Gorąca Trzydziestka. Za mundurem - Helena Leblanc, K.M. Dyga, Ola Sukiennik, Aga Pleskacewicz, Dominika Gardo, E. Lorenc & P. Lorenc, Joanna Izdebska, Dominika Saletnik, D.S. Wojciechowska, Erika Reves, Joanna Krystyna Radosz - ebook
NOWOŚĆ

Opis

Dziewiętnastowieczne powiedzenie „Za mundurem panny sznurem” uległo w dzisiejszych czasach sporej dewaluacji. Niegdyś były „mundury” i były „panny” – dziś kobiety z powodzeniem wykonują zawody mundurowe na równi z mężczyznami. Mimo to wciąż w wielu z nas drzemie sentyment do minionych czasów, podczas gdy inni dążą do nowoczesności. A gdyby zrezygnować z podziałów i spróbować połączyć jedno z drugim? W końcu po trzydziestce wolno więcej!

Przedstawiamy jedyną taką antologię tematyczną, która łączy tradycję z nowoczesnością, sentyment z odwagą do zmian i różnorodność gatunków literackich w jednej książce. „Gorąca trzydziestka. Za mundurem…” to jedenaście wyjątkowych opowiadań o dorosłych i dla dorosłych… z mundurem w tle. Zapraszamy serdecznie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (26 ocen)
18
3
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hexalineamarta

Nie oderwiesz się od lektury

Cudo! Takiego różnorodnego zbioru opowiadań z mundurem w tleozna szukać ze świeczką. Nie mogę się doczekać kolejnej zaskakującej odsłony Gorącej trzydziestki.
10
ErikoKurosaki

Nie oderwiesz się od lektury

Była to antologia którą bardzo miło mi się czytało aż żałuję że nie ma jej też na goodreads bo bym mogła wrzucić ją do wyzwania czytelniczego na ten rok. Chyba najbardziej spodobało mi się pierwsze opowiadanie z chipsem psem i weteranem, którzy poszukiwali dziecka zagubionego w górach z obsesją na punkcie pokemonów.Sama też wychowywałam się na Pokemonach więc nie dziwiłam się maluchowi że je tak bardzo polubił.Z drugiej strony rozumiałam przerażenie matki kiedy jej ukochane dziecko zniknęło i co musiała czuć całe szczęście że weteran ze swoim psem pomogli i oferowali swoją pomoc nawet ciężko mi było wyobrazić sobie jak bardzo wydarzenia z misji wpłynęły na niego a utrata nogi i kalectwo nie były łatwe. Kolejne opowiadanie z antologii bardzo mi się podobało jeżeli chodzi o poznanie kapitana.I zmienienie swojego życia i pozostanie stuardesa podziwiałam że po wszystkim co przeżyła miała odwagę bohaterka tak bardzo zmienić swoje życie. Kolejne opowiadanie które chyba najbardziej kupiło mn...
00
Lost70

Całkiem niezła

Niektóre opowiadania piękne, inne trochę słabsze. ogólnie fajnie się czyta
00
OllieRose

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00
carapari

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Co­py­ri­ght © 2024 by Li­te­ra In­ven­ta

Co­py­ri­ght © 2024 by He­le­na Le­blanc, K.M. Dyga, Ola Su­kien­nik, Aga Ple­ska­ce­wicz, Do­mi­ni­ka Gar­do, E. Lo­renc & P. Lo­renc, Jo­an­na Iz­deb­ska, Do­mi­ni­ka Sa­let­nik, D.S. Woj­cie­chow­ska, Eri­ka Re­ves, Jo­an­na Kry­sty­na Ra­dosz

Wy­da­nie pierw­sze, 2024

Re­dak­tor pro­wa­dząca: He­le­na Le­blanc

Re­dak­cja: Aga­ta Bo­gu­sław­ska

Ko­rek­ta: Aga­ta Gó­rzy­ńska-Kie­lak

Skład, ła­ma­nie i przy­go­to­wa­nie ebo­oka: Mi­chał Bog­da­ński

Pro­jekt okład­ki i ry­sun­ki: Agniesz­ka Ma­kow­ska

ISBN: 978-83-67355-17-9

© Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani jej frag­men­ty nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra lub wy­daw­cy.

© All ri­ghts re­se­rved

stu­dio­_li­te­ra.in­ven­ta@outlo­ok.com

O Gorącej trzydziestce. Za mundurem…

Dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ne po­wie­dze­nie „Za mun­du­rem pan­ny sznu­rem” nie­co się zde­wa­lu­owa­ło w dzi­siej­szych cza­sach. Nie­gdyś były „mun­du­ry” i były „pan­ny”. Dziś ko­bie­ty z po­wo­dze­niem wy­ko­nu­ją za­wo­dy mun­du­ro­we, na rów­ni z mężczy­zna­mi. A jed­nak na­dal w części spo­łe­cze­ństwa po­zo­sta­je sen­ty­ment za tym, co daw­ne, gdy inna część goni za no­wo­cze­sno­ścią.

W kwiet­niu 2023 roku mia­ła miej­sce pre­mie­ra pierw­szej an­to­lo­gii Go­rąca trzy­dziest­ka, w któ­rej opu­bli­ko­wa­no dwa­na­ście cie­ka­wych opo­wia­dań w ró­żnych ga­tun­kach ge­ne­ral fic­tion, na­wi­ązu­jących na swój spo­sób do ty­tu­łu pu­bli­ka­cji.

Tym ra­zem przy­szła ko­lej na an­to­lo­gię te­ma­tycz­ną i na ta­pet po­sze­dł mun­dur. Bo cze­mu nie? Te­mat jest ob­szer­ny, a mun­du­rów wie­le ro­dza­jów, tak w Pol­sce, jak i za gra­ni­cą. Wszyst­kie przed­sta­wio­ne hi­sto­rie łączy doj­rza­ły wiek bo­ha­te­rów i sen­ty­ment do mun­du­ru, do jego po­wa­gi, ma­je­sta­tu... albo i nie. A co na to bo­ha­te­ro­wie tych wy­jąt­ko­wych opo­wia­dań? Ja­kie hi­sto­rie opo­wie­dzą?

W ni­niej­szej an­to­lo­gii udział wzi­ęło kil­ka au­to­rek z pew­nym do­rob­kiem, te­go­rocz­ne de­biu­tant­ki, a ta­kże oso­by, dla któ­rych udział w przed­si­ęw­zi­ęciu jest pierw­szym kon­tak­tem ze świa­tem wy­daw­ni­czym. Wszyst­kie po­łączy­ły wspól­na pa­sja oraz chęć po­dzie­le­nia się wła­sną twór­czo­ścią z Wami, na­szy­mi Czy­tel­ni­ka­mi. Mam na­dzie­ję, że przyj­mie­cie je cie­pło.

Ser­decz­nie za­pra­szam do za­głębie­nia się w wy­jąt­ko­we, mun­du­ro­we hi­sto­rie Go­rącej trzy­dziest­ki. Za mun­du­rem… i po­dzie­le­nia się wra­że­nia­mi z lek­tu­ry.

He­le­na Le­blanc

Re­dak­tor pro­wa­dząca an­to­lo­gii

Szukaj!

K.M. Dyga

Ści­ągnąć kol­bę z eks­pre­su. Wsy­pać zmie­lo­ną kawę. Ubić tam­pe­rem. Zdjąć nad­miar. Ubić jesz­cze raz. Nie za moc­no, nie za lek­ko. Za­mo­co­wać. Włączyć.

– Tu nie wol­no wcho­dzić z psem. – Sły­szę za ple­ca­mi, ale na­wet się nie od­wra­cam.

Moim za­da­niem jest nie za­po­mnieć o do­ło­że­niu słom­ki i nie po­my­lić za­mó­wień. Ta­kie są mak­sy­mal­ne wy­ma­ga­nia sta­wia­ne no­we­mu pra­cow­ni­ko­wi.

Co­kol­wiek od­po­wia­da wła­ści­ciel psa, robi to ści­szo­nym gło­sem, bo nic nie do­cie­ra do mo­ich uszu.

Za to kie­row­nik zmia­ny wy­ra­ża się gło­śno, a wręcz du­ży­mi li­te­ra­mi, choć na­dal uprzej­mie:

– Pies prze­wod­nik może to­wa­rzy­szyć je­dy­nie oso­bie z nie­pe­łno­spraw­no­ścią.

Go­to­we!

Moc­ca z ciem­ną cze­ko­la­dą i eks­tra go­rącym mle­kiem mig­da­ło­wym pa­rzy mnie w pal­ce, kie­dy po­da­ję ją do okien­ka.

– Al Co­ho­lic – czy­tam na­pis, któ­ry przed chwi­lą sama umie­ści­łam na kub­ku, i do­pie­ro po wy­po­wie­dze­niu słów na głos, zda­ję so­bie spra­wę z dow­ci­pu.

Wy­ko­na­łam swo­je za­da­nie, więc spo­glądam w stro­nę drzwi, gdzie wy­mia­na zdań zdąży­ła już przy­ci­ągnąć uwa­gę in­nych go­ści.

Wy­so­ki mężczy­zna w czar­nej ko­szul­ce i bo­jów­kach moro rze­czy­wi­ście nie wy­gląda, jak­by coś z nim było nie tak. Wiem, że po­zo­ry mogą my­lić, ale sie­dzący przy jego no­dze spo­rych roz­mia­rów brązo­wy pies z ciem­niej­szym py­skiem też nie­ko­niecz­nie przy­po­mi­na psa prze­wod­ni­ka. Ma wpraw­dzie na so­bie uprząż z ja­ki­miś na­szyw­ka­mi, ale żad­na nie ko­ja­rzy mi się z tymi me­dycz­ny­mi. Cho­ciaż mężczy­zna nie trzy­ma go za smycz, to zwie­rzę za­cho­wu­je się spo­koj­nie i tyl­ko pod­no­si łeb, by spoj­rzeć na swo­je­go wła­ści­cie­la, jak­by ocze­ki­wa­ło na ja­kąś ko­men­dę albo chcia­ło mu po­wie­dzieć, że czas zmie­nić lo­kal.

– Pro­szę zo­sta­wić psa na ze­wnątrz i wró­cić z za­mó­wie­niem. Z chęcią pana ob­słu­ży­my.

Dru­ga stro­na me­da­lu jest taka, że przez czas kłót­ni na­wet ja zdąży­ła­bym przy­go­to­wać mężczy­źnie kawę i pies już ni­ko­go nie kłu­łby w oczy.

