Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna wzruszeń opowieść o kobiecie, która musi zbudować swój świat od nowa.
Hanka Szamota po latach życia w Warszawie przyjeżdża do Borzęcina – małego miasteczka w świętokrzyskim. Kobieta czuje się w nowym miejscu obco, ale z czasem zaczyna poznawać życie miasteczka i jego mieszkańców. Ci natomiast coraz bardziej interesują się przeszłością kobiety.
Wkrótce poznaje mężczyznę mieszkającego blisko niej. Nawiązuje się między nimi nić porozumienia, pomimo tego, że Irek w niespodziewany sposób okazuje się być połączony z ludźmi z przeszłości kobiety.
Jakie sekrety skrywa Hanka? Czy w nowym życiu odnajdzie to czego szukała? I w jakich barwach maluje się przyszłość?
Tego lata, przenieś się wspólnie z Hanką do małego miasteczka, w którym prędzej czy później wszystkie sekrety wyjdą na jaw...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kiedy człowiek boi się coś zrobić,
wtedy wie, że żyje.
Ale kiedy człowiek nie robi czegoś,
tylko dlatego, że się boi,
to wtedy jest martwy.
William Faulkner
Prolog
Piotr Bernat nerwowo obracał zapalniczką, patrząc za okno restauracji U Hofnera na Krakowskim Przedmieściu. Dochodziła szesnasta. Czerwone autobusy przemykały arterią miasta jak drobne krwinki. Zaopatrywały wielki organizm stolicy w niezbędne mu do życia zasoby ludzkie i odbierały te już wyeksploatowane, znużone i szare, które pragnęły tylko przekroczyć próg domu, zjeść talerz zupy i wykraść kilka minut drzemki na skrzypiącej wersalce.
Myśli Bernata płynęły za tymi autobusami, za tymi ludźmi i błądziły gdzieś w odległej przeszłości między dworcem centralnym a akademikami. Wychylił się i z dumą spojrzał na swoje prawie nowe audi 80 stojące przy ulicy.
– To co z nią zrobimy? – zapytał w końcu, kontynuując zawieszoną na chwilę rozmowę. Jego towarzysz spokojnie przeżuł ostatni kęs obiadu, wytarł usta chusteczką i dopił wino.
– A co mamy zrobić? Schowamy ją gdzieś i tyle. – Mężczyzna odwrócił się, by z jasnej marynarki, zawieszonej równo na oparciu, wyciągnąć papierosy.
– Nie zgodzi się.
– Zgodzi. Tylko trzeba użyć właściwych argumentów – odpowiedział z cynicznym uśmiechem.
– Co masz na myśli?
Piotr znał Marka dziesięć lat, ale nieraz przekonał się, że to za mało, by przewidzieć jego reakcje i pomysły. Fornal był przebiegły jak lis i beztrosko arogancki wobec życia, które jakoś nigdy go za tę arogancję nie ukarało.
– Nie bój się, nie chcę jej grozić – powiedział Marek. – Nie jest niebezpieczna. Tylko niewygodna. – Zaśmiał się z niepokojącą ironią w czarnych oczach.
Piotr często zastanawiał się, co takiego widzą w Marku kobiety, ale nie potrafił sobie na to odpowiedzieć. Nie rozumiał magnetyzmu, nonszalancji przyciągającej je jak słodka rosa przyciąga owady do rosiczki.
Marek nie był szczególnie przystojny. Miał owalną twarz, małe oczy i zbyt duży nos. Czterdzieści dwa lata życia przypominały o sobie dyskretnymi smugami siwizny na ciemnych włosach. Niemal antracytowe oczy patrzyły z dystansem, tak jakby inni byli aktorami, pacynkami w jemu tylko wiadomej sztuce. Piotr nie zawsze wiedział, w jakiej sztuce przychodzi mu grać. Był natomiast pewny, że na końcu będzie kasa i dziwki. I to mu wystarczyło, nawet jeśli nie do końca rozumiał sceny albo był im przeciwny, jak wtedy gdy Marek zatrudnił fotografa i wpuścił Sabinę do łóżka sędziego komisarza, który miał wydać decyzję o sprzedaży majątku jednego z podwarszawskich zakładów.
– Jak nie jest? Była z nami, przekazywała kasę Janiszewskiemu, wie o wszystkim... – Piotr ściszył głos i rozejrzał się po sali.
– Nie o wszystkim. Poza tym tak jak mówisz, sama brała w tym udział i dlatego będzie chciała się schować. Niech uwierzy, że Janiszewski jej szuka i że prokuratura za chwilę też zacznie. Wynajmie się jakiegoś detektywa, niech się koło niej pokręci, niech ją nastraszy. Jest umoczona tak jak my. A nawet bardziej. To ona przekazywała pieniądze, to ona uwiodła Janiszewskiego i go szantażowała, na nią był Hexal. Byle papuga zdepcze ją jak robaka.
