Gorąca trzydziestka. Antologia - Helena Leblanc, K. M. Dyga, Joanna Serafin, E. Lorenc & P. Lorenc, Joanna Izdebska, Anna A. Sosna, Monika Nawara, Ola Sukiennik, Leonia Oscar, Ewelina Krucza, Greta Eden, Magdalena Szponar - ebook

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Ach, ta trzydziestka! Bohaterowie opowiadań antologii dosłownie się z nią zderzają – przyjmują wyzwania, podejmują trudne decyzje, a czasem mierzą się z ich konsekwencjami. Do tej pory żyli sobie spokojnie i beztrosko, wierząc w wieczną młodość, kiedy dopadła ich… dorosłość i jej następstwa: szczęśliwe, zabawne, straszne, smutne, a czasem zupełnie zwyczajne. Jedno jest pewne: od tej pory nic już nie będzie takie samo.

 

***

 

Takiej gorącej antologii potrzebowałyśmy. Autorki zabierają nas w zupełnie nieprzewidywalną podróż, gdzie pasja miesza się z pragnieniem, a skryte marzenia mają szansę się urzeczywistnić. A tak naprawdę to historie pełne realizmu i prawdziwych emocji. 

Idealna lektura na wieczorny relaks i odprężenie.



Agnieszka Lingas-Łoniewska

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (18 ocen)
14
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
arletatatarek

Nie oderwiesz się od lektury

😈🔥
10
Lukasz19750730

Nie oderwiesz się od lektury

Super pozycja na spokojny wieczór lub krótki urlop. Opowiadania bardzo zróżnicowane, przez to ciekawe. Nigdy się nie wie, co kryje się na następnej stronie. Kilka bardzo pozytywnych zaskoczeń. Polecam.
10
hexalineamarta

Nie oderwiesz się od lektury

O matulu, dobre to było! Czytałam na raty, żeby przetrawić każde opowiadanie, bo są tak różne, jak może być życie. Zaczyna się spokojnie, a kończy ogniem... i to dosłownie.
00
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Opowiadania,które umila czas.-Uwielbiam
00
Izat7

Dobrze spędzony czas

Czy ktoś to sprawdzał przed wydaniem? Tyle błędów🙈 i pierwsze opowiadanie napisane raz w trzeciej osobie, zaraz w pierwszej i znowu w trzeciej... opowiadania ogólnie spoko😊 jestem w połowie i czytam dalej.
00

Popularność




Copyright © 2023 by Litera Inventa

Copyright © 2023 by Helena Leblanc, K.M. Dyga, Greta Eden,

Joanna Izdebska, Ewelina Krucza, E. Lorenc & P. Lorenc, Monika Nawara, Leonia Oscar, Joanna Serafin, Anna A. Sosna, Ola Sukiennik, Magdalena Szponar

Wszystkie prawa zastrzeżone, All rights reserved

Wydanie pierwsze, 2023

Redaktor prowadząca: Helena Leblanc

Redakcja: Dominika Bronk, Klaudia Jovanovska

Korekta: Agata Górzyńska-Kielak

Skład i łamanie: Marlena Sychowska

Projekt okładki i rysunki: Agnieszka Makowska

Druk i oprawa: Elpil

ISBN 978-83-67355-05-6

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

O Gorącej trzydziestce

Trzydzieste urodziny dla wielu są magiczną granicą, Rubikonem dojrzałości, po przekroczeniu którego człowiek czuje, że już bardziej dorosły nie będzie i że przyszłość jest w jego rękach. Jedni w tym wieku dopiero zaczynają dojrzałe życie, decydując się na założenie rodziny: własne mieszkanie, ślub, dzieci. Inni gruntownie przemodelowują wszystko, co dotąd osiągnęli, zmieniając pracę, zrywając dotychczasowe związki. Niektórzy jeszcze wcale nie chcą, ale muszą zacząć wszystko od nowa, zmierzyć się z problemami, chorobami, stawić im czoła, starając się wyjść z tego starcia mocniejszymi albo przynajmniej zostawić coś po sobie. Jest w końcu też całkiem spora grupa trzydziestoparolatków, którzy są szczęśliwi z powodu tego, co osiągnęli, i pragną tylko to ugruntować. Tak różni są właśnie bohaterowie opowiadań z tejantologii.

W październiku 2021 roku wraz z kilkoma wspaniałymi osobami, zrzeszonymi w facebookowej grupie Klub Dorosłej Książki 30+, zorganizowałam pierwszy konkurs na opowiadanie dla dorosłych czytelników pod hasłem: „Gorąca trzydziestka”. Druga edycja tego konkursu odbyła się kilka miesięcy później, wiosną 2022 roku. W wyniku obu edycji powstało kilkanaście opowiadań w różnych gatunkach, które łączą dojrzali bohaterowie i specyfika życia „po trzydziestce”. Zainspirowało mnie to do ogłoszenia naboru na opowiadania do antologii, którą właśnie oddajemy w Wasze ręce.

Antologia Gorąca trzydziestka to dwanaście ciekawych opowiadań w różnych gatunkach general fiction. Są między nimi historie obyczajowe, z wątkiem sensacyjnym, kryminalnym, psychologicznym, romantycznym, a także takie z istotnym akcentem erotycznym. Każde z nich nawiązuje na swój oryginalny sposób do tytułu publikacji.

W naszym projekcie udział wzięło kilka autorek z pewnym dorobkiem, tegoroczne debiutantki, a także osoby, dla których publikacja opowiadania w antologii jest pierwszym kontaktem ze światem wydawniczym. Wszystkie połączyła chęć podzielenia się własną twórczością z Wami, naszymi Czytelnikami. Mam nadzieję, że przyjmiecie je ciepło.

Serdecznie zapraszam do zagłębienia się w historie Gorącej trzydziestki i podzielenia się wrażeniami z lektury.

Helena Leblanc

Redaktor prowadząca antologii

Wystarczająco dobra

K.M. Dyga

We’ve been waiting for brighter days

How could we’ve known we were happy?1

Riverside, Acid Rain

Opuszką małego palca starła okruch zaschniętej maskary, który osiadł pod dolnymi rzęsami. Popatrzyła po raz ostatni w lustro i obciągnęła niesforną sukienkę, ale ta nadal nie chciała leżeć tak, jak powinna. Podciągnęła ją więc powyżej pasa, po czymnaciąg-nęła wyżej korygujące majtki, które były tylko jednym z wielu elementów psujących jej dzisiajhumor.

– Dasz radę! To nie terrarium z tarantulami. Oddychaj! – pora-dziła sama sobie i chociaż słowa w zamyśle miały brzmieć pocieszająco, to nie były w stanie przedrzeć się do jej emocji ani ich ukoić. Zagrzebała je więc głęboko i wyszła z łazienki z podniesioną głową i uśmiechem przyklejonym do ust. W końcu były święta!

Wróciła na swoje miejsce przy stole, gdzie ułożone na krzyż sztućce sugerowały, że nie skończyła posiłku, ale stały ucisk wyszczuplającej bielizny przypominał, że już zeszłej Wigilii zjadła za dużo, więc mimo głodu powinna sobie odpuścić dokładkę. Zawsze odpuszczała, a po przyjściu do domu nadrabiała, kiedy nikt z obecnych przy stole nie mógł jej już tego wytknąć.

Popatrzyła kątem oka na męża, ale Łukasz nadal był zajęty pieczołowitym wydobywaniem ości z karpia. Oglądał każdy kawałek pod światło, jakby spodziewał się zasadzki czy odwetu ze strony ryby za to, że padła ofiarą bożonarodzeniowej tradycji. Pomiędzy przedstawicielami starszego pokolenia toczyła się rozmowa o planach emerytalnych, a sądząc po padających argumentach, dyskusja nie ruszyła się ani na krok. Tylko babcia Marysia zerkała za siebie, licząc na choćby urywek ulubionego serialu, który został przesunięty z powodu świątecznej ramówki. Telewizor, nieczuły na jej oczekiwania, wypluwał z siebie kolędę za kolędą. Kuzynki, obie o figurze zagłodzonej żyrafy, rozmawiały o nowym centrum handlowym, które zaliczyło wielki bum sprzedażowy, bo otworzyło się akurat w okresie szału zakupowego. Talerze miały ledwo przybrudzone, bo przecież menu nie współgrało z ich modną dietą.

Monika westchnęła w duchu. Chciała włączyć się do rozmowy, żeby nie siedzieć przy stole jak piąte koło u wozu, ale wiedziała, że prędzej czy później zahaczy ona o sklepy, do których nie chodziła ze względu na horrendalne dla niej ceny. No i rozmiarówkę, z którą nie miała szans, nawet gdyby od wciśnięcia się w sprzedawane tam dżinsy zależało jej życie.

– Kochani! Kto ma ochotę na makowiec?

Ja! – miała ochotę odpowiedzieć, ale w porę się powstrzymała.

– Chyba już czas na prezenty – zauważyła zamiast tego. Jej głos utonął w ogólnym zgiełku.

– Prezenty! – odezwał się głośno jej mąż.

Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, ale nawet tego nie zauważył, bo oto podstępny karp przypuścił atak na jego życie, sprytnie ukrywając jedną z ości, którą teraz Łukasz próbował wymacać językiem. Zawzięcie przekładał jedzenie z jednego policzka w drugi. Jego skupiona mina zaskoczonego chomika była przekomiczna, ale Monika bała się zaśmiać, żeby majtki nie zjechały z brzucha, rolując się przy tym w najmniej wygodnym miejscu.

– Posiedźmy jeszcze, bo bebech mi wydęło i muszę trawić. – Rubaszny śmiech Artura wcale nie spowodował, że inni się roześmiali. Wprost przeciwnie. Monika popatrzyła sugestywnie na gruby brzuch teścia i bardzo starała się, żeby nie zerknąć na swój.

Wygląda jak w ósmym miesiącu.

Od razu przestraszyła się swoich myśli, bo wiadomo, że potrafią zwabić licho. Rozejrzała się po obecnych i stwierdziła z ulgą, że nikt nie zwraca na nią uwagi.

Uff. Może pozbieram brudne talerze?

Podniosła się i sięgnęła po ten stojący najbliżej, ale ledwo zrzuciła z niego resztki, odezwała się teściowa:

– Kochanie, zostaw to. Później posprzątamy. Porozmawiajmy.

– Odniosę je do kuchni – powiedziała i zabierając ze sobą jeszcze półmisek z ziemniakami, czmychnęła do kuchni z nadzieją, że temat rozmowy się przeterminuje do czasu, kiedy wróci.

Niestety, Grażyna czekała z tym samym uprzejmym uśmiechem, który sprawiał, że trudno było jej się przeciwstawić albo zaprzeczyć. Monika popatrzyła na swoją mamę w nadziei na ratunek, ale ona nadal sprzeczała się z Arturem o kapitał początkowy. Tata przysłuchiwał się dyskusji i od czasu do czasu kiwał głową, więc na niego też nie mogła liczyć.