Wi­dzę po mi­nach klien­tów, że zda­nia są po­dzie­lo­ne – jed­ni my­ślą pew­nie o sie­rści w ka­wie, a inni pa­trzą na sy­tu­ację z sym­pa­tią, a na­wet wspó­łczu­ciem. W ko­ńcu mężczy­zna się krzy­wi, jak­by chciał splu­nąć, i od­wra­ca się na pi­ęcie. Pies, jak przy­kle­jo­ny do jego nogi, wy­ko­nu­je zgrab­ny zwrot, po czym wy­cho­dzą z lo­ka­lu, a drzwi po­wo­li się za nimi za­my­ka­ją.

Robi mi się przy­kro.

Ro­zu­miem, dla­cze­go mężczy­zna nie chciał zo­sta­wić psa sa­me­go, więc w zwy­kłym ludz­kim od­ru­chu po­sta­na­wiam, że wy­nio­sę mu kawę na ze­wnątrz. Jed­nak kie­dy wy­cho­dzę, żeby spy­tać o za­mó­wie­nie, nie ma go już przed drzwia­mi.

Trud­no, mam na­dzie­ję, że inny lo­kal będzie bar­dziej ela­stycz­ny.

Kil­ka go­dzin pó­źniej ten in­cy­dent jest tyl­ko jed­nym z wie­lu wspo­mnień z dzi­siej­szej zmia­ny. Je­stem w dro­dze na au­to­bus do dru­giej pra­cy, a że nie mu­szę biec, wy­bie­ram nu­mer do domu.

– Śpią? – py­tam od razu po klik­ni­ęciu ozna­cza­jącym, że mama ode­bra­ła te­le­fon.

– Śpią. Bian­ca jak anio­łek, a Jo­sho­wi śnią się pew­nie Po­ke­mo­ny. Upa­trzył ja­kie­goś plu­sza­ka na wy­sta­wie w mia­stecz­ku i o ni­czym in­nym nie mó­wił przez całą dro­gę! Taki żó­łty szczur. Na­zy­wa się Pipi coś tam.

– W tym skle­pi­ku koło przed­szko­la? – Śmie­ję się, do­brze wie­dząc, o ja­kie­go „Pipi” cho­dzi.

– Tak, tak. O któ­rej wra­casz?

– Będę przed siód­mą.

– Uwa­żaj na sie­bie.

– Za­wsze – rzu­cam do słu­chaw­ki za­raz przed po­że­gna­niem.

– „Pipi”, też mi coś… – par­skam roz­ba­wio­na do sie­bie.

Przy­naj­mniej nie mu­szę gło­wić się nad pre­zen­tem uro­dzi­no­wym.

* * *

– Pa­nien­ka dzi­siaj w do­brym na­stro­ju! – wita mnie pierw­szy klient w skle­pie tego wie­czo­ru. – Wó­decz­kę po­pro­szę.

Wó­decz­kę mam w ręce, jesz­cze za­nim ko­ńczy mó­wić, bo od­kąd tu pra­cu­ję, nie ku­pił nic in­ne­go. Wkła­dam bu­tel­kę do pa­pie­ro­wej tor­by i sta­wiam w jego za­si­ęgu do­pie­ro po za­pła­cie. Mam już do­świad­cze­nie.

Kil­ka go­dzin pó­źniej jadę tyl­ko na opa­rach smo­li­ście czar­nej kawy i po­cie­sza­jącej my­śli, że w domu cze­ka na mnie mi­ęk­kie łó­żko. Je­stem zde­cy­do­wa­nie za sta­ra, żeby pra­co­wać po szes­na­ście go­dzin dzien­nie, ale nie mam al­ter­na­ty­wy, więc za­ci­skam zęby i prę do przo­du, póki nie prze­sta­nę żyć na kre­dyt.

Nie po raz pierw­szy wzdy­cham w du­chu na los, któ­ry zmu­sił mnie do prze­pro­wadz­ki na pro­win­cję i po­dej­mo­wa­nia się do­ryw­czej ro­bo­ty. Nie mam już sił prze­kli­nać, zło­ścić się ani roz­pa­czać. Prze­szłam do ko­lej­nej fazy ża­ło­by – ak­cep­ta­cji świa­ta bez Toma.

Gło­wa obi­ja mi się bo­le­śnie o szy­bę au­to­bu­su, któ­rym opusz­czam cen­trum i kie­ru­ję się na obrze­ża mia­stecz­ka. Do domu wcho­dzę na pa­lusz­kach, cho­ciaż od­głos my­tych na­czyń świad­czy o tym, że mama już wsta­ła i jak za­wsze w ci­ągu ostat­nich kil­ku mie­si­ęcy, od­kąd z nią za­miesz­ka­li­śmy, cze­ka na mnie ze śnia­da­niem.

– Je­steś! Dzi­siaj ja­jecz­ni­ca i ogór­ki. – Wska­zu­je na na­kry­ty stół. – Nie krzyw się tak – do­da­je na wi­dok mo­jej miny. – Wy­jąt­ko­wo ob­ro­dzi­ły w tym roku.

– Tak, tak. – Ki­wam gło­wą, pa­trząc na ta­le­rzyk z zie­lo­ny­mi pla­ster­ka­mi. – Ogór­ko­we El Do­ra­do, a w nim ogór­ko­wa ja­jecz­ni­ca, ka­nap­ki z ogór­ka­mi, sa­łat­ki, kok­taj­le i zupy.

– Za­po­mnia­łaś o sło­ikach. Będą pi­kle jak ma­lo­wa­ne. – Śmie­je się ra­zem ze mną. – No, sia­daj.

– Cze­kaj. Umy­ję ręce i zaj­rzę do dzie­ci.

– Daj im spać! Mają jesz­cze go­dzi­nę.

Nie po­tra­fię się po­wstrzy­mać, w ko­ńcu zo­ba­czy­my się do­pie­ro po po­łud­niu, za­nim będę mu­sia­ła zno­wu je­chać do pra­cy.

Wcho­dzę po drew­nia­nych scho­dach, pa­mi­ęta­jąc, że trze­ba trzy­mać się le­wej stro­ny, żeby nie skrzy­pia­ły. Po­wo­li uchy­lam drzwi do po­ko­ju, w któ­rym śpią dzie­ci. Nie było cza­su ani środ­ków, by go wy­re­mon­to­wać, ale to zmar­twie­nie na przy­szło­ść. Wa­żne, że nie ka­pie im na gło­wę. Otwie­ram drzwi sze­rzej, aby do środ­ka wpa­dło świa­tło z ko­ry­ta­rza.

Bian­ca śpi w swo­jej zwy­kłej po­zie z ręka­mi unie­sio­ny­mi nad gło­wę. Uśmie­cham się z czu­ło­ścią na ten wi­dok. Mam ocho­tę po­gła­skać jej gęste, czar­ne loki, ale po­wstrzy­mu­ję się w oba­wie, że ją obu­dzę. Tak bar­dzo przy­po­mi­na mi Toma, że to pra­wie boli!

Łó­żko Jo­sha stoi da­lej od drzwi i po­cząt­ko­wo na­wet nie mam za­mia­ru do nie­go pod­cho­dzić, chcę tyl­ko rzu­cić okiem na jego bu­zię, za­nim sama pój­dę spać. W pierw­szej chwi­li marsz­czę brwi, nie­pew­na, czy mnie oczy nie za­wo­dzą. Po­ściel jest sko­tło­wa­na, ale nie wy­gląda, jak­by ktoś pod nią le­żał. Pod­cho­dzę bli­żej. Sta­re de­ski skrzy­pią raz i dru­gi, kie­dy po­ko­nu­ję od­le­gło­ść do łó­żka w kil­ku kro­kach. Pa­ni­ka ści­ska mnie wiel­ki­mi ob­cęga­mi za wnętrz­no­ści. Robi mi się cie­pło i zim­no na zmia­nę.

– Josh?

Łó­żko jest pu­ste.

– Josh! – wo­łam gło­śniej i roz­glądam się go­rącz­ko­wo po po­ko­ju.

Gdzie się scho­wał?

– Ma­mu­siu, je­steś? – Sły­szę za­spa­ny gło­sik.

– Je­stem, je­stem – od­po­wia­dam ma­chi­nal­nie, my­śli ga­lo­pu­ją. Od­wra­cam się do Bian­ki sie­dzącej na łó­żku. – Jesz­cze mo­żesz spać. Wi­dzia­łaś bra­ta?

Pa­trzy na pu­ste łó­żko za­spa­nym wzro­kiem i kręci gło­wą.

– Może po­sze­dł siku? – rzu­ca, na­kry­wa­jąc się cała ko­łdrą.

Wy­pa­dam na ko­ry­tarz i z roz­ma­chem otwie­ram drzwi do ła­zien­ki.

Pu­sto.

– Mamo! – Puls wali mi w uszach szyb­ciej i gło­śniej niż moje kro­ki na scho­dach. – MAMO!

– Gdzie się pali? – pyta, wy­gląda­jąc z kuch­ni.

– Gdzie jest Josh? – Przy­pa­dam do niej i ła­pię za jej wil­got­ne dło­nie. – Gdzie?

– Nie ma go w łó­żku? – od­po­wia­da py­ta­niem, jak­by nie mógł być gdzie in­dziej.

Lo­gicz­ne my­śle­nie zo­sta­je przy­tłu­mio­ne przez cha­os w mo­jej gło­wie.

– O mój Boże. O mój Boże. – Za­czy­nam cho­dzić w kó­łko jak lu­na­tycz­ka. Ma­cham przy tym cha­otycz­nie ręka­mi. – Co te­raz? Co te­raz? O mój Boże.

Spi­ra­la gro­zy na myśl, co mo­gło się wy­da­rzyć, wci­ąga mnie co­raz głębiej, two­rząc mi­lio­ny sce­na­riu­szy. We­wnętrz­ny głos krzy­czy, że po­win­nam dzia­łać, ale za­miast wzi­ąć się w ga­rść, daję się po­chło­nąć pa­ni­ce.

Pa­trzę bła­gal­nie na mamę. Je­stem jak sa­mot­na sza­lu­pa, mio­ta­na bez­wład­nie fa­la­mi stra­chu. Po­trze­bu­ję bez­piecz­nej przy­sta­ni, jaką za­wsze dla mnie była.

Rów­nież tym ra­zem mnie nie za­wo­dzi, tyl­ko oznaj­mia:

– Dzwo­nię na po­li­cję.

