Gra kłamstw - Ruth Ware - ebook + audiobook + książka

Gra kłamstw ebook

Ruth Ware

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cztery przyjaciółki. Jedna tajemnica.

Ale ktoś mija się z prawdą…

Pewnego ranka trzy kobiety, Fatima, Thea i Isabel, otrzymują SMS-y od czwartej przyjaciółki.
Wiadomość od Kate jest tą, której NIGDY nie chciały otrzymać.
Lata temu dziewczyny były najlepszymi przyjaciółkami w szkole z internatem położonej w pobliżu klifów kanału La Manche. Stały się nierozłączne i słynęły ze swej pozornie niewinnej Gry Kłamstw.
Opowiadały zmyślone historie wszystkim i na każdym kroku. Nadszedł jednak moment, w którym musiały kłamać nie dla zabawy, a po to, by przeżyć…
Po siedemnastu latach historia z czasów szkolnych przypomina o sobie, a przyjaciółki muszą wrócić do miejsca, w którym wszystko się zaczęło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 454

Oceny
3,5 (205 ocen)
43
60
67
34
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia-Mika

Z braku laku…

Literówka goni literówkę, strasznie to wybija z czytanej historii :/
20
ewuu16

Całkiem niezła

Korekta trochę słaba. Zdarzały się błędy :/
20
gabipo

Z braku laku…

ocena: 2,15/5 🌻 forma: 🎧 spodziewałam się niestety za dużo od tej pozycji… przeciętna chyba, mimo że sam zamysł był wyjątkowo intrygujący. Naprawdę ciężko było się oderwać od książki, a mimo to kurde spodziewałam się tego i mi się to nie podobało. Nie chciałam żeby historia poszła w tą stronę a rozwiązanie jakoś mnie nie porwało. No cóż, może następna książka tej autorki coś we mnie zrobi. [kryteria oceny dla „kryminału”] 0,5/1 logiczność i ciągłość wydarzeń 0,5/1 fabuła 0,3/0,5 płynność i przyjemność w odbiorze 0,25/0,5 intryga kryminalna 0,1/0,5 kreacja bohaterów 0,4/0,5 styl pisania autora 0,1/0,5 „sedno”/ cel/ morał/ rozwiązanie 0/0,25 pozytywny odbiór całości 0/0,25 ✨ to coś ✨
10
mazusa

Z braku laku…

Najgorsza książka autorki, w sumie nic się nie dzieje. Poza tym dużo błędów i to nawet nie literówek tylko czasami jakieś słowo z przypadku albo w ogóle słowo pominięte, albo szyk zdania poprzestawiany.
10
bibliotela

Z braku laku…

To jest thriller nie tyle psychologiczny, ile histeryczny.
11



 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Lying Game

Copyright © Ruth Ware, 2017

First published as The Lying Game in 2017 by Harvill Secker, an imprint of Vintage. Vintage is part of the Penguin Random House group of companies

Copyright © for the Polish translation by Anna Tomczyk, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Greta Sznycer

Redakcja: Zofia Ulańska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki: Magda Bloch

Fotografie na okładce:

© Paolo | Adobe Stock,

© oversnap | iStock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68263-10-7

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla kochanej Hel,

mnóstwo (siedemdziesiąt?) uścisków.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rzeka Reach jest tego poranka szeroka i spokojna, jasnoniebieskie niebo przecinają cienkie pasy chmur, a płytkie morze lekko tylko się marszczy pod wpływem słabej bryzy. Wtem ciszę przerywa szczekanie psa, nagłe jak odgłos wystrzału, a stado mew podrywa się z wrzaskiem i zaczyna krążyć w powietrzu.

Siewki i rybitwy zaczynają hałasować, gdy pies radośnie biegnie wzdłuż rzeki, truchtając po wyżłobionym brzegu, gdzie ostre, trawiaste wydmy przechodzą w błoto porosłe trzciną, a woda słona miesza się ze słodką.

W oddali stoi na straży młyn pływowy, czarny i podniszczony, na tle spokojnego, chłodnego porannego nieba – to jedyny wytwór człowieka w tym krajobrazie powoli osuwającym się z powrotem do morza.

– Bob! – Głos kobiety rozbrzmiewa wśród salwy ujadania, a ona biegnie zdyszana. – Bob, draniu. Zostaw. Zostaw to, powiedziałam. Co ty tam znalazłeś?

Gdy się zbliża, pies znów szarpie coś wystającego z błota, próbując to wydostać. – Bob, ty brudasie, jesteś cały w błocie. Boże, chyba nie kolejna martwa owca?

