyć na stałym lądzie. Byłyśmy nie do rozdzielenia, zupełnie jak dwie dusze uwięzione w jednym ciele. Żyłam nią, oddychałam powietrzem znad laguny i radowałam się, gdy mogłam czasem samotnie spoglądać na wschody czy zachody słońca.

Moja rodzina pochodziła ze starego rodu Faliero, który na przestrzeni wieków doczekał się aż trzech dożów. Najstarszym z nich był Vitale Faliero, po którym niedługo później urząd objął Ordelafo. Ostatni z nich nosił imię Marino, ale niestety nie zapisał się w historii jako bohater. Ponieważ spiskował przeciwko Republice i weneckiej arystokracji, a jego działania zostały szybko wykryte, przeprowadzono proces, który zakończył się egzekucją.

Wedle historii, która została zapisana w wiekowych kronikach weneckich, moja rodzina w okresie następującym zaraz po śmierci doży, przechodziła bardzo trudny okres, który na szczęście nie trwał wiecznie. Kilka lat po egzekucji Marino, dzięki rozwijającemu się szkutnictwu, ród Faliero odzyskał honor i ponownie stanął na nogi.

Sytuacja wyklarowała się całkowicie w roku 1380, kiedy zakończono wieloletnią wojnę pomiędzy Wenecjanami a Genueńczykami. Wówczas w dzielnicy Dorsoduro rozbudowano niewielką stocznię Squero di San Trovaso, która przez te wszystkie lata, aż do dziś, działała na wysokich obrotach, zajmując się głównie ręcznym wykonywaniem gondoli. Sprawowanie pieczy nad warsztatem przez wieki przechodziło z pokolenia na pokolenie, aż trafiło w ręce mojego dziadka Giuseppe, a w dalszej kolejności – mojego ojca. Następną osobą w linii do odziedziczenia warsztatu oraz spuścizny rodu, która łączyła się z rzemiosłem, byłam ja – Fabiola, jedyna córka Massimo i Vienny Faliero.

Po raz pierwszy w historii rodziny zakład miała przejąć kobieta. Już w dzieciństwie ojciec zabierał mnie do warsztatu w Squero di San Trovaso, sadzał na drewnianej skrzyni z dala od wody i, wraz z moim świętej pamięci dziadkiem Giuseppe, zabierał się do roboty. Obserwowałam jak z dwoma moimi wujami – Filippo i Nicolo – wykonywali i naprawiali gondole, jak kuli żelazne pióropusze, realizowali drobne i większe naprawy w prywatnych łodziach wenecjan.

Do pewnego czasu wszystko obserwowałam z bezpiecznej odległości. Czasem do zakładu przychodziła mama, która towarzyszyła mi przez jakiś czas, i przynosiła własnoręcznie wypiekane bułeczki. Kiedy dorastałam i rozumiałam coraz więcej rzeczy, tata zaczął mnie uczyć. Poznawałam historię gondoli oraz proces jej budowy, dowiadywałam się, jakich rodzajów drewna potrzeba, aby łódka kiedykolwiek opuściła warsztat i gotowa pływała po weneckich kanałach.

Nauczyłam się nie tylko teorii. W wieku zaledwie jedenastu lat potrafiłam opisać calutki wielomiesięczny przebieg budowy gondoli wraz ze wszystkimi wymaganymi czynnościami. Pamiętam, jak ojciec chwalił się klientom, że ma tak zdolną córkę jak ja. Czasami pytano go, czy nie martwi się, że właśnie ja przejmę po nim warsztat na Squero di San Trovaso, ale poczciwy ojczulek Massimo zawsze odpowiadał tak samo:

– Czego mam się obawiać? Fabiola ma rzemiosło we krwi. Fakt, że nie jest mężczyzną, niczego nie zmienia. Squero di San Trovaso znajduje się w rękach rodu Faliero od ponad tysiąclecia – o ile nie od chwili utworzenia Republiki Weneckiej – i pozostanie tak do chwili, w której Wenecja upadnie.

Gdy ukończyłam piętnaście lat, zmarł dziadek Giuseppe. Pewnego dnia po prostu nie obudził się rano, a wezwany lekarz stwierdził, że nonno[1] odszedł we śnie. Sytuacja ta wywołała niemałe zamieszanie w Squero, a jednocześnie uświadomiła mi, jak bardzo kontrowersyjny może być pochówek w Wenecji. Kiedy czarna pogrzebowa gondola z drewnianą trumną i wiązankami kwiatów przepływa przez weneckie kanały, turyści chwytają za swoje aparaty i telefony, aby jak najlepiej uwiecznić czyjąś tragedię. Szacunek odchodzi wówczas na drugi plan, a turystyczne sępy radują się nietypową atrakcją.

W końcu niecodziennie ktoś umiera w Wenecji.

Niecodziennie labiryntem uliczek kluczy gondolierski karawan.

Kiedy umiera wenecjanin, jego ciało – już po wszystkich obrządkach religijnych – zostaje przewiezione łodzią bądź specjalnie zaprojektowaną na takie okazje gondolą na cmentarz komunalny na wyspie San Michele, która położona jest pomiędzy Wenecją a Murano. Tam dopełniają się wszystkie pogrzebowe uroczystości.

Pamiętam, że w okresie po odejściu dziadka praca w zakładzie znacznie spowolniła. Wszyscy musieli pogodzić się ze stratą. Na tamten czas wstrzymano również turystyczne wycieczki po naszym Squero. Nie chcieliśmy obcych. Dopiero po kilku miesiącach warsztat wrócił do życia.

Od tamtych przykrych dni minęło już prawie siedem lat. Wiele się pozmieniało. Ogrom wydarzeń wpłynął na moje postrzeganie świata. Przede wszystkim wydoroślałam, ukończyłam liceum i zaczęłam pracę na pół etatu w Squero. Do moich obowiązków zaliczała się jak na razie papierkowa robota – dokumentacja, kontakt z klientem, oprowadzanie turystów po Squero, a także drobne prace przy ostatecznym ukończeniu gondoli. Brałam również udział w pierwszych wodowaniach łodzi, które fascynowały mnie chyba najbardziej. W końcu gondola w tym momencie była już ukończona, gotowa na to, aby rozpocząć nowe życie wśród fal!