– No to może nie ma sensu zawracać sobie nią głowy.
– Nie, nie, nie. Janiszewski to kawał skurwysyna. Do tego teraz sra ze strachu i jest zdesperowany. Na razie prokuratura tylko wstępnie bada sprawę, ale jak zdecydują się na oficjalne śledztwo, będą sprawdzali każdą transakcję i sprzedaż każdej śrubki z likwidowanych przez niego zakładów. Będą wzywać każdego, kto kupił choćby sztachetę z płotu. Dlatego Janiszewski naprawdę zacznie szukać Sabiny. Żeby potwierdzić szantaż i zdobyć jeszcze jakieś informacje. W razie zarzutów będzie mógł się targować.
Piotr już dawno przestał nadążać za kombinacjami Fornala i wszystko mu się mieszało.
– Poza tym dobrze wie, że Hanka była tylko słupem, a ja nie chcę, żeby mnie z tym powiązał.
– Czyli co, ja mam za wszystko beknąć?! Maszyny i ziemię od Hexalu kupiłem ja! – Bernat aż podniósł się z krzesła.
– Uspokój się. Hexal był Sabiny, a ty tylko kupiłeś nieruchomość. To Sabina startowała w przetargu. Ciebie mogą najwyżej wezwać do wyjaśnień. Nic na ciebie nie mają ani prokuratura, ani sędzia Janiszewski. – Spojrzał za okno, bo podjechał czarny rover. – A co do Sabiny, w ogóle wolałbym, żeby wyprowadziła się z Warszawy. Za długo się z nią zabawiałem, wzięła to zbyt poważnie, po co mam się na nią natykać?
– To co mam jej powiedzieć?
– Powiedz jej, że to na kilka tygodni, dopóki czegoś nie wymyślimy. I że jej to wynagrodzimy. Ona lubi kasę. I dodaj, że ja prosiłem.
– Nie pierdol, będzie miała w dupie twoje prośby.
Marek kilka razy stuknął paczką marlboro o stół i wyciągnął papierosa. Uśmiechnął się.
– Nie znasz się na kobietach, Piotruś. Ona ciągle zrobi dla mnie wszystko.
Piotra oburzyła nieco ta protekcjonalność, ale zaraz się uspokoił. Zaśmiał się także i sięgnął po swój kieliszek. Marek zawsze stawiał na swoim. Pięć lat wcześniej siedzieli w innej restauracji, świętując początek nowej ery, w której mieli zamiar się obłowić jak krezusy. Ludzie zbierali kawałki muru berlińskiego, a oni najdroższą wódką z pewexu wznosili toasty za kapitalizm. Piotr przypomniał sobie tę pewność, zapach sukcesu, jaki wtedy wiercił go w nozdrza. Uniósł kieliszek.
– Twoje zdrowie.
Marek w podziękowaniu złożył teatralny ukłon. Zaciągnął się, powoli wypuścił kłąb dymu, a po chwili poważnego namysłu dodał:
– A Janiszewski w końcu odpuści, byle jej nie znalazł. Potem załatwi się jej jakąś robotę na drugim końcu Polski, pies z kulawą nogą się tam nią nie zainteresuje.
– Ty już poważnie jej nie chcesz?
– Nie. Muszę się ożenić. Ojciec nalega, a młoda, ładna żona to nic strasznego. Jak mi się znudzi, znajdę sobie inną elegancką kurewkę. Sabinę sobie bierz na zdrowie, a trzeba przyznać, jest dobra. A teraz dopij, pan prokurator zaraz tu będzie.
– Masz kasę?
Marek sięgnął do skórzanej aktówki i wyjął wypakowaną pieniędzmi kopertę. Rozejrzał się i dyskretnie wsunął paczuszkę pod obrus.
– Jesteś pewien, że on da radę wyciszyć śledztwo?
– Za pieniądze zrobi wszystko.
Po kilku minutach do restauracji wszedł łysy, krępy mężczyzna w brązowym garniturze. Wymienili z Markiem porozumiewawcze spojrzenia. Mężczyzna usiadł przy barze, a gdy Marek i Piotr wstali, opłacony kelner zaprowadził go do ich stolika. Mężczyzna zamówił obiad, a potem sięgnął pod obrus i schował kopertę w kieszeni marynarki. Miał za to zamknąć śledztwo w sprawie Dalii.
Rozdział 1
Mocno grzało, a w przedziale było czuć duszny zapach Pani Walewskiej. Starszy mężczyzna w kraciastej koszuli siedzący naprzeciwko nie nadążył wycierać pocącego się czoła – nieustannie wyciągał i chował z powrotem do kieszeni wymiętoloną chusteczkę.