Chwi­lę pó­źniej da­lej je­stem ro­ze­dr­ga­nym kłęb­kiem ner­wów. Prze­szu­ka­ły­śmy cały dom – zaj­rza­łam na­wet do pral­ki – ale Josh znik­nął.

Boże, je­że­li ist­nie­jesz, usłysz moje bła­ga­nie! Od­daj mi moją ra­do­ść, moją na­dzie­ję. Niech Jo­sho­wi nic się nie sta­nie, niech wró­ci do mnie cały i zdro­wy!

* * *

Mama roz­ma­wia z po­zo­ru spo­koj­nie, od­po­wia­da­jąc na py­ta­nia po­li­cjan­tów, i tyl­ko wy­kręca­nie ścier­ki, któ­rą trzy­ma w rękach, świad­czy o tym, że pró­bu­je nie do­pu­ścić do sie­bie emo­cji.

– W co był ubra­ny?

– W pi­ża­mę. Nie­bie­ska w sa­mo­cho­dzi­ki. Nie ma jego tram­pek. Bia­łe.

– Kie­dy był ostat­nio wi­dzia­ny?

Przez chwi­lę się za­sta­na­wia, a dla mnie ka­żda se­kun­da jej wa­ha­nia jest na wagę ży­cia Jo­sha. Mam ocho­tę nią po­trząsnąć. Nie upil­no­wa­ła go!

Dła­wię w za­rod­ku wszel­kie po­czu­cie krzyw­dy i wro­go­ści. To nie czas na rzu­ca­nie oska­rżeń. Cie­szę się i je­stem wdzi­ęcz­na, że mama ze mną jest. Bez niej bym się roz­pa­dła i nie wie­dzia­ła­bym, co ro­bić. Co nie zmie­nia fak­tu, że sie­dzę w rol­ler­co­aste­rze emo­cji. My­śli w mo­jej gło­wie krążą wo­kół czar­nej dziu­ry wy­two­rzo­nej przez bez­sil­no­ść i nie­wie­dzę – wszyst­ko jest w niej mo­żli­we, nic nie jest pew­ne. Naj­mniej bez­pie­cze­ństwo mo­je­go dziec­ka.

– Chwi­lę przed tym, za­nim cór­ka za­dzwo­ni­ła. Po te­le­fo­nie po­szłam od razu spać.

– O któ­rej to było? – Po­li­cjant zer­ka na mnie.

– Oko­ło… – Wa­ham się. Kie­dy dzwo­ni­łam do mamy? Mam pust­kę w gło­wie. Cho­ler­ną pust­kę! – O któ­rej za­czy­nam zmia­nę w skle­pie?

Wy­ci­ągam ko­mór­kę, żeby spraw­dzić re­jestr po­łączeń, ale na­gle nie wiem, jak mam to zro­bić.

– O dzie­si­ątej w nocy – oznaj­mia mama. – Dzwo­ni­łaś ja­kiś kwa­drans wcze­śniej.

– Tak, tak. Tak wła­śnie było.

– Dzie­ci były w łó­żkach? – pyta dru­gi po­li­cjant, a jego mina po­ke­rzy­sty do­pro­wa­dza mnie do sza­łu.

Tak samo było, kie­dy przy­szli po­wie­dzieć, że Tom miał wy­pa­dek sa­mo­cho­do­wy. Su­che fak­ty. Zero emo­cji.

Nie prze­ży­ję tego dru­gi raz!

– Tak – po­twier­dza mama i przy­tu­la mnie do sie­bie. Chli­pię w jej ra­mię. – Opo­wia­dał mi jesz­cze w łó­żku o tym „Pipi”.

Pod­ry­wam gło­wę.

– Wiem, gdzie może być!

* * *

Pró­bu­ję wy­sko­czyć z ra­dio­wo­zu, za­nim koła ca­łko­wi­cie się za­trzy­mu­ją, ale nie daję rady – szar­pię tyl­ko za klam­kę, aż so­bie przy­po­mi­nam, że prze­cież z tyłu wożą po­dej­rza­nych i drzwi są za­blo­ko­wa­ne. Ru­szam bie­giem w stro­nę wy­sta­wy skle­po­wej, jak tyl­ko po­li­cjant mnie wy­pusz­cza.

– Josh! – wo­łam ile sił w płu­cach, cho­ciaż już wi­dzę, że na­dzie­ja na pi­ęcio­lat­ka z twa­rzą przy­kle­jo­ną do skle­po­wej wy­sta­wy z Po­ke­mo­na­mi się nie spe­łni­ła. – JOSH!

– Nie ma go. – Sły­szę mel­du­nek po­li­cjan­ta wraz z cha­rak­te­ry­stycz­nym od­gło­sem włącza­ne­go ra­dia w ra­dio­wo­zie. – Rze­czy­wi­ście, o dzie­si­ątej w nocy był ostat­ni au­to­bus do mia­sta. Na­mierz­cie kie­row­cę. Prze­szu­kam oko­li­cę.

Nie słu­cham go. Mio­tam się z jed­ne­go ko­ńca wy­sta­wy na dru­gą, wo­ła­jąc tak, że boli mnie gar­dło.

Josh, mój ma­lut­ki, słod­ki chło­piec… Czy to się może do­brze sko­ńczyć?

Oczy znów pie­ką od łez.

– Josh… – Już nie krzy­czę, tyl­ko szep­czę.

Za­glądam bez prze­ko­na­nia do za­ułka mi­ędzy dwo­ma bu­dyn­ka­mi. Ko­sze na śmie­ci, kar­to­ny, ja­kieś szma­ty…

Na­gle wi­dzę w głębi po­ru­sze­nie.

– Tu­taj! – wrzesz­czę i gnam w tam­tą stro­nę, ale za­trzy­mu­je mnie głu­chy war­kot.

Ro­bię krok w tył. Wte­dy po­ja­wia się po­li­cjant i roz­ja­śnia pó­łm­rok sno­pem świa­tła z la­tar­ki.

– Kto tu jest? Wyj­dź z ręka­mi do góry – żąda, sta­jąc przede mną.

Ster­ta szmat się po­ru­sza, a spod nich wy­ła­nia się mężczy­zna, na któ­re­go wi­dok po­li­cjant si­ęga do ka­bu­ry.

– Rzuć broń! – krzy­czy.

Z ciem­no­ści zno­wu roz­le­ga się war­kot, a po­li­cjant robi krok w tył i świa­tłem la­tar­ki szu­ka źró­dła dźwi­ęku.

– Wa­ruj – od­zy­wa się chra­pli­wy głos.

– Rzuć broń! Nie będę po­wta­rzał! – W gło­sie po­li­cjan­ta po­ja­wia się nuta ostrze­że­nia.

– Nie mam bro­ni, to moja noga – od­po­wia­da mężczy­zna, wska­zu­jąc na dłu­gi przed­miot.

Rze­czy­wi­ście, w świe­tle la­tar­ki to, co przy­po­mi­na­ło ma­czu­gę, oka­zu­je się pro­te­zą nogi. Z bu­tem na ko­ńcu.

– Wyj­dź na uli­cę.

– Mogę ją za­ło­żyć czy mam ku­śty­kać?

– Po­wo­li. Ręce na wi­do­ku. I pil­nuj psa, że­bym nie mu­siał go za­strze­lić.

– Nic nie zro­bi. Nie bez ko­men­dy – brzmi lek­ko zło­wiesz­czo, a ja roz­po­zna­ję w nie­zna­jo­mym mężczy­znę wy­pro­szo­ne­go z ka­wiar­ni.

Je­stem znie­cier­pli­wio­na tą wy­mia­ną zdań. Ra­czej nikt tu ni­ko­go nie za­gry­zie ani nie za­strze­li.

– Czy wi­dzia­łeś chłop­ca bez opie­ki? Pi­ęcio­lat­ka? – py­tam.

– Nie. Szu­ka­cie dziec­ka?

– Tak i je­steś po­dej­rza­ny – in­for­mu­je po­li­cjant. – Wy­cho­dź.

Mężczy­zna gwi­żdże przez zęby, a kie­dy u jego nogi po­ja­wia się pies, wy­cho­dzi z pod­nie­sio­ny­mi ręka­mi.

– Mo­że­my po­móc w po­szu­ki­wa­niach – de­kla­ru­je.

– Do­ku­men­ty!

– Chips jest szko­lo­ny, po­ra­dzi so­bie z za­pa­chem dziec­ka – mówi spo­koj­nie, jak­by nie sły­szał roz­ka­zu wy­le­gi­ty­mo­wa­nia się, a sło­wa kie­ru­je nie do po­li­cjan­ta, ale do mnie, bo pa­trzy mi przy tym pro­sto w oczy.

Nie po­tra­fię okre­ślić, w ja­kim jest wie­ku. Jego brązo­we wło­sy są po­prze­ty­ka­ne gdzie­nie­gdzie po­je­dyn­czy­mi si­wy­mi pa­sma­mi, ale twarz – przy­naj­mniej frag­ment wi­docz­ny spod za­ro­stu – nie wy­da­je się sta­ra. Tyl­ko w jego piw­nych oczach jest coś… Jak­by zbyt wie­le wi­dzia­ły.

Prze­cho­dzą mnie ciar­ki.

– Za­po­mnia­łeś, że je­steś po­dej­rza­ny?

– Si­ęgam po do­ku­men­ty – in­for­mu­je mężczy­zna przed roz­pi­ęciem kurt­ki i si­ęgni­ęciem za pa­zu­chę.

Po­li­cjant ostro­żnie od­bie­ra pla­sti­ko­wy kwa­dra­cik.

– We­te­ran?

– Obaj nimi je­ste­śmy. Wiem, że nie ma­cie tu psów tro­pi­ących, a ści­ąg­ni­ęcie ich zaj­mie czas, któ­re­go chło­piec nie ma. Li­czy się ka­żda mi­nu­ta, więc ra­dzę ich nie mar­no­wać na ga­da­nie.

– Przy­kro mi. Naj­pierw mu­szę oczy­ścić cię z po­dej­rzeń. Gdzie by­łeś wczo­raj oko­ło dwu­dzie­stej dru­giej?

– W McDo­nal­dzie. – Wska­zu­je gło­wą na tor­bę z logo. – W środ­ku po­wi­nien być pa­ra­gon. Poza tym wku­rzy­li­śmy swo­ją obec­no­ścią kil­ka osób, więc nie będzie pro­ble­mów ze świad­ka­mi.

At­mos­fe­ra w wi­docz­ny spo­sób ze­lża­ła, kie­dy ali­bi nie­zna­jo­me­go się po­twier­dzi­ło, a ja nie mia­łam za­mia­ru mar­no­wać ani chwi­li dłu­żej.