Podczas pierwszego wodowania gondoli, w którym uczestniczyłam, przyglądałam się uważnie, jak dopiero co ukończona łódka po raz pierwszy spotyka się z wodami kanałów Wenecji. Uśmiechałam się na samą myśl o tym, że człowiek nie tylko jest w stanie własnymi rękoma wykonać tak przepiękną rzecz, ale równocześnie potrafi tchnąć w nią duszę. Duszę, która została właśnie przekazana pod opiekę kolejnej osobie.

W tamtym przypadku był to Emiliano Vianelli, mój daleki kuzyn, siódma woda po kisielu. Chłopak był starszy ode mnie o równe siedem lat, wychował się w rodzinie gondolierów, więc – co za tym szło – pływanie gondolą miał we krwi. Wcześniej korzystał z łódki, którą odziedziczył po świętej pamięci ojczulku, ale przez to, że była już w kiepskim stanie (musiała mieć kilkadziesiąt lat, gdyż żywotność jednej gondoli szacowana jest średnio na pół wieku), zmuszony był do zainwestowania w nową.

Jeśli mnie pamięć nie myli, w momencie, kiedy czarne burty łódki zostały spuszczone na głęboką wodę, po raz pierwszy zamarzyło mi się, aby w przyszłości stać się właścicielką gondoli. Oznaczało to, że czeka mnie wiele pracy i muszę uzbroić się w cierpliwość.

– Po co ci gondola, Piccolina[2]? – zapytał ojciec, kiedy podczas jednego z rodzinnych obiadów oznajmiłam, że pragnę posiadać łódkę.

W odpowiedzi wzruszyłam ramionami, co wywołało u mojego staruszka kolejne zdziwienie. Przez moment wymienialiśmy spojrzenia nad stołem zastawionym talerzami wypełnionymi tagliatelle al pesto. Mama obserwowała nas z boku, zupełnie jakbyśmy pojedynkowali się wzrokiem. Spokojnie nawinęła makaron na widelec i włożyła go sobie do ust.

– Mamy przecież aż dwie łódki. Jeśli chcesz, możesz z jednej z nich korzystać do woli.

– Motorówka to nie to samo co gondola, papa[3].

Ojczulek przez chwilę grzebał widelcem w talerzu, jakby chciał nawinąć na niego makaron, ale nie mógł. Westchnął ciężko, rzucił błagalne spojrzenie mamie, jakby szukając u niej pomocy, ale jej nie otrzymał. Ostatecznie pokiwał głową.

– Jeśli sama na nią zapracujesz, to chyba nie widzę problemu.

Te słowa wywołały u mnie szeroki uśmiech. Dostałam zielone światło dla projektu, który powoli kiełkował w mojej głowie. Aby zrealizować swoje nowe marzenie, musiałam znaleźć dobrze płatne zajęcie. Potrzebowałam niezłej sumy pieniędzy na budowę gondoli. Zastanawiałam się nad pracą w restauracji albo w jakimś barze, ale ostatecznie zdecydowałam się zostać przewodnikiem wycieczek dla turystów, które nosiły miano Bacaro Tours.

Bacaro Tours zazwyczaj trwały od dwóch do czterech godzin, a podczas nich grupy turystów zagłębiały się często w mniej znane weneckie uliczki, które obfitowały w lokale oferujące lokalne dania, napoje – w większości alkoholowe, takie jak ombra, aperol czy venetian spritz – a także weneckie przekąski, które nazywano cicchetti. Turyści poznawali tutejsze smaki, a przewodnicy – tacy jak ja – opowiadali im o kulturze, zwyczajach oraz miejscowej kuchni.

Praca przewodniczki sprawiała mi radość, choć bardzo często mnie męczyła. Zwłaszcza w okresie letnim, kiedy do Wenecji przybywało naprawdę wielu gości. Wówczas przeciskanie się przez uliczki w centrum miasta stawało się niemałym wyczynem, a panująca duchota dawała w kość nawet nam – rodowitym wenecjanom, którzy zamieszkiwali wyspy od dziada-pradziada.

Prowadzeniem Bacaro Tours zajmowałam się dwa razy w tygodniu, aby przez trzy kolejne dni pracować w Squero. Dzięki temu mogłam bez problemu zagospodarować co najmniej dwa wolne dni w tygodniu dla siebie. Zwykle spędzałam je w towarzystwie mojego najlepszego przyjaciela – Alastore.

Alastore Gritti, tak jak ja, wywodził się ze starego rodu, który również mógł pochwalić się dożą. Był nim nijaki Andrea Gritti, siedemdziesiąty szósty doża wenecki. Zasłynął z o wiele bardziej męskich czynów niż mój przodek Marino. Zostawił po sobie również Palazzo Pisani Gritti – pałac w stylu weneckiego gotyku. Obecnie nie należał on już do rodziny Gritti i, ku uciesze zamożniejszych turystów, funkcjonował jako pięciogwiazdkowy hotel w dzielnicy San Marco.

Nasz wspólny czas z Alastore zazwyczaj startował w piątkowe popołudnie, kiedy kończyłam pracę w Squero. Wówczas pakowałam niewielką torebkę i wraz ze słodkimi wypiekami mojej mamy oraz dziennikiem, z którym nie rozstawałam się na krok, znikałam pomiędzy wąskimi uliczkami Wenecji, szukając przyjaciela. Nasze schadzki nie były bowiem oficjalne ani umówione – po prostu nadchodziła pora, kiedy wpadaliśmy na siebie podczas błądzenia po mieście.

W Wenecji bardzo łatwo było na kogoś wpaść. Zwłaszcza na znajomego, przyjaciela. Wystarczyło przespacerować się po mieście, aby rozpoznać znajome twarze i głosy. Rodowici wenecjanie nie byli dla siebie anonimowi. Wszyscy się znaliśmy, kojarzyliśmy i dźwigaliśmy na barkach balast ginącej kultury i tradycji. Powoli osuwaliśmy się w przeszłość. Być może dlatego wielu z nas tak bardzo walczyło o to, aby pamięć o wielkiej Republice Weneckiej i jej prawowitych mieszkańcach nigdy nie odeszła. Pośród przyjezdnych i zagranicznych właścicieli sklepów z tonami pamiątek Made in China staliśmy jeszcze my. Ci, do których Wenecja należała naprawdę.

*

– Wychodzę!

