Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
221 osób interesuje się tą książką
Dziewiętnastowieczne powiedzenie „Za mundurem panny sznurem” uległo w dzisiejszych czasach sporej dewaluacji. Niegdyś były „mundury” i były „panny” – dziś kobiety z powodzeniem wykonują zawody mundurowe na równi z mężczyznami. Mimo to wciąż w wielu z nas drzemie sentyment do minionych czasów, podczas gdy inni dążą do nowoczesności. A gdyby zrezygnować z podziałów i spróbować połączyć jedno z drugim? W końcu po trzydziestce wolno więcej!
Przedstawiamy jedyną taką antologię tematyczną, która łączy tradycję z nowoczesnością, sentyment z odwagą do zmian i różnorodność gatunków literackich w jednej książce. „Gorąca trzydziestka. Za mundurem…” to jedenaście wyjątkowych opowiadań o dorosłych i dla dorosłych… z mundurem w tle. Zapraszamy serdecznie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by Litera Inventa
Copyright © 2024 by Helena Leblanc, K.M. Dyga, Ola Sukiennik, Aga Pleskacewicz, Dominika Gardo, E. Lorenc & P. Lorenc, Joanna Izdebska, Dominika Saletnik, D.S. Wojciechowska, Erika Reves, Joanna Krystyna Radosz
Wydanie pierwsze, 2024
Redaktor prowadząca: Helena Leblanc
Redakcja: Agata Bogusławska
Korekta: Agata Górzyńska-Kielak
Skład, łamanie i przygotowanie ebooka: Michał Bogdański
Projekt okładki i rysunki: Agnieszka Makowska
ISBN: 978-83-67355-17-9
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej fragmenty nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autora lub wydawcy.
© All rights reserved
studio_litera.inventa@outlook.com
Dziewiętnastowieczne powiedzenie „Za mundurem panny sznurem” nieco się zdewaluowało w dzisiejszych czasach. Niegdyś były „mundury” i były „panny”. Dziś kobiety z powodzeniem wykonują zawody mundurowe, na równi z mężczyznami. A jednak nadal w części społeczeństwa pozostaje sentyment za tym, co dawne, gdy inna część goni za nowoczesnością.
W kwietniu 2023 roku miała miejsce premiera pierwszej antologii Gorąca trzydziestka, w której opublikowano dwanaście ciekawych opowiadań w różnych gatunkach general fiction, nawiązujących na swój sposób do tytułu publikacji.
Tym razem przyszła kolej na antologię tematyczną i na tapet poszedł mundur. Bo czemu nie? Temat jest obszerny, a mundurów wiele rodzajów, tak w Polsce, jak i za granicą. Wszystkie przedstawione historie łączy dojrzały wiek bohaterów i sentyment do munduru, do jego powagi, majestatu... albo i nie. A co na to bohaterowie tych wyjątkowych opowiadań? Jakie historie opowiedzą?
W niniejszej antologii udział wzięło kilka autorek z pewnym dorobkiem, tegoroczne debiutantki, a także osoby, dla których udział w przedsięwzięciu jest pierwszym kontaktem ze światem wydawniczym. Wszystkie połączyły wspólna pasja oraz chęć podzielenia się własną twórczością z Wami, naszymi Czytelnikami. Mam nadzieję, że przyjmiecie je ciepło.
Serdecznie zapraszam do zagłębienia się w wyjątkowe, mundurowe historie Gorącej trzydziestki. Za mundurem… i podzielenia się wrażeniami z lektury.
Helena Leblanc
Redaktor prowadząca antologii
Ściągnąć kolbę z ekspresu. Wsypać zmieloną kawę. Ubić tamperem. Zdjąć nadmiar. Ubić jeszcze raz. Nie za mocno, nie za lekko. Zamocować. Włączyć.
– Tu nie wolno wchodzić z psem. – Słyszę za plecami, ale nawet się nie odwracam.
Moim zadaniem jest nie zapomnieć o dołożeniu słomki i nie pomylić zamówień. Takie są maksymalne wymagania stawiane nowemu pracownikowi.
Cokolwiek odpowiada właściciel psa, robi to ściszonym głosem, bo nic nie dociera do moich uszu.
Za to kierownik zmiany wyraża się głośno, a wręcz dużymi literami, choć nadal uprzejmie:
– Pies przewodnik może towarzyszyć jedynie osobie z niepełnosprawnością.
Gotowe!
Mocca z ciemną czekoladą i ekstra gorącym mlekiem migdałowym parzy mnie w palce, kiedy podaję ją do okienka.
– Al Coholic – czytam napis, który przed chwilą sama umieściłam na kubku, i dopiero po wypowiedzeniu słów na głos, zdaję sobie sprawę z dowcipu.
Wykonałam swoje zadanie, więc spoglądam w stronę drzwi, gdzie wymiana zdań zdążyła już przyciągnąć uwagę innych gości.
Wysoki mężczyzna w czarnej koszulce i bojówkach moro rzeczywiście nie wygląda, jakby coś z nim było nie tak. Wiem, że pozory mogą mylić, ale siedzący przy jego nodze sporych rozmiarów brązowy pies z ciemniejszym pyskiem też niekoniecznie przypomina psa przewodnika. Ma wprawdzie na sobie uprząż z jakimiś naszywkami, ale żadna nie kojarzy mi się z tymi medycznymi. Chociaż mężczyzna nie trzyma go za smycz, to zwierzę zachowuje się spokojnie i tylko podnosi łeb, by spojrzeć na swojego właściciela, jakby oczekiwało na jakąś komendę albo chciało mu powiedzieć, że czas zmienić lokal.
– Proszę zostawić psa na zewnątrz i wrócić z zamówieniem. Z chęcią pana obsłużymy.
Druga strona medalu jest taka, że przez czas kłótni nawet ja zdążyłabym przygotować mężczyźnie kawę i pies już nikogo nie kłułby w oczy.
Widzę po minach klientów, że zdania są podzielone – jedni myślą pewnie o sierści w kawie, a inni patrzą na sytuację z sympatią, a nawet współczuciem. W końcu mężczyzna się krzywi, jakby chciał splunąć, i odwraca się na pięcie. Pies, jak przyklejony do jego nogi, wykonuje zgrabny zwrot, po czym wychodzą z lokalu, a drzwi powoli się za nimi zamykają.
Robi mi się przykro.
Rozumiem, dlaczego mężczyzna nie chciał zostawić psa samego, więc w zwykłym ludzkim odruchu postanawiam, że wyniosę mu kawę na zewnątrz. Jednak kiedy wychodzę, żeby spytać o zamówienie, nie ma go już przed drzwiami.
Trudno, mam nadzieję, że inny lokal będzie bardziej elastyczny.
Kilka godzin później ten incydent jest tylko jednym z wielu wspomnień z dzisiejszej zmiany. Jestem w drodze na autobus do drugiej pracy, a że nie muszę biec, wybieram numer do domu.
– Śpią? – pytam od razu po kliknięciu oznaczającym, że mama odebrała telefon.
– Śpią. Bianca jak aniołek, a Joshowi śnią się pewnie Pokemony. Upatrzył jakiegoś pluszaka na wystawie w miasteczku i o niczym innym nie mówił przez całą drogę! Taki żółty szczur. Nazywa się Pipi coś tam.
