Gorąca Trzydziestka. Za mundurem - Helena Leblanc, K.M. Dyga, Ola Sukiennik, Aga Pleskacewicz, Dominika Gardo, E. Lorenc & P. Lorenc, Joanna Izdebska, Dominika Saletnik, D.S. Wojciechowska, Erika Reves, Joanna Krystyna Radosz - ebook
NOWOŚĆ

221 osób interesuje się tą książką

Opis

Dziewiętnastowieczne powiedzenie „Za mundurem panny sznurem” uległo w dzisiejszych czasach sporej dewaluacji. Niegdyś były „mundury” i były „panny” – dziś kobiety z powodzeniem wykonują zawody mundurowe na równi z mężczyznami. Mimo to wciąż w wielu z nas drzemie sentyment do minionych czasów, podczas gdy inni dążą do nowoczesności. A gdyby zrezygnować z podziałów i spróbować połączyć jedno z drugim? W końcu po trzydziestce wolno więcej!

Przedstawiamy jedyną taką antologię tematyczną, która łączy tradycję z nowoczesnością, sentyment z odwagą do zmian i różnorodność gatunków literackich w jednej książce. „Gorąca trzydziestka. Za mundurem…” to jedenaście wyjątkowych opowiadań o dorosłych i dla dorosłych… z mundurem w tle. Zapraszamy serdecznie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (12 ocen)
8
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hexalineamarta

Nie oderwiesz się od lektury

Cudo! Takiego różnorodnego zbioru opowiadań z mundurem w tleozna szukać ze świeczką. Nie mogę się doczekać kolejnej zaskakującej odsłony Gorącej trzydziestki.
10
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

🔗Gdy poznacie każdą z opowieści,to będziecie chcieć więcej-Tak jak ja.Świetne historie,które sprawiają,że poznałabym dalsze losy bohaterów. 🔗W antologii urzekły mnie nie tylko mundury,ale również poruszane tematy:codzienność-bez koloryzacji,samotność,rozstania,samotne rodzicielstwo,spotkania z przyjaciółmi bądź znalezienie bratniej duszy,to marzenie każdego. Gdy jesteśmy już bliżej,lub po trzydziestce to pragniemy tego bardziej.Miłości-nie na chwilę,ale na dłużej lub na zawsze 🔗Każda z historii poruszyła moje serce,powodując,że przeczytam opowiadania wielokrotnie.Obowiązkowa antologia dla każdego.Polecam
00
aleks_is_reading

Nie oderwiesz się od lektury

🪖Wprost przepłynęłam przez te opowiadania. Historii jest jedenaście, każda inna, traktująca o innym problemie, ale wszystkie łączy wspólny mianownik - facet w mundurze 😉 Czy to nie intrygujące? Mnie zaciekawiło bardzo! Bowiem do dziś mówi się, że "za mundurem panny sznurem" i trochę prawdy w tym jest 🤭 🪖W opowiadaniach spotkamy weterana, strażaka, policjanta, pilotów wojskowego i cywilnego, leśniczego, strażnika granicznego, lekarza wojskowego, uczestnika grupy rekonstrukcyjnej oraz konduktora. Każdy z nich ma inną rolę w pełnych emocji historiach. Bohaterowie to dojrzali już ludzie, po trzydziestce, niektórzy z dużym bagażem życiowym, walczący o lepsze jutro. Osadzeni są w zwykłej codzienności, pokazują życie takie jakim jest, bez koloryzacji, co czyni ich historie naprawdę ciekawymi. Mamy tu przekrój gatunków literackich - dobrą obyczajówkę, dramat, kryminał, a także nutkę o komedii. Autorki to zarówno wyjadaczki na rynku literackim, jak i debiutantki. Wszystkie razem stworzyły ...
00
MalaMi91

Nie oderwiesz się od lektury

[współpraca reklamowa /recenzent ] [mala.zaczytana.91] [studioliterainventa] RECENZJA Coś innego , coś nowego i coś niemożliwego ? Nie dla tych autorek ! Zapraszam na recenzję książki "Gorąca trzydziestka. Za mundurem..." Książka zawiera 11 różnych opowiadań , 11 mundurów i 11 różnych emocji. Pierwszy raz czytam taką antalogię i nie ukrywam ,że jestem nią zachwycona ! Ciężko , było ją czytać po kolei , bo chciało się przeczytać wszystko na raz 🫣 Każde opowiadanie to inny świat i pokazanie tego , że uczucia mogą nas zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie . Nie mają znaczenia nasze bagaże życiowe , statusy majątkowe , zawód , a nawet orientacja . Wystarczy otworzyć się na nowe , przeszłość zostawić za sobą i dać się porwać chwili uniesienia . K.M Dyga "Szukaj!" Pomoc weterana wojennego i jego wiernego przyjaciela psa - Chipsa. Syn Amy postanawia wybrać się na wieczorną przechadzkę , pies łapie trop i odnajduje dziecko . Czy Caleb postanowi zostać z Amy? Ola Sukiennik "Mas...
00
_ep_lorenc

Nie oderwiesz się od lektury

5 gwiazdek dla opowiadań współautorek, które wykonały przy pisaniu kawał świetnej roboty! ❤️❤️
00



Co­py­ri­ght © 2024 by Li­te­ra In­ven­ta

Co­py­ri­ght © 2024 by He­le­na Le­blanc, K.M. Dyga, Ola Su­kien­nik, Aga Ple­ska­ce­wicz, Do­mi­ni­ka Gar­do, E. Lo­renc & P. Lo­renc, Jo­an­na Iz­deb­ska, Do­mi­ni­ka Sa­let­nik, D.S. Woj­cie­chow­ska, Eri­ka Re­ves, Jo­an­na Kry­sty­na Ra­dosz

Wy­da­nie pierw­sze, 2024

Re­dak­tor pro­wa­dząca: He­le­na Le­blanc

Re­dak­cja: Aga­ta Bo­gu­sław­ska

Ko­rek­ta: Aga­ta Gó­rzy­ńska-Kie­lak

Skład, ła­ma­nie i przy­go­to­wa­nie ebo­oka: Mi­chał Bog­da­ński

Pro­jekt okład­ki i ry­sun­ki: Agniesz­ka Ma­kow­ska

ISBN: 978-83-67355-17-9

© Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani jej frag­men­ty nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra lub wy­daw­cy.

© All ri­ghts re­se­rved

stu­dio­_li­te­ra.in­ven­ta@outlo­ok.com

O Gorącej trzydziestce. Za mundurem…

Dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ne po­wie­dze­nie „Za mun­du­rem pan­ny sznu­rem” nie­co się zde­wa­lu­owa­ło w dzi­siej­szych cza­sach. Nie­gdyś były „mun­du­ry” i były „pan­ny”. Dziś ko­bie­ty z po­wo­dze­niem wy­ko­nu­ją za­wo­dy mun­du­ro­we, na rów­ni z mężczy­zna­mi. A jed­nak na­dal w części spo­łe­cze­ństwa po­zo­sta­je sen­ty­ment za tym, co daw­ne, gdy inna część goni za no­wo­cze­sno­ścią.

W kwiet­niu 2023 roku mia­ła miej­sce pre­mie­ra pierw­szej an­to­lo­gii Go­rąca trzy­dziest­ka, w któ­rej opu­bli­ko­wa­no dwa­na­ście cie­ka­wych opo­wia­dań w ró­żnych ga­tun­kach ge­ne­ral fic­tion, na­wi­ązu­jących na swój spo­sób do ty­tu­łu pu­bli­ka­cji.

Tym ra­zem przy­szła ko­lej na an­to­lo­gię te­ma­tycz­ną i na ta­pet po­sze­dł mun­dur. Bo cze­mu nie? Te­mat jest ob­szer­ny, a mun­du­rów wie­le ro­dza­jów, tak w Pol­sce, jak i za gra­ni­cą. Wszyst­kie przed­sta­wio­ne hi­sto­rie łączy doj­rza­ły wiek bo­ha­te­rów i sen­ty­ment do mun­du­ru, do jego po­wa­gi, ma­je­sta­tu... albo i nie. A co na to bo­ha­te­ro­wie tych wy­jąt­ko­wych opo­wia­dań? Ja­kie hi­sto­rie opo­wie­dzą?

W ni­niej­szej an­to­lo­gii udział wzi­ęło kil­ka au­to­rek z pew­nym do­rob­kiem, te­go­rocz­ne de­biu­tant­ki, a ta­kże oso­by, dla któ­rych udział w przed­si­ęw­zi­ęciu jest pierw­szym kon­tak­tem ze świa­tem wy­daw­ni­czym. Wszyst­kie po­łączy­ły wspól­na pa­sja oraz chęć po­dzie­le­nia się wła­sną twór­czo­ścią z Wami, na­szy­mi Czy­tel­ni­ka­mi. Mam na­dzie­ję, że przyj­mie­cie je cie­pło.

Ser­decz­nie za­pra­szam do za­głębie­nia się w wy­jąt­ko­we, mun­du­ro­we hi­sto­rie Go­rącej trzy­dziest­ki. Za mun­du­rem… i po­dzie­le­nia się wra­że­nia­mi z lek­tu­ry.

He­le­na Le­blanc

Re­dak­tor pro­wa­dząca an­to­lo­gii

Szukaj!

K.M. Dyga

Ści­ągnąć kol­bę z eks­pre­su. Wsy­pać zmie­lo­ną kawę. Ubić tam­pe­rem. Zdjąć nad­miar. Ubić jesz­cze raz. Nie za moc­no, nie za lek­ko. Za­mo­co­wać. Włączyć.

– Tu nie wol­no wcho­dzić z psem. – Sły­szę za ple­ca­mi, ale na­wet się nie od­wra­cam.

Moim za­da­niem jest nie za­po­mnieć o do­ło­że­niu słom­ki i nie po­my­lić za­mó­wień. Ta­kie są mak­sy­mal­ne wy­ma­ga­nia sta­wia­ne no­we­mu pra­cow­ni­ko­wi.

Co­kol­wiek od­po­wia­da wła­ści­ciel psa, robi to ści­szo­nym gło­sem, bo nic nie do­cie­ra do mo­ich uszu.

Za to kie­row­nik zmia­ny wy­ra­ża się gło­śno, a wręcz du­ży­mi li­te­ra­mi, choć na­dal uprzej­mie:

– Pies prze­wod­nik może to­wa­rzy­szyć je­dy­nie oso­bie z nie­pe­łno­spraw­no­ścią.

Go­to­we!

Moc­ca z ciem­ną cze­ko­la­dą i eks­tra go­rącym mle­kiem mig­da­ło­wym pa­rzy mnie w pal­ce, kie­dy po­da­ję ją do okien­ka.