Jestem pewna, że tak naprawdę śpi z otwartymi oczami!

Łukasz zrejterował i dosiadł się do siostry i kuzynek, porzucając karpia na talerzu, choć ten nie wyglądał, jakby cieszyło go zwycięstwo w tej potyczce.

– Co u was słychać? – dopytywała Grażynka, jednocześ-nie kładąc makowiec na mały talerzyk i podsuwając go w kierunku Moniki.

To tyle, jeżeli chodzi o powściągliwość…

Dziabnęła ciasto widelczykiem, żeby zyskać na czasie.

– Nic nowego. Wiadomo: praca, dom, praca… I tak w kółko. Ale wybieramy się po świętach na jakiś krótki wyjazd. Może do Ustronia – paplała cokolwiek, żeby tylko nie dać rozmówczyni dojść do głosu. – Wiesz, tak na weekend. Odstresować się, pospacerować. Odwiedzimy pewnie ten park ze zwierzętami, chociaż nie wiem, czy będzie otwarty. W końcu jest zima.

– Będziecie sami, w romantycznej scenerii, to może wreszcie doczekam się wnuka.

No i jest… – Bomba, na którą Monika czekała, odkąd tu przyjechali.

– Całkiem możliwe, że się doczekasz. Masz jeszcze Basię. Może znajdzie sobie kogoś. – Starała się brzmieć neutralnie i przekonująco.

Teściowa jednak nie dała się zbyć.

– Zanim Basia znajdzie faceta, to nie będę miała sił, żeby bawić wnuki. Wy jesteście moją jedyną nadzieją.

Cieszyła się, że jej mama jednak nie słyszy tej rozmowy, bo przyłączyłaby się i z ochotą poparła teściową. Był to chyba jedyny temat, w którym kobiety w pełni się ze sobą zgadzały.

Monika odnalazła wzrokiem Łukasza w próbie wysłania niemego SOS.

Dwanaście lat związku musiało wytworzyć między nami jakąś telepatyczną więź. Ratuj!

– Wiesz, jakie mamy podejście – powiedziała. – Jeżeli będzie dziecko, to się ucieszymy, a jeżeli nie, to… trudno.

Nie wytrzymała spojrzenia Grażynki, uciekła wzrokiem na migające światełka na choince ponad jej ramieniem. Skłamała i wiedziała, że Grażynka też to wie. Może się domyśliła, a może powiedział jej o tym Łukasz w przypływie synowskiej szczerości.

– Mogę ci dać namiar… – zaczęła, ale w tym momencie przybyła kawaleria.

– Co możesz dać, mamo? – zapytał Łukasz, a Monika przybiła sobie w myślach piątkę, że telepatia jednak istnieje. Uśmiechnęła się do męża z wdzięcznością.

– Namiar na świetnego ginekologa zajmującego się trudnymi przypadkami.

– Uważasz nas za trudny przypadek?

– Monia nie jest już taka młoda, kochanie! Za moich czasów poród po trzydziestce to było coś niespotykanego. Nie dziwię się, że macie problem z niepłodnością!

No i jest, pojawiło się też to słowo.

– Mamo, nie mamy problemu. – Na ustach Moniki pojawił się lekki uśmiech, kiedy spojrzała na męża. – Zdajemy się na Boga, w nadziei, że da nam dziecko.

Łukasz odszukał rękę żony i ją uścisnął, więc oddała ten gest, ciesząc się, że ma jego.

Dwoje to już drużyna, a drużyna się wspiera.

Już w samochodzie, w drodze powrotnej do domu, towarzyszyła im muzyka z płyty Riverside, maskując ciszę, która zdawała się ciążyć tylko Monice.

I’m your lie

I am your pretending

I’m the cause of your shame and anger2

Pociągnęła nosem. Odwróciła głowę w stronę szyby, żeby mąż nie widział, jak ociera łzę, bo słowa piosenki trafiły w czuły punkt.

Znał ją przecież, a telepatia działała. Zauważył.

– Zdenerwowała cię mama? Wiesz, że ona zawsze zaczyna ten temat. Nie przejmuj się.

– Jak mam się nie przejmować, skoro ma rację? W przypadku facetów wiek nie ma aż takiego znaczenia, ale ja jestem już za stara. Gdybym teraz zaszła, to urodzę, mając trzydzieści trzy lata! Za późno się za to wzięliśmy! – Kolejna łza potoczyła się po policzku. Jej słony smak był podszyty goryczą porażki.

Łukasz zabębnił palcami po kierownicy i rzucił Monice szybkie spojrzenie.

– Może pójdź do tego lekarza, którego chciała polecić? – zaproponował z nutą wahania w głosie.

– Nie chcę się bujać po klinikach płodności, robić in vitro czy inne cuda. Rozmawialiśmy o tym.

– Wiesz, że nie zależy mi tak bardzo na dziecku. Lubię nasze życie.

– Mówisz tak, bo to nie w tobie problem. Twoja sperma, pachnąca jak kwiaty kasztanowca, jest pełna szybciutkich i sprawnych plemniczków. A moja macica jest już antyczna, a do tego jak wrogie terytorium, które eliminuje każdego intruza!

– Hej, hej! Pamiętasz, że to antyczna szafa prowadziła do Narnii? Nie skreślaj się. Ja się nie poddaję. Z chęcią będę zdobywał to wrogie terytorium – położył rękę na jej kolanie i przesunął w górę, pod płaszcz – za pomocą moich pachnących kwiatami żołnierzyków, raz za razem.

Nie mogła się nie zaśmiać. Klepnęła go żartobliwie po dłoni.

– Uważaj, żeby z tej szafy nie wyskoczył na ciebie jakiś lew albo czarownica! – powiedziała ze śmiechem. – Trzymaj rączki na kierownicy.

– Dobrze, moja gorąca trzydziestko. Ale tylko do momentu, kiedy dojedziemy do domu. Później mam zamiar trzymać je na tobie.

20 stycznia, środa

Ostatni okres: 10 stycznia

Owulacja: 25 stycznia

Niech sraczka stulecia poskręca piekielną mamuśkę i jej znajomka ginekologa!

Ale to bolało! Lekarz musiał przypiąć się tam w środku swoimi instrumentami, bo grażynkowy specjalista, zlecając to badanie, zapomniał o recepcie na jakieś ustrojstwo, które miało ułatwić cały proces. Musiałam szorować po zimnym, metalowym stole gołym tyłkiem z wystającym ze mnie całym osprzętem. Przygoda życia! Dali mi głupiego jasia, ale przez to nie potrafiłam sklecić żadnej przytomnej myśli i nie pamiętałam, dlaczego darcie się na całe gardło nie wypada.

Już wiem, dlaczego laski na forum pisały, że to badanie jest gorsze niż poród.

Podawanie kontrastu było jak wypalanie wnętrzności. Później dowiedziałam się, że rzeczywiście tak się działo, bo jeden z jajowodów był zatkany. Według lekarza to dobrze, że „kwas Obcego” zrobił swoją robotę, bo zaoszczędziło mi to operacji. Mówi, że możemy się starać już w tym cyklu, że kontrast nie uszkodził komórki jajowej. Wolę poczekać, niż narażać się na urodzenie mutanta skażonego promieniowaniem. Dobrze, że dostałam L4, bo wszystko w środku mnie boli.

Herbatka, kocyk i książka to mój plan.

Będzie, co będzie.

Byle nie myśleć.

Monika skrzywiła się, kiedy podparła brodę na ręce, a przypadkowe ściśnięcie piersi ramieniem spowodowało ostry ból. Nie wierzyła w sukces, już nie. Zwłaszcza że szuflada, w której trzymała spory niegdyś zapas testów ciążowych, teraz była nieomal pusta. Popatrzyła na uśmiechnięte dziecko, szczerzące się do niej nagimi dziąsłami, i rozerwała opakowanie. Nie musiała czytać instrukcji.

– Test umieścić poziomo na płaskiej powierzchni, okienkami testowymi do góry – wyrecytowała z pamięci i wykonała polecenie, wiedząc, że zmarnuje kolejne pięć minut swojego życia. Na początku marnowała nawet więcej, z nadzieją, że kolejne minuty magicznie zmienią wynik. – Nic się nie zmieni – powiedziała do tej smutnej, nieumalowanej istoty, która patrzyła na nią w odbiciu. W jej oczach widać było rezygnację. – Co możesz zrobić? – Wzruszyła jednym ramieniem. – Olej to. Posiadanie dzieci to nie jest coś, co cię definiuje jako osobę.

Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Postukała palcem w umywalkę, zastanawiając się, ile czasu minęło. Wolała nie zerkać w dół przed czasem. Pozostała więc ze wzrokiem wbitym w siebie.

– Mam dla ciebie superpomysł – kontynuowała dialog z samą sobą. – Na matkę się nie nadajesz, ale kup sobie kota. Albo nie, bo koty trzymają samotne desperatki. To lepiej psa. Weź dwa ze schroniska. Okażesz taaakie wielkie serce. – Rozrzuciła ręce na boki, żeby pokazać, jak wielkie będzie to serce, przy czym test ciążowy ześliznął się z brzegu umywalki i powędrował na jej dno. Akurat w to magiczne miejsce, gdzie kumulują się zawsze białe ślady wyplutej pasty do zębów.

– Cholera! – Podniosła go i otrzepała z wilgoci. A wtedy wypadł jej z rąk, tym razem lądując na ziemi. Schyliła się i obróciła go okienkami testowymi do góry. Machinalnie zdjęła długi włos, który się do niego przyczepił. Ręce jej się trzęsły, kiedy próbowała sczytać wynik, nagle tak niezrozumiały.

– Strefa kontrolna… Strefa testowa… O kurwa!

Na drżących nogach stanęła przez Łukaszem. Ze słuchawkami na uszach i kontrolerem w dłoniach, był całkowicie pochłonięty strzelanką, która powodowała, że dla niego salon zamienił się w pole bitwy, a świat zewnętrzny przestał istnieć.

Ledwo rzucił okiem na trzymany przez Monikę plastikowy prostokąt.

– Przykro mi, kochanie. Następnym razem się uda – powiedział i wychylił się w bok, żeby widzieć, co dzieje się w grze.

– Spójrz jeszcze raz! – zażądała, więc popatrzył.

Nie chciał dotykać niczego, na co ktoś nasikał, nawet jego ukochana żona, więc złapał ją za nadgarstek i przyciągnął bliżej. Zmarszczył brwi. Popatrzył raz jeszcze, po czym spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Czy to znaczy, że… – Nie dokończył, jakby niepewny, czy to może być prawda.

Kiwnęła głową, bo gardło miała ściśnięte od emocji, które bała się wyrazić słowami. Ten drobny gest sprawił, że kontroler poleciał w powietrze, kiedy Łukasz zerwał się z kanapy i porwał Monikę w ramiona. Zarzuciła mu ręce na szyję i objęła mocno, a on kręcił nią w kółko, głośno przy tym wiwatując.