– Przyj­mu­ję po­moc.

– Nie mogę do­pu­ścić ni­ko­go z ze­wnątrz do śledz­twa, ale mo­żesz do­łączyć do gru­py ochot­ni­ków po­ma­ga­jących w po­szu­ki­wa­niach – de­cy­du­je po­li­cjant. – Do­kąd was pod­rzu­cić?

* * *

Nie po­tra­fię uspo­ko­ić pod­ska­ku­jącej nogi. Po­dry­gu­je w górę i w dół, a wszyst­ko do­oko­ła iry­tu­je mnie do tego stop­nia, że pra­wie war­czę na psa za to, że zi­pie na sie­dze­niu obok, a jego uśmiech­ni­ęty pysk bar­dziej pa­su­je do wy­pra­wy na pik­nik niż po­szu­ki­wań za­gi­nio­ne­go dziec­ka.

Bez­i­mien­ny – jak po­sta­na­wiam na­zy­wać nie­zna­jo­me­go – nie tra­ci cza­su, ale też nie mar­nu­je od­de­chu na zbęd­ne sło­wa. Od razu za­po­wie­dział, że będzie po­trze­bo­wał cze­goś pach­nące­go Jo­shem, ta­kie­go jak prze­po­co­na ko­szul­ka, naj­le­piej bez śla­dów po ket­chu­pie i pal­cach wy­tar­tych z fry­tek, żeby nie my­lić węchu Chip­sa. Po­pro­sił też o mi­skę czy­stej wody, a jego tro­ska o czwo­ro­no­żne­go przy­ja­cie­la wy­wo­łu­je u mnie pierw­szą po­zy­tyw­ną emo­cję, od­kąd zo­ba­czy­łam pu­ste łó­żecz­ko.

Do domu wpa­dam jak bły­ska­wi­ca i krzy­czę już ochryp­ni­ętym gło­sem:

– Mamo! Wy­staw na dwór mi­skę z wodą i ja­kąś prze­kąskę dla psa tro­pi­ące­go!

Nie cze­kam na od­po­wie­dź, wy­star­cza mi za­uwa­żo­ne w prze­lo­cie ski­nie­nie gło­wą. Bie­gnę na górę, do ko­sza na pra­nie, skąd wy­ci­ągam pi­ża­mę Jo­sha – przy­go­to­wa­łam mu na dzi­siej­szą noc nową, więc na tej są śla­dy z wczo­raj i ca­łe­go ze­szłe­go ty­go­dnia.

Za­ci­ągam się za­pa­chem syna. Na wspo­mnie­nie jego ma­łych rączek za­rzu­co­nych na moją szy­ję łzy spły­wa­ją mi po po­licz­kach. Ocie­ram je przed­ra­mie­niem, a kie­dy się od­wra­cam, wi­dzę, że w drzwiach stoi Bian­ca ści­ska­jąca Pana Tu­li­sia. Jej oczy są na­puch­ni­ęte i czer­wo­ne.

Przy­gar­niam ją do sie­bie i przy­tu­lam z tym wi­ęk­szym ba­ga­żem ne­ga­tyw­nych emo­cji, że przez chwi­lę za­po­mnia­łam o ist­nie­niu swo­je­go dru­gie­go dziec­ka.

– Znaj­dzie­my go. Wró­ci cały i zdro­wy – mó­wię i chcę do­dać „obie­cu­ję”, ale wa­ham się przed zło­że­niem obiet­ni­cy, któ­rej mogę nie do­trzy­mać.

Kie­dy Bian­ca kiwa gło­wą i po pro­stu bez sło­wa od­cho­dzi do swo­je­go po­ko­ju, czu­ję, że mam jej za­ufa­nie. „Ma­mu­sia wszyst­ko na­pra­wi” – to po­win­no mnie pod­bu­do­wać, ale za­miast tego kła­dzie się ci­ężkim ka­mie­niem na mo­jej pier­si.

Przed we­jściem Bez­i­mien­ny i Chips pa­ła­szu­ją śnia­da­nie, jak­by nie je­dli przez rok. Są do sie­bie dziw­nie po­dob­ni w łap­czy­wo­ści: on po­chła­nia ka­nap­kę wiel­ki­mi gry­za­mi, pies łyka, chy­ba na­wet nie gry­ząc.

W tym cza­sie po­li­cja zbie­ra gru­pę ochot­ni­ków – zgło­si­li się prak­tycz­nie wszy­scy sąsie­dzi. Będą szu­kać w górę dro­gi i w dół, do mia­stecz­ka. Je­stem wdzi­ęcz­na za po­moc, cho­ciaż naj­chęt­niej ucie­kła­bym przed wspó­łczu­jący­mi spoj­rze­nia­mi.

– Pro­szę. – Wręczam pi­ża­mę, a Bez­i­mien­ny pod­su­wa ją zwie­rzęciu pod nos.

– Da­jesz, Chips, czas za­pra­co­wać na je­dze­nie – mówi. – Szu­kaj!

Przez te kil­ka chwil, w któ­rych ob­ser­wu­ję, jak psi nos po­ru­sza się, ob­wąchu­jąc ma­te­riał, moje ser­ce jest roz­dar­te mi­ędzy na­dzie­ją a roz­pa­czą. Kie­dy Chips znaj­du­je naj­bar­dziej oczy­wi­sty ślad, czy­li ten pro­wa­dzący do domu, za­ła­mu­ję się, że nic z tego nie będzie, ale Bez­i­mien­ny każe mu za­wró­cić i pro­wa­dzić w dru­gą stro­nę. Na pod­je­ździe ogon psa wędru­je w górę, a Chips wy­da­je z sie­bie krót­kie szczek­ni­ęcie.

– Zła­pał trop.

Spo­glądam w kie­run­ku, któ­ry wska­zu­je psi nos. Chips stoi bez ru­chu, jak­by cze­kał, aż Bez­i­mien­ny ru­szy jego śla­dem w górę nie­wiel­kie­go wznie­sie­nia. Nie mogę uwie­rzyć, że Josh po­sze­dł w tam­tą stro­nę. Po co? Nie ma tam nic poza kil­ko­ma do­ma­mi, a na­stęp­nie po­la­mi, la­sem i wzgó­rza­mi. Wzgó­rza­mi z trud­ny­mi, stro­my­mi szla­ka­mi, zim­ny­mi i gro­źny­mi, zwłasz­cza nocą. I dzi­ki­mi zwie­rzęta­mi.

Ni­g­dy nie cho­dzi­li­śmy tak da­le­ko na spa­ce­ry.

Je­że­li po­sze­dł tam sam…

Prze­ły­kam śli­nę i za­da­ję py­ta­nie, któ­re prze­ci­ska mi się przez gar­dło zwo­ja­mi dru­tu kol­cza­ste­go.

– Ktoś go po­rwał?

Sama nie wiem, czy nie by­ło­by to lep­szą opcją niż dziec­ko zgu­bio­ne w dzi­czy.

Czy ta­kie my­śli czy­nią ze mnie złą mat­kę?

– Tego nie wiem – od­po­wia­da spo­koj­nie Bez­i­mien­ny. – Gdy­by zo­stał wsa­dzo­ny do sa­mo­cho­du, to Chips za­sy­gna­li­zo­wa­łby urwa­ny trop. Pój­dę i spraw­dzę, do­kąd za­pro­wa­dzi mnie psi nos.

Wle­wa w sie­bie resz­tę kawy z kub­ka, za­rzu­ca ple­cak na ra­mię i bie­rze do ręki ka­nap­kę z ogór­kiem – jed­ną z tych, któ­rych nie mia­łam oka­zji zje­ść rano.

Rano… za­le­d­wie chwi­lę temu, a jak­by w in­nym ży­ciu.

Bez­i­mien­ny kie­ru­je się w stro­nę Chip­sa, któ­ry na ten wi­dok zno­wu opusz­cza nos do zie­mi i ru­sza przed sie­bie.

– Za­cze­kaj­cie! – krzy­czę. – Idę z wami!

Bez­i­mien­ny ob­rzu­ca mnie po­wąt­pie­wa­jącym spoj­rze­niem, ale za­nim ma szan­sę się ode­zwać, ri­po­stu­ję jego nie­my ko­men­tarz:

– Je­stem mat­ką Jo­sha. Chy­ba nie my­ślisz, że będę tu­taj sie­dzia­ła i piła kaw­kę, kie­dy moje dziec­ko jest gdzieś w gó­rach?

– Uprze­dzam: nie będzie­my dla cie­bie zwal­niać.

* * *

Po stu jar­dach za­czy­nam ża­ło­wać, że nie dba­łam le­piej o swo­je zdro­wie. Po dwu­stu sa­pię już otwar­cie, ale upar­cie prę na­przód. Od­pocz­nę z Jo­shem w ra­mio­nach. Tym­cza­sem Bez­i­mien­ny zja­dł po dro­dze ka­nap­kę, sa­dząc przy tym dłu­gie kro­ki, i na­wet się nie za­sa­pał. Już daw­no prze­sta­łam do­trzy­my­wać mu kro­ku, te­raz oglądam jego ple­cy.

Mu­szę przy­znać, że jest co oglądać, bo Bez­i­mien­ny to wy­so­ki i do­brze zbu­do­wa­ny mężczy­zna. Sze­ro­kie bar­ki i wąskie bio­dra by­ły­by tym, na co jako pierw­sze zwró­ci­ła­bym uwa­gę; gdy­bym, oczy­wi­ście, chcia­ła pa­trzeć na nie­go w ten spo­sób. A nie chcę. Za­miast tego sku­piam się na ana­li­zie jego cho­du. Rze­czy­wi­ście, wi­dać, że po­ru­sza się ina­czej, ale nie zga­dła­bym, że ma pro­te­zę, któ­ra zresz­tą w ża­den spo­sób nie prze­szka­dza mu w swo­bod­nym po­ko­ny­wa­niu nie­utwar­dzo­nej ście­żki za rów­nie nie­zmor­do­wa­nym Chip­sem.

– Jak mam cię na­zy­wać? – py­tam mi­ędzy jed­nym a dru­gim sap­ni­ęciem.

Przez chwi­lę mam wra­że­nie, że mnie zi­gno­ru­je, ale w ko­ńcu od­po­wia­da:

– Ca­leb.

Nie pyta o moje imię, ale i tak się przed­sta­wiam.

– Je­stem Amy. Dzi­ęku­ję, że nam po­ma­gasz.