– W tym sklepiku koło przedszkola? – Śmieję się, dobrze wiedząc, o jakiego „Pipi” chodzi.
– Tak, tak. O której wracasz?
– Będę przed siódmą.
– Uważaj na siebie.
– Zawsze – rzucam do słuchawki zaraz przed pożegnaniem.
– „Pipi”, też mi coś… – parskam rozbawiona do siebie.
Przynajmniej nie muszę głowić się nad prezentem urodzinowym.
– Panienka dzisiaj w dobrym nastroju! – wita mnie pierwszy klient w sklepie tego wieczoru. – Wódeczkę poproszę.
Wódeczkę mam w ręce, jeszcze zanim kończy mówić, bo odkąd tu pracuję, nie kupił nic innego. Wkładam butelkę do papierowej torby i stawiam w jego zasięgu dopiero po zapłacie. Mam już doświadczenie.
Kilka godzin później jadę tylko na oparach smoliście czarnej kawy i pocieszającej myśli, że w domu czeka na mnie miękkie łóżko. Jestem zdecydowanie za stara, żeby pracować po szesnaście godzin dziennie, ale nie mam alternatywy, więc zaciskam zęby i prę do przodu, póki nie przestanę żyć na kredyt.
Nie po raz pierwszy wzdycham w duchu na los, który zmusił mnie do przeprowadzki na prowincję i podejmowania się dorywczej roboty. Nie mam już sił przeklinać, złościć się ani rozpaczać. Przeszłam do kolejnej fazy żałoby – akceptacji świata bez Toma.
Głowa obija mi się boleśnie o szybę autobusu, którym opuszczam centrum i kieruję się na obrzeża miasteczka. Do domu wchodzę na paluszkach, chociaż odgłos mytych naczyń świadczy o tym, że mama już wstała i jak zawsze w ciągu ostatnich kilku miesięcy, odkąd z nią zamieszkaliśmy, czeka na mnie ze śniadaniem.
– Jesteś! Dzisiaj jajecznica i ogórki. – Wskazuje na nakryty stół. – Nie krzyw się tak – dodaje na widok mojej miny. – Wyjątkowo obrodziły w tym roku.
– Tak, tak. – Kiwam głową, patrząc na talerzyk z zielonymi plasterkami. – Ogórkowe El Dorado, a w nim ogórkowa jajecznica, kanapki z ogórkami, sałatki, koktajle i zupy.
– Zapomniałaś o słoikach. Będą pikle jak malowane. – Śmieje się razem ze mną. – No, siadaj.
– Czekaj. Umyję ręce i zajrzę do dzieci.
– Daj im spać! Mają jeszcze godzinę.
Nie potrafię się powstrzymać, w końcu zobaczymy się dopiero po południu, zanim będę musiała znowu jechać do pracy.
Wchodzę po drewnianych schodach, pamiętając, że trzeba trzymać się lewej strony, żeby nie skrzypiały. Powoli uchylam drzwi do pokoju, w którym śpią dzieci. Nie było czasu ani środków, by go wyremontować, ale to zmartwienie na przyszłość. Ważne, że nie kapie im na głowę. Otwieram drzwi szerzej, aby do środka wpadło światło z korytarza.
Bianca śpi w swojej zwykłej pozie z rękami uniesionymi nad głowę. Uśmiecham się z czułością na ten widok. Mam ochotę pogłaskać jej gęste, czarne loki, ale powstrzymuję się w obawie, że ją obudzę. Tak bardzo przypomina mi Toma, że to prawie boli!
Łóżko Josha stoi dalej od drzwi i początkowo nawet nie mam zamiaru do niego podchodzić, chcę tylko rzucić okiem na jego buzię, zanim sama pójdę spać. W pierwszej chwili marszczę brwi, niepewna, czy mnie oczy nie zawodzą. Pościel jest skotłowana, ale nie wygląda, jakby ktoś pod nią leżał. Podchodzę bliżej. Stare deski skrzypią raz i drugi, kiedy pokonuję odległość do łóżka w kilku krokach. Panika ściska mnie wielkimi obcęgami za wnętrzności. Robi mi się ciepło i zimno na zmianę.
– Josh?
Łóżko jest puste.
– Josh! – wołam głośniej i rozglądam się gorączkowo po pokoju.
Gdzie się schował?
– Mamusiu, jesteś? – Słyszę zaspany głosik.
– Jestem, jestem – odpowiadam machinalnie, myśli galopują. Odwracam się do Bianki siedzącej na łóżku. – Jeszcze możesz spać. Widziałaś brata?
Patrzy na puste łóżko zaspanym wzrokiem i kręci głową.
– Może poszedł siku? – rzuca, nakrywając się cała kołdrą.
Wypadam na korytarz i z rozmachem otwieram drzwi do łazienki.
Pusto.
– Mamo! – Puls wali mi w uszach szybciej i głośniej niż moje kroki na schodach. – MAMO!
– Gdzie się pali? – pyta, wyglądając z kuchni.
– Gdzie jest Josh? – Przypadam do niej i łapię za jej wilgotne dłonie. – Gdzie?
– Nie ma go w łóżku? – odpowiada pytaniem, jakby nie mógł być gdzie indziej.
Logiczne myślenie zostaje przytłumione przez chaos w mojej głowie.
– O mój Boże. O mój Boże. – Zaczynam chodzić w kółko jak lunatyczka. Macham przy tym chaotycznie rękami. – Co teraz? Co teraz? O mój Boże.
Spirala grozy na myśl, co mogło się wydarzyć, wciąga mnie coraz głębiej, tworząc miliony scenariuszy. Wewnętrzny głos krzyczy, że powinnam działać, ale zamiast wziąć się w garść, daję się pochłonąć panice.
Patrzę błagalnie na mamę. Jestem jak samotna szalupa, miotana bezwładnie falami strachu. Potrzebuję bezpiecznej przystani, jaką zawsze dla mnie była.
Również tym razem mnie nie zawodzi, tylko oznajmia:
– Dzwonię na policję.
Chwilę później dalej jestem rozedrganym kłębkiem nerwów. Przeszukałyśmy cały dom – zajrzałam nawet do pralki – ale Josh zniknął.
Boże, jeżeli istniejesz, usłysz moje błaganie! Oddaj mi moją radość, moją nadzieję. Niech Joshowi nic się nie stanie, niech wróci do mnie cały i zdrowy!
Mama rozmawia z pozoru spokojnie, odpowiadając na pytania policjantów, i tylko wykręcanie ścierki, którą trzyma w rękach, świadczy o tym, że próbuje nie dopuścić do siebie emocji.
– W co był ubrany?
– W piżamę. Niebieska w samochodziki. Nie ma jego trampek. Białe.
– Kiedy był ostatnio widziany?
Przez chwilę się zastanawia, a dla mnie każda sekunda jej wahania jest na wagę życia Josha. Mam ochotę nią potrząsnąć. Nie upilnowała go!