Hanka przezornie zajęła miejsce przy drzwiach, obok szydełkującej wielbicielki ostrych perfum, i mdliło ją od tego zapachu, od woni potu kotłującej się między pasażerami, zapachu kurzu wbitego w zwiniętą przy jej głowie zasłonkę. Wpatrywała się, jak w spracowanych dłoniach kobiety połyskuje metalowe szydełko, i zastanawiała się, skąd w starych palcach tyle precyzji i szybkości. Kobieta musiała mieć koło siedemdziesięciu kilku lat. Hanka młodsza o cztery dekady nie dałaby rady dotrzymać jej kroku, chociaż kiedyś uczyła się robótek.
– Pani też szydełkuje? – zagadnęła kobieta, podchwyciwszy zainteresowanie.
– Nie.
– Robię kołnierzyk dla wnuczki. – Rozłożyła robótkę i wygładziła, by lepiej było widać misterny wzór.
– Bardzo ładny.
Akurat kilka tygodni temu Hanka miała klientkę. W zasadzie dwie. Babcia przyprowadziła wnuczki – pięcio- i siedmiolatkę – i przyniosła aksamit na sukienki. Miały być identyczne, granatowe i zrobiła do nich białe kołnierzyki. Haftowane, nie szydełkowe, ale wyglądały pięknie na skończonych ubrankach. Hanka rzadko szyła dla dzieci i zawsze w takich przypadkach myślała, jak by to było, gdyby miała córkę albo córki. Jakoś zawsze myślała o dziewczynkach. Szyłaby im ubrania.
Westchnęła i odwróciła głowę. Wciąż było jej gorąco, a w przedziale zaczęła się dyskusja o denominacji, więc wyszła na korytarz i spróbowała otworzyć okno. Jedno nie puściło, przeszła do kolejnego, już otwartego. Jakiś mężczyzna stał obok, paląc i spoglądając na nią ukradkiem. Skończył zaraz, wyrzucił peta przez okno i wrócił do przedziału, a Hanka mogła odetchnąć. Przyjemny powiew omiótł jej twarz. Przy okazji upewniła się, że zostawiony w przedsionku rower nadal tam stoi.
Pociąg telepał się powoli. Monotonnie i nużąco, przewijając za oknami zieloną taśmę lasu. Zerknęła na zegarek. Z Warszawy wyjechali punktualnie, więc w Kielcach będzie o trzynastej. Zaplanowała, że do Borzęcina weźmie taksówkę. Tanio nie będzie, ale znaleźć autobus i wgramolić się do niego z rowerem, torbą i śpiworem byłoby o wiele gorzej. Zajrzała do torebki, dyskretnie przeliczyła pieniądze i upewniła się, że klucze do mieszkania są w małej kieszonce na suwak. Już to robiła, wychodząc rano z mieszkania, ale nie wadziło sprawdzić. Hanka nie lubiła niespodzianek.
Gdy wreszcie dojechała na miejsce, okazało się, że żaden ze stojących pod dworcem taksiarzy nie chce zabrać roweru.
– Co za miasto – zamruczała pod nosem, gdy kolejny z długiego rzędu taksiarz zawołał na jej widok:
– Z rowerem nie!
Zauważyła, że na końcu parkingu stoi kombi. Bordowy ford. Jego właściciel akurat posilał się półmetrową zapiekanką. Zbliżyła się i przyjemny zapach przypomniał jej, że od rana nie jadła.
– Kurs do Borzęcina. Z rowerem – powiedziała, podchodząc. – Bierze pan?
– A, pewno! Tylko zjem.
Odetchnęła. Ustawiła rower koło samochodu.
– Gdzie takie dają? – zapytała, wskazując na jedzenie.
– A w tej budzie, o tam! – Pokazał białą przyczepę koło poczty. – Niech się pani nie boi i zostawi rower. Zara go włożę do bagażnika.
Hanka po chwili namysłu zaryzykowała: zostawiła nie tylko rower, ale i torbę z ubraniami. Gdy wróciła, auto było już zapakowane. Kierowca złożył tylne siedzenia, by wszystko zmieścić, więc musiała usadowić się z przodu i wysłuchiwać, że będzie burza, że teraz wszystko zdrożeje i po co było te zera odejmować.
– Komu ta denominacja potrzebna? Namącili ludziom w głowach! A wie pani po co? Żeby nikt się nie połapał, ile nakradli! – wyjaśniał zawiłości polityki, gdy przemierzali jakieś nieznane jej ulice. Ignorowała go tak skutecznie, że w końcu zamilkł. Nie lubiła taksiarzy. Uważała, że to cwaniaki i tchórze. Najpierw gadają i gadają, a potem pierwsi spowiadają się na komisariatach, że wieźli taką jedną. I jej gacha. No chyba, że się ma „swojego taksiarza”. Wtedy jest bezpiecznie.