Następuje ostateczne, bohaterskie szarpnięcie, a pies odskakuje do tyłu z czymś w pysku. Triumfalnie wspina się na brzeg i kładzie zdobycz u stóp właścicielki.

Ona stoi jak oniemiała, pies dyszy obok, a zatokę spowija cisza, niczym nadchodzący przypływ.

 

 

 

 

 

Pierwsza zasada

 

ZMYŚL COŚ

 

 

To tylko zwykłe powiadomienie o esemesie, ciche „pik, pik” w środku nocy, które nie budzi Owena i nie obudziłoby też mnie, tylko że ja i tak nie śpię, leżę wpatrzona w ciemność, a moje dziecko sapie mi przy piersi – już nie je, ale jeszcze się nie odessało.

Leżę tak przez chwilę, myśląc o tej wiadomości, zastanawiając się, kto to może być. Kto do mnie pisze o takiej godzinie? Wszyscy moi znajomi powinni spać… chyba że Milly zaczęła już rodzić… Boże, to chyba nie Milly? Obiecałam jej, że zajmę się Noah, jeśli rodzice Milly nie zdążą przyjechać na czas z Devon, żeby go przejąć, ale nie myślałam tak naprawdę…

Leżę tak, że nie mogę dosięgnąć telefonu, aż w końcu odklejam od siebie Freyę, podważając kącik jej ust palcem i przekręcam ją ostrożnie na plecki, opitą mlekiem. Odpływa wzrokiem, jakby się naćpała. Obserwuję ją przez chwilę, lekko opieram dłoń o jej sprężyste, małe ciałko, czując bicie serca w klatce piersiowej, podczas gdy ona się uspokaja. Potem się odwracam, żeby zajrzeć do komórki, a moje serce lekko przyspiesza, jakby cicho naśladując tętno córki.

Wpisuję PIN, trochę mrużę oczy od jasnego ekranu i mówię sobie, że przesadzam – do terminu Milly jeszcze cztery tygodnie, to pewnie jakiś spam. „Czy nie chciałbyś ubiegać się o zwrot opłaty za ochronę swojego ubezpieczenia?”.

Odblokowuję komórkę, to nie Milly. A w esemesie widnieją tylko dwa słowa.

Potrzebuję cię.

 

Jest wpół do czwartej nad ranem, a ja w ogóle nie jestem śpiąca, chodzę w tę i z powrotem po zimnej, kuchennej podłodze, ogryzając paznokcie i usiłując zdusić w sobie ochotę na papierosa. Nie zapaliłam ani jednego od prawie dziesięciu lat, ale taka potrzeba napada mnie w sporadycznych chwilach stresu i lęku.

Potrzebuję cię.

Nie muszę pytać, co to znaczy – bo wiem, i równie dobrze wiem, od kogo przyszła wiadomość, mimo że nie poznaję numeru.

Kate.

Kate Atagon.

Samo brzmienie jej nazwiska przypomina mi ją, gwałtownie i wyraźnie – zapach mydła, piegi u nasady nosa, cynamonowe na oliwkowej skórze. Kate. Fatima. Thea. I ja.

Zamykam oczy i widzę je wszystkie, komórka w mojej kieszeni jest jeszcze ciepła, czekam aż zaczną przychodzić esemesy.

Fatima śpi obok Aliego, przytulona do jego pleców. Jej odpowiedź przyjdzie koło szóstej, kiedy wstanie przygotować śniadanie dla Nadii i Samira, a potem wyprawić ich do szkoły.

Thea – tu trudniej stwierdzić. Jeżeli pracuje na nocki, to powinna być w kasynie, a tam obsłudze nie wolno mieć przy sobie komórek, leżą zamknięte w szafkach aż do końca zmiany. Zejdzie ze zmiany pewne o ósmej rano? Potem napije się z dziewczynami, aż wreszcie odpowie, nabuzowana po udanej nocy gry z klientami, układania żetonów, wypatrywania oszustów i zawodowych hazardzistów.

I Kate. Kate na pewnie nie śpi – w końcu to ona wysłała tego esemesa. Siedzi pewnie przy biurku ojca – teraz, przypuszczam, należącym do niej – przy oknie wychodzącym na rzekę Reach, której wody robią się jasnoszare w świetle przed świtem, odbijają chmury oraz ciemny kształt Młyna. Pewnie pali, jak zawsze. Patrzy na fale, na nieustanne przesuwanie się, wirowanie. Ten widok nigdy się nie zmienia i jednocześnie w żadnym momencie nie jest taki sam – podobnie jak sama Kate.