Dławię w zarodku wszelkie poczucie krzywdy i wrogości. To nie czas na rzucanie oskarżeń. Cieszę się i jestem wdzięczna, że mama ze mną jest. Bez niej bym się rozpadła i nie wiedziałabym, co robić. Co nie zmienia faktu, że siedzę w rollercoasterze emocji. Myśli w mojej głowie krążą wokół czarnej dziury wytworzonej przez bezsilność i niewiedzę – wszystko jest w niej możliwe, nic nie jest pewne. Najmniej bezpieczeństwo mojego dziecka.
– Chwilę przed tym, zanim córka zadzwoniła. Po telefonie poszłam od razu spać.
– O której to było? – Policjant zerka na mnie.
– Około… – Waham się. Kiedy dzwoniłam do mamy? Mam pustkę w głowie. Cholerną pustkę! – O której zaczynam zmianę w sklepie?
Wyciągam komórkę, żeby sprawdzić rejestr połączeń, ale nagle nie wiem, jak mam to zrobić.
– O dziesiątej w nocy – oznajmia mama. – Dzwoniłaś jakiś kwadrans wcześniej.
– Tak, tak. Tak właśnie było.
– Dzieci były w łóżkach? – pyta drugi policjant, a jego mina pokerzysty doprowadza mnie do szału.
Tak samo było, kiedy przyszli powiedzieć, że Tom miał wypadek samochodowy. Suche fakty. Zero emocji.
Nie przeżyję tego drugi raz!
– Tak – potwierdza mama i przytula mnie do siebie. Chlipię w jej ramię. – Opowiadał mi jeszcze w łóżku o tym „Pipi”.
Podrywam głowę.
– Wiem, gdzie może być!
Próbuję wyskoczyć z radiowozu, zanim koła całkowicie się zatrzymują, ale nie daję rady – szarpię tylko za klamkę, aż sobie przypominam, że przecież z tyłu wożą podejrzanych i drzwi są zablokowane. Ruszam biegiem w stronę wystawy sklepowej, jak tylko policjant mnie wypuszcza.
– Josh! – wołam ile sił w płucach, chociaż już widzę, że nadzieja na pięciolatka z twarzą przyklejoną do sklepowej wystawy z Pokemonami się nie spełniła. – JOSH!
– Nie ma go. – Słyszę meldunek policjanta wraz z charakterystycznym odgłosem włączanego radia w radiowozie. – Rzeczywiście, o dziesiątej w nocy był ostatni autobus do miasta. Namierzcie kierowcę. Przeszukam okolicę.
Nie słucham go. Miotam się z jednego końca wystawy na drugą, wołając tak, że boli mnie gardło.
Josh, mój malutki, słodki chłopiec… Czy to się może dobrze skończyć?
Oczy znów pieką od łez.
– Josh… – Już nie krzyczę, tylko szepczę.
Zaglądam bez przekonania do zaułka między dwoma budynkami. Kosze na śmieci, kartony, jakieś szmaty…
Nagle widzę w głębi poruszenie.
– Tutaj! – wrzeszczę i gnam w tamtą stronę, ale zatrzymuje mnie głuchy warkot.
Robię krok w tył. Wtedy pojawia się policjant i rozjaśnia półmrok snopem światła z latarki.
– Kto tu jest? Wyjdź z rękami do góry – żąda, stając przede mną.
Sterta szmat się porusza, a spod nich wyłania się mężczyzna, na którego widok policjant sięga do kabury.
– Rzuć broń! – krzyczy.
Z ciemności znowu rozlega się warkot, a policjant robi krok w tył i światłem latarki szuka źródła dźwięku.
– Waruj – odzywa się chrapliwy głos.
– Rzuć broń! Nie będę powtarzał! – W głosie policjanta pojawia się nuta ostrzeżenia.
– Nie mam broni, to moja noga – odpowiada mężczyzna, wskazując na długi przedmiot.
Rzeczywiście, w świetle latarki to, co przypominało maczugę, okazuje się protezą nogi. Z butem na końcu.
– Wyjdź na ulicę.
– Mogę ją założyć czy mam kuśtykać?
– Powoli. Ręce na widoku. I pilnuj psa, żebym nie musiał go zastrzelić.
– Nic nie zrobi. Nie bez komendy – brzmi lekko złowieszczo, a ja rozpoznaję w nieznajomym mężczyznę wyproszonego z kawiarni.
Jestem zniecierpliwiona tą wymianą zdań. Raczej nikt tu nikogo nie zagryzie ani nie zastrzeli.
– Czy widziałeś chłopca bez opieki? Pięciolatka? – pytam.
– Nie. Szukacie dziecka?
– Tak i jesteś podejrzany – informuje policjant. – Wychodź.
Mężczyzna gwiżdże przez zęby, a kiedy u jego nogi pojawia się pies, wychodzi z podniesionymi rękami.
– Możemy pomóc w poszukiwaniach – deklaruje.
– Dokumenty!
– Chips jest szkolony, poradzi sobie z zapachem dziecka – mówi spokojnie, jakby nie słyszał rozkazu wylegitymowania się, a słowa kieruje nie do policjanta, ale do mnie, bo patrzy mi przy tym prosto w oczy.
Nie potrafię określić, w jakim jest wieku. Jego brązowe włosy są poprzetykane gdzieniegdzie pojedynczymi siwymi pasmami, ale twarz – przynajmniej fragment widoczny spod zarostu – nie wydaje się stara. Tylko w jego piwnych oczach jest coś… Jakby zbyt wiele widziały.
Przechodzą mnie ciarki.
– Zapomniałeś, że jesteś podejrzany?
– Sięgam po dokumenty – informuje mężczyzna przed rozpięciem kurtki i sięgnięciem za pazuchę.
Policjant ostrożnie odbiera plastikowy kwadracik.
– Weteran?
– Obaj nimi jesteśmy. Wiem, że nie macie tu psów tropiących, a ściągnięcie ich zajmie czas, którego chłopiec nie ma. Liczy się każda minuta, więc radzę ich nie marnować na gadanie.
– Przykro mi. Najpierw muszę oczyścić cię z podejrzeń. Gdzie byłeś wczoraj około dwudziestej drugiej?
– W McDonaldzie. – Wskazuje głową na torbę z logo. – W środku powinien być paragon. Poza tym wkurzyliśmy swoją obecnością kilka osób, więc nie będzie problemów ze świadkami.
Atmosfera w widoczny sposób zelżała, kiedy alibi nieznajomego się potwierdziło, a ja nie miałam zamiaru marnować ani chwili dłużej.
– Przyjmuję pomoc.
– Nie mogę dopuścić nikogo z zewnątrz do śledztwa, ale możesz dołączyć do grupy ochotników pomagających w poszukiwaniach – decyduje policjant. – Dokąd was podrzucić?
Nie potrafię uspokoić podskakującej nogi. Podryguje w górę i w dół, a wszystko dookoła irytuje mnie do tego stopnia, że prawie warczę na psa za to, że zipie na siedzeniu obok, a jego uśmiechnięty pysk bardziej pasuje do wyprawy na piknik niż poszukiwań zaginionego dziecka.
Bezimienny – jak postanawiam nazywać nieznajomego – nie traci czasu, ale też nie marnuje oddechu na zbędne słowa. Od razu zapowiedział, że będzie potrzebował czegoś pachnącego Joshem, takiego jak przepocona koszulka, najlepiej bez śladów po ketchupie i palcach wytartych z frytek, żeby nie mylić węchu Chipsa. Poprosił też o miskę czystej wody, a jego troska o czworonożnego przyjaciela wywołuje u mnie pierwszą pozytywną emocję, odkąd zobaczyłam puste łóżeczko.