Wyjechali za miasto. Hanka odsunęła szybę i wyciągnęła rękę na zewnątrz. Ciepły powiew musnął jej twarz. Ford miał klimatyzację, ale na pytanie, czy można ją włączyć, taksiarz burknął, że nie, bo za dużo wtedy pali, a poza tym, to nie działa.
Jechali między polami. Słońce ją oślepiało. Wiodło do nowego miejsca. Chociaż wcale nie chciała być wiedziona, a właściwie przymusowo przesiedlana, jak wieśniacy nadbużańscy po wojnie – mózg spłatał jej figla i przypomniała sobie lekcje historii w ósmej klasie. Piotr powtarzał, że wyjazd to rozwiązanie tymczasowe, na wszelki wypadek, i że właściwie nikt jej nie każe. Ale Hanka nie czuła swobody. Czuła presję ubraną w irytujący pozór troskliwości. I nurtujący niepokój – niby lekki, jakby drzemiący, ale budzący się przyspieszonym pulsem na widok każdego mężczyzny idącego za nią. Początkowo, gdy sprawa z Janiszewskim wyszła na jaw, nie chciała wyjeżdżać z Warszawy i kiedy Piotr pierwszy raz to zaproponował, wyśmiała go.
– Słuchaj, Sabina, mamy problem – oświadczył, przyjeżdżając pewnego popołudnia z niezapowiedzianą wizytą. Wciąż nazywał ją „Sabiną”, chociaż tyle razy prosiła go, żeby już tego nie robił.
– Jaki problem i jacy my?
Zapaliła papierosa i zaproponowała mu koniak. Nie chciał. Powiedział, że prokurator zaczął węszyć w sprawie Hexalu i kupna Dalii.
– Co mnie Hexal obchodzi, to zamknięta sprawa. To twój problem, ewentualnie Marka.
– No nie, skarbie, teraz to nasz problem. – Wziął jej szklankę i wypił alkohol jednym haustem.
– No mów, o co chodzi. – Usiadła na drugim końcu kanapy. Zawsze tak robiła. Na wszelki wypadek – wiedziała, że ciągle mu się podoba.
– Z tym młodym prokuratorem damy radę. To jakiś szczyl. Już gadaliśmy, z kim trzeba. Dadzą się gówniarzowi zmęczyć, a potem się wszystko zamknie. Tylko żeby nie znalazł świadków. Albo żeby ci, których znajdzie, nie powiedzieli za dużo.
– Boisz się, że będę sypać? – Zaśmiała się ironicznie.
– Nie bądź idiotką.
– Piotr, to o co chodzi? Marnujesz mój czas, żeby opowiadać mi pierdoły.
Wstała i tym razem nalała dwa drinki.
– No tak, masz tyle roboty przecież – zakpił.
– Spierdalaj. – Wypiła swój koniak i włączyła telewizor. Potem rozsiadła się w fotelu, ostentacyjnie oglądając Koło fortuny.
– Hanka, powinnaś wyjechać. Janiszewski cię szuka. Hanka! – krzyknął, by przebić się przez głos Pijanowskiego. Podszedł do telewizora i ze złością go wyłączył. – Janiszewski cię szuka – powtórzył już spokojniej. – Marek dzwonił wczoraj. Jakiś jego kumpel dał cynk, że Janiszewski swoimi kanałami szuka dziwki, która go szantażowała.
– Kurwa! To czemu nie mówisz od razu, tylko pierdolisz o prokuraturze?
– Janiszewski to większy problem. Ma zdjęcie ze Zgierza.
– Miałam inne włosy, makijaż... – próbowała myśleć racjonalnie.
– No, wiem. Dlatego Marek uważa, że Janiszewski nie ma wielkich szans, żeby cię znaleźć.
– Ale mnie szuka...
– Bo się boi. Prokuratura sprawdza prywatyzację Dalii. Jak uznają, że były nieprawidłowości, będzie miał problem. Szuka cię, żeby się zabezpieczyć, udowodnić, że był szantażowany. A inna sprawa, że pewnie chce wiedzieć, kto za tobą stał. Przecież nie jest głupi, wie, że byłaś tylko słupem.
– Ja pierdolę...
– Wymyśliliśmy z Markiem, że na wszelki wypadek powinnaś zniknąć.
– Nie, no, zakopcie mnie od razu w lesie! – Wstała i zaczęła się nerwowo śmiać, dolewając alkoholu.
– Hanka! Kurwa, opanuj się. Zostaw to! – Zabrał jej szklankę z dłoni.– Masz dokąd jechać?
– No tak! Do rodziny pojadę, do brata, do tatusia, ucieszą się.
– Hanka, to dla naszego wspólnego dobra. Janiszewski nie ma wielkich szans, żeby cię znaleźć, ale Warszawa jest małym miastem, może się natknąć na ciebie przypadkiem albo kogoś wynajmie, żeby cię szukał. Chuj jest mściwy.
– Nie boję się.