– Kiedy wrócisz? – Mamma[4] wychyliła się zza drzwi kuchni, kiedy zakładałam na stopy moje grafitowe furlane[5] i szykowałam się do wyjścia.

– Nie mam pojęcia. Pewnie tak jak zawsze, po północy. Alastore chciał mi pokazać coś ważnego.

Mamma Vienne Faliero stanęła teraz w drzwiach, trzymając w dłoniach papierową torebkę z cannoli – włoskimi rurkami nadziewanymi kremem z ricottą. Była kobietą średniego wzrostu, o krótkich włosach w odcieniu jasnego blondu, idealnie komponującego się z niebieskimi oczami. Na pierwszy rzut oka nie przypominała typowej Włoszki, brakowało jej ciemnych loków i śniadej karnacji, która sprawiłaby, że równie dobrze mogłaby zostać wzięta za Hiszpankę. Szlachetne rysy twarzy, choć teraz naznaczone zmarszczkami, okalały jej twarz i szeroki uśmiech, w którym przed laty zakochał się mój ojciec.

– Może zaprosisz go na niedzielny obiad? – zapytała, wręczając mi cannoli.

– Zaproszę, ale nie wiem, czy się zgodzi. Wiesz, jaki on jest.

Mamma uśmiechnęła się w odpowiedzi i odprowadziła mnie wzrokiem do drzwi. Zwinnie zbiegłam po schodach prowadzących z naszego mieszkania, które mieściło się na piętrze przy Squero, i wyszłam na czterokątny placyk noszący miano Campo San Trovaso (od niego wzięła się również nazwa naszej stoczni). Wyszedłszy na zewnątrz, skręciłam w lewo, a następnie w prawo i ruszyłam przez Fondamenda Bonlini wzdłuż kanału.

Białe łódki wenecjan leniwie kołysały się na wodzie, przywiązane do belek wystających na powierzchnię. W powietrzu unosił się intensywny zapach wilgoci, a pojedyncze osoby – turyści i miejscowi – spacerowały raźno, a to rozmawiając, a to podziwiając otoczenie.

Przeszłam przez niewielki kamienny most i kilka kroków dalej znalazłam się na skrzyżowaniu uliczek. Chwilę później przemierzałam dziarskim krokiem szeroką, cichą uliczkę, po której obu stronach piętrzyły się jedynie budynki mieszkalne. Mijałam domy, których okna zdobiły drewniane okiennice – nierzadko zamknięte. Na elewacjach dostrzegłam odpadający tynk, wysmarowane sprejem graffiti, a także tabliczkę z nazwą uliczki, która, niegdyś śnieżnobiała z czarnym napisem, teraz była w opłakanym stanie. Na horyzoncie pojawił się kolejny kamienny most. Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc, że ścieżka po drugiej jego stronie jest całkowicie opustoszała. Taką Wenecję kochałam. Pustą, swojską, z cieniem dawnych lat.

Wraz ze mną przechadzały się po niej duchy przeszłości.

[1]Nonno, nonna (wł.) – dziadek, babcia

[2]Piccolina (wł.) – Mała, Maleńka /stosowane pieszczotliwie do bliskich osób np. do córki, żony, siostry/

[3]Papa (wł.) – tata

[4]Mamma (wł.) – mama

[5]Furlane (wł.) – tradycyjne buty gondolierskie

Rozdział 2

Principe Gritti

(Książę Gritti)

Uliczka, do której dotarłam, krzyżowała się z kolejną, zakończoną wysokim, kamiennym mostem o szerokości pozwalającej najwyżej przejść na drugą stronę. Korzystając z tego, że prócz mnie nikt nie przechadzał się w okolicy, powoli wspięłam się po schodach na sam szczyt przeprawy i, oparłszy się o kamienną barierkę, wychyliłam do przodu, aby spojrzeć w dół kanału.

– Alastore! – Uśmiechnęłam się, widząc znajomą łódkę dryfującą na tafli wody. Chłopak, który w niej siedział, podniósł na mnie wzrok i poprawił spadające z nosa okulary. – Przyniosłam cannoli!

Pomachałam papierową torbą ze słodkimi rurkami. Alastore wyraźnie zlustrował mnie wzrokiem, po czym przesunął się na prawą stronę łódki, dając mi tym do zrozumienia, że mogę do niego dołączyć. Rozejrzałam się prędko i upewniwszy się, że na horyzoncie nie pojawił się żaden turysta, podciągnęłam się na kamiennej barierce i przełożyłam przez nią nogę. Zawisłam na moment nad kanałem i zeskoczyłam wprost na pokład. Łódką zakołysało, ale nie straciłam równowagi.

Otrzepałam niebieską sukienkę i usiadłam obok przyjaciela, wręczając mu zawiniątko z rurkami. Chłopak powoli rozwinął górę papieru i, zajrzawszy do środka, wyciągnął dwa cannoli. Jedno dla mnie, drugie dla siebie. Wzięłam od niego przekąskę, a on bez słowa wpakował sobie swoje cannolo w całości do ust, przez co wyglądał jak chomik uzupełniający spiżarnię.

Nazwisko Alastore było nie tylko jednym z najbardziej znanych w całej Wenecji, lecz także zobowiązującym i wzbudzającym respekt. Nigdy nie miał problemu z załatwieniem jakiejś sprawy, a na uczelnię przyjęli go bez mrugnięcia okiem. Przez lokalsów często nazywany był Principe[6]Gritti, co miało bezpośrednio odnosić się do jego szlacheckiego pochodzenia. Sam Alastore nijak nie zaprzątał sobie tym głowy. Kiedy nazywali go księciem czy szlachcicem, on jedynie uciekał wzrokiem, wzruszał ramionami i tonął w swoim świecie, do którego nikt nie miał dostępu.

Nikt prócz mnie. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Alastore i ja byliśmy rówieśnikami. Poznaliśmy się jeszcze w czasach przedszkolnych. Czasami lubiłam wracać wspomnieniami do tego okresu, w którym nasza przyjaźń powoli rozkwitała. Zdarzało się, że podczas naszych spotkań pomiędzy zapomnianymi uliczkami opowiadałam mu o tym, jak bardzo fascynuje mnie upływający szybko czas i to, że potrafimy dogadać się bez słów. Mówiłam mu szczerze, jak bardzo cieszę się, że los chciał zetknąć nas ze sobą tak wcześnie. Dzięki temu łączyła nas szczególna więź.