Do domu wpadam jak błyskawica i krzyczę już ochrypniętym głosem:
– Mamo! Wystaw na dwór miskę z wodą i jakąś przekąskę dla psa tropiącego!
Nie czekam na odpowiedź, wystarcza mi zauważone w przelocie skinienie głową. Biegnę na górę, do kosza na pranie, skąd wyciągam piżamę Josha – przygotowałam mu na dzisiejszą noc nową, więc na tej są ślady z wczoraj i całego zeszłego tygodnia.
Zaciągam się zapachem syna. Na wspomnienie jego małych rączek zarzuconych na moją szyję łzy spływają mi po policzkach. Ocieram je przedramieniem, a kiedy się odwracam, widzę, że w drzwiach stoi Bianca ściskająca Pana Tulisia. Jej oczy są napuchnięte i czerwone.
Przygarniam ją do siebie i przytulam z tym większym bagażem negatywnych emocji, że przez chwilę zapomniałam o istnieniu swojego drugiego dziecka.
– Znajdziemy go. Wróci cały i zdrowy – mówię i chcę dodać „obiecuję”, ale waham się przed złożeniem obietnicy, której mogę nie dotrzymać.
Kiedy Bianca kiwa głową i po prostu bez słowa odchodzi do swojego pokoju, czuję, że mam jej zaufanie. „Mamusia wszystko naprawi” – to powinno mnie podbudować, ale zamiast tego kładzie się ciężkim kamieniem na mojej piersi.
Przed wejściem Bezimienny i Chips pałaszują śniadanie, jakby nie jedli przez rok. Są do siebie dziwnie podobni w łapczywości: on pochłania kanapkę wielkimi gryzami, pies łyka, chyba nawet nie gryząc.
W tym czasie policja zbiera grupę ochotników – zgłosili się praktycznie wszyscy sąsiedzi. Będą szukać w górę drogi i w dół, do miasteczka. Jestem wdzięczna za pomoc, chociaż najchętniej uciekłabym przed współczującymi spojrzeniami.
– Proszę. – Wręczam piżamę, a Bezimienny podsuwa ją zwierzęciu pod nos.
– Dajesz, Chips, czas zapracować na jedzenie – mówi. – Szukaj!
Przez te kilka chwil, w których obserwuję, jak psi nos porusza się, obwąchując materiał, moje serce jest rozdarte między nadzieją a rozpaczą. Kiedy Chips znajduje najbardziej oczywisty ślad, czyli ten prowadzący do domu, załamuję się, że nic z tego nie będzie, ale Bezimienny każe mu zawrócić i prowadzić w drugą stronę. Na podjeździe ogon psa wędruje w górę, a Chips wydaje z siebie krótkie szczeknięcie.
– Złapał trop.
Spoglądam w kierunku, który wskazuje psi nos. Chips stoi bez ruchu, jakby czekał, aż Bezimienny ruszy jego śladem w górę niewielkiego wzniesienia. Nie mogę uwierzyć, że Josh poszedł w tamtą stronę. Po co? Nie ma tam nic poza kilkoma domami, a następnie polami, lasem i wzgórzami. Wzgórzami z trudnymi, stromymi szlakami, zimnymi i groźnymi, zwłaszcza nocą. I dzikimi zwierzętami.
Nigdy nie chodziliśmy tak daleko na spacery.
Jeżeli poszedł tam sam…
Przełykam ślinę i zadaję pytanie, które przeciska mi się przez gardło zwojami drutu kolczastego.
– Ktoś go porwał?
Sama nie wiem, czy nie byłoby to lepszą opcją niż dziecko zgubione w dziczy.
Czy takie myśli czynią ze mnie złą matkę?
– Tego nie wiem – odpowiada spokojnie Bezimienny. – Gdyby został wsadzony do samochodu, to Chips zasygnalizowałby urwany trop. Pójdę i sprawdzę, dokąd zaprowadzi mnie psi nos.
Wlewa w siebie resztę kawy z kubka, zarzuca plecak na ramię i bierze do ręki kanapkę z ogórkiem – jedną z tych, których nie miałam okazji zjeść rano.
Rano… zaledwie chwilę temu, a jakby w innym życiu.
Bezimienny kieruje się w stronę Chipsa, który na ten widok znowu opuszcza nos do ziemi i rusza przed siebie.
– Zaczekajcie! – krzyczę. – Idę z wami!
Bezimienny obrzuca mnie powątpiewającym spojrzeniem, ale zanim ma szansę się odezwać, ripostuję jego niemy komentarz:
– Jestem matką Josha. Chyba nie myślisz, że będę tutaj siedziała i piła kawkę, kiedy moje dziecko jest gdzieś w górach?
– Uprzedzam: nie będziemy dla ciebie zwalniać.
Po stu jardach zaczynam żałować, że nie dbałam lepiej o swoje zdrowie. Po dwustu sapię już otwarcie, ale uparcie prę naprzód. Odpocznę z Joshem w ramionach. Tymczasem Bezimienny zjadł po drodze kanapkę, sadząc przy tym długie kroki, i nawet się nie zasapał. Już dawno przestałam dotrzymywać mu kroku, teraz oglądam jego plecy.
Muszę przyznać, że jest co oglądać, bo Bezimienny to wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna. Szerokie barki i wąskie biodra byłyby tym, na co jako pierwsze zwróciłabym uwagę; gdybym, oczywiście, chciała patrzeć na niego w ten sposób. A nie chcę. Zamiast tego skupiam się na analizie jego chodu. Rzeczywiście, widać, że porusza się inaczej, ale nie zgadłabym, że ma protezę, która zresztą w żaden sposób nie przeszkadza mu w swobodnym pokonywaniu nieutwardzonej ścieżki za równie niezmordowanym Chipsem.
– Jak mam cię nazywać? – pytam między jednym a drugim sapnięciem.
Przez chwilę mam wrażenie, że mnie zignoruje, ale w końcu odpowiada:
– Caleb.
Nie pyta o moje imię, ale i tak się przedstawiam.
– Jestem Amy. Dziękuję, że nam pomagasz.
Wydaje z siebie mruknięcie, które zapewne znaczy „nie ma za co” pomieszane z „rachunek wystawię później”.
– Jak bardzo ufasz nosowi Chipsa?
– Swoim życiem.
– Nie wiem, po co Josh miałby tutaj iść – wyrażam na głos swoje wątpliwości. – Niczego tu nie ma. Kilka szlaków do wędrówki, dużo skał i niebezpieczeństw. Spacerowaliśmy najdalej do lasu. – Wskazuję w tył, bo las zostawiliśmy już za sobą. Tak samo jak inne ekipy poszukiwawcze.
– Szukałaś go w mieście. Dlaczego?
– Myślałam, że wsiadł w autobus i pojechał do sklepu z Pokemonami. Tylko o nich mówi.
– Może pomylił po ciemku strony?
– Zamiast na przystanek poszedł tutaj i się zgubił? – Przygryzam wargę, bo nie jest to głupia hipoteza.
– Możliwe.