– Nie bądź głupia!
– No, a nawet jak mnie znajdzie, to co... Przecież mnie nie zabije ani nie zmusi, żebym was wsypała.
Piotr odwrócił się i podszedł do okna, wpatrując się gdzieś w przestrzeń Mokotowskiej.
– A więc o to chodzi...– Spojrzała na niego. – Boicie się, że mnie przekupi i nastraszy tak, że wszystko mu opowiem albo złożę zeznania.
– Lepiej dmuchać na zimne. Wiesz dużo o naszych interesach, nie tylko o tym z Dalią. Wybacz, ale nie stać mnie na takie zaufanie. Nigdy nic nie wiadomo.
Piotr był jednak naiwny. Nie miał pojęcia, co wiedziała. Nawet w połowie nie spodziewał się, ile miała zgromadzonych nazwisk, notatek o łapówkach, informacji o fikcyjnych firmach. Marek nigdy niczego nie chował i był wylewny po seksie, a ona przezorna.
– Nie mam dokąd jechać. Może do Ivetty do Gdańska bym się wybrała... Muszę z nią pogadać.
– Pogadaj. Ale... W sumie to mamy inny pomysł.
– Mamy?
– Ja i Marek.
Starała się zachować spokój, chociaż sam fakt, że Marek coś dla niej obmyślił, budził w niej bunt.
– Słuchaj, mam mieszkanie po matce, niecałe dwieście kilometrów od Warszawy. Byłabyś daleko, ale i blisko. Mielibyśmy kontakt w razie czego. Mieścina, ale telefon jest, sklepy są.
– Nie – powiedziała krótko.
Przyjął to spokojnie.
– Jak chcesz. Ale uważaj i nie wychylaj się na razie.
Tydzień później zauważyła, że ktoś za nią chodzi. W pierwszym momencie wyrzucała sobie przewrażliwienie. W końcu człowiek może chodzić, dokąd chce. To, że akurat idzie w tę samą stronę, nic nie znaczy. Ale stał koło kawiarni, gdy piła kawę z Grażyną, był w alejce obok, gdy robiła zakupy w osiedlowym samie. A potem pod blokiem. Nawet się nie chował. Ubrany w szarą bluzę albo ortalionową kurtkę. Koło trzydziestki. W bejsbolówce i okularach przeciwsłonecznych.
Przestraszona, zadzwoniła w końcu do Piotra – przyjechał następnego dnia z informacją, że to na pewno ktoś od Janiszewskiego, i jeszcze tego samego dnia zawiózł ją do Borzęcina, żeby pokazać mieszkanie.
Całą noc myślała, czy się zgodzić. Ale wszystko zdawało się składać w całość. Więc w dwie godziny skończyła zamówienie na sukienkę do cywilnego, resztę klientek odwołała, wyjaśniając, że jedzie do sanatorium. Szkoda jej było, bo kilka lat już szyła i miała spore grono klientek. Zaczęła zaraz po tym, jak zlikwidowali pewex, w którym pracowała. Ciotka nauczyła ją szyć. Najpierw miała po niej starą maszynę, a gdy okazało się, że to całkiem dobre zajęcie, kupiła nowego łucznika z overlockiem. Zastanawiała się, czy w Borzęcinie mają krawcową. Rozejrzała się, bo dojeżdżali.
– Tutaj trzeba skręcić. Wie pan, jak dalej? – zapytała kierowcę, bo zbliżali się do celu. Pamiętała, że trzeba odbić w lewo z głównej drogi, a potem objechać dolny rynek.
Mężczyzna kiwnął głową. To chyba znaczyło, że tak, ale nie dociekała. Przejechali pod rozwieszonym nad ulicą banerem: Miasto Borzęcin wita! 15 maja 1995 – pierwsza rocznica przywrócenia praw miejskich. Ciasną uliczką pomiędzy dwoma domami pogrzebowymi dotarli do górnego rynku i objechali go powoli, wzbudzając wyraźne zainteresowanie przechodniów.
Kierowca ostrożnie wjechał w bramę dwupiętrowej kamienicy na zachodniej pierzei i zawrócił na podwórzu. Klął na nierówny bruk, uzupełniony gdzieniegdzie płytami chodnikowymi. Po bokach podwórko zamykały ściany sąsiednich budynków i wysokie mury, w głębi za drewnianym płotem widać było nowy blok. Dokoła przyklejone do ścian stały małe szopy i garaż. Drzwi były otwarte na oścież, a mężczyzna, który pracował wewnątrz przy samochodzie, przerwał robotę i przyglądał im się bez ogródek – podobnie jak grupka dzieciaków przy trzepaku i kobieta wieszająca pranie. Komitet powitalny. Idealna delegacja przedstawicieli zapadłej dziury.