– Chciałeś mi coś pokazać, Al. – Posłałam przyjacielowi szeroki uśmiech.

Chłopak podniósł na mnie wzrok i pokiwał powoli głową. Jego piwne tęczówki zalśniły.

– Ach, no tak.

Przeczesał palcami swoje proste włosy, które sięgały aż do obojczyków, po czym rozejrzał się po niewielkim pokładzie. Pochylił się nieco do przodu, aby chwycić za drewniane wiosło, i ostrożnie zanurzył je w wodzie.

Stara motorówka pozbawiona silnika powoli przepłynęła pod mostem i ruszyła na wprost, mijając po obu stronach zacumowane łódki. Ściany kamienic wynurzały się z kanału, a z oddali dało się usłyszeć gwar turystów przemierzających wenecki labirynt. Siedziałam obok Alastore, a on w ciszy wiosłował. Przyglądałam się mu z wielkim zainteresowaniem.

Alastore nie należał do rozgadanych osób. Niezmiernie rzadko się odzywał, a kiedy już to robił, nie mówił zbyt wiele. Wyraz jego twarzy zwykle był niewzruszony i poważny, co sprawiało, że nawet podczas historycznych sesji fotograficznych w kostiumach z minionej epoki sprawiał wrażenie chłodnego i wyrachowanego szlachcica. Miało to swój urok, ale jednocześnie stało się powodem tego, że Alastore nie cieszył się dużym gronem znajomych.

Principe Gritti był chłopakiem średniego wzrostu o bardzo szczupłej sylwetce i wystających obojczykach, które rzucały się w oczy. Często eksponował tę część ciała, ponieważ ogromnie lubował się w rozpinanych koszulach. Alastore, nietypowo jak na rodowitego Włocha i posiadacza włosów o odcieniu ciemnego karmelu, obdarzony został jasną karnacją, której dopełnieniem było kilka ciemniejszych piegów na drobnej i delikatnej twarzy.

– Zapowiada się ciepły wieczór – rzuciłam wesoło.

– Mhm.

– Lubię takie wieczory. Zwłaszcza teraz, we wrześniu, kiedy nocami powietrze w mieście powoli zaczyna nabierać delikatności – kontynuowałam, podczas gdy łódka sunęła leniwie po powierzchni. Mijaliśmy wysokie kamienice, szeroko otwarte drewniane okiennice, a także ukryte wnęki, w których miejscowi zwykli raczyć się posiłkami z widokiem na kanał. – W sam raz na piknik, prawda, Alastore?

– Hmm – wymruczał w odpowiedzi, na moment spoglądając w moją stronę, aby następnie powrócić do wiosłowania.

Przepłynęliśmy obok rozwidlenia kanału, minęliśmy je, a po naszej prawej stronie spod wody wyłoniła się jedna ze stoczni: Squero Domenico Tramontin e Figli – co najmniej dwa razy większa od naszego Squero di San Trovaso. Na całym placu przed warsztatem poustawiane były łodzie o różnej wielkości, wiele z nich zakryto białymi pokrywami, które miały chronić przed wszechobecną wilgocią. Przy brzegupiął się ku niebu niebieski podnośnik, mający za zadanie wyławianie łodzi i gondoli z kanału.

Motorówka Alastore przepłynęła przez całą długość stoczni i przybiła do brzegu. Chłopak zarzucił grubą linę na wystające z wody belki i związał mocny węzeł. Pierwszy opuścił pokład, aby następnie odwrócić się na pięcie i pomóc mi wysiąść. Ujął delikatnie moją dłoń i poprowadził w sam środek uliczki Calle Chiesa. Wąska, ciemna uliczka zaprowadziła nas na szerszy deptak.

Minęliśmy po drodze Osterię Da Toni i sklepy z pocztówkami, pamiątkami oraz szkłem z Murano. Zahaczyliśmy jeszcze o stragan z warzywami i owocami, gdzie Alastore zwykle kupował pomarańcze. W czasie, kiedy mój przyjaciel robił niewielkie zakupy, ja podziwiałam rozpościerający się za kamienną barierką widok na spokojny kanał. Oparłam się o nią i z uśmiechem na ustach obserwowałam, jak jedna z łódek sunie powoli przed siebie. To zawsze mnie relaksowało i uspokajało.

– Andiamo[7] – usłyszałam za plecami.

Alastore stał za mną z dwiema siatkami pomarańczy w dłoniach i nieporuszonym wyrazem twarzy. Uśmiechnęłam się do niego i ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy stare kamienice, których ściany niemal zupełnie pozbawione zostały tynku, przez co prezentowały szereg czerwonych, gołych i nadgryzionych zębem czasu, cegieł. Spacerowaliśmy powoli, mijając pojedynczych turystów i wenecjan, aż dotarliśmy do niewielkiej kwiaciarni znajdującej się na rogu budynku.

Zaraz za nią gwałtownie skręciliśmy w ciemniejszy zaułek, na którego końcu znajdował się kolejny zakręt. Wyszliśmy na niewielki placyk, który z każdej strony okrążały jednopiętrowe domki, połączone w jeden nieprzerwany ciąg. Dom Alastore znajdował się w jednym z czterech rogów placu, a wyróżniał się szeregiem donic z roślinami oraz kwiatami, które stały pod oknem, na parapecie i po obu stronach jasnych, drewnianych drzwi. Chłopak wyciągnął z kieszeni klucze z imponującą kolekcją breloczków – posiadał chyba wszystkie możliwe warianty dostępne w weneckich sklepach z suwenirami – i otworzył drzwi mieszkania. Gestem dłoni zaprosił mnie do środka.

Principe Gritti mieszkał sam, choć nie należało to do standardów spotykanych we Włoszech. Zwykle dzieci mieszkały ze swoimi rodzicami nawet do trzydziestki. Jednak w przypadku Alastore sprawy miały się zupełnie inaczej. Jego rodzice wiele lat temu przenieśli się do lądowej części Wenecji – Mestre. Powodem była dokuczająca im acqua alta[8] oraz praca ojca Alastore – signore[9] Julio Gritti zajmował się IT. Codzienne dojeżdżanie do pracy stało się dla niego problemem, zwłaszcza wtedy, gdy Wenecję zalewało i nie mógł wydostać się z miasta.