Jej długie włosy są zapewne związane z tyłu, widać jej drobne rysy oraz zmarszczki, które przez trzydzieści dwa lata wystawiane na wiatr i morze wypisały się w kącikach jej oczu. Palce ma ubrudzone farbą olejną, która wgryzła się w skórki i głęboko pod paznokcie, a jej oczy mają najciemniejszy odcień szarego błękitu, są przepastne i nieprzeniknione. Czeka na nasze odpowiedzi. Ale wie, co odpiszemy – co zawsze odpisywałyśmy, za każdym razem, gdy wysyłała tę wiadomość, te dwa słowa.

Już jadę.

Już jadę.

Już jadę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– Już idę! – wołam w górę schodów, gdy Owen woła coś przez zaspany, krzykliwy płacz Freyi.

Wchodzę do sypialni, a on nosi ją na rękach, chodząc w tę i z powrotem, twarz ma wciąż jeszcze zaróżowioną i wygniecioną od poduszki.

– Przepraszam – mówi, tłumiąc ziewnięcie. – Próbowałem ją uspokoić, ale nic na nią nie działa. Wiesz, jaka jest, jak obudzi się głodna.

Wspinam się na łóżko i przesuwam w stronę poduszek, aż w końcu opieram się o wezgłowie i Owen podaje mi zaczerwienioną, oburzoną Freyę, która zerka na mnie z niesmakiem, po czym z cichym mruknięciem zadowolenia przysysa mi się do piersi. Jest cicho, słychać tylko jej zachłanne ssanie. Owen znów ziewa, przeczesuje włosy ręką i spogląda na zegar, a potem zaczyna wkładać bieliznę.

– Wstajesz? – pytam zaskoczona. Kiwa głową.

– Na jedno wychodzi. Nie ma sensu się kłaść, skoro i tak muszę wstać o siódmej. Cholerne poniedziałki.

Patrzę na zegar. Szósta rano. Jest później, niż myślałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak długo chodziłam po kuchni.

– Co ty w ogóle robiłaś? Śmieciarka cię obudziła?

Kręcę głową.

– Nie, po prostu nie mogłam spać.

Kłamstwo. Prawie już zapomniałam, jakie to uczucie, śliskie i przyprawiające o mdłości. Czuję twardy, ciepły kształt telefonu w kieszeni mojego szlafroka. Czekam, aż zawibruje.

– No, dobra. – Tłumi kolejne ziewnięcie i zapina koszulę. – Zaparzę kawę, też chcesz?

– Tak, pewnie. – Urywam, a potem chcę zacząć, kiedy on już wychodzi z pokoju: – Owen…

Ale już go nie ma, nie słyszy mnie.

Dziesięć minut później wraca z kawą, tym razem miałam już czas, by przećwiczyć sobie kwestię, wymyślić co powiedzieć, a także wczuć się w prawie swobodny ton, jakim to powiem. Mimo wszystko przełykam ślinę i oblizuję usta, zasycha mi w gardle z nerwów.

– Owen, dostałam wczoraj esemes od Kate.

– Kate z pracy? – Odstawia kawę, lekko ją przechylając. Odrobinę się wylewa, a ja wycieram kałużę brzegiem szlafroka, żeby ochronić moją książkę, poza tym daje mi to także czas na odpowiedź.

– Nie, Kate Atagon. Wiesz, moją koleżankę ze szkoły.

– Aha, tej Kate. Tej, która przyprowadziła psa na tamto wesele, na którym byliśmy?

– Tak. Cienia.

Myślę o nim. Cień – biały owczarek niemiecki, z czarnym pyskiem i szarym cieniem na plecach. Myślę o tym, jak staje w drzwiach, warczy na obcych i odwraca swój śnieżnobiały brzuch w stronę tych, których kocha.

– No, i…? – pogania Owen a ja zdaję sobie sprawę, że zamilkłam, zgubiłam wątek.

– A, no tak. Więc zaprosiła mnie, żebym do niej wpadła, a ja pomyślałam, że może pojadę.

– Brzmi dobrze. Kiedy to by miało być?

– W sumie… teraz. Zaprosiła mnie na teraz.

– A co z Freyą?

– Zabrałabym ją.