Hanka zignorowała ich wszystkich. Spojrzała w górę, szukając balkonu swojej nowej rezydencji. Albo więzienia. Niektóre okna były otwarte, a na balkonach wietrzyły się kołdry w kwiatki. Dzieci zbliżyły się do nich, obserwując bacznie, ale szybko się znudziły i zaczęły ganiać, wrzeszcząc i tłukąc patykami po pokrzywach pod murem.
Gdy kierowca otworzył bagażnik, Hanka wzięła torbę i śpiwór. Piotr z pewnością nie zajął się takimi detalami, jak świeża pościel albo wersalka, na której nikt nie umarł. Wiedziała, że jego matka długo chorowała, ale nie zdradził szczegółów. Mogła się tylko domyślać, co przemilczał. W ogóle, gdy oglądali mieszkanie, prawie się nie odzywał. Zachowywał się dziwacznie. Zaglądał pod prześcieradła i folie malarskie, którymi ponakrywane były meble, otwierał szafki, zerkał do szuflad.
– Liczysz noże? – rzuciła z ironią. – Nie bój się, nie wyniosę.
Spojrzał na nią zeźlony, popukał się w czoło i poszedł do dużego pokoju.
Mieszkanie w ogóle sprawiało wrażenie ponurego. Może to przez te kolory albo przez dębową boazerię z szerokiej deski, którą wyłożony był cały przedpokój.
– Posprzątasz sobie, możesz to pozdejmować... poza tym widzisz, jak jest – powiedział wtedy, szarpiąc się z zasłoną.
Przypomniała sobie ten pisk przesuwanych na siłę żabek i tańczące w powietrzu drobiny kurzu. Zapragnęła wsiąść z powrotem do taksówki i kazać się wieźć do swojego małego, jasnego warszawskiego mieszkania. Odruchowo włożyła rękę do wewnętrznej kieszeni torebki i zacisnęła palce na skórzanym etui z kluczami. Ale zaraz rozluźniła dłoń, zasunęła suwak. Poszła pierwsza, prowadząc taksówkarza targającego rower na drugie piętro.
– No, otworzy pani w końcu? – zapytał, gdy Hanka wciąż siłowała się z zamkiem w drzwiach. Walnęła pięścią w drewniane skrzydło, aż spłowiała tabliczka z nazwiskiem „A.S. Bernat” zadrżała.
– Cholera!
Echo rozeszło się po całej klatce schodowej i zaraz z mieszkania obok wyszedł chudy mężczyzna w białej koszulce niedbale wciśniętej w przechodzony dres. W dłoni trzymał końcówkę tlącego się papierosa.
– Ja spróbuję – powiedział, kłaniając się na powitanie. Miał koło sześćdziesiątki, przerzedzone siwe włosy i uśmiech starego bimbrownika.
– Nie chce się otworzyć...
– Niech pani da. – Mężczyzna odsunął Hankę i z papierosem w zębach jedną ręką przyciągnął klamkę, drugą przekręcił klucz. – Trzeba lekko do siebie. O! – Otworzył. – Tu wszystkie zamki tak mają, jak kto drzwi jeszcze nie wymienił. Wypaczają się.
– To ja już mogę jechać? – Poirytowany taksówkarz zerkał na zegarek. Hanka szybko uregulowała wysoki rachunek, żeby już nie patrzeć na jego obrażoną minę. Wszystko dlatego, że nie trajkotała z nim całą drogę.
– Stróż – powiedział sąsiad, chciwym wzrokiem odprowadzając plik banknotów w dłoni taksiarza. – Zdzisław Stróż. – Chwycił dłoń Hanki i złożył na niej śmierdzący tanimi papierosami pocałunek. – Pani skąd u nas?
– Z Warszawy – odpowiedziała niechętnie, zabierając dłoń.
– I do nas na lato? To już nie ma pani gdzie? – Zaśmiał się. Wziął dwie walizki i wniósł do mieszkania.
Hanka dała sobie spokój z subtelnością, wygrzebała z torebki banknot i wcisnęła mu w dłoń.
– Dziękuję za pomoc. Już sobie dalej poradzę. – Prawie go wypchnęła i szybko zamknęła drzwi. Spojrzała w wizjer. Stróż z zadowoleniem schował banknot do kieszeni spodni i poczłapał do siebie.
Rzuciła klucze na małą komodę przy drzwiach i przeszła do dużego pokoju. Pomieszczenie wyglądało inaczej niż poprzednio. Zielone żakardowe zasłony zastąpiła kremowa satyna w bukiety stokrotek. Aż musiała dotknąć materiału. Firanki pachniały ługą, a oliwkowy kolor ścian wydawał się teraz nawet przyjemny. Na ścianie wisiał miękki bordowy dywan – chyba już go widziała. Regał nie ukrywał się pod prześcieradłami i mogła go dokładnie obejrzeć. Miał za sobą czasy świetności, ale sądząc po jakości fornirów i kilku kryształach ustawionych równo w witrynie, musiały to być dobre czasy. Ojciec Piotra był dyrektorem zakładów mleczarskich i partyjniakiem. O ile wiedziała, wiodło im się bardzo dobrze. W regale stał telewizor – nie jakiś wielki rubin, ale prawie nowy, błyszczący hitachi.