– Albo go ktoś… – Nie potrafię skończyć myśli.
– Nie myśl o tym.
Idziemy. Czasem Chips wysuwa się daleko do przodu i na nas czeka, zipiąc z radośnie uśmiechniętym pyskiem. Naprawdę wygląda, jakby się świetnie bawił. Caleb chwali go wtedy ciepłym głosem. Czasem Chips wraca, kręci się w kółko, jakby niepewny, którędy iść. Kilka razy schodzi ze ścieżki.
Co jakiś czas nawołujemy Josha.
Boże, błagam, żeby nas usłyszał!
– Ile może przejść pięciolatek przez czternaście godzin? – pytam, a własne słowa mrożą mnie lodem.
Minęło aż tyle czasu?!
Moja klatka piersiowa się kurczy, jakby zapomniała, że tlen w płucach wymaga miejsca. Otwieram usta jak ryba, ale nie potrafię nabrać powietrza.
– Oddychaj.
Nie słyszę. Przegrywam walkę z własnymi demonami. Morze lęku znowu mnie pochłania, aż robi mi się ciemno przed oczami.
Czyjaś dłoń chwyta mnie za kark i zmusza do pochylenia w przód.
– Oddychaj, Amy. Nabierz powietrza.
Czuję nacisk palców, prawie bolesny.
– To ty panujesz nad swoim ciałem. Powietrze tu jest. Nabierz go do płuc. Wiesz jak.
Próbuję sobie przypomnieć, jak to jest oddychać. Z trudem pokonuję ucisk w klatce piersiowej, nabieram mały haust powietrza.
– Dobrze. – Słyszę pochwałę wypowiedzianą ciepłym głosem. – Jeszcze raz.
Chwilę później siedzę na ziemi i popijam wodę małymi łyczkami. Obok mnie leży Chips, ale mimo chwili odpoczynku ma postawione uszy i nadal jest czujny.
– Przepraszam – mówię po prostu, bo nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Chips merda do mnie ogonem, jakby zrozumiał i wybaczył ten nieplanowany przestój.
– Nie przepraszaj za to, że przeżywasz emocje matki.
W moich oczach zbierają się łzy, na których widok Caleb od razu zbiera się do drogi.
– Skoro masz siłę beczeć, to masz siłę iść. Wstawaj.
Jest bezlitosny i nie cacka się ze mną, ale w sumie jestem mu wdzięczna – zmęczenie skutecznie zabija wszystkie emocje. Wysyłam tylko szybkiego SMS-a do mamy, że nadal szukamy. Zarzucam plecak i idziemy dalej. Zatracam się w marszu.
Znacznie później od strony Caleba dobiega przenikliwy pisk, a po nim zgrzyt. Rzucam się na pomoc, bo Caleb się chwieje i ledwo utrzymuje równowagę na jednej nodze. Puszcza przy tym taką wiązankę przekleństw, że nie powstydziłby się jej żaden marynarz.
– Co się stało?
Otwieram oczy szerzej ze zdumienia, po czym się reflektuję i odwracam wzrok, bo Caleb, zamiast odpowiedzieć, rozpina spodnie. Kiedy odważam się znowu na niego spojrzeć, siedzi na ziemi i wyciąga z nogawki… protezę.
– Zacięło się cholerstwo.
Chips podbiega do niego i obwąchuje go z troską, ale po chwili znowu odbiega do przodu. Stoję zmieszana, nie wiedząc, co mam powiedzieć albo zrobić.
– Dasz radę iść?
– Jeżeli to jakiś kamyk albo piach, to muszę całość rozkręcić i wyczyścić.
Podnosi głowę, oceniając położenie słońca. Chips znów wraca, żeby trącić Caleba nosem.
– Idź. Idźcie z Chipsem – nakazuje. – Widzisz, jaki jest niespokojny? Zapach zrobił się silniejszy. Doganiamy go.
– Ale zaraz zrobi się ciemno…
– Tym bardziej. Nie marnuj czasu ani sił na gadanie.
Słońce zniknęło za szczytami. Szarówka zmieniła się już praktycznie w ciemną noc. Szlak zrobił się trudniejszy. Idę za Chipsem, który narzuca mordercze tempo i patrzy na mnie z wyrzutem w mądrych, psich oczach, kiedy robię krótkie przerwy na złapanie oddechu. Z daleka widać go tylko dzięki odblaskowym elementom na uprzęży, które mienią się w świetle latarki z telefonu. W tym momencie uderza mnie tragiczna myśl, że bateria w komórce kiedyś się skończy. Światło zgaśnie, zostanę w ciemności.
Sama jak moje dzie…
Nie zdążam dokończyć myśli, bo Chips zaczyna szczekać gdzieś z przodu, przez co serce wyrywa mi się w piersi.
– Chips, znalazłeś?!
Wspinam się pod górę, a stopy ślizgają się na luźnych kamykach, ale brnę dalej z determinacją. Chips ciągle sygnalizuje, jakby wołał: tutaj, tutaj!
Znalazł! Znalazł Josha!
– Josh! – drę się na całe gardło.
Pośpiech zmniejsza moją czujność, staję źle na kamieniu i wykrzywiam nogę w kostce, ale to nic.
Chips podbiega do mnie, okręca się w kółko i odbiega za nawis skalny, skąd szczeka w podnieceniu. Już widzę kawałek ubłoconego trampka! Rzucam się ku niemu i chwytam. W środku jest noga.
O mój Boże! On się nie rusza. Nie rusza się!!!
– JOSH!
Przypadam uchem do jego brzucha i płaczę. Tym razem ze szczęścia, bo słyszę bicie serca. Potrząsam nim lekko. Jest zimny. Cały brudny, potargany, ale żywy. Poza zdartą skórą na kolanach przezierającą przez dziurawą piżamę nie widzę poważniejszych obrażeń.
Chips krąży wokół w psiej radości i uśmiecha się szeroko, merdając ogonem.
– Mądry, wspaniały psiaku! – Drapię go w podzięce za uchem, ale nie mam czasu na więcej wdzięczności. Później dostanie pełną miskę.
Wyciągam z plecaka bluzę i koc, żeby owinąć bezwładne ciałko.
– Josh, słyszysz mnie? Tu mamusia, obudź się.
Jego powieki trzepoczą i unoszą się powoli. Rozespany wzrok ogniskuje się na mnie z trudem.
– Mamo?
I w tym momencie gaśnie światło. A ja nawet nie zdążyłam wysłać wiadomości, że go znalazłam, ani SOS!
– Tak, kochanie. – Staram się nie poddać panice. – Jestem przy tobie. Boli cię coś?
Jego płacz jest rozdzierający, kiedy wtula się we mnie z całej siły. W końcu się uspokaja i słyszę, jak mówi:
– Pić…
Wymacuję plecak i wyciągam wodę. Josh sam trzyma butelkę – to dobry znak – a ja rozglądam się po okolicy. Wzrok przyzwyczaił się do ciemności na tyle, żeby wyłonić z tła kształt skał i drzew, które bardzo przypominają potwory. Wielkie bestie czające się, żeby nas dopaść.
Daję Joshowi chwilę na dojście do siebie, a sobie na przemyślenie naszej sytuacji. Po pomoc już nie zadzwonię, komórka padła na dobre. Nie możemy też tu zostać.