Wziął test w dłonie. Już się nie brzydził, w końcu chodziło o dziecko. Jego dziecko.

***

– Jak to „nie ma dziecka”?! – zapytał Łukasz, z całkowitym szokiem wymalowanym na twarzy. – Co to znaczy?

Pytał, bo Monika, siedząca na krzesełku obok, zalana była łzami i niezdolna do niczego innego, poza wyciąganiem kolejnych chusteczek z pudełka na biurku. Wyglądała, jakby cał-kowicie straciła kontakt z rzeczywistością. Wodząc wzrokiem między żoną a lekarzem, Łukasz czuł się, jakby był częścią surrealistycznego obrazu – niby wszystko na miejscu, ale jednak coś jest mocno nie tak.

Ginekolog oderwał się od stukania w klawiaturę i spokojnym głosem zaczął ponownie wyjaśniać:

– Ciąża jest bezzarodkowa. Przykro mi. Jest pani w siódmym tygodniu, więc na badaniu USG powinien pojawić się zarodek. Fakt, że znany jest dokładny dzień stosunku, wyklucza możliwość młodszej ciąży. Możemy badać poziom hormonów ciążowych beta HCG i sprawdzać, czy przyrasta. Jednak bardziej spodziewałbym się samoczynnego poronienia. Przykro mi – powtórzył słowa, które w jego ustach były pustym dźwiękiem bez znaczenia.

Monika zakrztusiła się szlochem, więc Łukasz poklepał ją machinalnie po plecach. Odchrząknął, bo i jego coś ścisnęło za gardło.

– Jak to wygląda? – spytał, bo Monika nie była w stanie.

– Pojawi się krwawienie i niewielki ból. Jeżeli tak się stanie, proszę zgłosić się na kontrolę. Sprawdzimy, czy konieczne jest oczyszczenie macicy.

Wyszli.

Łukasz niezgrabnie przytulił żonę, nie znajdując słów, żeby ją pocieszyć. Pozwolił jej po prostu płakać, bo nie wiedział nawet, jak ma pocieszyć samego siebie. Wyprane z emocji, suche słowa wypowiedziane przez starszego pana w kitlu zmieniły wszystko.

Jeszcze przed chwilą szli tym samym korytarzem, uśmiechając się i gdybając o płci dziecka, a teraz…

Chociaż ciało Moniki zaczęło się zmieniać, dopasowywać do czekającej ją roli i dostosowywać do nowego lokatora, to teraz wracali do domu ze świadomością, że nie poznają swojego dziecka, bo go nigdy nie było. Bo nigdy nie pojawiło się w brzuchu mamy.

Choć tak bardzo na nie czekali.

1 maja, sobota

Ostatni okres: 7 marca

Data poczęcia: 21 marca

Tydzień ciąży: 7 + 6 dni

Dzidziusiów: 0

Ciekawe, czy lekarz ma miłe sny. Może się znieczula po pracy czymś mocniejszym. Ja się na to nie odważyłam, chociaż przeżywałam cały tydzień. Nawet nie pamiętam, co robiłam w pracy.

Dzisiaj może powinnam sobie coś łyknąć, bo pojawiła się krew. Nie zaskoczyło mnie to jakoś specjalnie. Spodziewałam się. Modliłam się, zaklinałam, ale jednak się spodziewałam.

Łukasz chciał jechać do szpitala, ale go powstrzymałam. Nie ma sensu. Nie krwawię jakoś mocno, a jeżeli natura robi swoje, to nic na to nie poradzimy.

Może to i lepiej?

Do ginekologa pójdę w poniedziałek z nadzieją, że nie będzie mnie czekała na dodatek skrobanka.

Mój kochany mąż jest stoikiem albo gra twardego, bo nie wygląda, jakby go to specjalnie obeszło. Powiedziałabym, że odreagowuje, strzelając w głowy wirtualnym przeciwnikom, ale przecież i tak robił to codziennie. Nowością jest jedynie piwo stojące na stole.

A ja… idę ryczeć.

Kolejny jasny korytarz z rzędem krzesełek ustawionym pod ścianą. Prywatny gabinet, z nowoczesnym sprzętem i uśmiechniętym personelem. Jednorazowe spódniczki do badania i pełen szacunek dla pacjenta i jego intymności. Podniesienie standardu opieki o dwieście procent.

Monika nie zauważyła nic z tych rzeczy. Chciała mieć to już za sobą. Pójść do domu, żeby zakopać się pod kołdrą i przespać falę płaczu, która na pewno ją nawiedzi po wyjściu z gabinetu.

Położyła się na leżance, zgięła nogi w kolanach i zamknęła oczy. Mówiła sobie, że już pogodziła się z rzeczywistością, że już to przepracowała, bo przecież to nie tak, że straciła dziecko. Jego w ogóle nie było. Są kobiety, które mają prawo rozpaczać, ale nie ona. Nikt nie umarł. Spróbują jeszcze raz. Co ma być, to będzie, bo przecież…

– Chce pani posłuchać? – Głos lekarki wyrwał ją ze świata myśli.

– Słucham?

– Czy chce pani posłuchać serduszka?

– Serduszka? – Popatrzyła ze zdziwieniem na uśmiechniętą kobietę, która nie wyglądała, jakby zaraz miała powiedzieć, że nie ma żadnej ciąży i nigdy nie było, a jedyne, co widzi w przyszłości, to skrobanka.

Odwrócony w jej stronę ekran USG pokazywał szary, niewyraźny obraz, a na nim coś się ruszało. Odgłos, który wypełnił pomieszczenie, sprawił, że Monika zakryła usta dłonią, a z jej oczu popłynęły łzy. Szybkie, miarowe uderzenia malutkiego serduszka wyrwały szloch z jej ściśniętego gardła.

– Poprosić męża?

Mina wchodzącego do gabinetu Łukasza wskazywała, że spodziewał się wszystkiego z palety złych wiadomości. Na pewno nie był przygotowany na to, co zastał. Nie na zalaną łzami Monikę, która jednocześnie śmiała się, jakby postradała zmysły i wskazywała mu coś na monitorze, chociaż nie była w stanie wydusić z siebie zrozumiałego słowa. Nie spodziewał się gratulacji z ust lekarki ani widoku małej istotki, która nieświadoma zamieszania, jakie wywołała w ich życiu, poruszała zaczątkami malutkich rączek i nóżek.

W jego środku rozlało się coś puchatego i ciepłego, a myśli opanowało przekonanie, że chociaż nic nie będzie tak, jak do tej pory, to wszystko będzie dobrze.

– J-jak to możliwe? – wydusił z siebie, ocierając szybko kącik oka, bo przecież faceci nie płaczą.

Lekarka wróciła spojrzeniem do monitora, jakby chciała sprawdzić, czy nie popełniła błędu. Monika nie odrywała wzroku od niewyraźnego obrazu. Nadal na przemian szlochała i chichotała.

– Nie wiem, co widział poprzedni ginekolog. Teraz mamy do czynienia ze zdrowym płodem. Jednak był epizod krwawienia, w związku z czym przepiszę leki. Proszę pilnować żony, żeby się nie przemęczała, nie dźwigała i unikała stresu. Dam pani zwolnienie lekarskie. Założę kartę ciąży i wyznaczymy datę kontroli.

– Czy my – odchrząknął z zakłopotaniem – możemy uprawiać seks?

Odpowiedź twierdząca musiała zostać powtórzona, bo pierwszą zagłuszył wybuch histerycznego śmiechu Moniki.

5 grudnia, niedziela

Ostatni okres: 7 marca

Tydzień ciąży: 39 + 0 dni

Dzidziusiów: 1 :)

Można zakochać się dwa razy w ciągu jednego dnia?

Zastanawiałam się nad tym, kiedy robiliśmy okrążenie numer pierdyliard i jeden po bloku porodowym. Nie mogłam się już doczekać, aż zakocham się od pierwszego wejrzenia w tej małej kruszynce, którą niedługo będę trzymała w ramionach. Głaskałam napięty od skurczów brzuch, ale chciałam dotknąć małych paluszków. Pogłaskać główkę i zaciągnąć się cudownym zapachem. Marzyłam o spojrzeniu oczek, dla których będę całym światem, a które staną się moim całym uniwersum.

Do tego Łukasz był CUDOWNY, OPIEKUŃCZY, ZABAWNY i tak się o mnie troszczył, że mimo bolesnych skurczów przez pierwsze 12 godzin porodu czułam się, jakbyśmy byli na randce. Najlepszej w moim życiu!

Nieprzewidzianej randce, bo zaczęła się lekko po północy, gdy chwilę po tym, jak położyłam się spać, odeszły mi wody. Później rozwarcie utknęło na 7 cm i skończyły się spacerki za rączkę, a zaczęła rzeźnia, pot, krew i łzy. Po pierwszej kropli oksytocyny, która pojawiła się w moich żyłach, poczułam się jak za czasów mojej prababki, która rodziła w kucki na polu, trzymając się wozu i zagryzając patyk. Z tą różnicą, że ja kurczowo ściskałam rękę Łukasza, prawie gruchocząc mu kości, a z braku patyka darłam się na cały szpital.

A co na to M&M’s w moim wnętrzu, który urósł do rozmiarów olbrzymiego arbuza?

„Spokojnie, mamo, ja tu zostanę”.

Po 17 godzinach od odejścia wód błagałam lekarzy o cesarkę. W końcu się nade mną zlitowali, bo arbuz nie chciał ustawić się w dobrej pozycji do wyjścia. Jak tylko odpięli kroplówkę i odzyskałam jasność myślenia, od razu pożałowałam. Wiedziałam przecież, jak dobre dla dziecka jest przeciśnięcie się przez dziurkę od klucza! Jak mogłam wydygać z powodu bólu?!

Było już za późno, bo machina ruszyła. Sprawność lekarzy i szybkość ich działania były niesamowite. W przeciągu zaledwie kilku minut usłyszałam cichy płacz.

Mała, pomarszczona istotka, cała upaćkana w mazi. Położna przytrzymała przy mojej twarzy zawiniątko, z którego wystawała tylko główka. Dotknęłam policzka, noska. Popatrzyłam w oczy, które wydawały się ogromne ze zdziwienia, jakby mówiły: „Co ja tu robię?”.

Coś było nie tak…

Byłam zmęczona. Tak bardzo wyczerpana po czterdziestu godzinach bez snu i całym tym bólu. To dlatego. Nie ma innego wyjaśnienia, dlaczego mój świat nie fiknął koziołka i nie zakochałam się tego dnia po raz drugi.