– Al Co­ho­lic – czy­tam na­pis, któ­ry przed chwi­lą sama umie­ści­łam na kub­ku, i do­pie­ro po wy­po­wie­dze­niu słów na głos, zda­ję so­bie spra­wę z dow­ci­pu.

Wy­ko­na­łam swo­je za­da­nie, więc spo­glądam w stro­nę drzwi, gdzie wy­mia­na zdań zdąży­ła już przy­ci­ągnąć uwa­gę in­nych go­ści.

Wy­so­ki mężczy­zna w czar­nej ko­szul­ce i bo­jów­kach moro rze­czy­wi­ście nie wy­gląda, jak­by coś z nim było nie tak. Wiem, że po­zo­ry mogą my­lić, ale sie­dzący przy jego no­dze spo­rych roz­mia­rów brązo­wy pies z ciem­niej­szym py­skiem też nie­ko­niecz­nie przy­po­mi­na psa prze­wod­ni­ka. Ma wpraw­dzie na so­bie uprząż z ja­ki­miś na­szyw­ka­mi, ale żad­na nie ko­ja­rzy mi się z tymi me­dycz­ny­mi. Cho­ciaż mężczy­zna nie trzy­ma go za smycz, to zwie­rzę za­cho­wu­je się spo­koj­nie i tyl­ko pod­no­si łeb, by spoj­rzeć na swo­je­go wła­ści­cie­la, jak­by ocze­ki­wa­ło na ja­kąś ko­men­dę albo chcia­ło mu po­wie­dzieć, że czas zmie­nić lo­kal.

– Pro­szę zo­sta­wić psa na ze­wnątrz i wró­cić z za­mó­wie­niem. Z chęcią pana ob­słu­ży­my.

Dru­ga stro­na me­da­lu jest taka, że przez czas kłót­ni na­wet ja zdąży­ła­bym przy­go­to­wać mężczy­źnie kawę i pies już ni­ko­go nie kłu­łby w oczy.

Wi­dzę po mi­nach klien­tów, że zda­nia są po­dzie­lo­ne – jed­ni my­ślą pew­nie o sie­rści w ka­wie, a inni pa­trzą na sy­tu­ację z sym­pa­tią, a na­wet wspó­łczu­ciem. W ko­ńcu mężczy­zna się krzy­wi, jak­by chciał splu­nąć, i od­wra­ca się na pi­ęcie. Pies, jak przy­kle­jo­ny do jego nogi, wy­ko­nu­je zgrab­ny zwrot, po czym wy­cho­dzą z lo­ka­lu, a drzwi po­wo­li się za nimi za­my­ka­ją.

Robi mi się przy­kro.

Ro­zu­miem, dla­cze­go mężczy­zna nie chciał zo­sta­wić psa sa­me­go, więc w zwy­kłym ludz­kim od­ru­chu po­sta­na­wiam, że wy­nio­sę mu kawę na ze­wnątrz. Jed­nak kie­dy wy­cho­dzę, żeby spy­tać o za­mó­wie­nie, nie ma go już przed drzwia­mi.

Trud­no, mam na­dzie­ję, że inny lo­kal będzie bar­dziej ela­stycz­ny.

Kil­ka go­dzin pó­źniej ten in­cy­dent jest tyl­ko jed­nym z wie­lu wspo­mnień z dzi­siej­szej zmia­ny. Je­stem w dro­dze na au­to­bus do dru­giej pra­cy, a że nie mu­szę biec, wy­bie­ram nu­mer do domu.

– Śpią? – py­tam od razu po klik­ni­ęciu ozna­cza­jącym, że mama ode­bra­ła te­le­fon.

– Śpią. Bian­ca jak anio­łek, a Jo­sho­wi śnią się pew­nie Po­ke­mo­ny. Upa­trzył ja­kie­goś plu­sza­ka na wy­sta­wie w mia­stecz­ku i o ni­czym in­nym nie mó­wił przez całą dro­gę! Taki żó­łty szczur. Na­zy­wa się Pipi coś tam.

– W tym skle­pi­ku koło przed­szko­la? – Śmie­ję się, do­brze wie­dząc, o ja­kie­go „Pipi” cho­dzi.

– Tak, tak. O któ­rej wra­casz?

– Będę przed siód­mą.

– Uwa­żaj na sie­bie.

– Za­wsze – rzu­cam do słu­chaw­ki za­raz przed po­że­gna­niem.

– „Pipi”, też mi coś… – par­skam roz­ba­wio­na do sie­bie.

Przy­naj­mniej nie mu­szę gło­wić się nad pre­zen­tem uro­dzi­no­wym.

* * *

– Pa­nien­ka dzi­siaj w do­brym na­stro­ju! – wita mnie pierw­szy klient w skle­pie tego wie­czo­ru. – Wó­decz­kę po­pro­szę.

Wó­decz­kę mam w ręce, jesz­cze za­nim ko­ńczy mó­wić, bo od­kąd tu pra­cu­ję, nie ku­pił nic in­ne­go. Wkła­dam bu­tel­kę do pa­pie­ro­wej tor­by i sta­wiam w jego za­si­ęgu do­pie­ro po za­pła­cie. Mam już do­świad­cze­nie.

Kil­ka go­dzin pó­źniej jadę tyl­ko na opa­rach smo­li­ście czar­nej kawy i po­cie­sza­jącej my­śli, że w domu cze­ka na mnie mi­ęk­kie łó­żko. Je­stem zde­cy­do­wa­nie za sta­ra, żeby pra­co­wać po szes­na­ście go­dzin dzien­nie, ale nie mam al­ter­na­ty­wy, więc za­ci­skam zęby i prę do przo­du, póki nie prze­sta­nę żyć na kre­dyt.

Nie po raz pierw­szy wzdy­cham w du­chu na los, któ­ry zmu­sił mnie do prze­pro­wadz­ki na pro­win­cję i po­dej­mo­wa­nia się do­ryw­czej ro­bo­ty. Nie mam już sił prze­kli­nać, zło­ścić się ani roz­pa­czać. Prze­szłam do ko­lej­nej fazy ża­ło­by – ak­cep­ta­cji świa­ta bez Toma.

Gło­wa obi­ja mi się bo­le­śnie o szy­bę au­to­bu­su, któ­rym opusz­czam cen­trum i kie­ru­ję się na obrze­ża mia­stecz­ka. Do domu wcho­dzę na pa­lusz­kach, cho­ciaż od­głos my­tych na­czyń świad­czy o tym, że mama już wsta­ła i jak za­wsze w ci­ągu ostat­nich kil­ku mie­si­ęcy, od­kąd z nią za­miesz­ka­li­śmy, cze­ka na mnie ze śnia­da­niem.

– Je­steś! Dzi­siaj ja­jecz­ni­ca i ogór­ki. – Wska­zu­je na na­kry­ty stół. – Nie krzyw się tak – do­da­je na wi­dok mo­jej miny. – Wy­jąt­ko­wo ob­ro­dzi­ły w tym roku.

– Tak, tak. – Ki­wam gło­wą, pa­trząc na ta­le­rzyk z zie­lo­ny­mi pla­ster­ka­mi. – Ogór­ko­we El Do­ra­do, a w nim ogór­ko­wa ja­jecz­ni­ca, ka­nap­ki z ogór­ka­mi, sa­łat­ki, kok­taj­le i zupy.

– Za­po­mnia­łaś o sło­ikach. Będą pi­kle jak ma­lo­wa­ne. – Śmie­je się ra­zem ze mną. – No, sia­daj.

– Cze­kaj. Umy­ję ręce i zaj­rzę do dzie­ci.

– Daj im spać! Mają jesz­cze go­dzi­nę.

Nie po­tra­fię się po­wstrzy­mać, w ko­ńcu zo­ba­czy­my się do­pie­ro po po­łud­niu, za­nim będę mu­sia­ła zno­wu je­chać do pra­cy.

Wcho­dzę po drew­nia­nych scho­dach, pa­mi­ęta­jąc, że trze­ba trzy­mać się le­wej stro­ny, żeby nie skrzy­pia­ły. Po­wo­li uchy­lam drzwi do po­ko­ju, w któ­rym śpią dzie­ci. Nie było cza­su ani środ­ków, by go wy­re­mon­to­wać, ale to zmar­twie­nie na przy­szło­ść. Wa­żne, że nie ka­pie im na gło­wę. Otwie­ram drzwi sze­rzej, aby do środ­ka wpa­dło świa­tło z ko­ry­ta­rza.

Bian­ca śpi w swo­jej zwy­kłej po­zie z ręka­mi unie­sio­ny­mi nad gło­wę. Uśmie­cham się z czu­ło­ścią na ten wi­dok. Mam ocho­tę po­gła­skać jej gęste, czar­ne loki, ale po­wstrzy­mu­ję się w oba­wie, że ją obu­dzę. Tak bar­dzo przy­po­mi­na mi Toma, że to pra­wie boli!

Łó­żko Jo­sha stoi da­lej od drzwi i po­cząt­ko­wo na­wet nie mam za­mia­ru do nie­go pod­cho­dzić, chcę tyl­ko rzu­cić okiem na jego bu­zię, za­nim sama pój­dę spać. W pierw­szej chwi­li marsz­czę brwi, nie­pew­na, czy mnie oczy nie za­wo­dzą. Po­ściel jest sko­tło­wa­na, ale nie wy­gląda, jak­by ktoś pod nią le­żał. Pod­cho­dzę bli­żej. Sta­re de­ski skrzy­pią raz i dru­gi, kie­dy po­ko­nu­ję od­le­gło­ść do łó­żka w kil­ku kro­kach. Pa­ni­ka ści­ska mnie wiel­ki­mi ob­cęga­mi za wnętrz­no­ści. Robi mi się cie­pło i zim­no na zmia­nę.

– Josh?

Łó­żko jest pu­ste.

– Josh! – wo­łam gło­śniej i roz­glądam się go­rącz­ko­wo po po­ko­ju.

Gdzie się scho­wał?

– Ma­mu­siu, je­steś? – Sły­szę za­spa­ny gło­sik.

– Je­stem, je­stem – od­po­wia­dam ma­chi­nal­nie, my­śli ga­lo­pu­ją. Od­wra­cam się do Bian­ki sie­dzącej na łó­żku. – Jesz­cze mo­żesz spać. Wi­dzia­łaś bra­ta?

Pa­trzy na pu­ste łó­żko za­spa­nym wzro­kiem i kręci gło­wą.

– Może po­sze­dł siku? – rzu­ca, na­kry­wa­jąc się cała ko­łdrą.

Wy­pa­dam na ko­ry­tarz i z roz­ma­chem otwie­ram drzwi do ła­zien­ki.

Pu­sto.

– Mamo! – Puls wali mi w uszach szyb­ciej i gło­śniej niż moje kro­ki na scho­dach. – MAMO!