Ile szłam, odkąd rozstałam się z Calebem?
– Chips, znajdziesz swojego pana?
Jedno szczeknięcie może oznaczać wszystko, ale czepiam się myśli, że ciemność dla psich zmysłów nie stanowi żadnej przeszkody.
– Szukaj! Szukaj Caleba.
Z Joshem uwieszonym mojej szyi praktycznie zjeżdżam na tyłku z górki, którą się przed chwilą wspinałam. Poruszam się w blasku księżyca prawie na oślep. Odsuwam od siebie myśli o jadowitych wężach i innych mieszkańcach tych gór czekających na smaczną przekąskę, która sama pcha się im do paszczy. Przyspieszam desperacko, kiedy Chips przystaje i zaczyna warczeć ze zjeżoną sierścią.
Nie wiem, ile przeszliśmy. Nie wiem, gdzie jesteśmy.
Ogarnia mnie strach, całkiem inny niż ten o Josha. Pierwotny, poparty tysiącami lat doświadczeń przodków, którzy spędzali ciemne noce w jaskini z rozpalonym ogniskiem.
– Chips, chodź – rzucam drżącym głosem, wyprzedzając psa.
Przez chwilę to ja idę pierwsza, a Chips osłania tyły, co jakiś czas warcząc gardłowo, aż włoski na moich rękach stają dęba. Nie wiem, czy Josh czuwa, zemdlał, czy po prostu śpi. Ważne, że czuję jego oddech na szyi.
Szargająca nerwy demonstracja sił trwa jeszcze chwilę, aż w końcu Chips znowu obejmuje prowadzenie, a odcinek płaskiego terenu daje odpocząć moim nogom. Nie mam zamiaru się zatrzymywać, choćbym miała się czołgać. Za bardzo boję się tego, co kryje się w ciemności. Kostka odzywa się bólem, ale każdy krok przybliża mnie do domu. Do ciepła, bezpieczeństwa, rodziny.
Widziany z oddali ogień jest trochę surrealistycznym widokiem. Przez chwilę mi się wydaje, że to tylko fatamorgana, wymysł zmęczonego umysłu, ale postać podnosząca się z ziemi nie może być nikim innym jak Calebem.
– Dobra robota – stwierdza i przejmuje ode mnie Josha.
Niesie go do ogniska, gdzie w świetle sprawdza puls i ogląda rany. Wyciąga z plecaka apteczkę, żeby opatrzeć jego kolana, a także, jak się okazuje, łokcie i dłonie.
– Nic mu nie będzie – wyrokuje. – Jest tylko wycieńczony i odwodniony.
Szczypanie jodyny budzi Josha, który rozgląda się zdezorientowany i spogląda wielkimi oczami na Caleba.
– To jest Caleb, oczyści ci kolanka. A to jego pies Chips. Prawda, że fajny?
Chips jak na komendę podchodzi i trąca nosem Josha, na co ten wyciąga drżącą rączkę i kładzie ją na psim łbie.
– Jesteś głodny? – pytam.
– Tak.
Patrzenie, jak mój syn, owinięty w swój ulubiony kocyk, wcina przy ognisku kanapkę z ogórkiem, jest najcudowniejszą rzeczą na świecie.
Wszystko będzie dobrze.
Caleb wyciąga w moją stronę buteleczkę z jodyną.
– Teraz twoja kolej.
Nawet nie zauważyłam, że sama też mam odarte kolano i dłonie.
– Co z twoją nogą? – pytam, żeby przerwać milczenie.
– Naprawiłem. Przynajmniej na tyle, żeby dojść do cywilizacji. Nie szedłem za tobą, skoro nie miałem przewodnika – dodaje, jakby było mu wstyd, że siedział na tyłku, podczas kiedy ja obijałam swój o skały.
Jest to na swój sposób słodkie.
– Masz komórkę? – pytam. – Moja padła.
– Niestety. – Rozkłada ręce. – Nie używam.
– Co robimy? – Jakoś naturalnie przychodzi mi przekazanie mu decyzyjności.
Czuję spokój. Wszystko będzie dobrze.
– Moglibyśmy spróbować zejść, kiedy chwilę odpoczniecie, ale po ciemku jest to jednak ryzykowne. Josh jest w dobrym stanie, dlatego wolałbym zaczekać i ruszyć skoro świt, niż ryzykować, że skręcimy gdzieś głupio kark.
Zgadzam się. Widzę, jak Joshowi opada głowa. Caleb wygrzebuje z plecaka nadmuchiwaną karimatę i już po chwili młody śpi, posapując przez usta. Chips, bohater dnia, spałaszował saszetkę z karmą i też już zasnął, zwinięty w kłębek.
Z rozczuleniem notuję, że Caleb nosi przy sobie jedzenie dla psa, chociaż nie ma go dla siebie.
– Jaka to rasa? – pytam.
– Malinois.
O dziwo, nie muszę go ciągnąć za język, bo objaśnia sam. Jakby mówienie o Chipsie sprawiało mu przyjemność i było jego dumą.
– Belgijski pies pasterski. Piekielnie inteligentna rasa o silnym charakterze. Uwielbiają ruch i wyzwania, a jak widziałaś, każde zadanie, jakie im się powierzy, traktują poważnie. Mają bardzo rozwinięte instynkty opiekuńcze, przez co idealnie nadają się na psa stróżującego. A po odpowiednim treningu także policyjnego czy wojskowego.
– I Chips ma takie szkolenie, prawda?
– Tak, służył przy wykrywaniu ładunków wybuchowych.
Nie umyka mojej uwadze, że Caleb rozmasowuje przy tym nogę nad kolanem.
– Mówiłeś, że ufasz mu swoim życiem…
Krótko kiwa głową i przez chwilę mam wrażenie, że potwierdzenie będzie jedyną odpowiedzią, na jaką mogę liczyć. Jednak po dorzuceniu gałęzi do ognia zaczyna mówić:
– Nie chciałem mieć psa. Kiedy wrzucili nam do plutonu Chipsa, uważałem, że będzie tylko przeszkadzał. Worek na pchły – mówi i głaszcze Chipsa po łbie, patrząc przy tym na niego czule. – Upodobał sobie mnie, a im bardziej go ignorowałem, tym więcej za mną łaził. W końcu mi go przydzielili. To był zwykły pieszy patrol. W Iraku, prawie pod sam koniec zmiany, kiedy powinniśmy już być dotarci, a ja powinienem być mądrzejszy. Chips nie chciał iść. Sygnalizował na wszystkie możliwe sposoby, bo widocznie coś przeczuwał tym swoim psim nosem, skubany. Miał rację, a ja myślałem, że świruje, bo przecież chodziliśmy tamtędy regularnie i nic się nie działo. Zresztą nie tylko my. – Robi pauzę, jakby musiał uporządkować myśli, zanim przejdzie do bolesnej części historii. – Zaminowali teren. Pewnie nocą. Mimo że wiedział, Chips i tak ze mną poszedł. Wierny do końca. Straciliśmy wtedy trzech ludzi. Miałem szczęście, bo nie ja szedłem na szpicy i ta głupota kosztowała mnie jedynie nogę, a Chipsa wstrząs mózgu i strach przed głośnymi dźwiękami. Obaj przestaliśmy nadawać się do służby. Od tej pory wierzę mu bardziej niż sobie samemu.