Irytujący dźwięk narastał. Przechodził w wysokie tony, przeciągał się i świdrował w uszach, powoli przedostając się do świadomości. Ponaglające trącenie w ramię przyśpieszyło jej wybudzenie się, a kolejna fala płaczu uruchomiła odpowiednią sekwencję działań, przećwiczoną już setki razy. Jak robot Monika przekręciła się niezgrabnie na bok, podparła ręką i podźwignęła. Nie szukała nawet kapci. W ciemności przeczłapała do łóżeczka, trzymając się za podbrzusze.

– Cii… mamusia przyszła – wymruczała uspokajającym tonem, głaszcząc pokrytą puszkiem główkę. Tak, jak pisali w poradniku.

Nie chciała tu być. O wiele chętniej dałaby kuksańca mężczyźnie śpiącemu obok, a sama narzuciła poduszkę na głowę, żeby móc udawać, że nic nie słyszy. Miała jeszcze nadzieję na szybki powrót do łóżka, ale płacz przeszedł w ciche kwilenie. Przez ostatnie dni poznała cały asortyment dźwięków, jakie potrafi wydać z siebie to małe gardło, i wiedziała, że ten konkretny oznacza głód. Zacisnęła szczęki i spięła się mimowolnie na myśl, co za chwilę będzie musiała zrobić. Jej ciało z jednej strony chciało być pomocne, a z drugiej ją zdradzało – poczuła, jak na koszuli nocnej pojawiają się dwie mokre plamy. Wyjęła małe zawiniątko z łóżeczka i usiadła z nim na fotelu.

– Cichutko, nie płacz. Zaraz dostaniesz – mówiła spokojnie, choć w niej szalała burza.

Przez rozcięcie w koszuli wydobyła nagą pierś i przystawiła do małych usteczek, które od razu łapczywie zaczęły ssać. Kobieta skrzywiła się od nagłego bólu, aż zacisnęła palce u stóp, zmuszając się do pozostania w miejscu. Koktajl hormonów nakazujących jej troszczyć się o tę małą istotkę mieszał się z ochotą, żeby położyć syna na ziemi i uciec. Na główkę spadały pojedyncze krople wilgoci.

Co jest ze mną nie tak?

22 czerwca, środa

Ostatnia miesiączka: 7 marca ub.r.

Wiek Pierworodnego: 28 tyg.

Poszłam w tajemnicy. Z desperacji, bo nie mam z kim rozmawiać.

Julka bagatelizuje, bo przecież nie od dziś wiadomo, że przejawiam skłonności do dramy. Poza tym w rodzinie wszystko musi być okej, a jak nie jest, to po prostu oznacza, że… jest. A kobieta musi się poświęcać dla dobra ludzkości, taki nasz los. Los Matki Polki.

Marta ma swoje olbrzymie problemy, więc głupio nawet zaczynać się skarżyć, że mi smutno. Każdemu jest przecież smutno!

Fifi może by powiedziała coś mądrego, gdyby miała chwilę na rozmowę, bo jest ciągle zalatana. Zresztą obawiam się, że wydrukowałaby mi pozew rozwodowy i zarezerwowała bilet w jedną stronę na Bali.

Łukasz mnie nie rozumie. Próbowałam z nim rozmawiać, ale kończyło się zawsze na stwierdzeniu: „Przecież jesteś dobrą matką. Widzę, jak ci zależy”. Ale nie widzi różnicy między robieniem czegoś z obowiązku a z miłości. Nie chce widzieć. Mam wrażenie, że gadał z Julką.

No więc poszłam do psychologa sama. Pierwszy raz. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. A była to po prostu rozmowa. Taka, przy której rozkleiłam się już po paru zdaniach i nie przestałam ocierać łez i smarkać aż do końca. Już wiem, dlaczego wizyta jest taka droga – chusteczki były porządne, z balsamem, a zużyłam prawie całe pudełko.

Diagnoza wstępna: depresja poporodowa.

Nie mogę dostać antydepresantów, bo karmię. Nie zrezygnuję z karmienia, bo nie pozwala mi na to poczucie winy, że i tak jestem chujową matką.

Kiedy jest mi ciężko, powtarzam słowa psychologa, które sprawiły, że wszystkie tamy pękły i wylałam z siebie prawdziwe łzy. Nie te powierzchowne, wynikające z użalania się nad sobą, ale łzy z głębi serca, które powinny wypływać z kanalików łzowych czerwienią.

Powiedział: jesteś wystarczająco dobrą matką.

Jesteś WYSTARCZAJĄCO dobrą matką – każda mama powinna dostawać na porodówce koszulkę z tym hasłem.

Dlaczego nikt wcześniej mi tego nie powiedział?!

***

Spojrzała na godzinę wyświetlaną w dolnym rogu monitora i pomyślała, że jeżeli poczeka jeszcze chwilę, to nie będzie musiała specjalnie wstawać na nocne karmienie. Cały dom już od dawna spał, tylko Monika siedziała przy kuchennym stole i rytmicznie stukała w klawisze. Razem ze swoimi bohaterami przeżywała każdą przygodę, pocałunek, śmiech i płacz. Przelewała myśli do pliku tekstowego, tworząc coś własnego, co było tylko jej. Tak, jakby dawała życie kolejnemu dziecku, ale na swój sposób i na własnych zasadach.

Znalazła przeznaczone dla niej miejsce na ziemi, którego tak długo szukała, i wreszcie czuła się spełniona. Szczęśliwa. Bez konieczności zakładania masek.

Na widok zielonego światełka zapalającego się na elektronicznej niani zapisała plik i poszła na górę, po drodze rozpinając bluzkę.

– A kto tu tak głośno płacze? – zapytała i zapaliła lampkę w kształcie gwiazdki.

Jej światło ukazało czerwoną od płaczu twarzyczkę, która mimo wykrzywienia i łez czających się w kącikach oczu rozpogodziła się na widok mamy. Małe rączki powędrowały w górę, a płacz zmienił się w gaworzenie.

Usadowiła się wygodnie na fotelu. Nie musiała już nic robić, bo małe usteczka same znalazły to, czego potrzebowały.

– Kogo mamusia kocha najbardziej na świecie, co? Swojego małego ssaka? – Pogłaskała główkę i popatrzyła z czułością, jak synek walczy z powiekami, które wraz z przybywającym w jego żołądku mlekiem stawały się coraz cięższe.

Sama też przymknęła oczy i zaczęła się zastanawiać, jak rozegrać ostatnią scenę, która wgniecie czytelników w dywan i zostawi ich z otwartymi ustami.

A ciągu dalszego nie będzie – zaśmiała się szatańsko w myślach.

Rano wstała przed wszystkimi, żeby przygotować śniadanie. Otworzyła laptopa i uruchomiła ostatnią wersję pliku. Wszystko miała obmyślone, postawienie ostatniej kropki nie zajęło jej więc wiele czasu. Ledwo tyle co ugotowanie się jajek na twardo. Kiedy Łukasz pojawił się w kuchni i przywitał ją całusem, była już gotowa.

– Co klepiesz od rana?

– Książkę – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Chcesz przeczytać?

Pochylił się nad komputerem i popatrzył na stronę tytułową, gdzie widniało jej imię i nazwisko.

– Serio? – Na jego twarzy malowało się szczere zdziwienie. – Napisałaś książkę? Kiedy?

– Kiedy spałeś. – Wzruszyła nonszalancko ramionami, chociaż rozsadzała ją duma.

– Myślałem, że oglądasz po nocach seriale. Przesuń się!

Zajął jej miejsce i od razu zabrał się za czytanie. Postała chwilę, z obawami śledząc jego pierwszą reakcję, ale z twarzy Łukasza nie dało się nic wyczytać. Zbył ją machnięciem ręki, że ma sobie iść i zostawić go w spokoju. Postawiła przed nim talerz z kanapkami, ale kiedy wróciła godzinę później, śniadanie nadal było nietknięte, a jej mąż pochłonięty lekturą.

Mogło jej się zdawać, że kilka razy usłyszała jego śmiech.

Znalazł ją w pokoju dziecięcym, kiedy składała malutkie śpiosz-ki i bodziaki, żeby schować je do szafy. W łóżeczku kręcąca się karuzela z misiami zajmowała uwagę pierworodnego.

– Dobre to jest! – zakrzyknął od progu. – Nie sądziłem, że aż tak!

Podszedł do niej i objął, nie kryjąc intencji. Jego ręce od razu zjechały w dół na pośladki.

– Podjarałem się. – Przycisnął jej biodra do swoich, żeby poczuła, że mówi prawdę. – Moja żona będzie słynną pisarką. To takie… gorące.

– Hej, hej! Mały patrzy! – Próbowała się od niego wywinąć ze śmiechem. Poczuła satysfakcję, że pochwalił jej tekst. Był pierwszym, któremu się przyznała, że pisze.

– Niech patrzy – mruknął z ustami przy jej szyi. – Niech wie, jak bardzo uwielbiam jego mamę.

Zaśmiała się.

– Nie wiem, czy jest co uwielbiać! Włosy myłam chyba trzy dni temu, jestem w dresie i patrz na te plamy po mleku!

Z lubością popatrzył, ale nie widział plam, tylko ciężkie od mleka piersi.

– Koszulkę można wyprać, a poza tym ciebie kocham w każdej odsłonie. Dla mnie zawsze jesteś piękna, moja gorąca trzydziestko. – Koniec zdania zabrzmiał niewyraźnie, kiedy wtulił twarz w jej krągłości. – I tak myślę… – Skubnął zębami stwardniały sutek, odznaczający się pod bluzką, aż Monika pis-nęła. – Kiedy zrobimy sobie nowego dzidziusia?

11 ang. Czekaliśmy na lepsze dni / Skąd mogliśmy wiedzieć, że już wtedy byliśmy szczęśliwi? (tł. aut.).

22 ang. Jestem twoim kłamstwem / Jestem twoimi pozorami / Jestem przyczyną twojego wstydu i gniewu – Riverside, Acid Rain (tł. aut.).

Trzy noce w Medinie

Joanna Serafin

Środa, 26 września, 22:30

Chwyciłam papierowy kubek z gorącą café latte i ruszyłam w stronę bramki numer trzydzieści. Obsługa rejsowego samolotu Lufthansy do Tunisu wzywała ostatnich pasażerów. Nie chciałam się spóźnić. Była to moja pierwsza od trzech lat podróż służbowa. Samodzielny lot, z przesiadką we Frankfurcie. Perspektywa podróży bez synów bliźniaków przypomniała mi zamierzchłe czasy, kiedy wystarczyło spakować tylko podręczny bagaż, by ruszyć po przygodę. Od kiedy byłam mężatką i matką, to już nie było takie proste.

Sięgnęłam wzrokiem w głąb kabiny. Pełne obłożenie. Odprawiałam się w ostatniej chwili i przypadło mi nieciekawe miejsce od strony korytarza i w dodatku w trzydziestym rzędzie. Przeciskając się między podróżnymi, pomyślałam, że chociaż może współpasażer okaże się w miarę kulturalny. Też nie. 