Wy­da­je z sie­bie mruk­ni­ęcie, któ­re za­pew­ne zna­czy „nie ma za co” po­mie­sza­ne z „ra­chu­nek wy­sta­wię pó­źniej”.

– Jak bar­dzo ufasz no­so­wi Chip­sa?

– Swo­im ży­ciem.

– Nie wiem, po co Josh mia­łby tu­taj iść – wy­ra­żam na głos swo­je wąt­pli­wo­ści. – Ni­cze­go tu nie ma. Kil­ka szla­ków do wędrów­ki, dużo skał i nie­bez­pie­cze­ństw. Spa­ce­ro­wa­li­śmy naj­da­lej do lasu. – Wska­zu­ję w tył, bo las zo­sta­wi­li­śmy już za sobą. Tak samo jak inne eki­py po­szu­ki­waw­cze.

– Szu­ka­łaś go w mie­ście. Dla­cze­go?

– My­śla­łam, że wsia­dł w au­to­bus i po­je­chał do skle­pu z Po­ke­mo­na­mi. Tyl­ko o nich mówi.

– Może po­my­lił po ciem­ku stro­ny?

– Za­miast na przy­sta­nek po­sze­dł tu­taj i się zgu­bił? – Przy­gry­zam war­gę, bo nie jest to głu­pia hi­po­te­za.

– Mo­żli­we.

– Albo go ktoś… – Nie po­tra­fię sko­ńczyć my­śli.

– Nie myśl o tym.

Idzie­my. Cza­sem Chips wy­su­wa się da­le­ko do przo­du i na nas cze­ka, zi­pi­ąc z ra­do­śnie uśmiech­ni­ętym py­skiem. Na­praw­dę wy­gląda, jak­by się świet­nie ba­wił. Ca­leb chwa­li go wte­dy cie­płym gło­sem. Cza­sem Chips wra­ca, kręci się w kó­łko, jak­by nie­pew­ny, któ­rędy iść. Kil­ka razy scho­dzi ze ście­żki.

Co ja­kiś czas na­wo­łu­je­my Jo­sha.

Boże, bła­gam, żeby nas usły­szał!

– Ile może prze­jść pi­ęcio­la­tek przez czter­na­ście go­dzin? – py­tam, a wła­sne sło­wa mro­żą mnie lo­dem.

Mi­nęło aż tyle cza­su?!

Moja klat­ka pier­sio­wa się kur­czy, jak­by za­po­mnia­ła, że tlen w płu­cach wy­ma­ga miej­sca. Otwie­ram usta jak ryba, ale nie po­tra­fię na­brać po­wie­trza.

– Od­dy­chaj.

Nie sły­szę. Prze­gry­wam wal­kę z wła­sny­mi de­mo­na­mi. Mo­rze lęku zno­wu mnie po­chła­nia, aż robi mi się ciem­no przed ocza­mi.

Czy­jaś dłoń chwy­ta mnie za kark i zmu­sza do po­chy­le­nia w przód.

– Od­dy­chaj, Amy. Na­bierz po­wie­trza.

Czu­ję na­cisk pal­ców, pra­wie bo­le­sny.

– To ty pa­nu­jesz nad swo­im cia­łem. Po­wie­trze tu jest. Na­bierz go do płuc. Wiesz jak.

Pró­bu­ję so­bie przy­po­mnieć, jak to jest od­dy­chać. Z tru­dem po­ko­nu­ję ucisk w klat­ce pier­sio­wej, na­bie­ram mały haust po­wie­trza.

– Do­brze. – Sły­szę po­chwa­łę wy­po­wie­dzia­ną cie­płym gło­sem. – Jesz­cze raz.

Chwi­lę pó­źniej sie­dzę na zie­mi i po­pi­jam wodę ma­ły­mi łycz­ka­mi. Obok mnie leży Chips, ale mimo chwi­li od­po­czyn­ku ma po­sta­wio­ne uszy i na­dal jest czuj­ny.

– Prze­pra­szam – mó­wię po pro­stu, bo nie mam nic na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie.

Chips mer­da do mnie ogo­nem, jak­by zro­zu­miał i wy­ba­czył ten nie­pla­no­wa­ny prze­stój.

– Nie prze­pra­szaj za to, że prze­ży­wasz emo­cje mat­ki.

W mo­ich oczach zbie­ra­ją się łzy, na któ­rych wi­dok Ca­leb od razu zbie­ra się do dro­gi.

– Sko­ro masz siłę be­czeć, to masz siłę iść. Wsta­waj.

Jest bez­li­to­sny i nie cac­ka się ze mną, ale w su­mie je­stem mu wdzi­ęcz­na – zmęcze­nie sku­tecz­nie za­bi­ja wszyst­kie emo­cje. Wy­sy­łam tyl­ko szyb­kie­go SMS-a do mamy, że na­dal szu­ka­my. Za­rzu­cam ple­cak i idzie­my da­lej. Za­tra­cam się w mar­szu.

Znacz­nie pó­źniej od stro­ny Ca­le­ba do­bie­ga prze­ni­kli­wy pisk, a po nim zgrzyt. Rzu­cam się na po­moc, bo Ca­leb się chwie­je i le­d­wo utrzy­mu­je rów­no­wa­gę na jed­nej no­dze. Pusz­cza przy tym taką wi­ązan­kę prze­kle­ństw, że nie po­wsty­dzi­łby się jej ża­den ma­ry­narz.

– Co się sta­ło?

Otwie­ram oczy sze­rzej ze zdu­mie­nia, po czym się re­flek­tu­ję i od­wra­cam wzrok, bo Ca­leb, za­miast od­po­wie­dzieć, roz­pi­na spodnie. Kie­dy od­wa­żam się zno­wu na nie­go spoj­rzeć, sie­dzi na zie­mi i wy­ci­ąga z no­gaw­ki… pro­te­zę.

– Za­ci­ęło się cho­ler­stwo.

Chips pod­bie­ga do nie­go i ob­wąchu­je go z tro­ską, ale po chwi­li zno­wu od­bie­ga do przo­du. Sto­ję zmie­sza­na, nie wie­dząc, co mam po­wie­dzieć albo zro­bić.

– Dasz radę iść?

– Je­że­li to ja­kiś ka­myk albo piach, to mu­szę ca­ło­ść roz­kręcić i wy­czy­ścić.

Pod­no­si gło­wę, oce­nia­jąc po­ło­że­nie sło­ńca. Chips znów wra­ca, żeby trącić Ca­le­ba no­sem.

– Idź. Idźcie z Chip­sem – na­ka­zu­je. – Wi­dzisz, jaki jest nie­spo­koj­ny? Za­pach zro­bił się sil­niej­szy. Do­ga­nia­my go.

– Ale za­raz zro­bi się ciem­no…

– Tym bar­dziej. Nie mar­nuj cza­su ani sił na ga­da­nie.

* * *

Sło­ńce znik­nęło za szczy­ta­mi. Sza­rów­ka zmie­ni­ła się już prak­tycz­nie w ciem­ną noc. Szlak zro­bił się trud­niej­szy. Idę za Chip­sem, któ­ry na­rzu­ca mor­der­cze tem­po i pa­trzy na mnie z wy­rzu­tem w mądrych, psich oczach, kie­dy ro­bię krót­kie prze­rwy na zła­pa­nie od­de­chu. Z da­le­ka wi­dać go tyl­ko dzi­ęki od­bla­sko­wym ele­men­tom na uprzęży, któ­re mie­nią się w świe­tle la­tar­ki z te­le­fo­nu. W tym mo­men­cie ude­rza mnie tra­gicz­na myśl, że ba­te­ria w ko­mór­ce kie­dyś się sko­ńczy. Świa­tło zga­śnie, zo­sta­nę w ciem­no­ści.

Sama jak moje dzie…

Nie zdążam do­ko­ńczyć my­śli, bo Chips za­czy­na szcze­kać gdzieś z przo­du, przez co ser­ce wy­ry­wa mi się w pier­si.

– Chips, zna­la­złeś?!

Wspi­nam się pod górę, a sto­py śli­zga­ją się na lu­źnych ka­my­kach, ale brnę da­lej z de­ter­mi­na­cją. Chips ci­ągle sy­gna­li­zu­je, jak­by wo­łał: tu­taj, tu­taj!

Zna­la­zł! Zna­la­zł Jo­sha!

– Josh! – drę się na całe gar­dło.

Po­śpiech zmniej­sza moją czuj­no­ść, sta­ję źle na ka­mie­niu i wy­krzy­wiam nogę w ko­st­ce, ale to nic.

Chips pod­bie­ga do mnie, okręca się w kó­łko i od­bie­ga za na­wis skal­ny, skąd szcze­ka w pod­nie­ce­niu. Już wi­dzę ka­wa­łek ubło­co­ne­go tramp­ka! Rzu­cam się ku nie­mu i chwy­tam. W środ­ku jest noga.

O mój Boże! On się nie ru­sza. Nie ru­sza się!!!

– JOSH!

Przy­pa­dam uchem do jego brzu­cha i pła­czę. Tym ra­zem ze szczęścia, bo sły­szę bi­cie ser­ca. Po­trząsam nim lek­ko. Jest zim­ny. Cały brud­ny, po­tar­ga­ny, ale żywy. Poza zdar­tą skó­rą na ko­la­nach prze­zie­ra­jącą przez dziu­ra­wą pi­ża­mę nie wi­dzę po­wa­żniej­szych ob­ra­żeń.

Chips krąży wo­kół w psiej ra­do­ści i uśmie­cha się sze­ro­ko, mer­da­jąc ogo­nem.

– Mądry, wspa­nia­ły psia­ku! – Dra­pię go w po­dzi­ęce za uchem, ale nie mam cza­su na wi­ęcej wdzi­ęcz­no­ści. Pó­źniej do­sta­nie pe­łną mi­skę.

Wy­ci­ągam z ple­ca­ka blu­zę i koc, żeby owi­nąć bez­wład­ne cia­łko.

– Josh, sły­szysz mnie? Tu ma­mu­sia, obu­dź się.

Jego po­wie­ki trze­po­czą i uno­szą się po­wo­li. Ro­ze­spa­ny wzrok ogni­sku­je się na mnie z tru­dem.

– Mamo?

I w tym mo­men­cie ga­śnie świa­tło. A ja na­wet nie zdąży­łam wy­słać wia­do­mo­ści, że go zna­la­złam, ani SOS!

– Tak, ko­cha­nie. – Sta­ram się nie pod­dać pa­ni­ce. – Je­stem przy to­bie. Boli cię coś?