Chciałam dodać „oczywiście”, ale nie robię tego. Freya nigdy nie jadła z butelki, mimo że i ja i Owen wiele razy próbowaliśmy. Jednego wieczoru, kiedy poszłam na imprezę, wrzeszczała bez przerwy od dziewiętnastej trzydzieści do dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt osiem, kiedy to wpadłam do mieszkania i zabrałam ją z omdlałych, wyczerpanych ramion Owena.

Znów zapadła cisza. Freya odchyla głowę, obserwuje mnie, lekko marszcząc brwi, a potem powraca do swojego poważnego zadania jedzenia. Widzę emocje przebiegające przez twarz Owena… Że będzie za nami tęsknił… że będzie miał całe łóżko dla siebie… że będzie mógł dłużej pospać…

– Mógłbym się zabrać za urządzanie pokoju dziecięcego – odpowiada w końcu. Kiwam głową, choć jest to dalszy ciąg naszej długiej dyskusji – Owen chciałby odzyskać sypialnię oraz mnie tylko dla siebie i uważa, ze Freya przeniesie się do swojego pokoju w wieku sześciu miesięcy. Ja… nie. I właśnie po części dlatego nie znalazłam jeszcze czasu, żeby opróżnić pokój gościnny ze wszystkich naszych gratów oraz przemalować go na dziecięce kolory.

– Pewnie – odpowiadam.

– No, to chyba powinnaś skorzystać – mówi w końcu Owen.

Odwraca się i zaczyna przeglądać swoje krawaty.

– Chcesz wziąć auto? – pyta przez ramię.

– Nie, dzięki. Pojadę pociągiem. Kate odbierze mnie z dworca.

– Jesteś pewna? Chyba nie chcesz tułać się ze wszystkimi rzeczami Freyi pociągiem? Jest prosto?

– Co? – Przez chwilę nie jestem pewna, o co mu chodzi, a potem do mnie dociera – krawat.

– A, tak, jest prosto. Nie, naprawdę, wolę pojechać pociągiem. Będzie łatwiej, mogę nakarmić Freyę, jeśli się obudzi. Po prostu spakuję wszystkie jej rzeczy pod wózek.

Nie odpowiada, a ja zdaję sobie sprawę, że on już myśli o czekającym go dniu, odhacza sobie w głowie rzeczy z listy do zrobienia, tak jak ja to robiłam zaledwie parę miesięcy temu – tylko teraz mam wrażenie, że to było w innym życiu.

– Dzisiaj? – Zbiera drobne z komody i wkłada je do kieszeni, a potem podchodzi do mnie, żeby pocałować mnie w czubek głowy. – Po co ten pośpiech?

– Nie ma pośpiechu – kłamię.

Czuję, że policzki mi się rumienią. Nienawidzę kłamać. Kiedyś to było zabawne – aż przestałam mieć wybór. Nie myślę o tym teraz za często, może dlatego że robię to od tak dawna, ale one zawsze przy mnie są, gdzieś w tle, jak zawsze kiedy bolący ząb nagle przeszywa ból.

Przede wszystkim jednak nienawidzę okłamywać Owena. Jakoś zawsze udawało mi się nie wplątywać go w tę sieć, a teraz zostaje w nią wciągnięty. Myślę o wiadomości Kate w mojej komórce, jest niczym wysiąkająca stamtąd trucizna, która dostaje się do pokoju i zaraz wszystko zniszczy.

– Po prostu Kate jest teraz pomiędzy projektami, więc dla niej to dobry moment i… no cóż, za parę miesięcy wrócę do pracy, więc wydaje mi się, że równie dobrze mogę pojechać od razu.

– Okej – odpowiada zakłopotany, ale nie podejrzliwy. – W takim razie lepiej porządnie cię pocałuję na pożegnanie.

Całuje mnie, prawdziwie, głęboko, przypominając mi o tym, dlaczego go kocham, dlaczego nie cierpię go oszukiwać. Potem się ode mnie odrywa i całuje Freyę. Ona zerka w bok, by przyjrzeć mu się ze zwątpieniem, na chwileczkę przestaje jeść, a potem wraca do ssania z tą swoją prostą determinacją, którą w niej uwielbiam.

– Ciebie też kocham, mały wampirze – mówi z czułością Owen. – Ile trwa podróż? – pyta mnie.

– Jakieś cztery godziny? Zależy, którym połączeniem.

– Okej, to bawcie się dobrze i napisz do mnie, jak dojedziesz. Jak myślisz, na długo zostaniesz?

– Parę dni? – ryzykuję. – Wrócę przed weekendem. – Kolejne kłamstwo. Nie wiem. Nie mam pojęcia. Tyle, ile Kate będzie mnie potrzebować. – Zobaczę, jak już będę na miejscu.