– Guten Abend, Fräulein! 3– Białe zęby rosłego mężczyzny o topornych rysach twarzy aż błysnęły w szerokim uśmiechu, gdy klapnęłam obok niego na fotelu.

W odpowiedzi tylko kiwnęłam głową i starałam się uciec oczami przed potencjalnie uporczywym towarzyszem podróży. Wyciągnęłam pamiętniki Osieckiej, ale po chwili zorientowałam się, że to jednak był błąd. 

– You Polish, my friend!4 – Mężczyzna posługujący się łamanym angielskim klepnął dłonią w poręcz fotela, aż podskoczyłam z wrażenia i o mało nie rozlałam kawy. – Dobri weczor. Jak sze masz? Ti na ime masz Agneszka?

– Nie, Ania. – Nie miałam ochoty na flirty. Liczyłam, że intruz wreszcie się odczepi.Samolot wystartował, a ja odwróciłam głowę w stronę przejścia, poprawiając rozpuszczone włosy. Zapowiadał się długi nocny lot. Przymknęłam oczy, a sen już obejmował mnie ramionami. I wtedy poczułam, że ktoś mi się przypatruje. Walcząc z opadającymi powiekami, obejrzałam się przez ramię. W ostatnim rzędzie siedział mężczyzna na oko trzydziestoletni. Szatyn, w modnych okularach i angielskiej marynarce. Lekko się uśmiechnął, gdy zauważył, że na niego spojrzałam, i skinął mi głową.

Kto to był? Jego twarz wyglądała na dziwnie znajomą i możliwe, że już kiedyś się spotkaliśmy. Może leciał na tę samą konferencję? W końcu pytania poległy w nierównej walce ze snem, który wygrał, jak tylko szum silnika samolotu rozpłynął się w chmurach.

Czwartek, 27 września, 2:30

Tunezja przywitała mnie wilgotnym nocnym powietrzem, typowym dla klimatu śródziemnomorskiego. Po drzemce byłam trochę zakręcona, więc zanim znalazłam taksówkę i dotarłam do hotelu, wybiła trzecia. W każdym razie pora nieludzka i nawet ja, zaprawiona do wstawania w nocy do dzieci, w recepcji zasypiałam na stojąco w oczekiwaniu na klucze. Firma opłaciła mój pobyt w hotelu, ale widocznie zaszła jakaś pomyłka i pokoju nie było. 

Oparłam się o marmurowy blat i rozejrzałam wokół. Przepych pięciogwiazdkowego hotelu rodem z Baśni tysiąca i jednej nocy mnie oszołomił. Kryształowe kandelabry, marmury o wyszukanym wzorze, kanapy wyściełane karminowym adamaszkiem kontrastowały drastycznie z tematyką konferencji – walką o prawa człowieka w krajach rozwijających się. Na wydarzenie zaproszono kilkuset uczestników, w tym mnie. Ze specjalnym zadaniem, o którym próbowałam na razie nie myśleć.

– Cześć, Aniu! 

Usłyszałam znajomy głos Adama, z którym pracowałam kilka lat temu. Trzymał kryształowy kieliszek z bursztynowym płynem na dnie i jak zwykle pachniał dobrymi perfumami. Urodził się w Moskwie, ale miał polskie korzenie i ostatecznie zamieszkał w Warszawie.

– Cześć. – Ziewnęłam.

– Jesteś prelegentką na konferencji?

– Można tak powiedzieć – ucięłam zdawkowo. Nie chciałam wdawać się w szczegóły mojej obecności na tym wydarzeniu, niemniej ucieszyłam się na widok znajomej twarzy. I zawsze to był dobry kontakt, by wypytać się o sytuację aktywistów w Ukrainie i Rosji. Za kulisami mówiło się, że zbiera się na wojnę. Adam na pewno coś wiedział.

– Rozumiem. A może…? 

– Słuchaj, czekam na pokój, ale chyba zabrakło dla mnie – przerwałam mu z nadzieją, że mi pomoże.

– Mogę cię przenocować u siebie… – Nie skończył, bo zamroziłam go spojrzeniem. Zaśmiał się z mojej naiwności. – Spokojnie, ja pójdę spać do Griszy, to mój stary znajomy. Oj, nic się nie zmieniłaś, Anka. Lodowa księżniczka…

– Że co? – odburknęłam, bo nie w głowie mi były głupie żarty.

– Tak cię kiedyś nazywaliśmy w zespole. 

– Ty też się nie zmieniłeś, zawsze za dużo piłeś – wypaliłam bezceremonialnie. Nadchodził poranek, ja nie miałam pokoju i nawet nie wiedziałam, dokąd pójść. A ten jeszcze ze mnie żartował.

– To przez twe oczy błękitne, złote włosy… – zanucił. – Daj spokój, dawne dzieje. Znasz Griszę? Gregory! Ania chce cię poznać!

Z miną mówiącą wszystko spojrzałam w stronę recepcji, gdzie mężczyzna słusznej postury, wysportowany, w modnych oprawkach okularów i eleganckim garniturze dyskutował po francusku z pracownikiem hotelu, wymownie przy tym gestykulując. Spojrzał na mnie z uśmiechem i przez jeden moment wydało mi się, że to był znajomy pasażer z samolotu, który siedział za mną. A może mi się to przywidziało? Nie miałam czasu zastanawiać się nad podobieństwem, gdyż pracownik obsługi oddalił się od Griszy i wręczył mi kartę do pokoju, na której złotą czcionką wygrawerowano numer trzydzieści.

– Excuse us for the inconvenience, madame! Your apartment is ready for you5 – powiedział cichym głosem, ukłonił się nisko i zniknął, a ja zdążyłam jedynie odnotować, że na wizytówce błysnął napis Sultan Hotel Executive Director6. Grisza także się ulotnił, a Adam zaprosił mnie na wspólne śniadanie.

Jeśli w ogóle wstanę… – pomyślałam zaspana, gdy jedną ręką stukałam wiadomość do męża, że szczęśliwie doleciałam, a w drugiej ściskałam drogocenną kartę do pokoju.

Czwartek, 27 września, 9:30

Następnego ranka uniosłam brwi ze zdumienia, gdy zorientowałam się, że jakimś cudem przypadł mi apartament prezydencki na najwyższym piętrze z oddzielnym gabinetem, salonem, dwoma łazienkami i oczywiście sypialnią z łóżkiem tak szerokim, że pomieściłoby nie tylko męża i bliźniaków, ale pewnie kolejną dwójkę dzieci, których nie miałam i nie planowałam. 

Potrząsnęłam gwałtownie głową na wizję wielodzietności i spojrzałam na wyświetlacz. Wiadomość od Adama w podwójnie szyfrowanej aplikacji mieniła się na zielono – mieliśmy wkrótce spotkać się w lobby. 

Mój znajomy stał przy windzie razem z Griszą. Znowu nawiedziło mnie irracjonalne uczucie, że znam tego faceta od dawna.

– Ania. – Wyciągnęłam rękę na przywitanie.

– Gregory… Grisza dla znajomych – poprawił się, trzymając moją dłoń i patrząc mi śmiało w oczy. Pod jego spojrzeniem dziwnie osłabły mi nogi. Musiałam oprzeć się o ścianę. Zareagował od razu. 

 – Wszystko w porządku?

Oczywiście, że nie w porządku. Właśnie zorientowałam się, że facet poznany na konferencji okazał się kopią mojej pierwszej, licealnej miłości. Nieodżałowanej, bo po balu maturalnym chłopak wyjechał na studia za granicę i słuch po nim zaginął. To nie było możliwe, aby pojawił się nagle w Tunezji. Imię też się nie zgadzało. 

– My się znamy? – wypaliłam, gdyż paląca potrzeba potwierdzenia jego tożsamości nie pozwoliła mi czekać. – Bardzo mi kogoś przypominasz.

– No co ty! On z twarzy jest podobny zupełnie do nikogo. – Adam klepnął Griszę w plecy, aż huknęło. – Śniadanko?

Grisza nie mógł iść z nami, bo szykował się do prowadzenia sesji, ale z Adamem zaszyliśmy się w restauracji i przy arabskich frykasach i mocnej kawie próbowaliśmy wyciągnąć z siebie informacje o sytuacji w środowisku. Dostałam kilka kontaktów i powinnam poszukać uczestników konferencji, by zebrać więcej szczegółów. Jednak pewna myśl nie dawała mi spokoju. Ten Grisza… Korzystając z nowego VPN-u, odszukałam stronę internetową konferencji i w agendzie, pośród prelegentów, zidentyfikowałam po zdjęciu poznanego mężczyznę. Po kilku minutach zgromadziłam o nim kluczowe informacje: nazwisko, profesja, edukacja. Wiele łączyło go z Moskwą, niestety, co wykluczało możliwość, by był moją pierwszą miłością. Poza tym imię nie pasowało. 

Westchnęłam i zajrzałam do sali plenarnej, gdzie rozpoczęła się sesja. Zastawiona krzesłami, była po brzegi wypełniona uczestnikami. Zabrakło nawet miejsc siedzących, więc oparłam się o filar i utkwiłam wzrok w panelistach. Ich monotonne referaty o potrzebie inkluzywności i obronie praw wykluczonych wywołały u mnie złość. Siedzieliśmy w luksusowym hotelu na brzegu Morza Śródziemnego, chronieni przez policję i służby bezpieczeństwa, podczas gdy rzesze uchodźców z Afryki próbowały się przedostać do lepszego świata, ryzykując życie.

Z odrętwienia wyrwał mnie znajomy głos.

– Who has a mobile phone right now? Get it out of your pocket, please, and put it up in the air7. – Grisza chodził po scenie i angażował uczestników. Miał niespotykany głos; cichy, ale wyraźny. Delikatny, ale pełen mocy. Łagodny, ale zdecydowany. Zrobił się ruch i wszyscy powyciągali smartfony. – Yes, this is a physical exercise. A real one. You need to move yourself! 8

Spojrzał w moją stronę i przemawiał dalej, ponaglając mnie wzrokiem. Wyciągnęłam pośpieszenie telefon z torebki i podniosłam go w górę. A Grisza mówił dalej, że to, co trzymamy w naszych rękach, jest narzędziem do zmiany świata na lepsze. Że dzięki telefonowi i nieograniczonemu Internetowi możemy dokumentować nierówności i walczyć z nimi. Możemy prowadzić zbiórki pieniędzy na słuszne cele. Że każdy z nas jest aktywistą i może wykorzystać telefon dla dobrej sprawy. 

Zdawało się, że sala przez moment zapomniała, że jest na konferencji, a nie na wiecu wyborczym w trakcie amerykańskiej kampanii o fotel prezydencki. 

Jak to się stało, że ten człowiek umiał tak zaangażować tłum? – zadałam sobie pytanie, gdy zorientowałam się, że wymachuję telefonem w dłoni niczym zapalniczką na koncercie gwiazdy popu. Dobrze, że nie odpaliłam latarki. 