Jego płacz jest roz­dzie­ra­jący, kie­dy wtu­la się we mnie z ca­łej siły. W ko­ńcu się uspo­ka­ja i sły­szę, jak mówi:

– Pić…

Wy­ma­cu­ję ple­cak i wy­ci­ągam wodę. Josh sam trzy­ma bu­tel­kę – to do­bry znak – a ja roz­glądam się po oko­li­cy. Wzrok przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści na tyle, żeby wy­ło­nić z tła kszta­łt skał i drzew, któ­re bar­dzo przy­po­mi­na­ją po­two­ry. Wiel­kie be­stie cza­jące się, żeby nas do­pa­ść.

Daję Jo­sho­wi chwi­lę na do­jście do sie­bie, a so­bie na prze­my­śle­nie na­szej sy­tu­acji. Po po­moc już nie za­dzwo­nię, ko­mór­ka pa­dła na do­bre. Nie mo­że­my też tu zo­stać.

Ile szłam, od­kąd roz­sta­łam się z Ca­le­bem?

– Chips, znaj­dziesz swo­je­go pana?

Jed­no szczek­ni­ęcie może ozna­czać wszyst­ko, ale cze­piam się my­śli, że ciem­no­ść dla psich zmy­słów nie sta­no­wi żad­nej prze­szko­dy.

– Szu­kaj! Szu­kaj Ca­le­ba.

Z Jo­shem uwie­szo­nym mo­jej szyi prak­tycz­nie zje­żdżam na ty­łku z gór­ki, któ­rą się przed chwi­lą wspi­na­łam. Po­ru­szam się w bla­sku ksi­ęży­ca pra­wie na oślep. Od­su­wam od sie­bie my­śli o ja­do­wi­tych wężach i in­nych miesz­ka­ńcach tych gór cze­ka­jących na smacz­ną prze­kąskę, któ­ra sama pcha się im do pasz­czy. Przy­spie­szam de­spe­rac­ko, kie­dy Chips przy­sta­je i za­czy­na war­czeć ze zje­żo­ną sie­rścią.

Nie wiem, ile prze­szli­śmy. Nie wiem, gdzie je­ste­śmy.

Ogar­nia mnie strach, ca­łkiem inny niż ten o Jo­sha. Pier­wot­ny, po­par­ty ty­si­ąca­mi lat do­świad­czeń przod­ków, któ­rzy spędza­li ciem­ne noce w ja­ski­ni z roz­pa­lo­nym ogni­skiem.

– Chips, cho­dź – rzu­cam drżącym gło­sem, wy­prze­dza­jąc psa.

Przez chwi­lę to ja idę pierw­sza, a Chips osła­nia tyły, co ja­kiś czas war­cząc gar­dło­wo, aż wło­ski na mo­ich rękach sta­ją dęba. Nie wiem, czy Josh czu­wa, ze­mdlał, czy po pro­stu śpi. Wa­żne, że czu­ję jego od­dech na szyi.

Szar­ga­jąca ner­wy de­mon­stra­cja sił trwa jesz­cze chwi­lę, aż w ko­ńcu Chips zno­wu obej­mu­je pro­wa­dze­nie, a od­ci­nek pła­skie­go te­re­nu daje od­po­cząć moim no­gom. Nie mam za­mia­ru się za­trzy­my­wać, cho­ćbym mia­ła się czo­łgać. Za bar­dzo boję się tego, co kry­je się w ciem­no­ści. Kost­ka od­zy­wa się bó­lem, ale ka­żdy krok przy­bli­ża mnie do domu. Do cie­pła, bez­pie­cze­ństwa, ro­dzi­ny.

Wi­dzia­ny z od­da­li ogień jest tro­chę sur­re­ali­stycz­nym wi­do­kiem. Przez chwi­lę mi się wy­da­je, że to tyl­ko fa­ta­mor­ga­na, wy­my­sł zmęczo­ne­go umy­słu, ale po­stać pod­no­sząca się z zie­mi nie może być ni­kim in­nym jak Ca­le­bem.

– Do­bra ro­bo­ta – stwier­dza i przej­mu­je ode mnie Jo­sha.

Nie­sie go do ogni­ska, gdzie w świe­tle spraw­dza puls i ogląda rany. Wy­ci­ąga z ple­ca­ka ap­tecz­kę, żeby opa­trzeć jego ko­la­na, a ta­kże, jak się oka­zu­je, łok­cie i dło­nie.

– Nic mu nie będzie – wy­ro­ku­je. – Jest tyl­ko wy­cie­ńczo­ny i od­wod­nio­ny.

Szczy­pa­nie jo­dy­ny bu­dzi Jo­sha, któ­ry roz­gląda się zdez­o­rien­to­wa­ny i spo­gląda wiel­ki­mi ocza­mi na Ca­le­ba.

– To jest Ca­leb, oczy­ści ci ko­lan­ka. A to jego pies Chips. Praw­da, że faj­ny?

Chips jak na ko­men­dę pod­cho­dzi i trąca no­sem Jo­sha, na co ten wy­ci­ąga drżącą rącz­kę i kła­dzie ją na psim łbie.

– Je­steś głod­ny? – py­tam.

– Tak.

Pa­trze­nie, jak mój syn, owi­ni­ęty w swój ulu­bio­ny ko­cyk, wci­na przy ogni­sku ka­nap­kę z ogór­kiem, jest naj­cu­dow­niej­szą rze­czą na świe­cie.

Wszyst­ko będzie do­brze.

Ca­leb wy­ci­ąga w moją stro­nę bu­te­lecz­kę z jo­dy­ną.

– Te­raz two­ja ko­lej.

Na­wet nie za­uwa­ży­łam, że sama też mam odar­te ko­la­no i dło­nie.

– Co z two­ją nogą? – py­tam, żeby prze­rwać mil­cze­nie.

– Na­pra­wi­łem. Przy­naj­mniej na tyle, żeby do­jść do cy­wi­li­za­cji. Nie sze­dłem za tobą, sko­ro nie mia­łem prze­wod­ni­ka – do­da­je, jak­by było mu wstyd, że sie­dział na ty­łku, pod­czas kie­dy ja obi­ja­łam swój o ska­ły.

Jest to na swój spo­sób słod­kie.

– Masz ko­mór­kę? – py­tam. – Moja pa­dła.

– Nie­ste­ty. – Roz­kła­da ręce. – Nie uży­wam.

– Co ro­bi­my? – Ja­koś na­tu­ral­nie przy­cho­dzi mi prze­ka­za­nie mu de­cy­zyj­no­ści.

Czu­ję spo­kój. Wszyst­ko będzie do­brze.

– Mo­gli­by­śmy spró­bo­wać ze­jść, kie­dy chwi­lę od­pocz­nie­cie, ale po ciem­ku jest to jed­nak ry­zy­kow­ne. Josh jest w do­brym sta­nie, dla­te­go wo­la­łbym za­cze­kać i ru­szyć sko­ro świt, niż ry­zy­ko­wać, że skręci­my gdzieś głu­pio kark.

Zga­dzam się. Wi­dzę, jak Jo­sho­wi opa­da gło­wa. Ca­leb wy­grze­bu­je z ple­ca­ka na­dmu­chi­wa­ną ka­ri­ma­tę i już po chwi­li mło­dy śpi, po­sa­pu­jąc przez usta. Chips, bo­ha­ter dnia, spa­ła­szo­wał sa­szet­kę z kar­mą i też już za­snął, zwi­ni­ęty w kłębek.

Z roz­czu­le­niem no­tu­ję, że Ca­leb nosi przy so­bie je­dze­nie dla psa, cho­ciaż nie ma go dla sie­bie.

– Jaka to rasa? – py­tam.

– Ma­li­no­is.

O dzi­wo, nie mu­szę go ci­ągnąć za język, bo ob­ja­śnia sam. Jak­by mó­wie­nie o Chip­sie spra­wia­ło mu przy­jem­no­ść i było jego dumą.

– Bel­gij­ski pies pa­ster­ski. Pie­kiel­nie in­te­li­gent­na rasa o sil­nym cha­rak­te­rze. Uwiel­bia­ją ruch i wy­zwa­nia, a jak wi­dzia­łaś, ka­żde za­da­nie, ja­kie im się po­wie­rzy, trak­tu­ją po­wa­żnie. Mają bar­dzo roz­wi­ni­ęte in­stynk­ty opie­ku­ńcze, przez co ide­al­nie na­da­ją się na psa stró­żu­jące­go. A po od­po­wied­nim tre­nin­gu ta­kże po­li­cyj­ne­go czy woj­sko­we­go.

– I Chips ma ta­kie szko­le­nie, praw­da?

– Tak, słu­żył przy wy­kry­wa­niu ła­dun­ków wy­bu­cho­wych.

Nie umy­ka mo­jej uwa­dze, że Ca­leb roz­ma­so­wu­je przy tym nogę nad ko­la­nem.

– Mó­wi­łeś, że ufasz mu swo­im ży­ciem…

Krót­ko kiwa gło­wą i przez chwi­lę mam wra­że­nie, że po­twier­dze­nie będzie je­dy­ną od­po­wie­dzią, na jaką mogę li­czyć. Jed­nak po do­rzu­ce­niu ga­łęzi do ognia za­czy­na mó­wić:

– Nie chcia­łem mieć psa. Kie­dy wrzu­ci­li nam do plu­to­nu Chip­sa, uwa­ża­łem, że będzie tyl­ko prze­szka­dzał. Wo­rek na pchły – mówi i głasz­cze Chip­sa po łbie, pa­trząc przy tym na nie­go czu­le. – Upodo­bał so­bie mnie, a im bar­dziej go igno­ro­wa­łem, tym wi­ęcej za mną ła­ził. W ko­ńcu mi go przy­dzie­li­li. To był zwy­kły pie­szy pa­trol. W Ira­ku, pra­wie pod sam ko­niec zmia­ny, kie­dy po­win­ni­śmy już być do­tar­ci, a ja po­wi­nie­nem być mądrzej­szy. Chips nie chciał iść. Sy­gna­li­zo­wał na wszyst­kie mo­żli­we spo­so­by, bo wi­docz­nie coś prze­czu­wał tym swo­im psim no­sem, sku­ba­ny. Miał ra­cję, a ja my­śla­łem, że świ­ru­je, bo prze­cież cho­dzi­li­śmy tam­tędy re­gu­lar­nie i nic się nie dzia­ło. Zresz­tą nie tyl­ko my. – Robi pau­zę, jak­by mu­siał upo­rząd­ko­wać my­śli, za­nim przej­dzie do bo­le­snej części hi­sto­rii. – Za­mi­no­wa­li te­ren. Pew­nie nocą. Mimo że wie­dział, Chips i tak ze mną po­sze­dł. Wier­ny do ko­ńca. Stra­ci­li­śmy wte­dy trzech lu­dzi. Mia­łem szczęście, bo nie ja sze­dłem na szpi­cy i ta głu­po­ta kosz­to­wa­ła mnie je­dy­nie nogę, a Chip­sa wstrząs mó­zgu i strach przed gło­śny­mi dźwi­ęka­mi. Obaj prze­sta­li­śmy nada­wać się do słu­żby. Od tej pory wie­rzę mu bar­dziej niż so­bie sa­me­mu.