Jak łatwo jest ocenić człowieka, nie znając jego pełnej historii…
– To dlatego żyjesz w taki sposób?
– Taki? – Patrzy na mnie pytająco.
– Jak bezdomny. Wojsko nie dba o weteranów? Wybacz, jeżeli to mało delikatne pytanie…
– Bezdomny… Wolę określenie wagabunda.
– Jest bardziej zawadiackie – przyznaję z uśmiechem.
– A poza tym to nie kwestia pieniędzy. Nosi mnie. Nie ma w moim życiu nic, co przytrzymałoby mnie w jakimś miejscu na dłużej… – Patrzy na mnie przez ogień, a ja czuję na policzkach ciepło płomieni. – Miałaś swoją serię pytań, to teraz czas na moje. Gdzie jest ojciec Josha?
– Nie żyje.
– Przykro mi.
– Mnie też. – Wzdycham lekko. – Gdyby żył, to nic z tego by się nie wydarzyło.
– Dlatego mieszkasz z mamą?
– Praktycznie całe życie byłam kurą domową, a jedno czerwone światło zabrało mi nie tylko męża i ojca moim dzieciom, ale też źródło utrzymania. Szukam pracy, która zapewni nam dach nad głową, ale większość osób patrzy na mnie z niedowierzaniem, kiedy z CV wynika, że jestem po trzydziestce, a nigdy nie pracowałam…
– Musi być coś, w czym jesteś dobra.
– Prowadzenie domu? Te posady zbierają przeważnie osoby z polecenia. Mogę jeszcze robić serwetki na szydełku – mówię i macham ręką na ten pomysł, ale Caleb jest innego zdania.
– Załóż sklep internetowy z rękodziełem – podsuwa. – Możemy z Chipsem roznosić ulotki wszędzie, gdzie pójdziemy.
Uśmiecham się do niego z wdzięcznością.
– Czyli nie zostaniecie długo w mieście?
– Nie mam powodu, żeby zostać w mieście, w którym wyrzucają nas nawet z Maca.
– Przepraszam za to. W ramach rekompensaty i podziękowań proponuję ci pobyt w ogórkowym raju. Lokal jest wprawdzie co najwyżej dwugwiazdkowy, ale za to serwuje odmładzającą kurację z ogórka na śniadanie, obiad i kolację. W przerwach maseczkę ogórkową i drinki z ogórkiem.
Myślałam, że się zaśmieje, ale zamiast tego patrzy na mnie poważnie, aż robi mi się głupio, że palnęłam jakieś głupstwo.
– Nie znasz mnie – stwierdza w końcu.
– Nie proponuję ci przecież małżeństwa – ripostuję.
– Zastanowię się, czy powinienem.
Nie wiem, jak mam to rozumieć, tym bardziej że unika mojego wzroku, więc zmieniam temat:
– Nie zapytałam Josha, jakim cudem się tu znalazł.
– Będziesz miała dużo czasu na rozmowy, a on już nic takiego głupiego nie zrobi.
– Dziękuję za pomoc. Wam obojgu. Bez was… aż strach pomyśleć, co by było, gdyby spędził jeszcze jedną noc sam.
Lekki uśmiech zmienia twarz Caleba w bardziej przystępną.
– Wytrzymały dzieciak. Za to ty jesteś na skraju. Połóż się. My z Chipsem będziemy czuwać.
Ta deklaracja sprawia, że moje powieki stają się jak z ołowiu i nie potrafię dłużej walczyć z utrzymaniem otwartych oczu. Kładę się za Joshem, przytulam do niego i ukojona poczuciem bezpieczeństwa od razu zasypiam.
Świt wita mnie chłodem i wilgocią rosy, która osiadła nawet na moich rzęsach. Przesuwam dłonią po czole Josha, ale nie jest ani lodowate, ani gorące. Śpi słodko, co wywołuje na moich ustach uśmiech, który szybko zmienia się w grymas bólu, kiedy siadam z trudem.
Nigdzie nie widzę Caleba i Chipsa, ale wciąż palący się ogień i fakt, że nie zjadł nas żaden dziki zwierz, świadczą o tym, że czuwali przez noc zgodnie z obietnicą.
Jest tak zimno, że się trzęsę i niewiele brakuje, abym szczękała zębami. Otulam szczelniej Josha, a sama przysuwam się do ogniska i wyciągam ręce w jego stronę.
– Dzień dobry. – Słyszę za sobą ochrypły głos.
W tej samej sekundzie ociera się o mnie Chips z psim odpowiednikiem uśmiechu. Opiera się o moje nogi i doprasza się o pieszczoty, więc drapię go za uszami, aż przymyka oczy z uciechy.
– Powinnam uczyć się od ciebie nastawienia do życia.
– Łatwo zachować optymizm, kiedy ma się ciepłe futro i właśnie zjadło się śniadanie. Jeżeli jesteś na skraju śmierci głodowej, to zapewne nie będzie miał nic przeciwko, żeby podzielić się z tobą saszetką z karmą.
– Dzięki, wytrzymam. Damy radę zejść, prawda?
– Tak. Wprawdzie trochę skrzypię, ale doczłapię na dół. Napij się.
Wręcza mi napoczętą butelkę z wodą, a sam zaczyna się krzątać, sprawnie zwijając prowizoryczny obóz.
Czas obudzić Josha.
– Kochanie, wstawaj. Musimy iść do domku.
Mój dzielny chłopczyk próbuje stanąć na nogi, ale widzę, jak mu się trzęsą.
– Chodź na rączki, poniosę cię.
Ignoruję kręgosłup, który protestuje na dodatkowe dwadzieścia kilogramów szczęścia. Ta droga będzie mordęgą, ale byłaby gorsza, gdybym musiała pokonać ją z pustymi rękami.
Spoglądam kontrolnie na Caleba – zapina na piersi sprzączkę plecaka, po czym kiwa głową. Chips rusza bez komendy. Przytulam Josha do siebie i nabieram głęboko tchu. Idziemy.
Już po chwili zamiast nóg mam galaretę. Sapię jak parowóz. Co chwilę poprawiam Josha, który wyślizguje mi się z omdlewających rąk. Skupiam się na skrzypieniu protezy. Pisk wyznacza krok – po kolei: prawa noga, lewa, prawa – a każdy przybliża nas do domu. Dam radę.
– Uciekł mi. Wszystkie uciekły…
– Słucham? – pytam, bo głosik synka jest zaledwie szeptem.
Przystaję, żeby lepiej słyszeć, ale kiedy powtarza, nie jestem pewna, czy się nie przesłyszałam.
– Charmander uciekł. I Pikachu. Nie dogoniłem ich.
Chwilę zajmuje mi zrozumienie, o czym mówi.
– Goniłeś Pokemony?
Kiwa głową, udzielając odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób znalazł się w górach, a ja mam ochotę wyrzucić telewizor za okno i dać dzieciom zakaz na dostęp do jakiejkolwiek elektroniki. Dożywotnio!
– Gdzie je widziałeś? – pyta Caleb z miną wyrażającą niedowierzanie. Pewnie sama wyglądam podobnie.