Tak jak przed chwilą dotykała zasłon, tak teraz, zadziwiona, muskała palcami delikatne płatki piwonii stojących na stole w okazałym bukiecie. Piotr? – pomyślała, ale zaraz jej przeszło. Niemożliwe. Nie przyniósłby kwiatów, a już na pewno nie zmieniłby zasłon. Jedynym logicznym wyjaśnieniem było, że wynajął kogoś. Ale i to do niego nie pasowało. Na tyle nie pasowało, że w dużej torbie Hanka upchała jeszcze poduszkę i butelkę whisky. Resztą miała się zająć potem.
Zajrzała do małego pokoiku tuż przy wejściu, a właściwie graciarni ze stertą książek i workami ubrań ułożonymi pod ścianą. Na krześle pod oknem zauważyła równo złożone zielone story z dużego pokoju. W łazience czekały czyste ręczniki, w małej sypialni świeża pościel i pusta szafa.
Hanka wróciła do obitego dębową boazerią korytarza, zdjęła buty, wyciągnęła z torby reklamówkę z drobnymi zakupami. Zerknęła w zawieszone nad komodą lustro i poprawiła ciemne kosmyki wyślizgujące się z kucyka. Za krótko obcięła włosy i teraz nie chciały się wiązać.
W kuchni znalazła szklanki. Miała sobie zrobić herbaty, ale tylko nalała whisky. Przeszła raz jeszcze po mieszkaniu, a potem oglądała z okna dużego pokoju rynek miasteczka.
Borzęcin był mieściną duszącą uściskiem niskich domów i wąskich ulic. W letnie niedziele z pewnością pachniał mizerią i mielonymi kotletami. Można było prosto z chodnika wejść do dużego pokoju na rodzinny obiad i obejrzeć Dynastię. Hanka znała takie miejsca. Jeszcze pamiętała Lutomiersk. Jako podlotek jeździła tam czasem do kina popołudniowym PKS-em.
Pochodziła jeszcze po mieszkaniu. Włączyła telewizor. Polsat śnieżył, ale Dwójka była dobra. Wzięła leżący obok pled, odruchowo powąchała. Uprany. Nie znosiła brudu, stęchlizny, koców przesiąkniętych zapachem innych ludzi. Przypominały jej się tanie pokoje, gdzie bywała z klientami. Potem, gdy już na stałe przeszła do Victorii, pościel zawsze była świeża.
Usiadła na wersalce. Była zmęczona i nie mogła skupić myśli. Pod zamkniętymi powiekami przemykała droga z Warszawy, mieszkanie i uliczki Borzęcina. Migały natarczywie, mocno, budując niepokój podszyty tym uporczywym „nie wiem”: nie wiem, co będzie, dokąd idę, co zrobić. Poczuła teraz absurdalność swojego położenia. Wszystko wydarzyło się za szybko. Nie przemyślała tego, jak należy. Co właściwie ma robić, czym się zająć przez te kilka tygodni? A, tak! Przecież może chodzić nad rzekę, jak mówił Piotr. Widziała tę rzekę po drodze. I nie zamierza nad nią chodzić.
Z lekkiego snu wybudziło ją stukanie. Zerwała się, nie wiedząc, skąd dochodzi dźwięk. Alkohol rozlał się na koc i dywan, gdy szklanka spadła i pękła na pół. Dopiero po chwili, uprzytomniwszy sobie, gdzie jest, powoli poszła do drzwi. Zerknęła w wizjer i zobaczyła dużą, wykrzywioną twarz. Twarz zaraz się odsunęła, ukazując drugą osobę w zielonej sukience, z pakunkiem owiniętym w reklamówkę.
– Słucham? – powiedziała, otwierając.
Kobieta w sukience wesoło się uśmiechnęła.
– Dzień dobry! Przyszłyśmy powitać nową sąsiadkę! Jestem Ewa Wawrzeńczyk, a to pani Basia Stróżowa, mieszka obok. – Wskazała na kobietę niezbyt młodą, niewysoką i krągłą, ale wyglądającą na pełną wigoru. – I jak mieszkanie? Podoba się? Trochę tu ogarnęłam, bo przecież Piotrek nawet pani mebli nie odsłonił. Zadzwonił tylko, że pani dzisiaj przyjedzie i żebym jakąś pościel przyszykowała. Bo ja mam zapasowe klucze... Od razu zostawię je pani, bo po co mi one... – Na dowód pokazała zamknięte w dłoni klucze.