Jak ła­two jest oce­nić czło­wie­ka, nie zna­jąc jego pe­łnej hi­sto­rii…

– To dla­te­go ży­jesz w taki spo­sób?

– Taki? – Pa­trzy na mnie py­ta­jąco.

– Jak bez­dom­ny. Woj­sko nie dba o we­te­ra­nów? Wy­bacz, je­że­li to mało de­li­kat­ne py­ta­nie…

– Bez­dom­ny… Wolę okre­śle­nie wa­ga­bun­da.

– Jest bar­dziej za­wa­diac­kie – przy­zna­ję z uśmie­chem.

– A poza tym to nie kwe­stia pie­ni­ędzy. Nosi mnie. Nie ma w moim ży­ciu nic, co przy­trzy­ma­ło­by mnie w ja­ki­mś miej­scu na dłu­żej… – Pa­trzy na mnie przez ogień, a ja czu­ję na po­licz­kach cie­pło pło­mie­ni. – Mia­łaś swo­ją se­rię py­tań, to te­raz czas na moje. Gdzie jest oj­ciec Jo­sha?

– Nie żyje.

– Przy­kro mi.

– Mnie też. – Wzdy­cham lek­ko. – Gdy­by żył, to nic z tego by się nie wy­da­rzy­ło.

– Dla­te­go miesz­kasz z mamą?

– Prak­tycz­nie całe ży­cie by­łam kurą do­mo­wą, a jed­no czer­wo­ne świat­ło za­bra­ło mi nie tyl­ko męża i ojca moim dzie­ciom, ale też źró­dło utrzy­ma­nia. Szu­kam pra­cy, któ­ra za­pew­ni nam dach nad gło­wą, ale wi­ęk­szo­ść osób pa­trzy na mnie z nie­do­wie­rza­niem, kie­dy z CV wy­ni­ka, że je­stem po trzy­dzie­st­ce, a ni­g­dy nie pra­co­wa­łam…

– Musi być coś, w czym je­steś do­bra.

– Pro­wa­dze­nie domu? Te po­sa­dy zbie­ra­ją prze­wa­żnie oso­by z po­le­ce­nia. Mogę jesz­cze ro­bić ser­wet­ki na szy­de­łku – mó­wię i ma­cham ręką na ten po­my­sł, ale Ca­leb jest in­ne­go zda­nia.

– Za­łóż sklep in­ter­ne­to­wy z ręko­dzie­łem – pod­su­wa. – Mo­że­my z Chip­sem roz­no­sić ulot­ki wszędzie, gdzie pój­dzie­my.

Uśmie­cham się do nie­go z wdzi­ęcz­no­ścią.

– Czy­li nie zo­sta­nie­cie dłu­go w mie­ście?

– Nie mam po­wo­du, żeby zo­stać w mie­ście, w któ­rym wy­rzu­ca­ją nas na­wet z Maca.

– Prze­pra­szam za to. W ra­mach re­kom­pen­sa­ty i po­dzi­ęko­wań pro­po­nu­ję ci po­byt w ogór­ko­wym raju. Lo­kal jest wpraw­dzie co naj­wy­żej dwu­gwiazd­ko­wy, ale za to ser­wu­je od­mła­dza­jącą ku­ra­cję z ogór­ka na śnia­da­nie, obiad i ko­la­cję. W prze­rwach ma­secz­kę ogór­ko­wą i drin­ki z ogór­kiem.

My­śla­łam, że się za­śmie­je, ale za­miast tego pa­trzy na mnie po­wa­żnie, aż robi mi się głu­pio, że pal­nęłam ja­kieś głup­stwo.

– Nie znasz mnie – stwier­dza w ko­ńcu.

– Nie pro­po­nu­ję ci prze­cież ma­łże­ństwa – ri­po­stu­ję.

– Za­sta­no­wię się, czy po­wi­nie­nem.

Nie wiem, jak mam to ro­zu­mieć, tym bar­dziej że uni­ka mo­je­go wzro­ku, więc zmie­niam te­mat:

– Nie za­py­ta­łam Jo­sha, ja­kim cu­dem się tu zna­la­zł.

– Będziesz mia­ła dużo cza­su na roz­mo­wy, a on już nic ta­kie­go głu­pie­go nie zro­bi.

– Dzi­ęku­ję za po­moc. Wam oboj­gu. Bez was… aż strach po­my­śleć, co by było, gdy­by spędził jesz­cze jed­ną noc sam.

Lek­ki uśmiech zmie­nia twarz Ca­le­ba w bar­dziej przy­stęp­ną.

– Wy­trzy­ma­ły dzie­ciak. Za to ty je­steś na skra­ju. Po­łóż się. My z Chip­sem będzie­my czu­wać.

Ta de­kla­ra­cja spra­wia, że moje po­wie­ki sta­ją się jak z oło­wiu i nie po­tra­fię dłu­żej wal­czyć z utrzy­ma­niem otwar­tych oczu. Kła­dę się za Jo­shem, przy­tu­lam do nie­go i uko­jo­na po­czu­ciem bez­pie­cze­ństwa od razu za­sy­piam.

* * *

Świt wita mnie chło­dem i wil­go­cią rosy, któ­ra osia­dła na­wet na mo­ich rzęsach. Prze­su­wam dło­nią po czo­le Jo­sha, ale nie jest ani lo­do­wa­te, ani go­rące. Śpi słod­ko, co wy­wo­łu­je na mo­ich ustach uśmiech, któ­ry szyb­ko zmie­nia się w gry­mas bólu, kie­dy sia­dam z tru­dem.

Ni­g­dzie nie wi­dzę Ca­le­ba i Chip­sa, ale wci­ąż pa­lący się ogień i fakt, że nie zja­dł nas ża­den dzi­ki zwierz, świad­czą o tym, że czu­wa­li przez noc zgod­nie z obiet­ni­cą.

Jest tak zim­no, że się trzęsę i nie­wie­le bra­ku­je, abym szczęka­ła zęba­mi. Otu­lam szczel­niej Jo­sha, a sama przy­su­wam się do ogni­ska i wy­ci­ągam ręce w jego stro­nę.

– Dzień do­bry. – Sły­szę za sobą ochry­pły głos.

W tej sa­mej se­kun­dzie ocie­ra się o mnie Chips z psim od­po­wied­ni­kiem uśmie­chu. Opie­ra się o moje nogi i do­pra­sza się o piesz­czo­ty, więc dra­pię go za usza­mi, aż przy­my­ka oczy z ucie­chy.

– Po­win­nam uczyć się od cie­bie na­sta­wie­nia do ży­cia.

– Ła­two za­cho­wać opty­mizm, kie­dy ma się cie­płe fu­tro i wła­śnie zja­dło się śnia­da­nie. Je­że­li je­steś na skra­ju śmier­ci gło­do­wej, to za­pew­ne nie będzie miał nic prze­ciw­ko, żeby po­dzie­lić się z tobą sa­szet­ką z kar­mą.

– Dzi­ęki, wy­trzy­mam. Damy radę ze­jść, praw­da?

– Tak. Wpraw­dzie tro­chę skrzy­pię, ale do­czła­pię na dół. Na­pij się.

Wręcza mi na­po­czętą bu­tel­kę z wodą, a sam za­czy­na się krzątać, spraw­nie zwi­ja­jąc pro­wi­zo­rycz­ny obóz.

Czas obu­dzić Jo­sha.

– Ko­cha­nie, wsta­waj. Mu­si­my iść do dom­ku.

Mój dziel­ny chłop­czyk pró­bu­je sta­nąć na nogi, ale wi­dzę, jak mu się trzęsą.

– Cho­dź na rącz­ki, po­nio­sę cię.

Igno­ru­ję kręgo­słup, któ­ry pro­te­stu­je na do­dat­ko­we dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów szczęścia. Ta dro­ga będzie mor­dęgą, ale by­ła­by gor­sza, gdy­bym mu­sia­ła po­ko­nać ją z pu­sty­mi ręka­mi.

Spo­glądam kon­tro­l­nie na Ca­le­ba – za­pi­na na pier­si sprzącz­kę ple­ca­ka, po czym kiwa gło­wą. Chips ru­sza bez ko­men­dy. Przy­tu­lam Jo­sha do sie­bie i na­bie­ram głębo­ko tchu. Idzie­my.

Już po chwi­li za­miast nóg mam ga­la­re­tę. Sa­pię jak pa­ro­wóz. Co chwi­lę po­pra­wiam Jo­sha, któ­ry wy­śli­zgu­je mi się z omdle­wa­jących rąk. Sku­piam się na skrzy­pie­niu pro­te­zy. Pisk wy­zna­cza krok – po ko­lei: pra­wa noga, lewa, pra­wa – a ka­żdy przy­bli­ża nas do domu. Dam radę.

– Ucie­kł mi. Wszyst­kie ucie­kły…

– Słu­cham? – py­tam, bo gło­sik syn­ka jest za­le­d­wie szep­tem.

Przy­sta­ję, żeby le­piej sły­szeć, ale kie­dy po­wta­rza, nie je­stem pew­na, czy się nie prze­sły­sza­łam.

– Char­man­der ucie­kł. I Pi­ka­chu. Nie do­go­ni­łem ich.

Chwi­lę zaj­mu­je mi zro­zu­mie­nie, o czym mówi.

– Go­ni­łeś Po­ke­mo­ny?

Kiwa gło­wą, udzie­la­jąc od­po­wie­dzi na py­ta­nie, w jaki spo­sób zna­la­zł się w gó­rach, a ja mam ocho­tę wy­rzu­cić te­le­wi­zor za okno i dać dzie­ciom za­kaz na do­stęp do ja­kiej­kol­wiek elek­tro­ni­ki. Do­ży­wot­nio!