Czwartek, 27 września, 20:30

Ambasada się postarała. Zorganizowała kolację dla polskojęzycznych gości w specjalnie w tym celu wynajętym budynku – dawnym seraju9. Uniosłam brew, gdy na złotych półmiskach podano wysublimowane dania z owoców morza. Unikalne doświadczenie dla obrońców praw uciśnionych – pomyślałam. Właśnie kończyliśmy homara suto oblanego roztopionym masłem, gdy Adam przyprowadził Griszę. Ten podsunął sobie jakieś krzesło i usiadł po mojej prawej stronie. Jak spod ziemi pojawił się kelner, który przyniósł talerz i sztućce. Niekontrolowany uśmiech zamajaczył na moich ustach, co sprawiło, że Grisza pochylił się w moją stronę i wyszeptał naduchem:

– O czym myślisz?

Nie mogłam się przyznać. Nie tym razem.

– A ty? – odbiłam pytanie, nie patrząc mu w oczy. Starannie wytarłam masło z ust, kątem oka zauważając, że Grisza uważnie śledził ruch moich palców. 

– Ja myślałem o tobie. Co tu robisz? – mówił prawie nienaganną polszczyzną. Tylko delikatne zmiękczanie spółgłosek zdradzało, że nie była to jego ojczysta mowa.

Gdzie i kiedy ten człowiek tak dobrze wyuczył się tylu języków?

– Mamy taki projekt w organizacji. – Więcej powiedzieć nie mogłam.

Zaśmiał się, zakrywając dłońmi twarz. 

– Chodziło mi o to, co robisz w tym seraju na nudnym przyjęciu, gdy tyle atrakcji wokół! – No tak, nigdy nie znałam się na żartach. – Widziałaś już Medinę?

– Nie widziałam. Tyle co z okna hotelu.

A kompleks starego miasta w Tunisie pod niepozornym zadaszeniem starannie ukrywał klejnoty architektury arabskiej. 

– No to robimy angielskie wyjście i zwiedzamy Medinę nocą – mruknął Adam teatralnym szeptem, ewidentnie podsłuchując naszą konwersację. – Ale pojedynczo, bo inaczej spalimy się towarzysko!

Czwartek, 27 września, 22:30

Wysłałam ostatnie wiadomości do męża, korzystając z bezpiecznego połączenia, zarzuciłam coś cieplejszego na ramiona i wyszłam. Chłopaki cierpliwie czekały na mnie na dole. Ciepło końcówki dnia, które kładło się na do białości spalonych słońcem cegłach, pachnąc orientem, zapowiadało tajemniczą noc, w którą wdzierała się obietnica nocnego chłodu.

– Nu, chto-zhe, shishu budem?10– zaproponował Adam, płynnie przechodząc na rosyjski. Księżyc, jak ogromna pomarańcza, zawisł nad meczetem. Kelner przyniósł jabłkową shishę, przy której manewrowali moi koledzy. Wdychałam kuszący dymek swobody, obserwując spod oka, jak Grisza lepił coś z chleba.

– Co robisz?

– Takie figurki – odpowiedział, spoglądając na mnie uważnie. Za szkłami okularów jego oczy błyszczały od dymu, serajskiego wina i czegoś jeszcze. – Gdy wyschną, można grać nimi w szachy. Zobacz, to jest królowa. – Delikatnie ujął moją dłoń i położył na niej niewielką statuetkę z krzywą koroną na głowie. – Taki nawyk został mi z więzienia.

– Z więzienia? – Zatkało mnie. Przeszył mnie dreszcz i cofnęłam rękę. Co Grisza robił w takim miejscu?

– Kiedyś siedziałem. Nie patrz tak na mnie – zaśmiał się, bo minę musiałam mieć przerażoną. – Nikogo nie zabiłem ani nic nie ukradłem. 

– Grisza to jest gość – stwierdził nadspodziewanie poważnie Adam i po chwili dodał tajemniczo: – Idzie pod prąd, jak mało kto. 

Spojrzałam na nich. Czyżbym poznała jednego z kluczowych aktywistów rosyjskich? Szarą eminencję działań prodemokratycznych? Grisza spokojnie ulepił kolejną figurkę i postawił ją na stole obok królówki. 

– Widzisz… – zaczął mówić wolno, jakby się jeszcze wahał, czy podzielić się informacją. – W więzieniu masz dużo czasu. Jak zaczniesz myśleć, zwariujesz. Biorą cię tylko na przesłuchania, więc z nudy musisz się czymś zająć. Na przykład z borodinskiego chleba można ulepić takie oto figurki szachowe, a na stole narysować szachownicę. I już jest jakieś zajęcie. – Zamilkł, jakby sobie coś przypominał. – Potem przychodzi strażnik, rozgniata butem figurki, bierze cię na przesłuchanie. Ale jeśli wrócisz, to trzeba czymś zająć myśli. Więc bierzesz chleb i znowu lepisz figurki…

Piątek, 28 września, 15:30

Skończyłam serię spotkań z rekomendowanymi kontaktami. Nikogo szczególnego nie znalazłam. Możliwe, że rzeczywiście nie mieli kluczowych cech, których szukaliśmy, ale pojawiła się inna hipoteza. Każda nowo poznana osoba bladła w zestawieniu z Griszą. Ten był poza konkurencją. 

Po południu wzięłam na spytki Adama. Nie był skory do dzielenia się danymi, ale udało mi się dowiedzieć, skąd Grisza znał polski. Kiedyś studiował w Polsce na jednym z programów stypendialnych. Wtedy poznali się z Adamem. 

Uniosłam głowę i spojrzałam na cyfrową tarczę tablicy informacyjnej. Trzydzieści stopni. Gorąco. Pogoda raczej na plażę niż na spotkania biznesowe. Tęsknym okiem powiodłam w kierunku hotelowego basenu, w którym, o dziwo, kąpały się dwie osoby, nic sobie nie robiąc z tysiąca uczestników konferencji, zapiętych na ostatni guzik gorsetu służbowych marynarek. 

Coś mnie tknęło i ruszyłam w kierunku basenu. W błękitnej wodzie nurkowali Adam i Grisza. 

Stepowa fantazja. 

– Wskakuj! – Adam podpłynął do brzegu i podał mi rękę. 

– Nigdy w życiu! – pisnęłam, podskakując, gdyż podejrzewałam, że chłopaki wrzucą mnie do wody. 

– Tylko drinków z palemką brakuje – rozmarzył się Grisza. Rozpostarł wysportowany tors na barierce basenu, a ja nie mogłam przestać się gapić na jego masywne ramiona.

– Poczekajcie chwilkę. – Wykorzystałam sposobność, że mogę na chwilę uciec od widoku nagich klat i ruszyłam w kierunku baru, gdzie zamówiłam dwa drinki: White Russian i Black Russian. Z mojego doświadczenia wynikało, że ci, którzy wybierali biały alkohol, mieli łagodne usposobienie i dobry charakter. Oczywiście żadne badania nie popierały tej hipotezy, ale lubiłam stosować takie naturalne eksperymenty w praktyce. 

– Robimy dziś wieczorem prywatkę? – zapytał Adam, gdy podeszłam do nich z drinkami w dłoniach. – Jutro wyjeżdżam i to ostatni dzwonek, by coś razem zdziałać. 

– Pewnie, u mnie w hotelu. Pod trzydziestką o dwudziestej – zaproponowałam.

– Trzydziestka to moja ulubiona liczba – odpowiedział Grisza.

Idealnie się złożyło, postaram się przy okazji wyciągnąć coś z niego, może zdobędę nowe kontakty? Podałam im kieliszki z Kahlúą:

– Który chcecie?

– Dwa? A gdzie trzeci drink, dla ciebie? – zatroszczył się Grisza, podpływając bliżej. Widocznie miał dużą wadę wzroku, bo osłaniając się od słońca dłonią, przypatrywał mi się uważnie, charakterystycznym dla krótkowidzów spojrzeniem. Oczy, pozbawione okularów, lśniły jak dwa akwamaryny. 

– Mam jeszcze kilka spotkań i nie piję – wytłumaczyłam, podsuwając im kieliszki. – White Russian? – Skinęłam głową w stronę Griszy, domyślając się, że wybierze akurat tego drinka. 

– To nie dla mnie – wymówił się, sięgając po kieliszek z czarnym alkoholem i uśmiechając się tajemniczo, upił łyk, patrząc mi prosto w oczy. 

Myliłam się. Głupie wróżby. 

Piątek, 28 września, 21:30

Czekając wieczorem na chłopaków, poszukałam dodatkowych informacji o Griszy. Mimo że użyłam zaawansowanych metod i źródeł, to znalazłam tylko materiały z ostatnich lat, właściwie od momentu studiów w Polsce. Ciekawa byłam, jak wyglądał w młodości, ale prawdopodobnie korzystał z innego nazwiska lub inaczej zapisywał je w cyrylicy, gdyż nie mogłam trafić na nic wiarygodnego. 

W końcu usłyszałam pukanie do drzwi i męskie głosy. Nie zdążyłam już wysłać wiadomości do męża, ale szybko rozgrzeszyłam samą siebie, bo komunikowaliśmy się na bieżąco właściwie przez całe popołudnie. 

Grisza opierał się o framugę. Lniana marynarka w angielską kratę nadawała mu urok oksfordzkiego wykładowcy. Brązowe włosy opadły na skronie, ale poprawił je zdecydowanym ruchem dłoni. Tak bardzo przypominał mi pierwszego chłopaka, że prawie się pomyliłam i chciałam go złapać za rękę. 

– Privet, privetik!11– Adam wtoczył się, trzymając butelkę stolicznej. – No, mieszkasz jak królowa. Nawet osobna winda prowadzi do twych komnat. 

– To jakiś przypadek, pomyliło im się coś przy przydzielaniu pokoi. – Machnęłam ręką, gdy wyciągnęłam trzy kieliszki oraz butelkę coli z minibaru. All inclusive. 

Grisza podszedł do okna i sfotografował panoramę. Zauważyłam, że robił dużo zdjęć. Często też korzystał z telefonu. W końcu to narzędzie do zmiany świata na lepsze. 

Adam polewał stoliczną. Szybko i dużo. A Grisza zaproponował nam grę. 

– Dawajcie, zagramy w Sleep, Marry, Kill 12?Znacie?

Znaliśmy. Trzeba było podać trzy osoby, a zapytany gracz musiał zdecydować, z kim, gdyby przyszło co do czego, przespałby się tylko raz, ale bez zobowiązań, z kim by się ożenił albo kogo by zabił.

– Skoro zaproponowałeś, to idziesz na pierwszy ogień. Trzy nazwiska dla ciebie, Grisza. – Adam potarł palcem podbródek i zamyślił się. – Angelina Jolie, twoja szefowa…

– Szefowa? – Zainteresowałam się. 

– Taaak, to skomplikowane… – Pokręcił głową Grisza, przewracając oczami. 