Syn początkowo zamieszkał z nimi, jednak nie umiał funkcjonować na stałym lądzie. Brakowało mu krętych uliczek, starej motorówki i szumu kanałów, które usypiały go każdego wieczora. Brakowało mu naszych spotkań, tak samo jak brakowało ich mnie. Widywaliśmy się wtedy o wiele rzadziej, a tęsknota wzmagała się z każdym dniem. A przecież nie byliśmy tak daleko. Dzielił nas właściwie jeden most: Ponte della Libertà – Most Wolności, który łączył wyspy z lądem.

Ostatecznie zapadła decyzja o tym, że chłopak wróci na wyspy i zamieszka ze swoją babcią. Niestety signora Gritti odeszła kilka miesięcy później, pozostawiając jedynemu wnukowi w spadku wszystko to, co miała. Alastore nie wrócił do rodziców, do Mestre. Wolał zostać sam, otoczony czterema ścianami weneckiego mieszkanka, które w jego rękach przeistoczyło się w pracownię.

Wchodząc do mieszkania, Alastore włączył wszystkie światła, a ich złoty blask oświetlił całe wnętrze. Przedpokój, w którym zostawiliśmy buty, łączył się z wąskimi schodami prowadzącymi na piętro, gdzie znajdowała się sypialnia nonny i pokój, który obecnie służył za alkierz Alastore. Nie był jeszcze gotowy na to, aby przenieść się obok i zasypiać spokojnie w łóżku babci.

Parter składał się z wielkiego, jak na weneckie standardy, salonu, który urządzony był w starym stylu. Wszystkie drewniane, wiekowe meble pozostały po signorze Gritti, a Alastore nie chciał się ich pozbywać, nie tylko ze względu na sentyment. Bardzo podobał mu się styl lat sześćdziesiątych, niezależnie od tego, że nóżki starej sofy i foteli z karmazynowym obiciem cierpiały wraz z każdą kolejną acqua alta. Jedyne, czego Alastore się pozbył, to dywany, które przez liczne zalania zaczęły powoli pleśnieć. Ot, uroki weneckiego życia.

Sofa wraz z fotelami stała po prawej stronie pod ścianą, na której zawieszono ogromny podłużny obraz w złotej ramie, przedstawiający kopię sławnej Ostatniej Wieczerzy autorstwa Leonarda da Vinci. Naprzeciwko natomiast znajdowała się wysoka, dębowa meblościanka z dziesiątkami różnej wielkości szuflad, a każda z nich miała złote uchwyty. Przestrzeń pomiędzy nią a sofą i fotelami wypełniona była manekinami obwieszonymi welurowymi materiałami i jedwabiem, a stary barokowy stolik kawowy pełnił teraz funkcję podstawki pod maszynę do szycia. Obok, w zasięgu ręki, stał wielki wiklinowy koszyk z kolorowymi nićmi. Zauważyłam, że z jego wnętrza wystaje również para niebieskich, jeszcze niedokończonych, furlane.

W głębi mieszkania, na całej jego długości, rozciągała się kuchnia, usytuowana na około trzydziestocentymetrowym podwyższeniu, które miało chronić pralkę oraz zmywarkę przed wysoką wodą. W zlewie piętrzyły się brudne kubki po kawie, a w wazonie obok szczelnie zamkniętego okna stały zwiędłe kwiaty.

„Cały Alastore” – pokręciłam głową z pobłażaniem, ale nic nie powiedziałam. Widocznie mój przyjaciel pracował tak zawzięcie nad nowym projektem, że nie zdążył nawet pozmywać.

– Co chciałeś mi pokazać? – powtórzyłam pytanie, które zadałam, zanim dotarliśmy do mieszkania.

– Och, tak. Momencik.

Kiedy zniknął na skrzypiących schodach, ja zakasałam rękawy i wzięłam się za zmywanie wszystkiego, co znajdowało się w zlewie. Prócz kubków odkryłam również jeden samotny talerzyk po tiramisu. Wypucowałam też blat szafki i kuchenkę. Na sam koniec rozkręciłam mokaterkę do parzenia kawy i wyszorowałam ją na błysk. Chciałam jeszcze przemyć szklane drzwiczki piekarnika, ale w tej samej chwili Alastore chwycił mnie za rękę i przyciągnął do siebie.

– Grazie, cara[10]. Nie musiałaś.

Wyraz twarzy chłopaka pozostawał niewzruszony.

– Nie szkodzi. Nie mogłam patrzeć na te wszystkie kubki.

– Chodź. Usiądziemy.

Alastore poprowadził mnie na sofę, którą wydobył spod sterty materiałów. Usiadłam obok niego, uważnie przyglądając się prostokątnemu pakunkowi, który trzymał w dłoniach. Kształtem przypominał książkę owiniętą w brązowy papier. Mimochodem dostrzegłam jak kącik ust Alastore drga, jakby się uśmiechał. Rozwinął papier, a moim oczom ukazał się stary, zakurzony album.

– To nonny – powiedział, gładząc dłonią brązową okładkę. Słyszałam wyraźną zmianę w jego glosie. – Album. Znalazłem w sypialni.

– Naprawdę? W sypialni? – powtórzyłam z niedowierzaniem.

Nie sądziłam, że Alastore w tak krótkim czasie od śmierci babci zdecyduje się na to, aby wreszcie wyciągnąć babcine pudła ze skarbami, które znajdowały się pod jej łóżkiem. Uśmiechnęłam się, kładąc głowę na ramieniu chłopaka. Poczułam wyraźny zapach pomarańczy.

– Mhm.

– To wspaniale, Alastore. Wielki krok ku temu, aby wreszcie zakończyć żałobę.

Signora Gritti odeszła nagle. Zupełnie jak mój dziadek Giuseppe. Jednego dnia grała z sąsiadkami w karty, a kolejnego, kiedy wróciliśmy z Alastore z Piazza San Marco, zastaliśmy w mieszkaniu przewrócony stolik oraz ją – martwą. Okazało się, że doznała wylewu, który w przeciągu chwili sprawił, że wyzionęła ducha. Pamiętam, jak Alastore zareagował na śmierć babki. Przez wiele miesięcy obwiniał się o to, że gdyby tamtego dnia został w domu, nonna miałaby jakieś szanse na to, aby nadal żyć. Wiedziałam, że było inaczej. Przynajmniej tak mówili lekarze, którzy zjawili się kilka chwil po tym, jak zadzwoniliśmy po pogotowie. Zgon nastąpił natychmiast, nic nie mogło jej pomóc.