– Gdzie je wi­dzia­łeś? – pyta Ca­leb z miną wy­ra­ża­jącą nie­do­wie­rza­nie. Pew­nie sama wy­glądam po­dob­nie.

– Pod do­mem. Roz­ma­wia­ły tak gło­śno, że mnie obu­dzi­ły! – Josh oży­wia się na samo wspo­mnie­nie. – Było ich ba­aar­dzo dużo. Ma­mu­siu, nie wi­dzia­łaś?

– By­łam w pra­cy, syn­ku. Bab­cia też ich nie wi­dzia­ła. To ci się tyl­ko przy­śni­ło.

– Nie­praw­da! – Pod­no­si głos, a przez swo­ją ży­wio­ło­wą re­ak­cję pra­wie wy­pa­da mi z ra­mion. – Wszyst­ko wi­dzia­łem! Char­man­der świe­cił pło­mie­niem z ogo­na. Obok był Squ­ir­tle, a za nimi Pi­ka­chu i Bul­ba­saur! Tyl­ko były za szyb­kie… – po­ci­ąga no­sem i ko­ńczy ze smut­kiem: – dla­te­go mi ucie­kły…

Przy­tu­lam go moc­niej do sie­bie. To nie czas ani miej­sce na po­wa­żną roz­mo­wę, ale będzie­my mu­sie­li ko­niecz­nie od­być taką na te­mat my­le­nia fik­cji z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Ko­cha­nie, nie wy­cho­dź sam z domu – pro­szę, choć w moim gło­sie po­ja­wia się sta­lo­wa nuta. – Na­stęp­nym ra­zem obu­dź mnie albo bab­cię, to będzie­my ich szu­kać ra­zem, do­brze?

Josh mru­czy coś nie­wy­ra­źnie w od­po­wie­dzi. Eks­cy­ta­cja oka­zu­je się dla nie­go wy­czer­pu­jąca, bo po chwi­li zno­wu za­le­d­wie szep­cze:

– Je­stem głod­ny.

Ser­ce kur­czy mi się ze smut­ku, bo zje­dli­śmy cały pro­wiant, a nie je­stem na eta­pie, żeby po­zwo­lić mu jeść psią kar­mę. Nie, kie­dy mamy wi­zję domu na wy­ci­ągni­ęcie ręki.

– Wiem, ko­cha­nie. Mo­żesz się na­pić.

Ca­leb bez sło­wa po­da­je ma­łe­mu bu­tel­kę. Wy­mie­nia­my po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Nie mamy wi­ęcej wody.

Przed nami ostre ze­jście w dół. Naj­gor­sze są drob­ne ka­mycz­ki osy­pu­jące się spod nóg i fakt, że mu­szę spo­glądać po­nad ra­mie­niem Jo­sha, a i tak nie wi­dzę tego, co mam pod sto­pa­mi. Pod­rzu­cam syn­ka i każę mu się moc­no trzy­mać, a przez ostre gwizd­ni­ęcie nie­omal tra­cę rów­no­wa­gę.

Od­wo­ła­ny Chips za­wra­ca w miej­scu i pędzi pod górę. Pa­trzę py­ta­jąco na Ca­le­ba, któ­ry wy­ci­ąga z ple­ca­ka ja­kieś dwie podłu­żne części i skręca je ra­zem – wy­gląda jak ki­jek do nor­dic wal­kin­gu.

– Daj mi go, po­nio­sę Jo­sha – mówi.

– Ale…

– Sama le­d­wo idziesz.

– Ale… – Nie po­tra­fię wy­ar­ty­ku­ło­wać wszyst­kich obaw.

– Obie­cu­ję, że go nie upusz­czę.

Prze­ka­zu­ję mój skarb drżący­mi ręka­mi.

– Wu­jek cię te­raz po­nie­sie, ko­cha­nie.

Josh nie pro­te­stu­je, tyl­ko na­tu­ral­nie wtu­la się w Ca­le­ba, któ­ry od razu za­czy­na scho­dzić bo­kiem.

Przez pierw­sze kil­ka kro­ków pa­trzę z nie­po­ko­jem, ale mimo że Ca­leb trzy­ma Jo­sha na jed­nej ręce, to nie wi­dać po nim zmęcze­nia. Ra­czej sku­pie­nie, kie­dy ase­ku­ru­je się kij­kiem i spraw­dza, czy ka­mie­nie się nie ob­su­ną, za­nim zro­bi krok. Ru­szam za nimi i pró­bu­ję na­śla­do­wać tech­ni­kę Ca­le­ba. Idzie nam po­wo­li, z częsty­mi przy­stan­ka­mi, ale idzie­my.

Je­ste­śmy już na le­śnej dró­żce, kie­dy nogi się pode mną ugi­na­ją i pa­dam na ko­la­na na wi­dok dwóch po­sta­ci na ho­ry­zon­cie.

Po­li­cjan­ci przy­spie­sza­ją i nie­mal bie­gną w na­szą stro­nę mimo potu na czo­łach. Ca­leb przy­wo­łu­je do nogi Chip­sa, któ­ry za bar­dzo chce się przy­wi­tać, na co po­li­cjan­ci kie­ru­ją ręce nie­bez­piecz­nie w stro­nę bro­ni.

– Pani mama za­wia­do­mi­ła, że nie wró­ci­li­ście na noc! – wo­ła­ją. – Zna­le­źli­ście go?!

– Tak, tak, jest do­brze… Tak, jest do­brze… – po­wta­rzam jak ka­ta­ryn­ka.

Po dzie­si­ęciu mi­nu­tach sie­dzi­my w ra­dio­wo­zie. Po kil­ku ko­lej­nych par­ku­je­my przed do­mem.

Mama i Bian­ca na nas cze­ka­ją i rzu­ca­ją się w na­szym kie­run­ku, le­d­wo wy­sia­da­my.

– Ba­bu­nia! – krzy­czy Josh i już po chwi­li pła­cze ra­zem z bab­cią, a Bian­ca ści­ska mnie za szy­ję tak moc­no, że pra­wie gru­cho­cze mi kręgi.

– Ko­cham cię – szep­czę w jej wło­sy. – By­łaś bar­dzo dziel­na. Już wszyst­ko w po­rząd­ku.

Kle­pię ją po plec­kach. Wy­czer­pa­ne nogi nie chcą mnie już trzy­mać w kuc­kach i kie­dy Bian­ca się od­su­wa, sia­dam na ty­łku. Par­skam z roz­ba­wie­nia, ona też się śmie­je przez łzy, a w polu mo­je­go wi­dze­nia po­ja­wia się duża dłoń po­zna­czo­na od­ci­ska­mi.

Chwy­tam za nią i po­zwa­lam się pod­nie­ść Ca­le­bo­wi. Ści­skam go moc­niej przed wy­pusz­cze­niem – w ten nie­my spo­sób chcę mu prze­ka­zać swo­ją wdzi­ęcz­no­ść.

Nie przyj­mu­ję pro­po­zy­cji, żeby po­li­cja za­bra­ła nas do szpi­ta­la. Nie po­trze­bu­je­my ko­lej­nej trau­my, tyl­ko po­si­łku, snu i kąpie­li – w ta­kiej ko­lej­no­ści.

– Cho­dźcie do środ­ka, cho­dźcie. – Mama za­ga­nia nas jak zbłąka­ne owiecz­ki. – Pana też za­pra­szam. Je­ste­ście głod­ni i brud­ni. Cho­dźcie.

Ca­leb szu­ka mo­je­go spoj­rze­nia, jak­by chciał się upew­nić, że są tu mile wi­dzia­ni.

– Je­ste­ście go­śćmi ho­no­ro­wy­mi, nie mo­żesz od­mó­wić.

Chip­sa nie trze­ba za­chęcać, już wbie­gł na ga­nek i chłep­ce wodę.

Ja­kiś czas pó­źniej, sie­dząc na gan­ku przy szklan­ce le­mo­nia­dy z pla­ster­ka­mi ogór­ka, my­ślę o tym, jak nam się po­szczęści­ło. Chips leży na po­sła­niu z koca i od cza­su do cza­su pod­no­si gło­wę na wi­dok ptasz­ków sia­da­jących na ba­lu­stra­dzie. Mil­czący Ca­leb po raz ko­lej­ny roz­kręca nogę i czy­ści ją pędzel­kiem. Ogo­lił się, umył, przez co wy­gląda mło­dziej i przy­stoj­niej.

Miło na nie­go po­pa­trzeć.

– Wa­sza furt­ka się za­ci­na – stwier­dza na­gle. – Za­wias ob­wi­sł. Przy­da­ło­by się też ją na­sma­ro­wać, żeby cała oko­li­ca nie wie­dzia­ła, kie­dy wy­cho­dzisz z domu. Chy­ba że to ce­lo­wy sys­tem alar­mo­wy? – Pod­no­si na mnie wzrok i pa­trzy z czy­mś, co być może jest na­wet roz­ba­wie­niem.

– Może po­win­nam za­miast tego za­trud­nić psa stró­żu­jące­go?

– Nie jest to głu­pi po­my­sł.

Ob­ra­cam szklan­kę w dło­niach i za­sta­na­wiam się, czy chcę za­dać py­ta­nie, któ­re nur­tu­je mnie od ja­kie­goś cza­su.

– Zo­sta­nie­cie na dłu­żej? – py­tam, spo­gląda­jąc mu w oczy.

Ca­leb nie od­po­wia­da od razu. Przy­gląda mi się ba­daw­czo, po czym zwra­ca się do Chip­sa:

– Co ty na to, bra­cie?

Ra­do­sne szczek­ni­ęcie i ma­cha­nie ogo­nem nie po­zo­sta­wia wąt­pli­wo­ści, że pro­po­zy­cja zo­sta­ła za­ak­cep­to­wa­na.

– Tak się skła­da, że obaj uwiel­bia­my ogór­ki – do­da­je Ca­leb. – Poza tym mam umó­wio­ne spo­tka­nie z two­ją furt­ką.

– W ta­kim ra­zie już wie­cie, co na obiad. A ty, przy­stoj­nia­ku, do­sta­niesz ogór­ki z mie­lon­ką! – Cmo­kam wil­got­ny psi nos, a w od­po­wie­dzi do­sta­ję li­źni­ęcie jęzo­rem i śmiech.

Ten nowy dla mnie od­głos, choć sły­sza­ny po raz pierw­szy, trąca brzmie­niem daw­no za­po­mnia­ne stru­ny w moim ser­cu.

Wszyst­ko będzie do­brze.