Hanka, jeszcze nie do końca świadoma, co się dzieje, próbowała analizować rzekę słów, która tak nagle ją zalewała. Patrzyła na Ewę, blondynkę o naturalnie kręconych, jakby potarganych włosach, i sądząc po powitaniu, o żywym usposobieniu, która miała może czterdzieści lat, ładną buzię i szarozielone duże oczy.
– Hanka... – Podały sobie ręce.
– Nie wita się przez próg – zauważyła Stróżowa, wyciągając szyję i z zaciekawieniem zerkając w głąb mieszkania. Hanka wiedziała, że nie ma wyjścia, odsunęła się więc, zapraszając do środka.
– A to dla pani, na powitanie.
Ewa wyjęła blachę z plackiem drożdżowym i wręczyła ją Hance. W drugiej reklamówce, którą trzymała pani Basia, znalazła się kawa i herbata. Hanka niepewnie poruszała się w nowym miejscu, szukając w kuchennych szafkach szklanek i zapalniczki do gazu.
– Niech pani nie próbuje. Butlę wymieniliśmy, ale palniki są zapchane. Przyślę później mojego brata, to pani wyczyści. A tymczasem przyniosłam elektryczną kuchenkę.
Hanka teraz dopiero zauważyła sprzęt na blacie.
– Ale ciotka miała też tutaj czajnik elektryczny. – Ewa otworzyła jedną z szafek i wyjęła beżowy porcelanowy czajnik z grzałką. Nalała wody i włączyła do gniazdka.
– Ciotka?
– Agnieszka Bernatowa, matka Piotra. Piotrek to mój kuzyn. Jego ojciec i mój ojciec byli braćmi.
– Nie wiedziałam...
– Doglądałam starej Bernatowej, jak chorowała – włączyła się Baśka. – Dobrze, że Piotrek wynajął mieszkanie, puste idzie w ruinę. A na długo pani u nas? – Uśmiechnęła się. Była na pewno po sześćdziesiątce. Uśmiech odmładzał ją nieco, zabijając ponurość opadniętych kącików ust.
– Na lato.
Hanka wyłowiła porozumiewawcze spojrzenie między kobietami.
– Myślałam, że może pani do nas na stałe – powiedziała Ewa.
Hanka nie dała się jednak podejść.
– Na razie tylko na lato.
Zapanowała chwila ciszy.
– A emblematy ma pani? – zapytała nagle Stróżowa. – Cała kamienica będzie miała. Tak, żeby wszystkie okna były podobne.
– Jak nie ma, to ja przyniosę. Madzia, moja córka – wyjaśniła Ewa – powycinała tyle, że na trzy domy wystarczy.
– Emblematy?
– Pojutrze Boże Ciało. – Baśka spojrzała podejrzliwie. – Idzie pani na procesję?
– Nie chodzę do kościoła – powiedziała Hanka bez ogródek. Spojrzenie Stróżowej było w tym momencie mieszanką dezaprobaty pierwszego sekretarza i ganiącego wzroku proboszcza z jej rodzinnej parafii.
– Procesja idzie rynkiem, a pod naszą kamienicą jest ołtarz – wspomniała niepewnie Ewa, popijając kawę. Spojrzała na korpulentną sąsiadkę. – Pani Basiu, czas na nas. Pani Hania na pewno chce odpocząć. Przyjdziemy innym razem na pogawędkę. – Wstała od stołu, nie dając Stróżowej możliwości decyzji. – Mam nadzieję, że się będziemy widywać, pani Haniu.
– Dziękuję. – Hanka odprowadziła je do drzwi.
Ewa odwróciła się jeszcze.
– Ja mieszkam na Sadowej za rzeką, tam niżej, na wsi, niedaleko zalewu. Jakby pani czegoś potrzebowała albo miała ochotę na kawę, albo żeby pokazać okolicę, zapraszam. Tam, na kalendarzu, zapisałam pani numery telefonów, ale potem sobie przypomniałam, że Piotrek zawiesił umowę z telekomunikacją. Nie wiem, czy na pani przyjazd odwiesił.
– Chyba nie...
– To niech pani przychodzi bez zapowiedzi. Jak pani nie będzie wiedziała gdzie, wystarczy zapytać kogokolwiek na ulicy, to pokieruje. Do Ewy Wawrzeńczyk. – Uśmiechnęła się.
Hanka zamknęła drzwi. Przeszła do kuchni i usiadła przy stole. Na ścianie obok lodówki wisiał kalendarz na dziewięćdziesiąty czwarty rok, widocznie odkąd zmarła Bernatowa zeszłego roku, nikt tu nie bywał. Na marginesie kalendarza równym, ładnym pismem zapisane były numery telefonów. Przychodnia, Stróżowie, dozorca, Ewa.
Odsunęła talerzyk z resztką ciasta i oparła się czołem o blat.
– Szlag... – wyszeptała.