– Pod domem. Rozmawiały tak głośno, że mnie obudziły! – Josh ożywia się na samo wspomnienie. – Było ich baaardzo dużo. Mamusiu, nie widziałaś?
– Byłam w pracy, synku. Babcia też ich nie widziała. To ci się tylko przyśniło.
– Nieprawda! – Podnosi głos, a przez swoją żywiołową reakcję prawie wypada mi z ramion. – Wszystko widziałem! Charmander świecił płomieniem z ogona. Obok był Squirtle, a za nimi Pikachu i Bulbasaur! Tylko były za szybkie… – pociąga nosem i kończy ze smutkiem: – dlatego mi uciekły…
Przytulam go mocniej do siebie. To nie czas ani miejsce na poważną rozmowę, ale będziemy musieli koniecznie odbyć taką na temat mylenia fikcji z rzeczywistością.
– Kochanie, nie wychodź sam z domu – proszę, choć w moim głosie pojawia się stalowa nuta. – Następnym razem obudź mnie albo babcię, to będziemy ich szukać razem, dobrze?
Josh mruczy coś niewyraźnie w odpowiedzi. Ekscytacja okazuje się dla niego wyczerpująca, bo po chwili znowu zaledwie szepcze:
– Jestem głodny.
Serce kurczy mi się ze smutku, bo zjedliśmy cały prowiant, a nie jestem na etapie, żeby pozwolić mu jeść psią karmę. Nie, kiedy mamy wizję domu na wyciągnięcie ręki.
– Wiem, kochanie. Możesz się napić.
Caleb bez słowa podaje małemu butelkę. Wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. Nie mamy więcej wody.
Przed nami ostre zejście w dół. Najgorsze są drobne kamyczki osypujące się spod nóg i fakt, że muszę spoglądać ponad ramieniem Josha, a i tak nie widzę tego, co mam pod stopami. Podrzucam synka i każę mu się mocno trzymać, a przez ostre gwizdnięcie nieomal tracę równowagę.
Odwołany Chips zawraca w miejscu i pędzi pod górę. Patrzę pytająco na Caleba, który wyciąga z plecaka jakieś dwie podłużne części i skręca je razem – wygląda jak kijek do nordic walkingu.
– Daj mi go, poniosę Josha – mówi.
– Ale…
– Sama ledwo idziesz.
– Ale… – Nie potrafię wyartykułować wszystkich obaw.
– Obiecuję, że go nie upuszczę.
Przekazuję mój skarb drżącymi rękami.
– Wujek cię teraz poniesie, kochanie.
Josh nie protestuje, tylko naturalnie wtula się w Caleba, który od razu zaczyna schodzić bokiem.
Przez pierwsze kilka kroków patrzę z niepokojem, ale mimo że Caleb trzyma Josha na jednej ręce, to nie widać po nim zmęczenia. Raczej skupienie, kiedy asekuruje się kijkiem i sprawdza, czy kamienie się nie obsuną, zanim zrobi krok. Ruszam za nimi i próbuję naśladować technikę Caleba. Idzie nam powoli, z częstymi przystankami, ale idziemy.
Jesteśmy już na leśnej dróżce, kiedy nogi się pode mną uginają i padam na kolana na widok dwóch postaci na horyzoncie.
Policjanci przyspieszają i niemal biegną w naszą stronę mimo potu na czołach. Caleb przywołuje do nogi Chipsa, który za bardzo chce się przywitać, na co policjanci kierują ręce niebezpiecznie w stronę broni.
– Pani mama zawiadomiła, że nie wróciliście na noc! – wołają. – Znaleźliście go?!
– Tak, tak, jest dobrze… Tak, jest dobrze… – powtarzam jak katarynka.
Po dziesięciu minutach siedzimy w radiowozie. Po kilku kolejnych parkujemy przed domem.
Mama i Bianca na nas czekają i rzucają się w naszym kierunku, ledwo wysiadamy.
– Babunia! – krzyczy Josh i już po chwili płacze razem z babcią, a Bianca ściska mnie za szyję tak mocno, że prawie gruchocze mi kręgi.
– Kocham cię – szepczę w jej włosy. – Byłaś bardzo dzielna. Już wszystko w porządku.
Klepię ją po pleckach. Wyczerpane nogi nie chcą mnie już trzymać w kuckach i kiedy Bianca się odsuwa, siadam na tyłku. Parskam z rozbawienia, ona też się śmieje przez łzy, a w polu mojego widzenia pojawia się duża dłoń poznaczona odciskami.
Chwytam za nią i pozwalam się podnieść Calebowi. Ściskam go mocniej przed wypuszczeniem – w ten niemy sposób chcę mu przekazać swoją wdzięczność.
Nie przyjmuję propozycji, żeby policja zabrała nas do szpitala. Nie potrzebujemy kolejnej traumy, tylko posiłku, snu i kąpieli – w takiej kolejności.
– Chodźcie do środka, chodźcie. – Mama zagania nas jak zbłąkane owieczki. – Pana też zapraszam. Jesteście głodni i brudni. Chodźcie.
Caleb szuka mojego spojrzenia, jakby chciał się upewnić, że są tu mile widziani.
– Jesteście gośćmi honorowymi, nie możesz odmówić.
Chipsa nie trzeba zachęcać, już wbiegł na ganek i chłepce wodę.
Jakiś czas później, siedząc na ganku przy szklance lemoniady z plasterkami ogórka, myślę o tym, jak nam się poszczęściło. Chips leży na posłaniu z koca i od czasu do czasu podnosi głowę na widok ptaszków siadających na balustradzie. Milczący Caleb po raz kolejny rozkręca nogę i czyści ją pędzelkiem. Ogolił się, umył, przez co wygląda młodziej i przystojniej.
Miło na niego popatrzeć.
– Wasza furtka się zacina – stwierdza nagle. – Zawias obwisł. Przydałoby się też ją nasmarować, żeby cała okolica nie wiedziała, kiedy wychodzisz z domu. Chyba że to celowy system alarmowy? – Podnosi na mnie wzrok i patrzy z czymś, co być może jest nawet rozbawieniem.
– Może powinnam zamiast tego zatrudnić psa stróżującego?
– Nie jest to głupi pomysł.
Obracam szklankę w dłoniach i zastanawiam się, czy chcę zadać pytanie, które nurtuje mnie od jakiegoś czasu.
– Zostaniecie na dłużej? – pytam, spoglądając mu w oczy.
Caleb nie odpowiada od razu. Przygląda mi się badawczo, po czym zwraca się do Chipsa:
– Co ty na to, bracie?
Radosne szczeknięcie i machanie ogonem nie pozostawia wątpliwości, że propozycja została zaakceptowana.
– Tak się składa, że obaj uwielbiamy ogórki – dodaje Caleb. – Poza tym mam umówione spotkanie z twoją furtką.
– W takim razie już wiecie, co na obiad. A ty, przystojniaku, dostaniesz ogórki z mielonką! – Cmokam wilgotny psi nos, a w odpowiedzi dostaję liźnięcie jęzorem i śmiech.
Ten nowy dla mnie odgłos, choć słyszany po raz pierwszy, trąca brzmieniem dawno zapomniane struny w moim sercu.
Wszystko będzie dobrze.