A teraz, słysząc, że szperał w rzeczach swojej babki, poczułam ogromną ulgę.

– Spójrz. – Alastore otworzył album i zaczął go wertować.

W środku znajdowały się pożółkłe fotografie wykonane starym aparatem fotograficznym. Wiele z nich było czarno-białych, niektóre bez rogów. Pojedyncze zostały wrzucone luzem do albumu. Przedstawiały powojenną Wenecję. Stare dzisiaj mosty, wydawały się wówczas mniej wyniszczone. Przechodnie uchwyceni na zdjęciach odziani byli w stroje, które dzisiaj trudno byłoby wypatrzeć w tłumie. Kobiety nosiły długie sukienki i spódnice, a na ich głowach prezentowały się wdzięcznie kapelusze z szerokim rondem. Mężczyźni uwiecznieni zostali w marynarkach, gondolierzy w pasiastych koszulach, które obecnie zmieniły się tylko krojem. Na fotografiach widniały też stragany z rybami wraz ze sprzedawcami w kaloszach i spodniach na szelkach.

Alastore znalazł prawdziwy skarb.

– To nonna.

Wskazał jedno ze zdjęć, które przedstawiało młodą, uśmiechniętą kobietę z wyraźnie zarysowaną talią. W dłoni trzymała parasolkę i stała na jednym z weneckich mostów. Za nią rozciągał się wąski, pusty kanał. Wyglądała przepięknie, nawet w odcieniach bieli i czerni. Musiała mieć wówczas około dwudziestu lat.

– Przepiękna. – Z wrażenia aż zaparło mi dech w piersiach. Stare zdjęcia zawsze miały w sobie to coś. Zwłaszcza gdy znajdował się na nich ktoś, kogo znaliśmy.

– Dziadek zrobił to zdjęcie. – Pogładził je dłonią, rozczulając się nieco. – To musiało być niedługo po wojnie.

Spojrzałam na Alastore. Kącik jego ust drgał, oczy napełniły się łzami. Nadal wszystko przeżywał. Objęłam go ramieniem i mocno przytuliłam do siebie, pogładziłam po włosach, czując, jak jego łzy kapią mi na sukienkę.

– Alastore…

– Fabiolo, gdybym tylko został tamtego dnia w domu…

– Już dobrze. Nie obwiniaj się. To było coś, na co nie miałeś wpływu. – Mocniej zacisnęłam dłoń na jego barku. – Pokaż mi więcej zdjęć. Nonna nie chciałaby, abyś rozpaczał. Uśmiechnij się, Al. Dla mnie.

Ujęłam jego twarz w dłonie i kciukami otarłam łzy, które płynęły po policzkach. Patrzył na mnie wystraszonymi oczami, jak to czasem miał w zwyczaju. Posłałam mu kolejny przyjacielski uśmiech, który sprawił, że i na jego usta wkradła się delikatna, niewielka nuta radości.

Och, Alastore, nic się nie zmieniłeś.

[6]Principe (wł.) – książę

[7]Andiamo (wł.) – chodźmy

[8]Acqua alta (wł.) – wysoka woda

[9]Signore, signora (wł.) – pan, pani

[10]Grazie, cara (wł.) – dziękuję, kochana

Rozdział 3

La Notte

(Noc)

Wieczór nadszedł szybciej, niż się tego spodziewałam. Czas, który spędzałam z Alastore, zawsze mknął przed siebie jak rozpędzona wyścigówka. W jednej chwili spotykaliśmy się w labiryncie weneckich uliczek, przekraczaliśmy próg jego mieszkania, a w kolejnej zegar nagle wybijał północ, oznajmiając, że niedługo trzeba będzie się pożegnać.

Tego wieczoru, zaraz po obejrzeniu znalezionego albumu, Alastore wyciągnął wszystkie szkice projektów strojów historycznych na nadchodzący rok. Pokazywał mi rysunki długich, renesansowych sukni z białymi koliami i bufiastymi rękawami.

Zaaferowana przypatrywałam się również projektom męskich kreacji, które zdecydowanie interesowały mnie o wiele bardziej. Wydawały się bajeczne, niczym wyciągnięte ze starego filmu. Oczami wyobraźni widziałam modeli, którzy przywdziewali białe rajstopy, zarzucali na ramiona welwetowe peleryny z futerkiem i przemierzali uliczki dzisiejszej Wenecji. Dzwoneczki przy ich spiczastych kapeluszach pobrzękiwały, a echo odbijało się od ścian wiekowych kamienic.

– Jak to? Dopiero w przyszłym miesiącu dostaniesz materiały? – Uniosłam brwi w wyrazie zdziwienia i, spoglądając na Alastore, delikatnie otworzyłam usta. – To, to wszystko tutaj – gestem dłoni wskazałam na wszystkie materiały walające się po salonie – nie jest częścią nowego projektu?

Alastore przecząco pokręcił głową, obierając kolejną pomarańczę.

– Nie martw się. Zdążę.

– Jesteś tego pewien? – Zmarszczyłam czoło. – To ponad dwadzieścia strojów. Przecież wiem, jak wiele czasu wkładasz w jeden kostium. Jeden!

Przyglądałam się przez moment jego niewzruszonemu wyrazowi twarzy. Gdybym nie znała Alastore, nawet nie próbowałabym się martwić. W końcu chłopak był uczniem naszej weneckiej projektantki, signory Danieli, spod ręki której wychodziły najznakomitsze stroje karnawałowe. Kobieta od lat zajmowała się przygotowaniem Balu Dożów, a jej kunszt był nieoceniony.

Jednak Alastore nie był dla niej tylko uczniem. Signora Daniela była siostrą cioteczną jego ojca. Co za tym szło – Alastore mówił do niej „ciociu”.

Niestety, nawet ona nie potrafiłaby wyrobić się w terminie z tak wielkim nawałem pracy. I to jeszcze w pojedynkę.

– Zdążę, cara. – Kolejne słowa wypowiedział z większą pewnością.

Zlustrowałam przyjaciela spojrzeniem.