– Okej – powtarza. – Kocham cię.

– Też cię kocham.

Wreszcie to coś, o czym mogę powiedzieć prawdę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Niemal co do godziny i minuty pamiętam ten dzień, w którym poznałam Kate. To był wrzesień. Łapałam pociąg do Salten, wczesnoporanny, żebym mogła dotrzeć do szkoły w porze lunchu.

– Przepraszam! – krzyknęłam nerwowo na peronie, głos miałam piskliwy z niepokoju. Dziewczyna przede mną się odwróciła. Była bardzo wysoka i wyjątkowo piękna, z pociągłą, nieco wyniosłą twarzą, niczym z obrazu Modiglianiego. Długie, czarne włosy sięgające do pasa były rozjaśnione na końcówkach na złoto, a potem przechodziły stopniowo w czerń. Dżinsy miała rozdarte na udach.

– Tak?

– Przepraszam, czy to jest pociąg do Salten? – wydyszałam.

Obejrzała mnie z góry do dołu, czułam jak mnie oceniała, zauważając mój mundurek z Salten House składający się ze sztywnej od nowości granatowej spódniczki oraz nieskazitelnego sweterka, który tego ranka zdjęłam z wieszaka po raz pierwszy.

– Nie wiem – odparła w końcu i odwróciła się do dziewczyny za sobą. – Kate, to jest pociąg do Salten?

– Nie bądź świnią, Thee – odpowiedziała dziewczyna. Jej chropawy głos brzmiał zbyt dojrzale jak na nią – wydawało mi się, że nie mogła mieć więcej niż szesnaście lub siedemnaście lat. Jej włosy były jasnobrązowe i obcięte bardzo krótko, okalały jej twarz, a kiedy się do mnie uśmiechnęła, nos pokryty muszkatołowymi piegami się zmarszczył. – Tak, to jest pociąg do Salten. Tylko sprawdź, czy wsiadasz do dobrej części, bo w Hampton’s Lee rozdzielają wagony.

Potem się odwróciły i były już w połowie peronu, nim do mnie dotarło, że nie spytałam, która część jest dobra. Popatrzyłam na tablicę. „Pierwsze siedem wagonów dla podróżujących do Salten” – wyświetlono na niej, ale które były „pierwsze”? Te najbliżej bramki biletowej, czy te z przodu składu, kiedy pociąg ruszy z dworca? Nie było wkoło żadnych pracowników, których mogłabym spytać, ale zegar nad moją głową wskazywał, że zostało mi już tylko parę chwil, i ostatecznie wsiadłam z tego dalszego końca, do którego zmierzały tamte dziewczyny, i wciągnęłam za sobą do wagonu ciężką walizkę.

Weszłam do przedziału z sześcioma siedzeniami, wszystkie były puste. Gdy tylko zatrzasnęłam za sobą drzwi, rozbrzmiał gwizdek konduktora i mimo potwornego uczucia, że mogę być w niewłaściwej części pociągu, usiadłam, a szorstka wełna siedzenia drapała mnie w nogi.

Pociąg ze szczękiem i zgrzytem metalu o metal wyjechał z ciemnej pieczary dworca, a mój przedział tak nagle zalało słońce, że aż mnie oślepiło. Oparłam głowę o siedzenie, zamknęłam oczy, chroniąc się przed tym blaskiem, a pociąg przyspieszył i zaczęłam sobie wyobrażać, co by się stało, gdybym nie dojechała do Salten, gdzie miała na mnie czekać wychowawczyni. Co gdybym wylądowała w Brighton, Canterbury albo w jeszcze jakimś zupełnie innym miejscu? Albo gorzej – gdybym została przedzielona na pół podczas rozdzielania wagonów i zaczęłabym żyć dwoma życiami, które nieustannie by się od siebie odsuwały, oddalając się od takiej mnie, jaką miałam się stać.

– Cześć – odezwał się jakiś głos, a ja szybko otworzyłam oczy. – Widzę, że trafiłaś do pociągu.

To była wysoka dziewczyna z peronu, którą ta druga nazwała Thee. Stała w wejściu do mojego przedziału, opierając się o drewnianą futrynę i obracając w palcach niezapalonego papierosa.

– Tak – odparłam, nieco rozgoryczona, że nie zaczekały, by wskazać mi właściwą stronę. – A przynajmniej taką mam nadzieję. To jest właściwa część, żeby dojechać do Salten?