– I trzecia osoba to… – Adam podrapał się po głowie, jakby jeszcze się wahał, jakie nazwisko podać. – Trzecia osoba to nasza Ania!

– Ja? – Aż podskoczyłam na kanapie. – To nie fair! 

Każda komórka we mnie chciała się dowiedzieć, jaką rolę przyzna mi Grisza, a jednocześnie czułam się zażenowana propozycją Adama. 

Grisza chrząknął z zakłopotaniem, a mnie w żyłach buzowała krew, której pracę wspomagały procenty czystej rosyjskiej wódki. 

– Fair, fair, nu, dawaj, Grisza – ponaglił Adam. 

Chłopak uśmiechnął się nieśmiało i zaczął spokojnie odpowiadać. 

– Kill? Oczywiście, że zabić szefową. – Zamilkł na chwilę i spojrzał na mnie z ukosa. Jego jasne oczy kryły się bezpiecznie za szkłami okularów. Zdjął oprawki i przetarł je chusteczką, a ja, wyprostowana, czekałam jak Maria Antonina na ogłoszenie wyroku w sądzie najwyższym. 

– Sleep with… Angelina Jolie. – A potem, z ładnym skinieniem głowy w moją stronę, podczas gdy ja czułam, jak każdy milimetr sześcienny krwi przetaczał się przez moje oszalałe serce, dodał: – A poślubić chciałbym Anię. 

Sobota, 29 września, 14:30

Stałam w hotelowym lobby i tępo patrzyłam na tablicę z kursami walut. Zbójecki kantor. Przelicznik euro na dinary był mocno niekorzystny, ale nie miałam wyjścia. Wybierałam się do Mediny. Nie kupiłam jeszcze żadnych prezentów dla dzieci i męża, więc liczyłam, że na historycznych straganach znajdę coś unikalnego. Konferencja dobiegła końca, a ja dwa dni spędziłam na bezowocnych spotkaniach biznesowych i rozmyślaniu oGriszy.

Dowiedziałam się, że nie lubi natki pietruszki (tak jak ja) i zwiedził praktycznie każdy zakątek świata (niestety, nie tak jak ja), ale on wyciągnął ze mnie o wiele więcej. Dowiedział się, co robi mój mąż, jak na imię mają moje dzieci i że mam dostęp administratora do bazy danych z aktywistami z Europy Wschodniej, szkolonymi przez specjalną komórkę finansowaną przez pewne mocarstwo. Nie powinien się tego dowiedzieć, ale mi się wymsknęło. Ostatecznie jednak mój plan był taki, że on sam kiedyś znajdzie się na tej liście. I gdy przyjdzie czas, będzie angażować do protestów bierne społeczeństwo rosyjskie. Rosjanie od ponad dwudziestu lat przyzwalali na agresję władzy. Sami nie byli zdolni do czynów. Potrzebowali aktywistów, którzy zachęciliby ich do działania, lecz najpierw musieliby przejść odpowiednie szkolenia. I właśnie takich ludzi szukałam.

– Ania! – Poczułam delikatny dotyk na plecach. Grisza pojawił się nagle, trzymając ogromną teczkę z papierami. Twarz jego, zwykle pogodna, teraz wyrażała coś na kształt skruchy. – Przepraszam cię za wczoraj. Nie powinienem był… z tą grą… 

– Ależ nic się nie stało! – No bo przecież nic się nie wydarzyło, tłumaczyłam sobie. – To tylko gra.

– Dobrze wiedzieć, bo znam ich jeszcze kilka… – zaśmiał się, odchylając głowę do tyłu. – Może będzie kiedyś okazja zagrać. 

Pewnie nie – pomyślałam. – To już koniec. On wyjedzie, ja wrócę do domu.Kontakt do niego przekażę komuś innemu, jak to zwykle się robi w takich sytuacjach. Nie wolno nam się angażować.

Przez chwilę staliśmy wpatrzeni w siebie, jakby przeciągając chwilę, żeby dłużej trwała.

– Jutro rano mam samolot powrotny. Tylko dinary kupię, bo jadę właśnie na zakupy do Mediny.

– A nie chcesz u mnie wymienić? Nic nie stracisz! – dodał, gdy popatrzyłam na niego jak na rasowego cinkciarza. – Kupiłem ich za dużo.

Grisza odłożył papiery i sięgnął do granatowych spodni. Z kieszeni wyjął obszerny plik banknotów. Nie używał portfela. Trzymał je luzem, złożone wpół, w pękatym zwitku. Tak jak mój ojciec. 

– Ile chcesz? – Spojrzał na mnie niczym wytrawny handlarz szarej strefy i zaczął szybko odliczać palcami banknoty. Każdy, kto żył w Polsce w latach dziewięćdziesiątych, pewnie pamiętał ten charakterystyczny ruch liczenia pieniędzy. Ekspresowy i bezbłędny. 

– Liczysz kasę jak mój ojciec, gdy sprzedawał jabłka z sadu! – zażartowałam, ale po chwili zauważyłam, że oprócz dinarów trzymał także dolary, euro, funty, ruble i jakieś inne banknoty. Obywatel świata. 

– Masz, tyle wystarczy? 

Wręczył mi spory plik banknotów. Czułam jego wzrok na sobie, gdy upychałam pieniądze w portfelu. Nie mieściły się i suwak się zaciął. Szarpałam się z tym nerwowo przez chwilę, ale w końcu przyszedł czas się pożegnać. Wtedy Grisza powiedział: 

– Wiesz co? Ja też pojadę do Mediny. Widzimy się za godzinę przy recepcji?

Sobota, 29 września, 15:30

Uczestnicy konferencji pomału opuszczali lobby, a Grisza nie przychodził. Zrezygnowana kłapnęłam na jeden z adamaszkowych foteli ulokowanych pod oknami i obserwowałam ruch taksówek na podjeździe hotelowym. 

Gwar, zamieszanie, pośpiech. 

Na tle podróżnych wyróżniała się sylwetka jakiegoś mężczyzny, który w jasnoniebieskiej koszulce konferencyjnej, z widocznym napisem na plecach: Human Rights for All chodził od taksówki do taksówki i zagadywał szoferów. 

Grisza! Zachodziłam w głowę, co robił, gdy szybkim krokiem zmierzałam w jego stronę. Czemu nie mógł normalnie, jak to zwykle się robi, zamówić pierwszej z brzegu taksówki? Czyżby się targował o niższą cenę?

– Cześć, co się dzieje? – zagadnęłam, wzdrygając się, bo gorące powietrze uderzyło mnie prosto w twarz.

– Widzisz… chcę zamówić taksówkę do Mediny, ale nikt tu nie chce włączyć taksometru. – A więc o to chodziło, o sprawiedliwość społeczną. Tunezyjscy taksówkarze w praktyce nie używali licznika, mimo że od dawna obowiązywały ich przepisy.

– No to umówmy się z kierowcą na jakąś cenę i po sprawie. – Machnęłam ręką, znajdując pierwsze z brzegu rozwiązanie. 

– Aniu, tu nie o to chodzi. – Ujął mnie delikatnie za ramię, jakby całym sobą chciał wyjaśnić swoją postawę. – Wszyscy musimy się nauczyć żyć w demokratycznych warunkach. Skoro są tu taksometry, to one do czegoś służą. I trzeba je stosować, a nie tworzyć bandyckie metody. 

Patrzyłam mu w oczy; kryształowe, lśniące, uczciwe, z których biła szczerość i pewność swoich racji. Mógłby zawrócić bieg Amazonki, jakby zechciał. 

– Poczekaj jeszcze chwilę… – poprosił i podszedł do kolejnego samochodu. 

Jego aktywność zwróciła uwagę policjantów ochraniających konferencję. Stali pod zadaszonym wejściem hotelowym i obserwowali Griszę, komentując coś od czasu do czasu. 

No pięknie… – pomyślałam, bo nie lubiłam zwracać na siebie uwagi przedstawicieli władzy. Może zostało mi to z dzieciństwa, po ojcu, który kiedyś uwierzył w solidarność ludzką i słono za to zapłacił? 

O dziwo, policjant, po krótkiej wymianie arabskich frazesów z taksówkarzem, otworzył tylne drzwi do auta i kiwnął na mnie ręką:

– Madame, taxi…

Wsiadłam z miną nieodgadnioną, kątem oka zauważając włączony taksometr. A więc można dokonać cudu każdego dnia. 

Grisza rozsiadł się po mojej prawej stronie i starannie zapiął pas. Mnie też polecił. 

Ruszyliśmy. Gorące powietrze wdzierało się przez otwarte okna samochodu razem z arabskim rozgardiaszem klaksonów aut i zapachem orientalnych przypraw. 

– Pourquoi avez-vous changé le taximètre?13– zapytał nagle Grisza po francusku kierowcy, a mnie zapłonęły policzki. 

Dyskutowali żywo. Nie zrozumiałam nic, oprócz tego, że był to najpiękniejszy język świata. Siedzieliśmy blisko siebie, tak blisko, że nasze uda prawie się stykały, gdy Grisza pochylał się do przodu i tłumaczył coś kierowcy. Poprawiłam się na siedzeniu. Spojrzał na mnie pytająco.

– Co się dzieje? – zadałam to pytanie po raz drugi tego dnia. 

Tłumaczył mi, że co prawda taksówkarz początkowo włączył taksometr, ale gdy wyjechaliśmy z hotelu, to zmienił taryfę na nocną albo świąteczną i teraz pobiera znacznie więcej niż powinien.

– Tak nie powinno być, Aniu. To jest zwykła nieuczciwość – zakończył i z powrotem przeszedł na francuski. 

Ostatecznie Grisza dopiął swego. Kierowca policzył za kurs według licznika i odjechał, złorzecząc nam. Tak w każdym razie domyśliłam się, gdy srogo spojrzał i splunął, mrucząc coś pod nosem. 

Długo spacerowaliśmy po krętych uliczkach Mediny. Stragany już pozamykali, a ja, obkupiona różnymi dobrociami, powinnam wracać do hotelu. Ale jakoś nie wracałam. Grisza też się nie kwapił, by zakończyć tę eskapadę. Niósł moją torbę z zakupami, jakby ładunek wcale mu nie ciążył. 

– Masz ochotę coś przekąsić? – zapytał retorycznie. Musiał wiedzieć, że umierałam z głodu. – Znam uroczą tawernę. 

Poprowadził mnie krętymi schodami na dach jakiegoś śred-niowiecznego budynku, gdzie stało kilka stolików. Powiało od morza orzeźwiającym powietrzem, gdy sączyłam bąbelki aperolu, obserwując, jak Grisza robił kolejne zdjęcia. Czasami miałam wrażenie, że był reporterem; dokumentował wszystko. 

– I jak? – spytał, siadając naprzeciw. 

– Wspaniale – odpowiedziałam szczerze. – Zupełnie jak na wakacjach. 

– Poczekaj, aż podadzą przegrzebki.