– Zdążysz, jeśli zamkniesz się w pracowni i będziesz harować od świtu do nocy. Masz jeszcze przecież uczelnię, pracę i sesje fotograficzne z innymi modela… Mamma mia![11] Przecież ty musisz skończyć te stroje w mniej niż rok, są jeszcze sesje!

Principe Gritti nadal siedział obok niewzruszony. Spokój, który go otaczał, powoli zaczął wyprowadzać mnie z równowagi. Jak on mógł się nie martwić?

Co roku Alastore tworzył nową kolekcję kostiumów. Później wykorzystywano je do historycznych sesji zdjęciowych, podczas karnawału oraz regat La Regata Storica, które miały miejsce w pierwszą niedzielę września.

Każdy z dotychczasowych projektów nie przekraczał jednak dziesięciu strojów, co za tym szło – chłopak bez problemu mógł zamówić nowe materiały, dodatki, a w czasie przygotowania i szycia nie musiał specjalnie się spieszyć. Jednak tym razem nie tylko zaplanował ponad dwadzieścia wzorów, lecz także skrócił sobie czas o miesiąc. Miesiąc! W tym przypadku to naprawdę wiele godzin, które można było spożytkować na coś produktywnego.

– Alastore! – Gdybym teraz stała, tupnęłabym nóżką jak zawzięta dziewczynka.

– Tranquilla[12], cara. – Włożył sobie kawałek pomarańczy do ust. – W tym roku pracuję w czteroosobowym zespole.

– Hę?

– Zia[13] Daniela – wyjaśnił krótko. – Szkice, które widzisz, to oficjalne projekty marki Daniela Atelier.

Na usta Principe Gritti wpełzł zawadiacki uśmieszek. Na moment zaniemówiłam. Alastore przez ostatnie cztery lata ciężko pracował na to, aby ciotka wreszcie doceniła jego talent. I w końcu mu się to udało. Po miesiącach zbywania go, krytykowania nawet najmniejszego potknięcia signora Daniela wreszcie dopatrzyła się w bratanku kogoś, kto w przyszłości mógłby przejąć jej dobytek.

„Ona go nie zbywała” – pomyślałam. Signora Daniela przez te lata uczyła go cierpliwości, samozaparcia i pasji do tego, co sama również kochała. Alastore wyciągnął lekcję, w oczach ciotki nauczył się wszystkiego, czego powinien, i dostał szansę.

– Mamma mia! Alastore, przecież to niesamowite. Wspaniale! Chyba powinnam ci pogratulować, zamiast robić wyrzu…

Nie dokończyłam słowa, bo chłopak wepchnął mi do ust kawałek pomarańczy. Posłałam mu znaczące spojrzenie.

Resztę wieczoru spędziliśmy w pokoju na piętrze, grając w karty i oglądając na laptopie horror Jako w piekle, tak i na Ziemi, nawiązujący tematyką do poszukiwania kamienia filozoficznego w paryskich katakumbach. Film był doskonały, ale kiedy zostawiałam Alastore pogrążonego we śnie, uznałam, że oglądanie horroru przed spacerem ciemnymi uliczkami nie należało do najlepszych pomysłów.

Najciszej, jak potrafiłam, zamknęłam za sobą drzwi frontowe od mieszkania Alastore i ruszyłam w drogę powrotną. Postanowiłam wrócić tą samą trasą, którą przemierzyłam zaledwie kilka godzin wcześniej, zanim dołączyłam do Alastore na łodzi. Musiałam tylko opuścić placyk inną uliczką i po chwili trafiłam na most, przy którym się spotkaliśmy.

Niemal całkowita cisza spowijała Wenecję ukrytą w mroku. Pojedyncze okna kamienic przepuszczały na uliczki odrobinę światła, a gdzieś w oddali niósł się odgłos silnika vaporetto[14] sunącego po kanale. Od ścian odbijało się echo moich kroków.

Wenecja pogrążona była we śnie i ciemności.

– Nie powinniśmy tego oglądać – mówiłam cicho pod nosem, aby dodać sobie więcej odwagi. – Mogliśmy włączyć jakąś komedię romantyczną albo film przygodowy. Co nam przyszło do głowy, aby oglądać horror?

Co chwila obracałam się za siebie z obawą, że z mroku wyłoni się jakieś przerażające monstrum. Wyobraźnia działała na pełnych obrotach. Jak na zawołanie w głowie pojawiały mi się nie tylko postacie z obejrzanego filmu, lecz także inne stwory, które widziałam kiedyś w komiksach czy serialach.

Zerknęłam na zegarek w telefonie. Było kilkanaście minut po pierwszej w nocy. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do domu, przemknąć niepostrzeżenie do swojego pokoju i zasnąć w świeżo wypranej pościeli.

Idąc uliczką, ograniczoną z jednej strony kanałem, o mało nie padłam na zawał, kiedy zacumowane łodzie poczęły skrzypieć cicho pod wpływem ruchów wody. Momentalnie przyspieszyłam kroku, a chłodny dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie.

Nigdy więcej horrorów przed nocnym powrotem do domu!

Powoli zaczęłam się nawet zastanawiać, dlaczego po prostu nie położyłam się spać na sofie w salonie Alastore. Przecież nikt nie powiedziałby złego słowa. Znaliśmy się z rodziną Gritti od lat, a Al był moim przyjacielem.

– Nie wypada, kochanie. – Zaraz po tej myśli wróciły do mnie słowa mamy. – Alastore jest chłopcem, oboje jesteście w takim wieku, że… – Spojrzała na mnie dwuznacznie przez stół, przy którym wówczas siedziałyśmy.

– Mamma, przecież Al jest tylko moim przyjacielem. Poza tym kto mógłby pomyśleć coś złego? Mamy po dwadzieścia lat, wszyscy nas tu znają!

Wówczas spiorunowała mnie wzrokiem i dała do zrozumienia, że zdania nie zmieni i choćbym miała przedzierać się przez weneckie uliczki o trzeciej nad ranem, to zawsze muszę wrócić do domu na noc. O ile noc w tym przypadku była dobrym określeniem. Próbowałam zrozumieć mamę. Martwiła się o mnie i chciała dla mnie jak najlepiej, a jej tradycyjne, chrześcijańskie poglądy na sprawy damsko-męskie należały do konserwatywnych.

Rzecz w tym, że przecież mnie i Alastore nie łączyło nic więcej niż przyjaźń.