– Gdzie się pali? – pyta, wy­gląda­jąc z kuch­ni.

– Gdzie jest Josh? – Przy­pa­dam do niej i ła­pię za jej wil­got­ne dło­nie. – Gdzie?

– Nie ma go w łó­żku? – od­po­wia­da py­ta­niem, jak­by nie mógł być gdzie in­dziej.

Lo­gicz­ne my­śle­nie zo­sta­je przy­tłu­mio­ne przez cha­os w mo­jej gło­wie.

– O mój Boże. O mój Boże. – Za­czy­nam cho­dzić w kó­łko jak lu­na­tycz­ka. Ma­cham przy tym cha­otycz­nie ręka­mi. – Co te­raz? Co te­raz? O mój Boże.

Spi­ra­la gro­zy na myśl, co mo­gło się wy­da­rzyć, wci­ąga mnie co­raz głębiej, two­rząc mi­lio­ny sce­na­riu­szy. We­wnętrz­ny głos krzy­czy, że po­win­nam dzia­łać, ale za­miast wzi­ąć się w ga­rść, daję się po­chło­nąć pa­ni­ce.

Pa­trzę bła­gal­nie na mamę. Je­stem jak sa­mot­na sza­lu­pa, mio­ta­na bez­wład­nie fa­la­mi stra­chu. Po­trze­bu­ję bez­piecz­nej przy­sta­ni, jaką za­wsze dla mnie była.

Rów­nież tym ra­zem mnie nie za­wo­dzi, tyl­ko oznaj­mia:

– Dzwo­nię na po­li­cję.

Chwi­lę pó­źniej da­lej je­stem ro­ze­dr­ga­nym kłęb­kiem ner­wów. Prze­szu­ka­ły­śmy cały dom – zaj­rza­łam na­wet do pral­ki – ale Josh znik­nął.

Boże, je­że­li ist­nie­jesz, usłysz moje bła­ga­nie! Od­daj mi moją ra­do­ść, moją na­dzie­ję. Niech Jo­sho­wi nic się nie sta­nie, niech wró­ci do mnie cały i zdro­wy!

* * *

Mama roz­ma­wia z po­zo­ru spo­koj­nie, od­po­wia­da­jąc na py­ta­nia po­li­cjan­tów, i tyl­ko wy­kręca­nie ścier­ki, któ­rą trzy­ma w rękach, świad­czy o tym, że pró­bu­je nie do­pu­ścić do sie­bie emo­cji.

– W co był ubra­ny?

– W pi­ża­mę. Nie­bie­ska w sa­mo­cho­dzi­ki. Nie ma jego tram­pek. Bia­łe.

– Kie­dy był ostat­nio wi­dzia­ny?

Przez chwi­lę się za­sta­na­wia, a dla mnie ka­żda se­kun­da jej wa­ha­nia jest na wagę ży­cia Jo­sha. Mam ocho­tę nią po­trząsnąć. Nie upil­no­wa­ła go!

Dła­wię w za­rod­ku wszel­kie po­czu­cie krzyw­dy i wro­go­ści. To nie czas na rzu­ca­nie oska­rżeń. Cie­szę się i je­stem wdzi­ęcz­na, że mama ze mną jest. Bez niej bym się roz­pa­dła i nie wie­dzia­ła­bym, co ro­bić. Co nie zmie­nia fak­tu, że sie­dzę w rol­ler­co­aste­rze emo­cji. My­śli w mo­jej gło­wie krążą wo­kół czar­nej dziu­ry wy­two­rzo­nej przez bez­sil­no­ść i nie­wie­dzę – wszyst­ko jest w niej mo­żli­we, nic nie jest pew­ne. Naj­mniej bez­pie­cze­ństwo mo­je­go dziec­ka.

– Chwi­lę przed tym, za­nim cór­ka za­dzwo­ni­ła. Po te­le­fo­nie po­szłam od razu spać.

– O któ­rej to było? – Po­li­cjant zer­ka na mnie.

– Oko­ło… – Wa­ham się. Kie­dy dzwo­ni­łam do mamy? Mam pust­kę w gło­wie. Cho­ler­ną pust­kę! – O któ­rej za­czy­nam zmia­nę w skle­pie?

Wy­ci­ągam ko­mór­kę, żeby spraw­dzić re­jestr po­łączeń, ale na­gle nie wiem, jak mam to zro­bić.

– O dzie­si­ątej w nocy – oznaj­mia mama. – Dzwo­ni­łaś ja­kiś kwa­drans wcze­śniej.

– Tak, tak. Tak wła­śnie było.

– Dzie­ci były w łó­żkach? – pyta dru­gi po­li­cjant, a jego mina po­ke­rzy­sty do­pro­wa­dza mnie do sza­łu.

Tak samo było, kie­dy przy­szli po­wie­dzieć, że Tom miał wy­pa­dek sa­mo­cho­do­wy. Su­che fak­ty. Zero emo­cji.

Nie prze­ży­ję tego dru­gi raz!

– Tak – po­twier­dza mama i przy­tu­la mnie do sie­bie. Chli­pię w jej ra­mię. – Opo­wia­dał mi jesz­cze w łó­żku o tym „Pipi”.

Pod­ry­wam gło­wę.

– Wiem, gdzie może być!

* * *

Pró­bu­ję wy­sko­czyć z ra­dio­wo­zu, za­nim koła ca­łko­wi­cie się za­trzy­mu­ją, ale nie daję rady – szar­pię tyl­ko za klam­kę, aż so­bie przy­po­mi­nam, że prze­cież z tyłu wożą po­dej­rza­nych i drzwi są za­blo­ko­wa­ne. Ru­szam bie­giem w stro­nę wy­sta­wy skle­po­wej, jak tyl­ko po­li­cjant mnie wy­pusz­cza.

– Josh! – wo­łam ile sił w płu­cach, cho­ciaż już wi­dzę, że na­dzie­ja na pi­ęcio­lat­ka z twa­rzą przy­kle­jo­ną do skle­po­wej wy­sta­wy z Po­ke­mo­na­mi się nie spe­łni­ła. – JOSH!

– Nie ma go. – Sły­szę mel­du­nek po­li­cjan­ta wraz z cha­rak­te­ry­stycz­nym od­gło­sem włącza­ne­go ra­dia w ra­dio­wo­zie. – Rze­czy­wi­ście, o dzie­si­ątej w nocy był ostat­ni au­to­bus do mia­sta. Na­mierz­cie kie­row­cę. Prze­szu­kam oko­li­cę.

Nie słu­cham go. Mio­tam się z jed­ne­go ko­ńca wy­sta­wy na dru­gą, wo­ła­jąc tak, że boli mnie gar­dło.

Josh, mój ma­lut­ki, słod­ki chło­piec… Czy to się może do­brze sko­ńczyć?

Oczy znów pie­ką od łez.

– Josh… – Już nie krzy­czę, tyl­ko szep­czę.

Za­glądam bez prze­ko­na­nia do za­ułka mi­ędzy dwo­ma bu­dyn­ka­mi. Ko­sze na śmie­ci, kar­to­ny, ja­kieś szma­ty…

Na­gle wi­dzę w głębi po­ru­sze­nie.

– Tu­taj! – wrzesz­czę i gnam w tam­tą stro­nę, ale za­trzy­mu­je mnie głu­chy war­kot.

Ro­bię krok w tył. Wte­dy po­ja­wia się po­li­cjant i roz­ja­śnia pó­łm­rok sno­pem świa­tła z la­tar­ki.

– Kto tu jest? Wyj­dź z ręka­mi do góry – żąda, sta­jąc przede mną.

Ster­ta szmat się po­ru­sza, a spod nich wy­ła­nia się mężczy­zna, na któ­re­go wi­dok po­li­cjant si­ęga do ka­bu­ry.

– Rzuć broń! – krzy­czy.

Z ciem­no­ści zno­wu roz­le­ga się war­kot, a po­li­cjant robi krok w tył i świa­tłem la­tar­ki szu­ka źró­dła dźwi­ęku.

– Wa­ruj – od­zy­wa się chra­pli­wy głos.

– Rzuć broń! Nie będę po­wta­rzał! – W gło­sie po­li­cjan­ta po­ja­wia się nuta ostrze­że­nia.

– Nie mam bro­ni, to moja noga – od­po­wia­da mężczy­zna, wska­zu­jąc na dłu­gi przed­miot.

Rze­czy­wi­ście, w świe­tle la­tar­ki to, co przy­po­mi­na­ło ma­czu­gę, oka­zu­je się pro­te­zą nogi. Z bu­tem na ko­ńcu.

– Wyj­dź na uli­cę.

– Mogę ją za­ło­żyć czy mam ku­śty­kać?

– Po­wo­li. Ręce na wi­do­ku. I pil­nuj psa, że­bym nie mu­siał go za­strze­lić.

– Nic nie zro­bi. Nie bez ko­men­dy – brzmi lek­ko zło­wiesz­czo, a ja roz­po­zna­ję w nie­zna­jo­mym mężczy­znę wy­pro­szo­ne­go z ka­wiar­ni.

Je­stem znie­cier­pli­wio­na tą wy­mia­ną zdań. Ra­czej nikt tu ni­ko­go nie za­gry­zie ani nie za­strze­li.

– Czy wi­dzia­łeś chłop­ca bez opie­ki? Pi­ęcio­lat­ka? – py­tam.

– Nie. Szu­ka­cie dziec­ka?

– Tak i je­steś po­dej­rza­ny – in­for­mu­je po­li­cjant. – Wy­cho­dź.

Mężczy­zna gwi­żdże przez zęby, a kie­dy u jego nogi po­ja­wia się pies, wy­cho­dzi z pod­nie­sio­ny­mi ręka­mi.

– Mo­że­my po­móc w po­szu­ki­wa­niach – de­kla­ru­je.

– Do­ku­men­ty!

– Chips jest szko­lo­ny, po­ra­dzi so­bie z za­pa­chem dziec­ka – mówi spo­koj­nie, jak­by nie sły­szał roz­ka­zu wy­le­gi­ty­mo­wa­nia się, a sło­wa kie­ru­je nie do po­li­cjan­ta, ale do mnie, bo pa­trzy mi przy tym pro­sto w oczy.

Nie po­tra­fię okre­ślić, w ja­kim jest wie­ku. Jego brązo­we wło­sy są po­prze­ty­ka­ne gdzie­nie­gdzie po­je­dyn­czy­mi si­wy­mi pa­sma­mi, ale twarz – przy­naj­mniej frag­ment wi­docz­ny spod za­ro­stu – nie wy­da­je się sta­ra. Tyl­ko w jego piw­nych oczach jest coś… Jak­by zbyt wie­le wi­dzia­ły.

Prze­cho­dzą mnie ciar­ki.

– Za­po­mnia­łeś, że je­steś po­dej­rza­ny?

– Si­ęgam po do­ku­men­ty – in­for­mu­je mężczy­zna przed roz­pi­ęciem kurt­ki i si­ęgni­ęciem za pa­zu­chę.

Po­li­cjant ostro­żnie od­bie­ra pla­sti­ko­wy kwa­dra­cik.

– We­te­ran?

– Obaj nimi je­ste­śmy. Wiem, że nie ma­cie tu psów tro­pi­ących, a ści­ąg­ni­ęcie ich zaj­mie czas, któ­re­go chło­piec nie ma. Li­czy się ka­żda mi­nu­ta, więc ra­dzę ich nie mar­no­wać na ga­da­nie.

– Przy­kro mi. Naj­pierw mu­szę oczy­ścić cię z po­dej­rzeń. Gdzie by­łeś wczo­raj oko­ło dwu­dzie­stej dru­giej?

– W McDo­nal­dzie. – Wska­zu­je gło­wą na tor­bę z logo. – W środ­ku po­wi­nien być pa­ra­gon. Poza tym wku­rzy­li­śmy swo­ją obec­no­ścią kil­ka osób, więc nie będzie pro­ble­mów ze świad­ka­mi.

At­mos­fe­ra w wi­docz­ny spo­sób ze­lża­ła, kie­dy ali­bi nie­zna­jo­me­go się po­twier­dzi­ło, a ja nie mia­łam za­mia­ru mar­no­wać ani chwi­li dłu­żej.

– Przyj­mu­ję po­moc.

– Nie mogę do­pu­ścić ni­ko­go z ze­wnątrz do śledz­twa, ale mo­żesz do­łączyć do gru­py ochot­ni­ków po­ma­ga­jących w po­szu­ki­wa­niach – de­cy­du­je po­li­cjant. – Do­kąd was pod­rzu­cić?

* * *

Nie po­tra­fię uspo­ko­ić pod­ska­ku­jącej nogi. Po­dry­gu­je w górę i w dół, a wszyst­ko do­oko­ła iry­tu­je mnie do tego stop­nia, że pra­wie war­czę na psa za to, że zi­pie na sie­dze­niu obok, a jego uśmiech­ni­ęty pysk bar­dziej pa­su­je do wy­pra­wy na pik­nik niż po­szu­ki­wań za­gi­nio­ne­go dziec­ka.

Bez­i­mien­ny – jak po­sta­na­wiam na­zy­wać nie­zna­jo­me­go – nie tra­ci cza­su, ale też nie mar­nu­je od­de­chu na zbęd­ne sło­wa. Od razu za­po­wie­dział, że będzie po­trze­bo­wał cze­goś pach­nące­go Jo­shem, ta­kie­go jak prze­po­co­na ko­szul­ka, naj­le­piej bez śla­dów po ket­chu­pie i pal­cach wy­tar­tych z fry­tek, żeby nie my­lić węchu Chip­sa. Po­pro­sił też o mi­skę czy­stej wody, a jego tro­ska o czwo­ro­no­żne­go przy­ja­cie­la wy­wo­łu­je u mnie pierw­szą po­zy­tyw­ną emo­cję, od­kąd zo­ba­czy­łam pu­ste łó­żecz­ko.

Do domu wpa­dam jak bły­ska­wi­ca i krzy­czę już ochryp­ni­ętym gło­sem:

– Mamo! Wy­staw na dwór mi­skę z wodą i ja­kąś prze­kąskę dla psa tro­pi­ące­go!

Nie cze­kam na od­po­wie­dź, wy­star­cza mi za­uwa­żo­ne w prze­lo­cie ski­nie­nie gło­wą. Bie­gnę na górę, do ko­sza na pra­nie, skąd wy­ci­ągam pi­ża­mę Jo­sha – przy­go­to­wa­łam mu na dzi­siej­szą noc nową, więc na tej są śla­dy z wczo­raj i ca­łe­go ze­szłe­go ty­go­dnia.

Za­ci­ągam się za­pa­chem syna. Na wspo­mnie­nie jego ma­łych rączek za­rzu­co­nych na moją szy­ję łzy spły­wa­ją mi po po­licz­kach. Ocie­ram je przed­ra­mie­niem, a kie­dy się od­wra­cam, wi­dzę, że w drzwiach stoi Bian­ca ści­ska­jąca Pana Tu­li­sia. Jej oczy są na­puch­ni­ęte i czer­wo­ne.

Przy­gar­niam ją do sie­bie i przy­tu­lam z tym wi­ęk­szym ba­ga­żem ne­ga­tyw­nych emo­cji, że przez chwi­lę za­po­mnia­łam o ist­nie­niu swo­je­go dru­gie­go dziec­ka.

– Znaj­dzie­my go. Wró­ci cały i zdro­wy – mó­wię i chcę do­dać „obie­cu­ję”, ale wa­ham się przed zło­że­niem obiet­ni­cy, któ­rej mogę nie do­trzy­mać.

Kie­dy Bian­ca kiwa gło­wą i po pro­stu bez sło­wa od­cho­dzi do swo­je­go po­ko­ju, czu­ję, że mam jej za­ufa­nie. „Ma­mu­sia wszyst­ko na­pra­wi” – to po­win­no mnie pod­bu­do­wać, ale za­miast tego kła­dzie się ci­ężkim ka­mie­niem na mo­jej pier­si.

Przed we­jściem Bez­i­mien­ny i Chips pa­ła­szu­ją śnia­da­nie, jak­by nie je­dli przez rok. Są do sie­bie dziw­nie po­dob­ni w łap­czy­wo­ści: on po­chła­nia ka­nap­kę wiel­ki­mi gry­za­mi, pies łyka, chy­ba na­wet nie gry­ząc.

W tym cza­sie po­li­cja zbie­ra gru­pę ochot­ni­ków – zgło­si­li się prak­tycz­nie wszy­scy sąsie­dzi. Będą szu­kać w górę dro­gi i w dół, do mia­stecz­ka. Je­stem wdzi­ęcz­na za po­moc, cho­ciaż naj­chęt­niej ucie­kła­bym przed wspó­łczu­jący­mi spoj­rze­nia­mi.

– Pro­szę. – Wręczam pi­ża­mę, a Bez­i­mien­ny pod­su­wa ją zwie­rzęciu pod nos.

– Da­jesz, Chips, czas za­pra­co­wać na je­dze­nie – mówi. – Szu­kaj!

Przez te kil­ka chwil, w któ­rych ob­ser­wu­ję, jak psi nos po­ru­sza się, ob­wąchu­jąc ma­te­riał, moje ser­ce jest roz­dar­te mi­ędzy na­dzie­ją a roz­pa­czą. Kie­dy Chips znaj­du­je naj­bar­dziej oczy­wi­sty ślad, czy­li ten pro­wa­dzący do domu, za­ła­mu­ję się, że nic z tego nie będzie, ale Bez­i­mien­ny każe mu za­wró­cić i pro­wa­dzić w dru­gą stro­nę. Na pod­je­ździe ogon psa wędru­je w górę, a Chips wy­da­je z sie­bie krót­kie szczek­ni­ęcie.

– Zła­pał trop.

Spo­glądam w kie­run­ku, któ­ry wska­zu­je psi nos. Chips stoi bez ru­chu, jak­by cze­kał, aż Bez­i­mien­ny ru­szy jego śla­dem w górę nie­wiel­kie­go wznie­sie­nia. Nie mogę uwie­rzyć, że Josh po­sze­dł w tam­tą stro­nę. Po co? Nie ma tam nic poza kil­ko­ma do­ma­mi, a na­stęp­nie po­la­mi, la­sem i wzgó­rza­mi. Wzgó­rza­mi z trud­ny­mi, stro­my­mi szla­ka­mi, zim­ny­mi i gro­źny­mi, zwłasz­cza nocą. I dzi­ki­mi zwie­rzęta­mi.

Ni­g­dy nie cho­dzi­li­śmy tak da­le­ko na spa­ce­ry.

Je­że­li po­sze­dł tam sam…

Prze­ły­kam śli­nę i za­da­ję py­ta­nie, któ­re prze­ci­ska mi się przez gar­dło zwo­ja­mi dru­tu kol­cza­ste­go.

– Ktoś go po­rwał?

Sama nie wiem, czy nie by­ło­by to lep­szą opcją niż dziec­ko zgu­bio­ne w dzi­czy.

Czy ta­kie my­śli czy­nią ze mnie złą mat­kę?

– Tego nie wiem – od­po­wia­da spo­koj­nie Bez­i­mien­ny. – Gdy­by zo­stał wsa­dzo­ny do sa­mo­cho­du, to Chips za­sy­gna­li­zo­wa­łby urwa­ny trop. Pój­dę i spraw­dzę, do­kąd za­pro­wa­dzi mnie psi nos.

Wle­wa w sie­bie resz­tę kawy z kub­ka, za­rzu­ca ple­cak na ra­mię i bie­rze do ręki ka­nap­kę z ogór­kiem – jed­ną z tych, któ­rych nie mia­łam oka­zji zje­ść rano.

Rano… za­le­d­wie chwi­lę temu, a jak­by w in­nym ży­ciu.

Bez­i­mien­ny kie­ru­je się w stro­nę Chip­sa, któ­ry na ten wi­dok zno­wu opusz­cza nos do zie­mi i ru­sza przed sie­bie.

– Za­cze­kaj­cie! – krzy­czę. – Idę z wami!

Bez­i­mien­ny ob­rzu­ca mnie po­wąt­pie­wa­jącym spoj­rze­niem, ale za­nim ma szan­sę się ode­zwać, ri­po­stu­ję jego nie­my ko­men­tarz:

– Je­stem mat­ką Jo­sha. Chy­ba nie my­ślisz, że będę tu­taj sie­dzia­ła i piła kaw­kę, kie­dy moje dziec­ko jest gdzieś w gó­rach?

– Uprze­dzam: nie będzie­my dla cie­bie zwal­niać.

* * *

Po stu jar­dach za­czy­nam ża­ło­wać, że nie dba­łam le­piej o swo­je zdro­wie. Po dwu­stu sa­pię już otwar­cie, ale upar­cie prę na­przód. Od­pocz­nę z Jo­shem w ra­mio­nach. Tym­cza­sem Bez­i­mien­ny zja­dł po dro­dze ka­nap­kę, sa­dząc przy tym dłu­gie kro­ki, i na­wet się nie za­sa­pał. Już daw­no prze­sta­łam do­trzy­my­wać mu kro­ku, te­raz oglądam jego ple­cy.

Mu­szę przy­znać, że jest co oglądać, bo Bez­i­mien­ny to wy­so­ki i do­brze zbu­do­wa­ny mężczy­zna. Sze­ro­kie bar­ki i wąskie bio­dra by­ły­by tym, na co jako pierw­sze zwró­ci­ła­bym uwa­gę; gdy­bym, oczy­wi­ście, chcia­ła pa­trzeć na nie­go w ten spo­sób. A nie chcę. Za­miast tego sku­piam się na ana­li­zie jego cho­du. Rze­czy­wi­ście, wi­dać, że po­ru­sza się ina­czej, ale nie zga­dła­bym, że ma pro­te­zę, któ­ra zresz­tą w ża­den spo­sób nie prze­szka­dza mu w swo­bod­nym po­ko­ny­wa­niu nie­utwar­dzo­nej ście­żki za rów­nie nie­zmor­do­wa­nym Chip­sem.

– Jak mam cię na­zy­wać? – py­tam mi­ędzy jed­nym a dru­gim sap­ni­ęciem.

Przez chwi­lę mam wra­że­nie, że mnie zi­gno­ru­je, ale w ko­ńcu od­po­wia­da:

– Ca­leb.

Nie pyta o moje imię, ale i tak się przed­sta­wiam.

– Je­stem Amy. Dzi­ęku­ję, że nam po­ma­gasz.

Wy­da­je z sie­bie mruk­ni­ęcie, któ­re za­pew­ne zna­czy „nie ma za co” po­mie­sza­ne z „ra­chu­nek wy­sta­wię pó­źniej”.

– Jak bar­dzo ufasz no­so­wi Chip­sa?

– Swo­im ży­ciem.

– Nie wiem, po co Josh mia­łby tu­taj iść – wy­ra­żam na głos swo­je wąt­pli­wo­ści. – Ni­cze­go tu nie ma. Kil­ka szla­ków do wędrów­ki, dużo skał i nie­bez­pie­cze­ństw. Spa­ce­ro­wa­li­śmy naj­da­lej do lasu. – Wska­zu­ję w tył, bo las zo­sta­wi­li­śmy już za sobą. Tak samo jak inne eki­py po­szu­ki­waw­cze.

– Szu­ka­łaś go w mie­ście. Dla­cze­go?

– My­śla­łam, że wsia­dł w au­to­bus i po­je­chał do skle­pu z Po­ke­mo­na­mi. Tyl­ko o nich mówi.

– Może po­my­lił po ciem­ku stro­ny?

– Za­miast na przy­sta­nek po­sze­dł tu­taj i się zgu­bił? – Przy­gry­zam war­gę, bo nie jest to głu­pia hi­po­te­za.

– Mo­żli­we.

– Albo go ktoś… – Nie po­tra­fię sko­ńczyć my­śli.

– Nie myśl o tym.

Idzie­my. Cza­sem Chips wy­su­wa się da­le­ko do przo­du i na nas cze­ka, zi­pi­ąc z ra­do­śnie uśmiech­ni­ętym py­skiem. Na­praw­dę wy­gląda, jak­by się świet­nie ba­wił. Ca­leb chwa­li go wte­dy cie­płym gło­sem. Cza­sem Chips wra­ca, kręci się w kó­łko, jak­by nie­pew­ny, któ­rędy iść. Kil­ka razy scho­dzi ze ście­żki.

Co ja­kiś czas na­wo­łu­je­my Jo­sha.

Boże, bła­gam, żeby nas usły­szał!

– Ile może prze­jść pi­ęcio­la­tek przez czter­na­ście go­dzin? – py­tam, a wła­sne sło­wa mro­żą mnie lo­dem.

Mi­nęło aż tyle cza­su?!

Moja klat­ka pier­sio­wa się kur­czy, jak­by za­po­mnia­ła, że tlen w płu­cach wy­ma­ga miej­sca. Otwie­ram usta jak ryba, ale nie po­tra­fię na­brać po­wie­trza.

– Od­dy­chaj.

Nie sły­szę. Prze­gry­wam wal­kę z wła­sny­mi de­mo­na­mi. Mo­rze lęku zno­wu mnie po­chła­nia, aż robi mi się ciem­no przed ocza­mi.

Czy­jaś dłoń chwy­ta mnie za kark i zmu­sza do po­chy­le­nia w przód.

– Od­dy­chaj, Amy. Na­bierz po­wie­trza.

Czu­ję na­cisk pal­ców, pra­wie bo­le­sny.

– To ty pa­nu­jesz nad swo­im cia­łem. Po­wie­trze tu jest. Na­bierz go do płuc. Wiesz jak.

Pró­bu­ję so­bie przy­po­mnieć, jak to jest od­dy­chać. Z tru­dem po­ko­nu­ję ucisk w klat­ce pier­sio­wej, na­bie­ram mały haust po­wie­trza.

– Do­brze. – Sły­szę po­chwa­łę wy­po­wie­dzia­ną cie­płym gło­sem. – Jesz­cze raz.

Chwi­lę pó­źniej sie­dzę na zie­mi i po­pi­jam wodę ma­ły­mi łycz­ka­mi. Obok mnie leży Chips, ale mimo chwi­li od­po­czyn­ku ma po­sta­wio­ne uszy i na­dal jest czuj­ny.

– Prze­pra­szam – mó­wię po pro­stu, bo nie mam nic na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie.

Chips mer­da do mnie ogo­nem, jak­by zro­zu­miał i wy­ba­czył ten nie­pla­no­wa­ny prze­stój.

– Nie prze­pra­szaj za to, że prze­ży­wasz emo­cje mat­ki.

W mo­ich oczach zbie­ra­ją się łzy, na któ­rych wi­dok Ca­leb od razu zbie­ra się do dro­gi.

– Sko­ro masz siłę be­czeć, to masz siłę iść. Wsta­waj.

Jest bez­li­to­sny i nie cac­ka się ze mną, ale w su­mie je­stem mu wdzi­ęcz­na – zmęcze­nie sku­tecz­nie za­bi­ja wszyst­kie emo­cje. Wy­sy­łam tyl­ko szyb­kie­go SMS-a do mamy, że na­dal szu­ka­my. Za­rzu­cam ple­cak i idzie­my da­lej. Za­tra­cam się w mar­szu.

Znacz­nie pó­źniej od stro­ny Ca­le­ba do­bie­ga prze­ni­kli­wy pisk, a po nim zgrzyt. Rzu­cam się na po­moc, bo Ca­leb się chwie­je i le­d­wo utrzy­mu­je rów­no­wa­gę na jed­nej no­dze. Pusz­cza przy tym taką wi­ązan­kę prze­kle­ństw, że nie po­wsty­dzi­łby się jej ża­den ma­ry­narz.

– Co się sta­ło?

Otwie­ram oczy sze­rzej ze zdu­mie­nia, po czym się re­flek­tu­ję i od­wra­cam wzrok, bo Ca­leb, za­miast od­po­wie­dzieć, roz­pi­na spodnie. Kie­dy od­wa­żam się zno­wu na nie­go spoj­rzeć, sie­dzi na zie­mi i wy­ci­ąga z no­gaw­ki… pro­te­zę.

– Za­ci­ęło się cho­ler­stwo.

Chips pod­bie­ga do nie­go i ob­wąchu­je go z tro­ską, ale po chwi­li zno­wu od­bie­ga do przo­du. Sto­ję zmie­sza­na, nie wie­dząc, co mam po­wie­dzieć albo zro­bić.

– Dasz radę iść?

– Je­że­li to ja­kiś ka­myk albo piach, to mu­szę ca­ło­ść roz­kręcić i wy­czy­ścić.

Pod­no­si gło­wę, oce­nia­jąc po­ło­że­nie sło­ńca. Chips znów wra­ca, żeby trącić Ca­le­ba no­sem.

– Idź. Idźcie z Chip­sem – na­ka­zu­je. – Wi­dzisz, jaki jest nie­spo­koj­ny? Za­pach zro­bił się sil­niej­szy. Do­ga­nia­my go.

– Ale za­raz zro­bi się ciem­no…

– Tym bar­dziej. Nie mar­nuj cza­su ani sił na ga­da­nie.

* * *

Sło­ńce znik­nęło za szczy­ta­mi. Sza­rów­ka zmie­ni­ła się już prak­tycz­nie w ciem­ną noc. Szlak zro­bił się trud­niej­szy. Idę za Chip­sem, któ­ry na­rzu­ca mor­der­cze tem­po i pa­trzy na mnie z wy­rzu­tem w mądrych, psich oczach, kie­dy ro­bię krót­kie prze­rwy na zła­pa­nie od­de­chu. Z da­le­ka wi­dać go tyl­ko dzi­ęki od­bla­sko­wym ele­men­tom na uprzęży, któ­re mie­nią się w świe­tle la­tar­ki z te­le­fo­nu. W tym mo­men­cie ude­rza mnie tra­gicz­na myśl, że ba­te­ria w ko­mór­ce kie­dyś się sko­ńczy. Świa­tło zga­śnie, zo­sta­nę w ciem­no­ści.

Sama jak moje dzie…

Nie zdążam do­ko­ńczyć my­śli, bo Chips za­czy­na szcze­kać gdzieś z przo­du, przez co ser­ce wy­ry­wa mi się w pier­si.

– Chips, zna­la­złeś?!

Wspi­nam się pod górę, a sto­py śli­zga­ją się na lu­źnych ka­my­kach, ale brnę da­lej z de­ter­mi­na­cją. Chips ci­ągle sy­gna­li­zu­je, jak­by wo­łał: tu­taj, tu­taj!

Zna­la­zł! Zna­la­zł Jo­sha!

– Josh! – drę się na całe gar­dło.

Po­śpiech zmniej­sza moją czuj­no­ść, sta­ję źle na ka­mie­niu i wy­krzy­wiam nogę w ko­st­ce, ale to nic.

Chips pod­bie­ga do mnie, okręca się w kó­łko i od­bie­ga za na­wis skal­ny, skąd szcze­ka w pod­nie­ce­niu. Już wi­dzę ka­wa­łek ubło­co­ne­go tramp­ka! Rzu­cam się ku nie­mu i chwy­tam. W środ­ku jest noga.

O mój Boże! On się nie ru­sza. Nie ru­sza się!!!

– JOSH!

Przy­pa­dam uchem do jego brzu­cha i pła­czę. Tym ra­zem ze szczęścia, bo sły­szę bi­cie ser­ca. Po­trząsam nim lek­ko. Jest zim­ny. Cały brud­ny, po­tar­ga­ny, ale żywy. Poza zdar­tą skó­rą na ko­la­nach prze­zie­ra­jącą przez dziu­ra­wą pi­ża­mę nie wi­dzę po­wa­żniej­szych ob­ra­żeń.

Chips krąży wo­kół w psiej ra­do­ści i uśmie­cha się sze­ro­ko, mer­da­jąc ogo­nem.

– Mądry, wspa­nia­ły psia­ku! – Dra­pię go w po­dzi­ęce za uchem, ale nie mam cza­su na wi­ęcej wdzi­ęcz­no­ści. Pó­źniej do­sta­nie pe­łną mi­skę.

Wy­ci­ągam z ple­ca­ka blu­zę i koc, żeby owi­nąć bez­wład­ne cia­łko.

– Josh, sły­szysz mnie? Tu ma­mu­sia, obu­dź się.

Jego po­wie­ki trze­po­czą i uno­szą się po­wo­li. Ro­ze­spa­ny wzrok ogni­sku­je się na mnie z tru­dem.

– Mamo?

I w tym mo­men­cie ga­śnie świa­tło. A ja na­wet nie zdąży­łam wy­słać wia­do­mo­ści, że go zna­la­złam, ani SOS!

– Tak, ko­cha­nie. – Sta­ram się nie pod­dać pa­ni­ce. – Je­stem przy to­bie. Boli cię coś?

Jego płacz jest roz­dzie­ra­jący, kie­dy wtu­la się we mnie z ca­łej siły. W ko­ńcu się uspo­ka­ja i sły­szę, jak mówi:

– Pić…

Wy­ma­cu­ję ple­cak i wy­ci­ągam wodę. Josh sam trzy­ma bu­tel­kę – to do­bry znak – a ja roz­glądam się po oko­li­cy. Wzrok przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści na tyle, żeby wy­ło­nić z tła kszta­łt skał i drzew, któ­re bar­dzo przy­po­mi­na­ją po­two­ry. Wiel­kie be­stie cza­jące się, żeby nas do­pa­ść.

Daję Jo­sho­wi chwi­lę na do­jście do sie­bie, a so­bie na prze­my­śle­nie na­szej sy­tu­acji. Po po­moc już nie za­dzwo­nię, ko­mór­ka pa­dła na do­bre. Nie mo­że­my też tu zo­stać.

Ile szłam, od­kąd roz­sta­łam się z Ca­le­bem?

– Chips, znaj­dziesz swo­je­go pana?

Jed­no szczek­ni­ęcie może ozna­czać wszyst­ko, ale cze­piam się my­śli, że ciem­no­ść dla psich zmy­słów nie sta­no­wi żad­nej prze­szko­dy.

– Szu­kaj! Szu­kaj Ca­le­ba.

Z Jo­shem uwie­szo­nym mo­jej szyi prak­tycz­nie zje­żdżam na ty­łku z gór­ki, któ­rą się przed chwi­lą wspi­na­łam. Po­ru­szam się w bla­sku ksi­ęży­ca pra­wie na oślep. Od­su­wam od sie­bie my­śli o ja­do­wi­tych wężach i in­nych miesz­ka­ńcach tych gór cze­ka­jących na smacz­ną prze­kąskę, któ­ra sama pcha się im do pasz­czy. Przy­spie­szam de­spe­rac­ko, kie­dy Chips przy­sta­je i za­czy­na war­czeć ze zje­żo­ną sie­rścią.

Nie wiem, ile prze­szli­śmy. Nie wiem, gdzie je­ste­śmy.

Ogar­nia mnie strach, ca­łkiem inny niż ten o Jo­sha. Pier­wot­ny, po­par­ty ty­si­ąca­mi lat do­świad­czeń przod­ków, któ­rzy spędza­li ciem­ne noce w ja­ski­ni z roz­pa­lo­nym ogni­skiem.

– Chips, cho­dź – rzu­cam drżącym gło­sem, wy­prze­dza­jąc psa.

Przez chwi­lę to ja idę pierw­sza, a Chips osła­nia tyły, co ja­kiś czas war­cząc gar­dło­wo, aż wło­ski na mo­ich rękach sta­ją dęba. Nie wiem, czy Josh czu­wa, ze­mdlał, czy po pro­stu śpi. Wa­żne, że czu­ję jego od­dech na szyi.

Szar­ga­jąca ner­wy de­mon­stra­cja sił trwa jesz­cze chwi­lę, aż w ko­ńcu Chips zno­wu obej­mu­je pro­wa­dze­nie, a od­ci­nek pła­skie­go te­re­nu daje od­po­cząć moim no­gom. Nie mam za­mia­ru się za­trzy­my­wać, cho­ćbym mia­ła się czo­łgać. Za bar­dzo boję się tego, co kry­je się w ciem­no­ści. Kost­ka od­zy­wa się bó­lem, ale ka­żdy krok przy­bli­ża mnie do domu. Do cie­pła, bez­pie­cze­ństwa, ro­dzi­ny.

Wi­dzia­ny z od­da­li ogień jest tro­chę sur­re­ali­stycz­nym wi­do­kiem. Przez chwi­lę mi się wy­da­je, że to tyl­ko fa­ta­mor­ga­na, wy­my­sł zmęczo­ne­go umy­słu, ale po­stać pod­no­sząca się z zie­mi nie może być ni­kim in­nym jak Ca­le­bem.

– Do­bra ro­bo­ta – stwier­dza i przej­mu­je ode mnie Jo­sha.

Nie­sie go do ogni­ska, gdzie w świe­tle spraw­dza puls i ogląda rany. Wy­ci­ąga z ple­ca­ka ap­tecz­kę, żeby opa­trzeć jego ko­la­na, a ta­kże, jak się oka­zu­je, łok­cie i dło­nie.

– Nic mu nie będzie – wy­ro­ku­je. – Jest tyl­ko wy­cie­ńczo­ny i od­wod­nio­ny.

Szczy­pa­nie jo­dy­ny bu­dzi Jo­sha, któ­ry roz­gląda się zdez­o­rien­to­wa­ny i spo­gląda wiel­ki­mi ocza­mi na Ca­le­ba.

– To jest Ca­leb, oczy­ści ci ko­lan­ka. A to jego pies Chips. Praw­da, że faj­ny?

Chips jak na ko­men­dę pod­cho­dzi i trąca no­sem Jo­sha, na co ten wy­ci­ąga drżącą rącz­kę i kła­dzie ją na psim łbie.

– Je­steś głod­ny? – py­tam.

– Tak.

Pa­trze­nie, jak mój syn, owi­ni­ęty w swój ulu­bio­ny ko­cyk, wci­na przy ogni­sku ka­nap­kę z ogór­kiem, jest naj­cu­dow­niej­szą rze­czą na świe­cie.

Wszyst­ko będzie do­brze.

Ca­leb wy­ci­ąga w moją stro­nę bu­te­lecz­kę z jo­dy­ną.

– Te­raz two­ja ko­lej.

Na­wet nie za­uwa­ży­łam, że sama też mam odar­te ko­la­no i dło­nie.

– Co z two­ją nogą? – py­tam, żeby prze­rwać mil­cze­nie.

– Na­pra­wi­łem. Przy­naj­mniej na tyle, żeby do­jść do cy­wi­li­za­cji. Nie sze­dłem za tobą, sko­ro nie mia­łem prze­wod­ni­ka – do­da­je, jak­by było mu wstyd, że sie­dział na ty­łku, pod­czas kie­dy ja obi­ja­łam swój o ska­ły.

Jest to na swój spo­sób słod­kie.

– Masz ko­mór­kę? – py­tam. – Moja pa­dła.

– Nie­ste­ty. – Roz­kła­da ręce. – Nie uży­wam.

– Co ro­bi­my? – Ja­koś na­tu­ral­nie przy­cho­dzi mi prze­ka­za­nie mu de­cy­zyj­no­ści.

Czu­ję spo­kój. Wszyst­ko będzie do­brze.

– Mo­gli­by­śmy spró­bo­wać ze­jść, kie­dy chwi­lę od­pocz­nie­cie, ale po ciem­ku jest to jed­nak ry­zy­kow­ne. Josh jest w do­brym sta­nie, dla­te­go wo­la­łbym za­cze­kać i ru­szyć sko­ro świt, niż ry­zy­ko­wać, że skręci­my gdzieś głu­pio kark.

Zga­dzam się. Wi­dzę, jak Jo­sho­wi opa­da gło­wa. Ca­leb wy­grze­bu­je z ple­ca­ka na­dmu­chi­wa­ną ka­ri­ma­tę i już po chwi­li mło­dy śpi, po­sa­pu­jąc przez usta. Chips, bo­ha­ter dnia, spa­ła­szo­wał sa­szet­kę z kar­mą i też już za­snął, zwi­ni­ęty w kłębek.

Z roz­czu­le­niem no­tu­ję, że Ca­leb nosi przy so­bie je­dze­nie dla psa, cho­ciaż nie ma go dla sie­bie.

– Jaka to rasa? – py­tam.

– Ma­li­no­is.

O dzi­wo, nie mu­szę go ci­ągnąć za język, bo ob­ja­śnia sam. Jak­by mó­wie­nie o Chip­sie spra­wia­ło mu przy­jem­no­ść i było jego dumą.

– Bel­gij­ski pies pa­ster­ski. Pie­kiel­nie in­te­li­gent­na rasa o sil­nym cha­rak­te­rze. Uwiel­bia­ją ruch i wy­zwa­nia, a jak wi­dzia­łaś, ka­żde za­da­nie, ja­kie im się po­wie­rzy, trak­tu­ją po­wa­żnie. Mają bar­dzo roz­wi­ni­ęte in­stynk­ty opie­ku­ńcze, przez co ide­al­nie na­da­ją się na psa stró­żu­jące­go. A po od­po­wied­nim tre­nin­gu ta­kże po­li­cyj­ne­go czy woj­sko­we­go.

– I Chips ma ta­kie szko­le­nie, praw­da?

– Tak, słu­żył przy wy­kry­wa­niu ła­dun­ków wy­bu­cho­wych.

Nie umy­ka mo­jej uwa­dze, że Ca­leb roz­ma­so­wu­je przy tym nogę nad ko­la­nem.

– Mó­wi­łeś, że ufasz mu swo­im ży­ciem…

Krót­ko kiwa gło­wą i przez chwi­lę mam wra­że­nie, że po­twier­dze­nie będzie je­dy­ną od­po­wie­dzią, na jaką mogę li­czyć. Jed­nak po do­rzu­ce­niu ga­łęzi do ognia za­czy­na mó­wić:

– Nie chcia­łem mieć psa. Kie­dy wrzu­ci­li nam do plu­to­nu Chip­sa, uwa­ża­łem, że będzie tyl­ko prze­szka­dzał. Wo­rek na pchły – mówi i głasz­cze Chip­sa po łbie, pa­trząc przy tym na nie­go czu­le. – Upodo­bał so­bie mnie, a im bar­dziej go igno­ro­wa­łem, tym wi­ęcej za mną ła­ził. W ko­ńcu mi go przy­dzie­li­li. To był zwy­kły pie­szy pa­trol. W Ira­ku, pra­wie pod sam ko­niec zmia­ny, kie­dy po­win­ni­śmy już być do­tar­ci, a ja po­wi­nie­nem być mądrzej­szy. Chips nie chciał iść. Sy­gna­li­zo­wał na wszyst­kie mo­żli­we spo­so­by, bo wi­docz­nie coś prze­czu­wał tym swo­im psim no­sem, sku­ba­ny. Miał ra­cję, a ja my­śla­łem, że świ­ru­je, bo prze­cież cho­dzi­li­śmy tam­tędy re­gu­lar­nie i nic się nie dzia­ło. Zresz­tą nie tyl­ko my. – Robi pau­zę, jak­by mu­siał upo­rząd­ko­wać my­śli, za­nim przej­dzie do bo­le­snej części hi­sto­rii. – Za­mi­no­wa­li te­ren. Pew­nie nocą. Mimo że wie­dział, Chips i tak ze mną po­sze­dł. Wier­ny do ko­ńca. Stra­ci­li­śmy wte­dy trzech lu­dzi. Mia­łem szczęście, bo nie ja sze­dłem na szpi­cy i ta głu­po­ta kosz­to­wa­ła mnie je­dy­nie nogę, a Chip­sa wstrząs mó­zgu i strach przed gło­śny­mi dźwi­ęka­mi. Obaj prze­sta­li­śmy nada­wać się do słu­żby. Od tej pory wie­rzę mu bar­dziej niż so­bie sa­me­mu.

Jak ła­two jest oce­nić czło­wie­ka, nie zna­jąc jego pe­łnej hi­sto­rii…

– To dla­te­go ży­jesz w taki spo­sób?

– Taki? – Pa­trzy na mnie py­ta­jąco.

– Jak bez­dom­ny. Woj­sko nie dba o we­te­ra­nów? Wy­bacz, je­że­li to mało de­li­kat­ne py­ta­nie…

– Bez­dom­ny… Wolę okre­śle­nie wa­ga­bun­da.

– Jest bar­dziej za­wa­diac­kie – przy­zna­ję z uśmie­chem.

– A poza tym to nie kwe­stia pie­ni­ędzy. Nosi mnie. Nie ma w moim ży­ciu nic, co przy­trzy­ma­ło­by mnie w ja­ki­mś miej­scu na dłu­żej… – Pa­trzy na mnie przez ogień, a ja czu­ję na po­licz­kach cie­pło pło­mie­ni. – Mia­łaś swo­ją se­rię py­tań, to te­raz czas na moje. Gdzie jest oj­ciec Jo­sha?

– Nie żyje.

– Przy­kro mi.

– Mnie też. – Wzdy­cham lek­ko. – Gdy­by żył, to nic z tego by się nie wy­da­rzy­ło.

– Dla­te­go miesz­kasz z mamą?

– Prak­tycz­nie całe ży­cie by­łam kurą do­mo­wą, a jed­no czer­wo­ne świat­ło za­bra­ło mi nie tyl­ko męża i ojca moim dzie­ciom, ale też źró­dło utrzy­ma­nia. Szu­kam pra­cy, któ­ra za­pew­ni nam dach nad gło­wą, ale wi­ęk­szo­ść osób pa­trzy na mnie z nie­do­wie­rza­niem, kie­dy z CV wy­ni­ka, że je­stem po trzy­dzie­st­ce, a ni­g­dy nie pra­co­wa­łam…

– Musi być coś, w czym je­steś do­bra.

– Pro­wa­dze­nie domu? Te po­sa­dy zbie­ra­ją prze­wa­żnie oso­by z po­le­ce­nia. Mogę jesz­cze ro­bić ser­wet­ki na szy­de­łku – mó­wię i ma­cham ręką na ten po­my­sł, ale Ca­leb jest in­ne­go zda­nia.

– Za­łóż sklep in­ter­ne­to­wy z ręko­dzie­łem – pod­su­wa. – Mo­że­my z Chip­sem roz­no­sić ulot­ki wszędzie, gdzie pój­dzie­my.

Uśmie­cham się do nie­go z wdzi­ęcz­no­ścią.

– Czy­li nie zo­sta­nie­cie dłu­go w mie­ście?

– Nie mam po­wo­du, żeby zo­stać w mie­ście, w któ­rym wy­rzu­ca­ją nas na­wet z Maca.

– Prze­pra­szam za to. W ra­mach re­kom­pen­sa­ty i po­dzi­ęko­wań pro­po­nu­ję ci po­byt w ogór­ko­wym raju. Lo­kal jest wpraw­dzie co naj­wy­żej dwu­gwiazd­ko­wy, ale za to ser­wu­je od­mła­dza­jącą ku­ra­cję z ogór­ka na śnia­da­nie, obiad i ko­la­cję. W prze­rwach ma­secz­kę ogór­ko­wą i drin­ki z ogór­kiem.

My­śla­łam, że się za­śmie­je, ale za­miast tego pa­trzy na mnie po­wa­żnie, aż robi mi się głu­pio, że pal­nęłam ja­kieś głup­stwo.

– Nie znasz mnie – stwier­dza w ko­ńcu.

– Nie pro­po­nu­ję ci prze­cież ma­łże­ństwa – ri­po­stu­ję.

– Za­sta­no­wię się, czy po­wi­nie­nem.

Nie wiem, jak mam to ro­zu­mieć, tym bar­dziej że uni­ka mo­je­go wzro­ku, więc zmie­niam te­mat:

– Nie za­py­ta­łam Jo­sha, ja­kim cu­dem się tu zna­la­zł.

– Będziesz mia­ła dużo cza­su na roz­mo­wy, a on już nic ta­kie­go głu­pie­go nie zro­bi.

– Dzi­ęku­ję za po­moc. Wam oboj­gu. Bez was… aż strach po­my­śleć, co by było, gdy­by spędził jesz­cze jed­ną noc sam.

Lek­ki uśmiech zmie­nia twarz Ca­le­ba w bar­dziej przy­stęp­ną.

– Wy­trzy­ma­ły dzie­ciak. Za to ty je­steś na skra­ju. Po­łóż się. My z Chip­sem będzie­my czu­wać.

Ta de­kla­ra­cja spra­wia, że moje po­wie­ki sta­ją się jak z oło­wiu i nie po­tra­fię dłu­żej wal­czyć z utrzy­ma­niem otwar­tych oczu. Kła­dę się za Jo­shem, przy­tu­lam do nie­go i uko­jo­na po­czu­ciem bez­pie­cze­ństwa od razu za­sy­piam.

* * *

Świt wita mnie chło­dem i wil­go­cią rosy, któ­ra osia­dła na­wet na mo­ich rzęsach. Prze­su­wam dło­nią po czo­le Jo­sha, ale nie jest ani lo­do­wa­te, ani go­rące. Śpi słod­ko, co wy­wo­łu­je na mo­ich ustach uśmiech, któ­ry szyb­ko zmie­nia się w gry­mas bólu, kie­dy sia­dam z tru­dem.

Ni­g­dzie nie wi­dzę Ca­le­ba i Chip­sa, ale wci­ąż pa­lący się ogień i fakt, że nie zja­dł nas ża­den dzi­ki zwierz, świad­czą o tym, że czu­wa­li przez noc zgod­nie z obiet­ni­cą.

Jest tak zim­no, że się trzęsę i nie­wie­le bra­ku­je, abym szczęka­ła zęba­mi. Otu­lam szczel­niej Jo­sha, a sama przy­su­wam się do ogni­ska i wy­ci­ągam ręce w jego stro­nę.

– Dzień do­bry. – Sły­szę za sobą ochry­pły głos.

W tej sa­mej se­kun­dzie ocie­ra się o mnie Chips z psim od­po­wied­ni­kiem uśmie­chu. Opie­ra się o moje nogi i do­pra­sza się o piesz­czo­ty, więc dra­pię go za usza­mi, aż przy­my­ka oczy z ucie­chy.

– Po­win­nam uczyć się od cie­bie na­sta­wie­nia do ży­cia.

– Ła­two za­cho­wać opty­mizm, kie­dy ma się cie­płe fu­tro i wła­śnie zja­dło się śnia­da­nie. Je­że­li je­steś na skra­ju śmier­ci gło­do­wej, to za­pew­ne nie będzie miał nic prze­ciw­ko, żeby po­dzie­lić się z tobą sa­szet­ką z kar­mą.

– Dzi­ęki, wy­trzy­mam. Damy radę ze­jść, praw­da?

– Tak. Wpraw­dzie tro­chę skrzy­pię, ale do­czła­pię na dół. Na­pij się.

Wręcza mi na­po­czętą bu­tel­kę z wodą, a sam za­czy­na się krzątać, spraw­nie zwi­ja­jąc pro­wi­zo­rycz­ny obóz.

Czas obu­dzić Jo­sha.

– Ko­cha­nie, wsta­waj. Mu­si­my iść do dom­ku.

Mój dziel­ny chłop­czyk pró­bu­je sta­nąć na nogi, ale wi­dzę, jak mu się trzęsą.

– Cho­dź na rącz­ki, po­nio­sę cię.

Igno­ru­ję kręgo­słup, któ­ry pro­te­stu­je na do­dat­ko­we dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów szczęścia. Ta dro­ga będzie mor­dęgą, ale by­ła­by gor­sza, gdy­bym mu­sia­ła po­ko­nać ją z pu­sty­mi ręka­mi.

Spo­glądam kon­tro­l­nie na Ca­le­ba – za­pi­na na pier­si sprzącz­kę ple­ca­ka, po czym kiwa gło­wą. Chips ru­sza bez ko­men­dy. Przy­tu­lam Jo­sha do sie­bie i na­bie­ram głębo­ko tchu. Idzie­my.

Już po chwi­li za­miast nóg mam ga­la­re­tę. Sa­pię jak pa­ro­wóz. Co chwi­lę po­pra­wiam Jo­sha, któ­ry wy­śli­zgu­je mi się z omdle­wa­jących rąk. Sku­piam się na skrzy­pie­niu pro­te­zy. Pisk wy­zna­cza krok – po ko­lei: pra­wa noga, lewa, pra­wa – a ka­żdy przy­bli­ża nas do domu. Dam radę.

– Ucie­kł mi. Wszyst­kie ucie­kły…

– Słu­cham? – py­tam, bo gło­sik syn­ka jest za­le­d­wie szep­tem.

Przy­sta­ję, żeby le­piej sły­szeć, ale kie­dy po­wta­rza, nie je­stem pew­na, czy się nie prze­sły­sza­łam.

– Char­man­der ucie­kł. I Pi­ka­chu. Nie do­go­ni­łem ich.

Chwi­lę zaj­mu­je mi zro­zu­mie­nie, o czym mówi.

– Go­ni­łeś Po­ke­mo­ny?

Kiwa gło­wą, udzie­la­jąc od­po­wie­dzi na py­ta­nie, w jaki spo­sób zna­la­zł się w gó­rach, a ja mam ocho­tę wy­rzu­cić te­le­wi­zor za okno i dać dzie­ciom za­kaz na do­stęp do ja­kiej­kol­wiek elek­tro­ni­ki. Do­ży­wot­nio!

– Gdzie je wi­dzia­łeś? – pyta Ca­leb z miną wy­ra­ża­jącą nie­do­wie­rza­nie. Pew­nie sama wy­glądam po­dob­nie.

– Pod do­mem. Roz­ma­wia­ły tak gło­śno, że mnie obu­dzi­ły! – Josh oży­wia się na samo wspo­mnie­nie. – Było ich ba­aar­dzo dużo. Ma­mu­siu, nie wi­dzia­łaś?

– By­łam w pra­cy, syn­ku. Bab­cia też ich nie wi­dzia­ła. To ci się tyl­ko przy­śni­ło.

– Nie­praw­da! – Pod­no­si głos, a przez swo­ją ży­wio­ło­wą re­ak­cję pra­wie wy­pa­da mi z ra­mion. – Wszyst­ko wi­dzia­łem! Char­man­der świe­cił pło­mie­niem z ogo­na. Obok był Squ­ir­tle, a za nimi Pi­ka­chu i Bul­ba­saur! Tyl­ko były za szyb­kie… – po­ci­ąga no­sem i ko­ńczy ze smut­kiem: – dla­te­go mi ucie­kły…

Przy­tu­lam go moc­niej do sie­bie. To nie czas ani miej­sce na po­wa­żną roz­mo­wę, ale będzie­my mu­sie­li ko­niecz­nie od­być taką na te­mat my­le­nia fik­cji z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Ko­cha­nie, nie wy­cho­dź sam z domu – pro­szę, choć w moim gło­sie po­ja­wia się sta­lo­wa nuta. – Na­stęp­nym ra­zem obu­dź mnie albo bab­cię, to będzie­my ich szu­kać ra­zem, do­brze?

Josh mru­czy coś nie­wy­ra­źnie w od­po­wie­dzi. Eks­cy­ta­cja oka­zu­je się dla nie­go wy­czer­pu­jąca, bo po chwi­li zno­wu za­le­d­wie szep­cze:

– Je­stem głod­ny.

Ser­ce kur­czy mi się ze smut­ku, bo zje­dli­śmy cały pro­wiant, a nie je­stem na eta­pie, żeby po­zwo­lić mu jeść psią kar­mę. Nie, kie­dy mamy wi­zję domu na wy­ci­ągni­ęcie ręki.

– Wiem, ko­cha­nie. Mo­żesz się na­pić.

Ca­leb bez sło­wa po­da­je ma­łe­mu bu­tel­kę. Wy­mie­nia­my po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Nie mamy wi­ęcej wody.

Przed nami ostre ze­jście w dół. Naj­gor­sze są drob­ne ka­mycz­ki osy­pu­jące się spod nóg i fakt, że mu­szę spo­glądać po­nad ra­mie­niem Jo­sha, a i tak nie wi­dzę tego, co mam pod sto­pa­mi. Pod­rzu­cam syn­ka i każę mu się moc­no trzy­mać, a przez ostre gwizd­ni­ęcie nie­omal tra­cę rów­no­wa­gę.

Od­wo­ła­ny Chips za­wra­ca w miej­scu i pędzi pod górę. Pa­trzę py­ta­jąco na Ca­le­ba, któ­ry wy­ci­ąga z ple­ca­ka ja­kieś dwie podłu­żne części i skręca je ra­zem – wy­gląda jak ki­jek do nor­dic wal­kin­gu.

– Daj mi go, po­nio­sę Jo­sha – mówi.

– Ale…

– Sama le­d­wo idziesz.

– Ale… – Nie po­tra­fię wy­ar­ty­ku­ło­wać wszyst­kich obaw.

– Obie­cu­ję, że go nie upusz­czę.

Prze­ka­zu­ję mój skarb drżący­mi ręka­mi.

– Wu­jek cię te­raz po­nie­sie, ko­cha­nie.

Josh nie pro­te­stu­je, tyl­ko na­tu­ral­nie wtu­la się w Ca­le­ba, któ­ry od razu za­czy­na scho­dzić bo­kiem.

Przez pierw­sze kil­ka kro­ków pa­trzę z nie­po­ko­jem, ale mimo że Ca­leb trzy­ma Jo­sha na jed­nej ręce, to nie wi­dać po nim zmęcze­nia. Ra­czej sku­pie­nie, kie­dy ase­ku­ru­je się kij­kiem i spraw­dza, czy ka­mie­nie się nie ob­su­ną, za­nim zro­bi krok. Ru­szam za nimi i pró­bu­ję na­śla­do­wać tech­ni­kę Ca­le­ba. Idzie nam po­wo­li, z częsty­mi przy­stan­ka­mi, ale idzie­my.

Je­ste­śmy już na le­śnej dró­żce, kie­dy nogi się pode mną ugi­na­ją i pa­dam na ko­la­na na wi­dok dwóch po­sta­ci na ho­ry­zon­cie.

Po­li­cjan­ci przy­spie­sza­ją i nie­mal bie­gną w na­szą stro­nę mimo potu na czo­łach. Ca­leb przy­wo­łu­je do nogi Chip­sa, któ­ry za bar­dzo chce się przy­wi­tać, na co po­li­cjan­ci kie­ru­ją ręce nie­bez­piecz­nie w stro­nę bro­ni.

– Pani mama za­wia­do­mi­ła, że nie wró­ci­li­ście na noc! – wo­ła­ją. – Zna­le­źli­ście go?!

– Tak, tak, jest do­brze… Tak, jest do­brze… – po­wta­rzam jak ka­ta­ryn­ka.

Po dzie­si­ęciu mi­nu­tach sie­dzi­my w ra­dio­wo­zie. Po kil­ku ko­lej­nych par­ku­je­my przed do­mem.

Mama i Bian­ca na nas cze­ka­ją i rzu­ca­ją się w na­szym kie­run­ku, le­d­wo wy­sia­da­my.

– Ba­bu­nia! – krzy­czy Josh i już po chwi­li pła­cze ra­zem z bab­cią, a Bian­ca ści­ska mnie za szy­ję tak moc­no, że pra­wie gru­cho­cze mi kręgi.

– Ko­cham cię – szep­czę w jej wło­sy. – By­łaś bar­dzo dziel­na. Już wszyst­ko w po­rząd­ku.

Kle­pię ją po plec­kach. Wy­czer­pa­ne nogi nie chcą mnie już trzy­mać w kuc­kach i kie­dy Bian­ca się od­su­wa, sia­dam na ty­łku. Par­skam z roz­ba­wie­nia, ona też się śmie­je przez łzy, a w polu mo­je­go wi­dze­nia po­ja­wia się duża dłoń po­zna­czo­na od­ci­ska­mi.

Chwy­tam za nią i po­zwa­lam się pod­nie­ść Ca­le­bo­wi. Ści­skam go moc­niej przed wy­pusz­cze­niem – w ten nie­my spo­sób chcę mu prze­ka­zać swo­ją wdzi­ęcz­no­ść.

Nie przyj­mu­ję pro­po­zy­cji, żeby po­li­cja za­bra­ła nas do szpi­ta­la. Nie po­trze­bu­je­my ko­lej­nej trau­my, tyl­ko po­si­łku, snu i kąpie­li – w ta­kiej ko­lej­no­ści.

– Cho­dźcie do środ­ka, cho­dźcie. – Mama za­ga­nia nas jak zbłąka­ne owiecz­ki. – Pana też za­pra­szam. Je­ste­ście głod­ni i brud­ni. Cho­dźcie.

Ca­leb szu­ka mo­je­go spoj­rze­nia, jak­by chciał się upew­nić, że są tu mile wi­dzia­ni.

– Je­ste­ście go­śćmi ho­no­ro­wy­mi, nie mo­żesz od­mó­wić.

Chip­sa nie trze­ba za­chęcać, już wbie­gł na ga­nek i chłep­ce wodę.

Ja­kiś czas pó­źniej, sie­dząc na gan­ku przy szklan­ce le­mo­nia­dy z pla­ster­ka­mi ogór­ka, my­ślę o tym, jak nam się po­szczęści­ło. Chips leży na po­sła­niu z koca i od cza­su do cza­su pod­no­si gło­wę na wi­dok ptasz­ków sia­da­jących na ba­lu­stra­dzie. Mil­czący Ca­leb po raz ko­lej­ny roz­kręca nogę i czy­ści ją pędzel­kiem. Ogo­lił się, umył, przez co wy­gląda mło­dziej i przy­stoj­niej.

Miło na nie­go po­pa­trzeć.

– Wa­sza furt­ka się za­ci­na – stwier­dza na­gle. – Za­wias ob­wi­sł. Przy­da­ło­by się też ją na­sma­ro­wać, żeby cała oko­li­ca nie wie­dzia­ła, kie­dy wy­cho­dzisz z domu. Chy­ba że to ce­lo­wy sys­tem alar­mo­wy? – Pod­no­si na mnie wzrok i pa­trzy z czy­mś, co być może jest na­wet roz­ba­wie­niem.

– Może po­win­nam za­miast tego za­trud­nić psa stró­żu­jące­go?

– Nie jest to głu­pi po­my­sł.

Ob­ra­cam szklan­kę w dło­niach i za­sta­na­wiam się, czy chcę za­dać py­ta­nie, któ­re nur­tu­je mnie od ja­kie­goś cza­su.

– Zo­sta­nie­cie na dłu­żej? – py­tam, spo­gląda­jąc mu w oczy.

Ca­leb nie od­po­wia­da od razu. Przy­gląda mi się ba­daw­czo, po czym zwra­ca się do Chip­sa:

– Co ty na to, bra­cie?

Ra­do­sne szczek­ni­ęcie i ma­cha­nie ogo­nem nie po­zo­sta­wia wąt­pli­wo­ści, że pro­po­zy­cja zo­sta­ła za­ak­cep­to­wa­na.

– Tak się skła­da, że obaj uwiel­bia­my ogór­ki – do­da­je Ca­leb. – Poza tym mam umó­wio­ne spo­tka­nie z two­ją furt­ką.

– W ta­kim ra­zie już wie­cie, co na obiad. A ty, przy­stoj­nia­ku, do­sta­niesz ogór­ki z mie­lon­ką! – Cmo­kam wil­got­ny psi nos, a w od­po­wie­dzi do­sta­ję li­źni­ęcie jęzo­rem i śmiech.

Ten nowy dla mnie od­głos, choć sły­sza­ny po raz pierw­szy, trąca brzmie­niem daw­no za­po­mnia­ne stru­ny w moim ser­cu.

Wszyst­ko będzie do­brze.