No i podali. Na misternie zdobionych talerzach piętrzył się stos kremowych muszli, kunsztownie udekorowanych zieleniną. Prawdziwe dzieło sztuki. 

Grisza chciał zrobić zdjęcie tego cudu kulinarnego, ale jego telefon się wyłączył. 

– Bateria się skończyła – skwitował z grymasem na ustach. Widziałam, że był rozczarowany.

– Prześlę ci zdjęcia – zaoferowałam, robiąc kilka ujęć. 

– Nie tylko o zdjęcia tu chodzi. Miałem potwierdzić rezerwację na jutrzejszy lot, ale z tego wszystkiego zapomniałem. Pożyczyłabyś mi telefon? Przełożę na chwilę swoją kartę i wykonam parę połączeń.

No tak, chyba nie planował wieczoru w Medinie, więc nie naładował telefonu i nie załatwił swoich spraw. Wahałam się. Pożyczenie telefonu przeczyłoby wszystkim procedurom bezpieczeństwa. Ktoś mógł zainstalować program szpiegujący, wykraść dane czy je skopiować. Do mojego smartfona dostęp mogłam mieć tylko ja, no, nie licząc może moich trzyletnich bliźniaków, którym zdarzało się odpalić czasem YouTube’a. Ale to nie stanowiło zagrożenia. 

– Dokąd lecisz? – zagadałam, zmieniając temat.

– Jeszcze nie wiem, czy nie utknę tu na banicji. Za niefrasobliwość… – dodał, śmiejąc się w rękaw. – Muszę potwierdzić lot do północy, inaczej przepadnie rezerwacja. 

– Proszę. – Przesunęłam telefon w jego stronę. Ujął mnie tym, że nie sięgnął po niego od razu. Najpierw rozmawialiśmy, delektując się bogatym smakiem owoców morza. Dopiero potem, gdy ponownie się upewnił, czy chcę pożyczyć mu telefon, sięg-nął po niego. Miałam wrażenie, że coś na nim wystukał, zanim sprawnym ruchem przełożył kartę. 

Opuściliśmy restaurację jako ostatni goście, a do hotelu dotarliśmy po północy. Odprowadził mnie pod same drzwi apartamentu. Trzydziestka lśniła złotymi literami w nikłym świetle hotelowej lampki. 

– Jesteśmy na miejscu…

Staliśmy, patrząc się na siebie, i żadne z nas nie mogło się pożegnać. Serce zaczęło mi bić szybciej, a na policzkach wykwitły rumieńce, jakbym wypiła co najmniej ćwiartkę czystej. 

– Wejdziesz? – zaproponowałam, nie wierząc w to, co powiedziałam. 

– Nie powinienem – odpowiedział cicho, prosto w moje ucho, przytrzymując mi drzwi do pokoju. 

Niedziela, 30 września, 0:30

– Zagrajmy w Fourplay… – zaproponował Grisza, a ja zamarłam. 

– W co?! – wyszeptałam z niedowierzaniem. Wiedziałam, że nieprawdopodobieństwem było już przyprowadzać go w nocy do apartamentu.

– Four Play – powtórzył, wyraźnie obserwując moją reakcję. Oparł się o pikowaną poręcz kanapy i pił z wolna gazowaną wodę z kryształowej szklanki. 

Za pierwszym razem tak wymówił to słowo, że zabrzmiało jak foreplay, czyli gra wstępna. Możliwe, że się przesłyszałam, że mój umysł oszukał mnie, bo chciał usłyszeć co innego. Możliwe też, że Grisza – o wybitnych zdolnościach lingwistycznych i amerykańskim akcencie doszlifowanym na jednym z uniwersytetów Ivy League – celowo wymówił to słowo dwuznacznie.

– Wiesz, jak się w to gra? – dodał, widząc moje zmieszanie.

Nie wiedziałam. Rzeczywiście Grisza znał wiele gier towarzyskich. Ciekawe, czym jeszcze się interesował?

– Four Play, czyli trzeba podać cztery odpowiedzi. Po kolei rzucamy polecenia, na przykład ulubiona książka, i każdy z nas zapisuje cztery hasła, a potem sprawdzamy, ile mamy ze sobą wspólnego. 

– A, cztery… 

W porządku. Gra wyglądała na całkiem bezpieczną. 

– Masz jakiś papier i coś do pisania?

Miałam. Przyniosłam z gabinetu jakieś kartki i długopisy i przysiadłam się z drugiej strony kanapy. Co my najlepszego robiliśmy? Była północ, a my bawiliśmy się w zagadki. Dlaczego nie mogliśmy się rozejść do swoich pokoi jak zwykli uczestnicy konferencji?

– Zaczynasz! – zdecydowałam.

– Dobra. – Ożywił się Grisza. Poprawił się na kanapie i podwinął nogę pod siebie. Też tak lubiłam siedzieć. – Zaczynamy. Ulubione miasta w Stanach. 

Łatwizna. Za Ameryką nie przepadałam, ale było kilka miejsc, które bardzo lubiłam. Zapisałam szybko: Nowy Orlean, San Diego, San Francisco i Baton Rouge.

– Już? – Grisza zajrzał mi w kartkę.

– Nie podglądaj!

– Już swoje napisałem. Dawaj! – zawołał, stukając długopisem po moim kolanie.

Porównaliśmy odpowiedzi. Starannym charakterem pisma, zdradzającym rosyjską szkołę kaligrafii, zapisane były miasta: San Francisco, Nowy Orlean, Skagway i San Diego.

– Ściągasz! – powiedzieliśmy razem, nie wierząc w to, co widzieliśmy. Trafność trzy na cztery. Nie mogłam wiedzieć jedynie o Skagway, małym miasteczku na Alasce, które kiedyś odwiedził Grisza. Jednak i on nie zobaczył nigdy stolicy Luizjany, z którą mnie łączyła dawna przygoda. 

– Zgodność siedemdziesiąt pięć procent. – Precyzyjnie obliczył Grisza. – Twoja kolej. Pytasz!

– No dobra. Ulubione potrawy.

– Z kuchni światowej czy polskiej? – Chciał doprecyzować.

– Z polskiej – zawęziłam wybór, niewiele myśląc. Nie lubiłam pierogów, ale było kilka dań, które moja babcia robiła po mistrzowsku.

Notowałam szybko, chowając się z długopisem przed wzrokiem Griszy. Napisałam: flaki, nóżki, salceson i kaszanka. A co mi tam. Ludzie na ogół nie lubili podrobów. Położyłam odwróconą kartkę na stole. Grisza jeszcze się głowił. 

– Nie znam wszystkich polskich nazw. – Odłożył kartkę zrezygnowany, poprawiając okulary. – Więc narysowałem.

Spojrzałam na jego kartkę, gdzie widniały nagryzmolone obrazki, które trudno byłoby rozszyfrować bez podpowiedzi. Chłopak zaczął dumnie objaśniać. Przysiadł się bliżej i jego kolano dotknęło mojego uda przykrytego tylko cienkim materiałem z wiskozy. Patrzyłam na niego zdumiona.

– Tu jest taka zupa z brzucha świni. I czarna kiełbasa z krwi i kaszy. A to galareta z mięsa. I grochówka. Czemu tak patrzysz? Same obrzydliwości, wiem… – roześmiał się, rozbrajająco pokazując mi ołówkiem swoje rysunki. 

– Grisza, umiesz czytać w myślach? – Po raz pierwszy nazwałam go po imieniu.

Uważnie spojrzał na mnie przeciążonym od okularów wzrokiem. Mój oddech spłycił się i pomału zaczęło brakować mi powietrza. Siedzieliśmy tak, patrząc się na siebie i czekając nie wiadomo na co i nie wiadomo jak długo, bo czas uległ zakrzywieniu.

– Aniu… ja… – zaczął mówić, ale nagle umilkł.

I wtedy, nie wiadomo dlaczego, przypomniała mi się scena z filmu W chmurach z George’em Clooneyem. Tam też było o mężatce w delegacji i samotnym wilku w podróży, którzy dziwnym trafem nawiązali relację. 

Przymknęłam oczy, a po lewym policzku spłynęła mi łza. Grisza bez słów śledził tę ścieżkę moralności, odznaczającą się na twarzy. Nie wytrzymałam napięcia i wstałam z kanapy. On też. 

– Chcesz wody? – Musiałam przerwać ciszę i powiedzieć cokolwiek. 

– Nie… wiesz. Myślałem o takim filmie. Up in the Air. Oglądałaś może? Z George’em Clooneyem. 

Czy oglądałam? Co za pytanie…

Kiwałam głową tylko, bo co miałam się powtarzać. 

– Pamiętasz, co jej powiedział na koniec? – spytał tkliwie. 

Pamiętałam. Aż za bardzo. Szum klimatyzatora zawisł nad nami jak burzowe niebo. A może to wymęczone serce nie nadążało już pompować krwi?

Grisza nie doczekał odpowiedzi. Pochylił się nieznacznie i swoimi wargami przywarł do kącika moich ust, całując miejsce, gdzie przed chwilą zakończyła bieg pojedyncza, zagubiona łza. Stałam niczym żona Lota, sztywna jak słup soli, bojąc się choć nieznacznie drgnąć, bo wtedy moje ciało przestałoby mnie słuchać. I zrobiłabym coś, czego nie powinnam. Przybliżył dłoń do mojej twarzy i potarł kciukiem mój lewy policzek, wycierając ślady samotnej łzy. 

– Żegnaj, Aniu. Będę o tobie pamiętał. – Wyszedł. 

Ciche trzaśnięcie drzwi otrzeźwiło mnie. Ukryłam twarz w dłoniach, a moim ciałem wstrząsnął szloch. Co ja zrobiłam?! Mój mąż! Moje dzieci! Ostatnią wiadomość wysłałam im przy śniadaniu. Na pewno się o mnie martwili. Musiałam im coś napisać.

Chwyciłam za telefon, leżący na stoliku kawowym i wtedy zorientowałam się, że Grisza zapomniał wyjąć z niego swoją kartę SIM. Musiałam go znaleźć. Musiałam jeszcze raz stanąć z nim twarzą w twarz. Pobiegłam w stronę windy. Nie mógł odejść daleko. Nacisnęłam nerwowo guzik i czekałam, aż nadjedzie. 

Wyświetlacz telefonu zamigał na zielono i zobaczyłam powiadomienie aplikacji Wickr, ulubionej wśród aktywistów. Bezpieczne serwery. Pełne szyfrowanie. Znikające samoistnie po odczytaniu wiadomości. Nic dziwnego, że Grisza też z niej korzystał.

I wtedy odruchowo wpisałam do telefonu swój kod: 3030. Telefon odblokował się, ukazując odszyfrowaną wiadomość, którą jakiś Vova P. napisał do Griszy po rosyjsku:

Misja zakończona? Jak już wyciągnąłeś od dziewczyny dane aktywistów, to wracaj jutro do Moskwy.