Wchodząc na plac przed Squero di San Trovaso, znów niemal nie wyzionęłam ducha. Kiedy zeszłam z chodnika i chciałam na przełaj pójść przez plac, wpadłam na spieszącą się gdzieś postać.

– Mamma mia! – niemal wykrzyknęłam. Serce biło mi tak szybko, jakbym sprintem przebiegła cały maraton. Uspokoiłam się niemal natychmiast, widząc przed sobą znajomą twarz. – Emiliano!

Mój kuzyn spoglądał na mnie z góry przenikliwymi, zielonymi oczyma, które teraz skrzyły się w świetle niewielkiej latarni, wiszącej na ścianie kamienicy. Miał na sobie swój gondolierski uniform, składający się z pasiastej koszuli z emblematem weneckiego lwa, czarnych spodni i czerwonych furlane. Brakowało mu jedynie charakterystycznego kapelusza ze wstążką.

– Co robisz tak późno poza domem? – zapytał.

– Wracam od Alastore, a ty? Myślałam, że nie bierzesz nocnych zmian.

Przez moment spoglądaliśmy na siebie w milczeniu. Za plecami szumiał kanał, a mewa siedząca na kamiennej barierce mostu wzbiła się do lotu.

– Nie biorę – odpowiedział w końcu, chowając dłonie do kieszeni spodni.

– I znowu zgubiłeś kapelusz. Który to już w tym roku? Szósty?

– Siódmy, ale wcale go nie zgubiłem. – Przewrócił oczami. – Oddałem, w prezencie.

– W prezencie?

– W prezencie.

– Komu?

Moje pytanie sprawiło, że ponownie zapadła między nami cisza, którą przerwało westchnięcie kuzyna.

– Poznałem przypadkiem taką jedną dziewczynę. Wiatr porwał jej kapelusz, kiedy była na mojej gondoli, i pomyślałem, że to będzie miły gest z mojej strony, jeśli oddam jej swój.

Zamrugałam szybko i przekrzywiłam głowę jak zaskoczony szczeniak. Potrzebowałam chwili, aby słowa Emiliano do mnie dotarły.

– Przecież wiesz, że turyści rzadko wracają do Wenecji po raz wtóry. Nie rozumiem więc…

– Ona przyjechała na stałe. – Dostrzegłam wesołe iskierki w tęczówkach Emiliano oraz delikatny uśmiech skryty w cieniu kamienicy. – Nie wyjedzie.

Uśmiechnęłam się na myśl, że kuzyn mógł ponownie zacząć układać sobie życie. Co prawda spotkanie przypadkowej osoby nie musiało od razu skutkować poważnymi zamiarami, wszak widziałam w jego oczach, że osoba, którą poznał, poruszyła jego wewnętrznego ducha uśpionego gdzieś głęboko od dwóch lat.

Mój kuzyn nosił w sercu bardzo przykrą historię. Najważniejszą rolę grała w niej ukochana, która odeszła.

Emiliano i Milana byli ze sobą ponad dziesięć lat. Wszyscy przepowiadali im długą, świetlaną i wspólną przyszłość. Nikogo nie zaskoczył więc fakt, że przyszedł czas, w którym Emiliano oświadczył się jej, kupił własne mieszkanie w Wenecji i rozpoczęli planowanie ślubu. Pamiętam, że rodzice młodych naciskali, aby uroczystość odbyła się w Bazylice Świętego Marka. To miało być huczne wesele. Huczne, wielkie i z klasą. Zamówiono nawet przepiękną, lecz klasyczną suknię ślubną, która miała wyjść spod ręki ciotki Alastore.

Niestety, Milana nigdy jej nie założyła. Dwa tygodnie przed weselem odwiedziła swoją siostrę w Mestre. Wieczorem chciała wrócić na wyspy. Po drodze na autobus natknęła się na kogoś, na kogo nigdy nie powinna się natknąć. Została zamordowana z zimną krwią, a jej ciało znalazł kolejnego dnia o świcie przechodzień, kiedy wyprowadzał psa na spacer. Dlaczego padło właśnie na nią? To jedna z tych historii, w których ofiara po prostu znajduje się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie.

Emiliano całkowicie się załamał. Stracił największy skarb, jaki posiadał. Obebrano mu ukochaną, najlepszą przyjaciółkę, anioła. Bo Milana dla Emiliano była aniołem. Wiecznie odziana w biel, delikatna, drobna, o jasnych włosach w odcieniu miodu. Kiedy odeszła, nie mógł znaleźć żadnego sensu w tym, aby dalej istnieć. Dopiero po kilku miesiącach zaczął wychodzić na prostą, wrócił do pracy i starał się żyć z dnia na dzień.

Jednak teraz, po raz pierwszy od tamtych wydarzeń, dostrzegłam w nim jakąś zmianę. W jego oczach, w jego uśmiechu.

– Byłbym zapomniał. Dobrze, że cię spotkałem. Miałem wpaść do Squero z samego rana, ale skoro już na siebie wpadliśmy, to trzymaj. – Wyciągnął z kieszeni złożoną na cztery kartkę. – To numer telefonu do właściciela jednej pracowni szklarskiej na Murano. Możliwe, że będą mieć dla ciebie dobrą nowinę w sprawie skupionych gondoli. Zadzwoń z samego rana, to może uda ci się coś wynegocjować.

– Och, to fantastycznie! Grazie!

– No, a teraz zmykaj do domu, Piccolina. Niedługo wybije druga.

Pożegnałam się z Emiliano i czym prędzej ruszyłam do siebie. Cicho otworzyłam drzwi mieszkania na piętrze i wślizgnęłam się do środka. Ściągnęłam buty i na paluszkach skierowałam się do sypialni. Nie zapaliwszy światła, pospiesznie przebrałam się w piżamę i wskoczyłam do łóżka. Opatulona ciepłą pierzyną zasnęłam snem tak głębokim jak sam Canale Grande.

[11]Mamma mia! (wł.) – O matko!

[12]Tranquilla (wł.) – spokojnie

[13]Zia, zio (wł.) – ciocia, wujek

[14] Vaporetto/-i/ (wł.) – tramwaj wodny

Rozdział 4

La Gondola

(Gondola)

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27

Gondolierka. La sonata di ferro

ISBN: 978-83-8313-453-6

© Agata Grabowska i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Maria Bickman-Dębińska

Korekta: Anna Jakubek

Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek