Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca opowieść o niespełnionej w dzieciństwie potrzebie przynależności. Anna, trzydziestokilkuletnia historyczka sztuki i kustoszka muzealna jest kobietą inteligentną, pewną siebie i zdecydowaną, ale też egoistyczną w swoich życiowych dążeniach. Realizując plany i zmierzając do wyidealizowanego celu, nieświadomie niszczy wszystko, co tak naprawdę się liczy. Komplikuje swoje małżeństwo i relacje z matką, ignoruje piętrzące się problemy zawodowe. Całkowicie zatraca się w realizowaniu ostatniego marzenia, jakie jej pozostało – odnowie dworku, należącego niegdyś do rodzinnego majątku. Jednak nowy dom nie może być remedium na wszystkie problemy, a skomplikowana historia rodziny stawia jej wybory życiowe w zupełnie innym świetle… Magdalena Kopeć - autorka „Lata Sabiny”, w kolejnej powieści buduje pozbawiony lukru obraz współczesnej kobiety - obraz realny, niemal intymny. Snuta przez nią historia ukazuje życie bohaterów pełne trudnych wyborów i nie zawsze trafnych decyzji, naznaczone desperackim pragnieniem posiadania korzeni. Pragnieniem przynależności i oparcia w świecie, którego istotą jest zmiana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Kawał pnia ogromnego, nadpalonego dębu, spętany łańcuchami i pozbawiony konarów, leżał już na ziemi. Wielka maszyna z chwytakiem przeciągnęła go dalej na błotnisty plac rozjeżdżony potężnymi kołami ciężkiego sprzętu, gdzie leżały już sterty gałęzi posegregowane według grubości. Karczowany pas podworskiego parku miał stać się teraz częścią asfaltowej drogi z chodnikiem, wiodącej ku nowej linii zabudowy pod lasem.
– Wyciągamy karpę! – zawołał mężczyzna w pomarańczowej kamizelce i kasku, zapinając łańcuch na pozostającym w ziemi, okopanym już korzeniu. Machnął ręką na operatora i koparka powoli ruszyła, lekko ślizgając się na błocie i drobniejszych gałęziach. Pień początkowo ani drgnął, przez chwilę wydawało się nawet, że to równa walka, że szala zwycięstwa może przechylić się na każdą ze stron.
– Dawaj, dawaj! – wołał robotnik, jakby kibicował ulubionej drużynie.
Wszyscy obserwowali, jak powoli z miękkiej, wiosennej ziemi żółty metalowy potwór wyciąga grube korzenie, broniące się ostatkiem sił, naprężone do granic wytrzymałości. W kakofonii trzaskających gałęzi i ryku silnika korzeń dębu puścił, a robotnicy mogli przejść dalej.
Szeroki pas poległych drzew ciągnął się prawie do lasu.
– No, dziś daleko już nie pociągniemy, kierowniku! – zawołał operator koparki, wyłączając maszynę i zeskakując na ziemię.
– Jeszcze usuniemy ten drugi korzeń i sprzątniemy – odpowiedział człowiek w białym kasku, spisujący coś w wielkim notatniku.
Robotnik stanął obok maszyny i zapalił papierosa.
– Ładne miejsce – powiedział ktoś inny, podchodząc. – Ciekawe, jak tu działki stoją?
– Pewnie jak zrobimy tę drogę, podrożeją.
– A ten las z lewej?
– To nie las. To park. Dwór tu kiedyś był, a potem szkoła chyba. Ale podobno ktoś to kupił. Na bramie jest tabliczka, że teren prywatny.
– Pewnie jakiś cwaniak z Warszawy... O, przepraszam, panie kierowniku! – zmitygował się mężczyzna z papierosem.
– Dobra, koniec pierdolenia – odpowiedział tamten. – Do roboty i kończymy!
– Obraził się – zauważył cicho młody chłopak, uśmiechając się kpiąco. Miał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wpatrywał się w miejsce, z którego przed chwilą wyciągnięto korzeń. Coś go ciekawiło. Dziwny kształt majaczył pod piaskiem. W końcu podszedł, grzebnął rękami w ścianie gliniastej ziemi i odskoczył z krzykiem.
– O kurwa! – Odbiegł kawałek i machając rękami, zaczął wołać, żeby wszyscy przerwali robotę. – Kierowniku! Kierowniku!
Zrobiło się zamieszanie i ludzie zbiegli się wokół niego, a zaraz potem kordonem otoczyli miejsce, skąd usunięto korzeń. W wyrwie widać było fragmenty materiału i kości. Z osypującej się ziemi wystawał kawałek ludzkiej czaszki.
Rozdział 1
Po wyjściu z pracy Anna nadłożyła nieco drogi, by wstąpić do pracowni ramiarskiej przy ulicy Wesołej i odebrać dwa elegancko oprawione stare zdjęcia. Mieszkała kawałek dalej, przy głównym kieleckim deptaku, który w tym miejscu nieco się poszerzał, tworząc placyk wykorzystywany latem jako kawiarniany ogródek. Kamienica z lat siedemdziesiątych wbita w pierzeję dziewiętnastowiecznych budynków wyglądała trochę jak doszywany brat. Niby podobny, jednak bez rysu szlachetności, jaki nadaje czas. Ale brak odległej historii oznaczał także brak nadzoru konserwatorskiego, co miało same zalety: niedawno docieplone ściany i nowe, szczelne okna.
Anna mieszkała na drugim piętrze, nad którym było już tylko mieszkalne poddasze. Balkon dużego pokoju wychodził na deptak, więc latem miała przyjemny widok na ciągnącą się ze wschodu na zachód ulicę, pobliskie budynki i dzwonnicę katedralną, z której co godzinę płynęła inna pieśń maryjna wygrywana na karylionie. Gdyby nie pierzeja kamienic naprzeciwko, Anna miałaby też widok na Dawny Pałac Biskupów Krakowskich, w którego starych murach od lat siedemdziesiątych mieściło się największe w Kielcach muzeum, ale może lepiej, że tak nie było. Nie powinno się mieć nieustannie przed oczyma miejsca pracy.
Gdy tylko Anna weszła do mieszkania, pospiesznie ściągnęła płaszcz i od razu podekscytowana skierowała się do dużego pokoju. Zerwała folię z dwóch sporych opraw, rozejrzała się i zdjęła ze ściany nad kanapą dwie reprodukcje Fałata, wieszając w ich miejsce oprawione fotografie. Przyglądała się chwilę z zadowoleniem. Szerokie oliwkowe passe-partout ładnie podkreślało koloryt fotografii. Kazała umieścić w oprawie także opisy: Adam Brzozowski w Plancie. Lato 1936 oraz Adam Brzozowski z Rodziną w otoczeniu służby. Lipiec 1938.
Pierwsza fotografia przedstawiała jej prapradziadka przed oficyną w podwórzu. Najpewniej po powrocie z polowania, bo starszy pan ze strzelbą ubrany w strój myśliwski stał dumnie, trzymając kilka martwych kuropatw związanych sznurkiem.
Drugie zdjęcie zrobiono przed wejściem do dworu. Widać było ledwie jego fragment – podwójne kolumny ganku obrośnięte winobluszczem, pnącym się aż do drugiej kondygnacji portyku i zwisającym luźno nad głowami fotografowanych. Na schodach stała rodzina w otoczeniu nielicznej służby. Prapradziadek Anny, tym razem w jasnym letnim surducie i kapeluszu, zajmował centralne miejsce. Był już wówczas wdowcem. Anna tyle wiedziała o praprababce, że miała na imię Elżbieta i zmarła w wieku czterdziestu dwóch lat. Obok z rękami założonymi za siebie stał brat prapradziadka Adama. Za młodu opuścił rodzinny majątek i wyjechał na studia medyczne do Lwowa, których nie ukończył, ale po zmarłej żonie miał majątek gdzieś pod Otwockiem i tam osiadł. Jego grób znajdował się w Pruszkowie, gdzie mieszkał po wojnie, straciwszy dom i ziemię. Na fotografii był też Stanisław, jedyny potomek prapradziadka Adama, lekarz, oraz Eugenia, jego żona. Babcia Anny, Eleonora, wówczas kilkuletnie dziecko, ubrana w jasną sukienkę, z kotem na rękach dumnie stała z przodu. Tajemniczą postacią był stary mężczyzna opierający się na kosturze, ledwie widoczny w cienistym zakątku za kolumnami ganku.
Po raz pierwszy Anna usłyszała o majątku nazywanym Plantą, gdy chodziła do liceum. W tym czasie mieszkała już praktycznie sama, bo matka przyjęła pracę w Warszawie i wracała tylko na weekendy. Anna cieszyła się z tej wolności – jako szesnastolatka oglądała kino nocne, zapraszała chłopców i słuchała głośno muzyki do rana, co ją samą napawało dumą, a wśród koleżanek budziło zazdrość.
Codziennie po szkole chodziła na obiady do dziadków, na ulicę Sienkiewicza, do mieszkania, które teraz zajmowała. Siadała przy tym samym stole, który nadal stał w dużym pokoju. Widziała ten sam regał z politurą w kwiaty, te same kryształy ustawione równo w witrynie. Wprowadzając się z Kubą, jeszcze przed ślubem, zmieniła kuchnię, urządziła na nowo sypialnie, wyremontowała łazienkę, ale duży pokój zostawiła niemal nietknięty.
Pewnego dnia, pod koniec roku szkolnego, gdy kończyła trzecią klasę, jak zwykle jadła tutaj zupę. Akurat puszczali program o reformie rolnej, a dziadek wpatrzony w telewizor z regularnością metronomu zatapiał łyżkę w pomidorówce i podnosił ją do ust, lekko chlipiąc. Nagle przerwał i od niechcenia zapytał babcię:
– Ela, a ciekawe, co tam słychać w waszym dawnym majątku? Jak to się nazywało?
Babcia na chwilę zastygła w bezruchu. Anna miała w pamięci, jak powoli odkłada łyżkę, nie patrząc na nich, groźnie odpowiada „nie zajmuj się głupotami” i wychodzi do kuchni, a zaraz potem bierze torebkę i wychodzi na rynek, żeby kupić pietruszkę.
Dziadek po cichu wyjaśnił Annie, że kiedyś był majątek, że Eleonora mieszkała tam kilka lat, że wyjechała z niego zaraz po wojnie i więcej tam nie była.
Od tego dnia Anna próbowała wracać do tematu, ale poza tym, że był dwór i już go nie ma, babcia nie chciała nic więcej powiedzieć. Wówczas nastoletnia Anna zastosowała szantaż. Przez miesiąc nie przychodziła na obiady, żywiąc się zupkami chińskimi i kotletami pożarskimi z jadłodajni. Miała nadzieję zmusić babkę do odpowiedzi – może nie do zwierzeń, bo za dobrze znała Eleonorę, by mieć nadzieję na gęste wspomnienia i długie opowieści, ale czuła, że jakieś odpowiedzi jej się należą. Jako wnuczce. Jako najmłodszej z rodu. Rodu! Dotąd znała jedynie krewnych dziadka, a i tych nie było wielu. Nie mając ojca, nie miała też drugiej połowy krewnych. Więc gdy dowiedziała się, że historia rodziny jest głębsza i bardziej wyjątkowa niż zwyczajny chłopsko-robotniczy mariaż z lat pięćdziesiątych, nie mogła odpuścić. Dociekliwa natura kazała jej podstępem zmanipulować babkę. Poskutkowało. Po trzech tygodniach Eleonora skapitulowała. Przyszła z garnkiem kotletów i słoikiem rosołu, usiadła przy stole i powiedziała, że niewiele pamięta, a tego, co pamięta, nie chce roztrząsać. Że jej ojciec, który – o czym Anna wiedziała – był lekarzem, zginął w trzydziestym dziewiątym razem z jej matką w bombardowaniu Warszawy. Że jej dziadek, Adam Brzozowski, u którego mieszkała w czasie wojny, zaginął jesienią czterdziestego czwartego w niejasnych okolicznościach, których, jako że była dzieckiem, prawie nie pamięta. Że po reformie rolnej słusznie przekazano jego majątek państwu na użytek społeczny. Że po wojnie zamieszkała z bratem dziadka, niegdyś mieszkającym w Otwocku, który osiadł w Pruszkowie i pracował jako robotnik. Oświadczyła, iż to wszystko, co ma do powiedzenia na temat swojego pochodzenia, a na koniec wygłosiła pogadankę na temat zepsucia systemu klasowego i nieszczęść, jakie ściągnął na lud pracujący. Przypomniała, że spotkała swojego męża na pochodzie pierwszomajowym, przeczytała wszystkie dzieła Lenina i zrozumiała, że nie chce być częścią tamtej historii.
Anna nie do końca jej uwierzyła, ale słuchała uważnie, by wszystko zapamiętać. Na koniec, czując, że to ostatnia informacja, na jaką może liczyć, zapytała jeszcze, gdzie to było.
– Niedaleko Opatowa. Ale nie pamiętam nazwy wsi. Byłam wtedy mała i nie znałam dobrze okolicy. Czy teraz będziesz do nas przychodzić?
– Tak – odpowiedziała i życie pozornie wróciło do normy.
Teraz, po latach, Anna wiedziała już znacznie więcej, ale wciąż za mało, by zbudować spójną historię, by wypełnić luki i poznać wszystkie odpowiedzi. Miała przynajmniej te fotografie – jedyne, jakie ocalały. Oczywiście nie dostała ich od Eleonory. Znalazła je sama. Tutaj, w tym samym politurowanym regale, gdy sprzątała przed remontem. Leżały w szufladzie, wciśnięte między kwity emerytury a zdjęcia rentgenowskie płuc dziadka.
Zerknęła na zegarek. Było już późno, więc szybko zrobiła zdjęcie ściany komórką i wysłała Kubie, a potem poszła do łazienki przebrać się na spotkanie. Długie pasma włosów zakręciła lokówką w luźne fale, poprawiła makijaż i założyła nowy kostium koloru indygo. Z przyjemnością stwierdziła, że mimo długiego dnia, awantury w księgowości o umowę na wydruki wielkoformatowe do wystawy i czterech kaw, wygląda naprawdę dobrze. I że Kuba miał rację – do jej brązowych włosów lepiej pasował ten kolor niż beż, który chciała kupić.
Siermiężny, choć harmonijny w swej modernistycznej bryle gmach z lat pięćdziesiątych, do którego zmierzała Anna, stał dokładnie naprzeciwko wylotu ulicy Głowackiego. W budynku kiedyś był dom partii, a teraz, całkiem w zgodzie z logiką, mieścił się Instytut Historii i Rektorat kieleckiego uniwersytetu. Anna weszła szerokimi schodami, ale zatrzymała się w podcieniu, kryjąc za jednym z filarów. Kontynuowała rozpoczętą kilka minut wcześniej rozmowę telefoniczną z matką.
– Powiedziałam ci już... – Obejrzała się i ściszyła głos, bo wciąż ktoś się kręcił przy wejściu. – Zajmę się babcią, znajdę dom opieki, ale dopiero jak przepiszesz na mnie Plantę i sprzedasz działkę na Dąbrowie, żebym miała na remont.
Potem zamilkła, czekając na reakcję Zuzy. Wiedziała, że matka nie ma wyboru.
– Ania, ale ty jesteś uparta. Co ci za różnica? Planta tylko formalnie należy do mnie. Tak naprawdę jest twoja i rób sobie z nią, co chcesz. Za przepis trzeba dodatkowo płacić. Poza tym jak umrę, i tak wszystko będzie twoje.
– Nie chcę tak długo czekać. Poza tym to nie będzie malowanie, tylko całkowity remont, muszę występować o pozwolenia, podpisywać dokumenty.
– No dobrze... – Zuza skapitulowała zgodnie z przewidywaniem. – Umówię notariusza.
– Jeszcze działka! Muszę mieć pieniądze. To, co mam, pójdzie na rachunki za kancelarię i na projekt. Ale na wiosnę trzeba będzie ruszyć z robotami ziemnymi przy fundamentach...
– Jaki projekt?
– No, projekt budowlany. To nie mieszkanie, nie da się po prostu pomalować ścian i ułożyć paneli. Znalazłam firmę, która kompleksowo robi takie rzeczy. Wstępnie omówiłam już z nimi sprawę. Jak tylko będę gotowa, wchodzą z pomiarami, sprawdzą stan budynku, ustalą zakres robót.
– Przecież dopiero co dostaliśmy decyzję, że dwór jest nasz! Kiedy ty to wszystko załatwiłaś?
– Zuza, po prostu wystaw tę działkę na sprzedaż, podzielimy się pieniędzmi i będziesz miała mnie z głowy. – Anna wyjęła błyszczyk i przytrzymując telefon ramieniem, poprawiła usta. – Nie będę czekać... – dopowiedziała cicho, ale z naciskiem. – Chcesz, żebym przejęła opiekę nad babcią? Załatw to. Inaczej zabieraj ją ze sobą do tych Włoch czy gdzie tam jedziesz.
– Dobrze – odpowiedziała Zuza z rezygnacją. – Załatwię to. – W głośniku odbiło się jej westchnienie.
– Zachowujesz się, jakbym prosiła o pałac na wodzie, a nie coś, co i tak mi się należy – zganiła matkę, ale cicho, uśmiechając się i kłaniając dwóm znajomym profesorkom, które właśnie wyszły na papierosa.
– Po prostu to dużo formalności. Nie mam czasu się tym zająć.
– To znajdź czas.
– Dobrze, już dobrze. Skoro tak stawiasz sprawę... Zadowolona?
– Tak.
– To rozglądaj się za jakimś miejscem.
– Już znalazłam. Ale pamiętaj: najpierw przepis, działka, a potem przenosiny.
– Jesteś jak babcia... – Zuza znowu westchnęła. – Pa, kochanie!
– Pa!
Anna uśmiechnęła się i schowała telefon do torebki. Załatwiła kolejną ważną sprawę i poczuła przyjemny przypływ energii – taki jak zwykle, gdy doświadczała własnej sprawczości. Wszystko układało się jak należy.
Poprawiła jeszcze włosy i weszła do holu. Przy szeroko otwartych drzwiach znajdujących się na wprost auli stał niezbyt udany baner tegorocznego jubileuszu dziesięciolecia Instytutu Sztuki, na którym największym i w zasadzie jedynym udanym elementem graficznym były żółte cyfry w stylu art déco: 2001–2011. Na ścianie nad banerem rozwieszono znacznie lepszy plakat o promocji nowej książki profesora Andrzeja Lorenca, wykładowcy i dyrektora instytutu.
– Ania? Ania! – zawołała nagle jakaś młoda kobieta w brązowym kostiumie, którą Anna dopiero co zignorowała w drzwiach.
– Dzień dobry – przywitała się Anna, uchylając się przed próbą uścisku. Niechętnie rozpoznała koleżankę z seminarium doktorskiego. – Na wykład? – zapytała bez sensu.
– Tak. Mam książkę. Może mi profesor Lorenc podpisze – odpowiedziała tamta, podekscytowana jak pensjonarka.
Nie widziały się kilka lat i trwało, nim Anna uprzytomniła sobie w ogóle, kto to jest i jak się nazywa. Niewielu ludzi z tamtej grupy zapadło jej w pamięć. Może dlatego, że niespecjalnie się nimi interesowała. Łączyło ich tylko to, że pisali doktorat u Lorenca, jeszcze wtedy pracującego w Krakowie.
Tymczasem zauważyła profesora w auli, ale zaraz zniknął w tłumie.
– Może wejdźmy – zaproponowała Anna i nie czekając, poszła przodem.
– Liczyłam, że może ktoś jeszcze z grupy będzie...
– Nie widziałam nikogo.
Anna przeszła dalej, nie oglądając się. Usiadła na jednym z wolnych krzeseł, czekając, aż towarzyszka zajmie miejsce obok, a potem przeprosiła elegancko i odeszła w kierunku uśmiechającej się do niej Justyny Rokoszy, z która znały się od kilku lat. Zresztą Anna miała tutaj sporo znajomych i co chwilę komuś odpowiadała uśmiechem lub kłaniała się, o ile byli to profesorowie.
– Ania, cieszę się, że jesteś. – Justyna podała jej kieliszek wina ze stojącego za nimi stolika. – Nie cierpię takich imprez, a dziewczyny ode mnie z pokoju się wykpiły.
– To tak jak ja wernisaży w muzeum – odpowiedziała Anna. Upiła łyk wina, skrzywiła się i odstawiła kieliszek.
– Okropne, wiem – potwierdziła Justyna. – Ale mnie dziś wszystko jedno. Cały dzień miałam zajęcia. Studenci mnie wykończyli. Ty przez godzinę wypruwasz sobie flaki, żeby coś zrozumieli, żeby ich zainteresować, a oni na koniec pytają tylko, czy to będzie na egzaminie... A co u ciebie?
– Dobrze. Robimy nową wystawę. Przyślę ci zaproszenie na wernisaż. A, i skończyłam artykuł do Almanachu. Zerkniesz? Tam trochę jest warstwy historycznej, zależałby mi, żeby historyk to przejrzał, zanim oddam.
– Pewnie. Wyślij mi mailem. A jak twój mąż?
– Złapał właśnie kontrakt w dużym portalu. Będzie pisał felietony polityczne.
– W Kielcach? Polityczne?
– Na szczęście pisać może wszędzie.
Justyna szturchnęła Annę dyskretnie w ramię, bo właśnie profesor Lorenc zmierzał w ich kierunku. Był mężczyzną okołopięćdziesięcioletnim, wysokim i szczupłym, choć nie chudym, jak inni profesorowie akademiccy. Tak się składało, że wszyscy tutejsi plastycy i historycy sztuki byli przeważnie chuderlawi, mieli kościste dłonie o długich palcach i wiecznie natchnione spojrzenia. Profesor Lorenc wyróżniał się z tego grona prezencją. Był szpakowaty, twarz o regularnych rysach rozjaśniało niemal młodzieńcze, przenikliwe spojrzenie. Wybierał zwykle garnitury w odcieniach granatu, co świetnie podkreślało kolor oczu, ale nigdy nie były to pełne garnitury. Zestawiał gładkie spodnie z marynarkami w lekki deseń, zawsze nosił koszulę z wysokim kołnierzykiem i staromodną apaszkę, a nawet kamizelkę. Anna raz tylko widziała go bardziej na luzie w bladoróżowej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem – wtedy, gdy byli na doktoranckim objeździe i pił poranną kawę na tarasie w hotelu.
– Doktor Brzozowska, doktor Rokoszy – przywitał się. – Cieszę się, że panie przyszły. Zapraszam do pierwszych rzędów, są jeszcze wolne miejsca.
– Dziękujemy, niech się pan profesor nami nie kłopocze, coś sobie znajdziemy – odparła Justyna.
– Pani Anno, dobrze, że pani wpadła. Czytałem pani ostatni tekst. Świetna robota.
– Dziękuję, panie profesorze. – Uśmiechnęła się.
– A jak przygotowania do konferencji?
– Też dobrze. Mam już temat referatu.
– Doskonale. – Obejrzał się na kolegów zajmujących już miejsce na podeście i uniósł rękę, potwierdzając, że za chwilę dołączy. – Bardzo miło się gawędzi, ale muszę panie przeprosić. Czas zacząć wykład.
– No, nasz profesor nie próżnuje – szepnęła Justyna, gdy razem z Anną usiadły w ostatnim rzędzie. – Chodzą słuchy, że teraz jedną swoją doktorantkę obraca. Panią Kasię czy jakąś. Taka niezbyt ładna, ale zgrabna, wysoka...
– O, doktor Brzozowska! – przerwał im przechodzący obok mężczyzna, zagadując Annę. Koryna. Profesor. Wykładał co prawda historię dwudziestego wieku, ale lubował się w instytutowych imprezach, wszystkich znał i jak powszechnie było wiadomo, szykował się na dyrektora instytutu.
– Dzień dobry, panie profesorze – odpowiedziała Anna. – Nie sądziłam, że interesuje się pan sztuką.
– Pani Aniu, ja interesuję się wszystkim! – zawsze tak mówił. I w sumie była to prawda.
Na szczęście rozpoczęły się już przemowy i Koryna odszedł. Rektor powitał gości i zaczął opowiadać, jak to z profesorem Lorencem kilkanaście lat temu rozpoczynali starania o powstanie Instytutu Sztuki. Rektor lubił przemawiać. Chociaż był matematykiem, całkiem nieźle znał się i na sztuce, i na sztuce retoryki również. Gdy wreszcie zakończył swój popis, zaprosił do mikrofonu jednego z zamiejscowych gości, który miał chwalić nie tylko postępy uczelni, ale i nowo wydaną książkę Lorenca.
Gdy wreszcie Lorenc zaczął swój wykład, starała się słuchać. Wiedziała, że przy najbliższej okazji Lorenc zapyta, jak mu poszło. Był narcyzem i lubił pochwały, szczególnie jeśli dotyczyły jego – skądinąd rzeczywiście niezwykłej – elokwencji. I faktycznie, gdy wykład się skończył, a atmosfera znów się rozluźniła, profesor wrócił i poprosił ją na stronę.
– To dla pani, pani Anno. Ze specjalną dedykacją. – Podał jej firmową torbę uniwersytetu, a w niej egzemplarz książki. – Mam nadzieję, że pani przeczyta i podzieli się ze mną opinią.
Była to rzecz jasna czysta kurtuazja z jego strony. Anna wiedziała doskonale, jakie badania prowadził i co jest w książce. Często, bywając w muzeum, przynosił nadbitki swoich artykułów i opowiadał o pracy.
– Wiem, że jest świetna. I bardzo dziękuję, chociaż właściwie to ja powinnam zgłosić się po autograf z własnym egzemplarzem.
– Absolutnie nie! To przyjemność dać ten skromny prezent najzdolniejszej ze swoich uczennic – wyrecytował z szekspirowskim rozmachem, pod którym ukrył prześmiewczy uśmieszek. Zawsze był ujmująco uprzejmy. I ujmująco cyniczny.
Anna zamieniła jeszcze kilka słów z Justyną i wymknęła się, udając po raz kolejny, że nie widzi idącej w jej stronę męczącej koleżanki w brązowym kostiumie.
Gdy wyszła z budynku, było już ciemno. Chwycił przymrozek. Jeden z tych wieczornych, listopadowych przymrozków, przypominających, że trzeba wyciągnąć ciepłe kurtki i pomyśleć o prezentach na święta. Postawiła kołnierz czarnego płaszcza i poszła powoli w stronę placu Wolności. Tam zatrzymała się na chwilę, żeby wyciągnąć książkę i w świetle latarni przeczytać dedykację:
Doskonałej uczennicy, która już przerasta nauczyciela.
Z poważaniem
prof. Andrzej Lorenc
Tym razem jednak przesadził. W niczym go nie przerastała. Napisała dotąd kilka artykułów, trochę tekstów do katalogów. Przez rok zastępowała koleżankę z uczelni i prowadziła jej zajęcia. Nie były to jednak osiągnięcia w jakikolwiek sposób porównywalne z dorobkiem profesorskim. Ciekawe, ilu jeszcze uczennicom tak napisał, pomyślała i skręciła w stronę Sienkiewicza. Ten główny deptak Kielc od bez mała stu lat nosił dumnie imię pisarza i był pieszą arterią miasta – nie bardzo ruchliwą, nieporównywalnie spokojniejszą niż w czasach, gdy Anna chodziła do liceum. W latach dziewięćdziesiątych przepływała tędy niekończąca się rzeka ludzi, rano spieszących z dołu, z autobusów i pociągów, ku górze, rozpraszając się na boki, tak że do szczytu wzniesienia, gdzie ulica się kończyła, albo jak inni myśleli – zaczynała, nikt już nie docierał. Popołudniami ci sami ludzie spływali ku dołowi. Z dorzeczy bocznych uliczek zbierali się w głównym nurcie, by dopłynąć do dworca i wrócić do domów. Miało to swój urok. A może Annie się tak zdawało, jak każdemu, kto z sentymentem wspomina okoliczności swoich młodzieńczych lat. Bo cóż urokliwego mogło być w ciasnocie pekaesów i zaduchu pociągów.
Anna szła teraz od góry i miała widok na całą ulicę. Deptak był niemal pusty. Nie przypominał tej dawnej rzeki, był raczej jej wyschniętym korytem. Latarnie po obu stronach w jednozbiegowej perspektywie wyznaczały centralny punkt przy dworcu kolejowym
Minęła pocztę i pusty plac Artystów. Po drodze wypłaciła pieniądze z bankomatu. Przechodząc obok poorbisowkiego biura podróży, przez wielkie okna zerknęła do środka. Jak co dzień, gdy dzwon katedralny wybijał osiemnastą, pracownicy gasili światła i jak inni z pobliskich, nielicznych już sklepików, kończyli swoją wachtę.
Były to codzienne rytuały miasta, które Anna często obserwowała. Nieraz ze znużeniem, czasem z sentymentem. Wychowana tutaj, czuła, jakby nie tylko mieszkanie na drugim piętrze należało do niej, ale i całe ulice, ławki, skwery i sklepiki. Zegarmistrz na Dużej, piekarnia na Małej, Desa na parterze kamienicy. Chociaż coraz mniej było takich miejsc – wrośniętych w te okolice i znanych jej z dzieciństwa.
Kamienicę, w której mieszkała, już tylko niektórzy nazywali „partyjką”, bynajmniej nie z powodu nocnych imprez, bo tych nikt nie urządzał – na pewno nie Anna i nie osiemdziesięcioletnia pani Zofia, mieszkająca niżej. Nazwano ją tak trzydzieści lat temu, ponieważ swego czasu zamieszkiwało ją kilku dygnitarzy KW. Jeden z nich podobno urządził tu gniazdo miłości, sprowadzał kochanki i zszedł na zawał, nim zdążył zostać pierwszym sekretarzem.
Gdy wróciła do domu, Kuba jak zwykle siedział w drugiej sypialni, pełniącej tymczasowo rolę gabinetu. Skupiony i całkowicie zatopiony w pracy. Jego palce ledwie się poruszały, ale dokument na ekranie szybko wypełniały kolejne linijki tekstu. Czasem się zatrzymywał. Czytał. Wychylał się na krześle, aż plastik oparcia zaczynał trzeszczeć. Potem pisał dalej.
Kuba wczesniej specjalizował się w konfliktach bliskowschodnich. Był guru lokalnych dziennikarzy, którzy biegali za awariami wodociągów i mogli tylko marzyć o kolumnach w ogólnopolskich dziennikach. Teraz przerzucił się na politykę.
Anna podeszła i delikatnie położyła Kubie dłoń na ramieniu, żeby go nie wystraszyć, bo z słuchawkami na uszach był całkowicie w swoim świcie. I tak lekko drgnął. Przejechał dłonią po gęstych, czarnych włosach i zdjął okulary, które nosił głównie do komputera.
– Jeszcze pracujesz? – zapytała, całując go na powitanie. Gdy wychodziła rano, spał i nie zamienili nawet słowa.
– Chciałem jeszcze dokończyć ten tekst do Warszawy. – Wziął jej dłoń i delikatnie pocałował palce. – Zaraz skończę. Jak będą zadowoleni, jest szansa, że dostanę stałą kolumnę.
– Świetnie. – Ucieszyła się. – Jadłeś coś?
– Jadłem. Odmroziłem te pierogi od mamy. Zostawiłem ci na patelni, odgrzej sobie.
Żartobliwym gestem nałożyła mu z powrotem słuchawki i zostawiła samego, cicho zamykając drzwi. Zjadła trzy zimne już pierogi, wypiła kilka łyków herbaty i poszła pod prysznic. Gdy wróciła Kuba, kręcił się po kuchni.
– Idziesz do łóżka? – zapytał zmienionym tonem. Chyba chciał być naraz i frywolny, i zmysłowy, ale ostatecznie bardziej rozśmieszył Annę, niż zachęcił. Nie dała jednak niczego po sobie poznać. Może tylko lekko drgnęły jej usta. Kuba zupełnie tego nie zauważył, podszedł i włożył dłonie pod jej szlafrok. Niespecjalnie miała ochotę na seks, ale poddała się z nadzieją, że pieszczoty w końcu rozbudzą jakieś podniecenie. Oparła się o kuchenną szafkę i rozsunęła nogi.
Może nie było to płonące pożądanie, ale jakaś iskra w końcu się pojawiła. Odchyliła nieco ciało i pozwoliła Kubie się pieścić, przymykając oczy. Ostatnio wolała taki seks. Podszyty wyłącznie fizycznością. Mało pocałunków, tylko dotyk i tylko szybkie pulsowanie, mocne, aż na granicy brutalnej siły, której to granicy Kuba nigdy nie przekraczał. Było jak w bezpiecznej fantazji. A i Kuba to lubił.
Ścisnęła udami jego biodra i zastygła chwilę, szukając przyjemności. Jakieś sygnały nadchodzącej ekstazy buzowały jej w podbrzuszu, ale dogasły, nim do końca zdążyła się nimi nasycić. Ostatnio coraz częściej jej się to zdarzało – zapewne przez hormony.
– Podobno z takiego seksu rodzą się chłopaki – szepnął jej do ucha Kuba, całkowicie już rozpraszając atmosferę.
– Za dużo o tym myślisz. I za dużo czytasz Vetulaniego.
Odsunęła się delikatnie, zsunęła z szafki i nałożyła szlafrok. Kuba wiedział dobrze, że dziś powinna mieć dni płodne. Zapisywał sobie wszystko w kalendarzyku, co Annę niesamowicie złościło, ale nie mogła mu tego powiedzieć.
Włożył spodnie i nalał dwie szklanki soku. Usiedli przy stole.
– Zuza dzwoniła – zaczęła Anna, by nie ciągnął tematu dziecka.
– Nigdy się nie przyzwyczaję, że tak do niej mówisz.
– Przecież tak ma na imię – odpowiedziała przekornie, przyglądając się jego brązowym tęczówkom, w których sztuczne światło malowało złote plamki. Gdy mrużył oczy, robiły mu się już siateczki zmarszczek, ale lubiła to. Wyglądał poważniej, dojrzalej i bardziej seksownie niż gdy mieli po dwadzieścia kilka lat.
– Zuza wyprowadza się do Włoch. Chce, żebym znalazła babci dom opieki i się nią zajęła.
– Żartujesz!
– Cała moja matka. Ten jej Helmut...
– Elias – poprawił ją.
– No właśnie. W każdym razie dostał jakiś kontrakt gdzieś w okolicach Florencji, galerię handlową buduje czy coś. Zuza chce z nim jechać. Na pół roku. Babcia nie może sama zostać w Słubicach. Zresztą nie sądzę, żeby Zuza w ogóle chciała tam wracać.
– Tak nagle? Ile oni się spotykają? Kilka miesięcy?
– Osiem. Ale mnie to nie dziwi. To normalne u mojej matki, łapie coś i już jej nie ma. Jestem przyzwyczajona. A znalezienie babci ośrodka i odwiedzanie jej raz w tygodniu to nie koniec świata.
– No oczywiście, że nie, nie to miałem na myśli. W końcu to twoja babcia, tutaj jest jej dom.
– Może jak będzie bliżej, coś sobie przypomni, coś opowie. – Zamyśliła się.
– O Plancie? Ona nawet jak była zdrowa, nie chciała o tym mówić, a ty liczysz, że w demencji będzie?
– Właśnie tak. Nie będzie świadomie hamowała wspomnień. Zuza powiedziała, że jest z nią gorzej. Traci kontakt z rzeczywistością, zapomina, powtarza się, ale za to opowiada o dawnych czasach. Tylko Zuza nie chce tego słuchać. Mówiłam jej, żeby notowała, nagrywała czy coś, ale ma to gdzieś.
– A co na tę przeprowadzkę Eleonora?
– Podobno się ucieszyła. O ile zrozumiała. Czasem krzyczy, żeby zabrać ją do domu, bo musi w końcu umrzeć.
Kuba najpierw się roześmiał, ale zaraz spoważniał.
– A co twoja matka będzie robić w tej Florencji?
– A ja wiem? Pewnie znajdzie jakąś pracę. Niemieckiego nauczyła się w rok, to i z włoskim nie będzie miała problemu. Poza tym ona jest dzieckiem wszechświata. – Zaśmiała się, naśladując natchniony ton matki. – Wszędzie odnajdzie swoją karmę.
– To akurat prawda. Czyli zgodziłaś się?
– Wstępnie.
Nie chciała mówić o małym szantażu, jaki zastosowała. Kuba był przewrażliwiony na punkcie jej stosunków z matką i uznałby to za bezduszne. Nie spieszyło mu się też do Planty. Dworek był dla niego synonimem piętrzących się problemów. Ale jej mąż był po prostu pragmatykiem i niewiele wiedział o remontach. Stąd brało się jego przekonanie, że to skarbonka. Jednak Anna była pewna, że wszystko na świecie jest kwestią woli, determinacji i dobrego planu. Niemal zrobiła z tego swoją świętą dewizę życiową, która miała mieć zastosowanie także w przypadku remontu domu po prapradziadkach.
Wypiła resztę soku i poszła do łazienki. Wzięła jeszcze raz szybki prysznic, a z kosmetyczki schowanej w szufladzie wyjęła blister tabletek i wyłuskała tę oznaczoną jako „wt.”.