– Tak – rzuciła lakonicznie. Jeszcze raz przyjrzała mi się z góry do dołu, zastukała papierosem o framugę drzwi, po czym odezwała się tonem osoby, która zamierza wyświadczyć komuś przysługę.

– Słuchaj, nie chcę się czepiać, po prostu chciałam dać ci znać, że nikt nie wkłada mundurków do pociągu.

– Co?

– Przebierają się w Hampton’s Lee. To… sama nie wiem. Tak po prostu jest. Pomyślałam, że ci powiem. Tylko pierwszoroczniaki i nowi wkładają je na całą podróż. Przez to trochę się rzucasz w oczy.

– Więc… też jesteś z Salten House?

– No. Kara za grzechy.

– Theę wywalili – odezwał się jakiś głos zza niej i zobaczyłam, że ta druga dziewczyna, z krótkimi włosami, stała na korytarzu z dwoma kubkami herbaty. – Z trzech innych szkół. Salten to dla niej przybytek ostatniej szansy. Nikt inny jej nie chce.

– Przynajmniej nie wzięli mnie tam charytatywnie – odpaliła Thea, ale po tym jak to powiedziała, zrozumiałam, że się przyjaźniły i te prowokacyjne docinki były tylko dla zgrywy. – Ojciec Kate uczy sztuki – wyjaśniła. – Więc darmowe miejsce dla jego córki było w umowie.

– Thea w życiu by się nie załapała na nic za darmo – odparła Kate.

Arystokracja cmoknęła do mnie bezgłośnie sponad herbat i mrugnęła. Starałam się nie uśmiechnąć. Wymieniły się z Theą spojrzeniami i wyczułam jakieś niewypowiedziane pytanie oraz odpowiedź, po czym Thea znów się odezwała.

– Jak masz na imię?

– Isa.

– No, Isa. To może dołączysz do mnie i do Kate? – Uniosła jedną brew. – Siedzimy w sąsiednim przedziale.

Wzięłam głęboki wdech i z poczuciem, że właśnie daję krok w przód z bardzo wysokiej deski do skakania, krótko skinęłam głową. Gdy sięgnęłam po walizkę i ruszyłam za cofającą się Theą, nie miałam pojęcia, że to niewinne zdarzenie zmieniło moje życie na zawsze.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziwnie znaleźć się znowu na dworcu Victoria. Pociąg do Salten jest nowy, bezprzedziałowy, ma drzwi otwierane automatycznie, a nie te staroświeckie zatrzaskiwane, jak kiedy jeździłyśmy nim do szkoły. Peron jednak prawie się nie zmienił i nagle zdaję sobie sprawę, że spędziłam siedemnaście lat nieświadomie unikając tego miejsca – unikając wszystkiego, co kojarzyło mi się z tamtymi czasami.

Niepewnie balansując kawą na wynos w jednej ręce, wpycham wózek Freyi do pociągu, stawiam kawę na pustym stoliku, a potem przez dłuższą chwilę jak zawsze się szamoczę próbując odpiąć gondolę od stelaża – zaciski nie chcą się rozpiąć, a zaczepy puścić. Dzięki Bogu ten pociąg nie hałasuje, a w wagonie jest prawie pusto, więc nie muszę się gorączkowo wstydzić przed ludźmi tłoczącymi się z przodu czy z tyłu, lub przepychającymi się wąskiej przestrzeni. W końcu, gdy rozlega się gwizdek konduktora, a pociąg zatacza się, wzdycha i zaczyna wyjeżdżać z dworca – puszcza ostatni zaczep, a gondola Freyi podrywa się w górę, lekka w moich dłoniach. Umieszczam ją bezpiecznie, bo mała nadal śpi, naprzeciw stolika z moją kawą.

Sięgam po kubek, kiedy zabieram się do rozłożenia bagaży. Mam w głowie wyraziste obrazy – szarpnięcie pociągu, kawa zalewająca Freyę. Wiem, że to nieracjonalne – ona jest po drugiej stronie przejścia. Ale taką właśnie się stałam osobą, odkąd ją mam. Wszystkie moje lęki, które dotyczyły dotąd rozcinających mnie pociągów lub drzwi windy, albo podejrzanych taksówkarzy i rozmawiania z obcymi ludźmi – wszystkie te lęki przeniosłam na Freyę.

W końcu jesteśmy wygodnie usadowione – ja z książką i kawą, Freya śpiąca z kocykiem przytulonym do policzka. Jej buzia oświetlona jasnym, czerwcowym słońcem wygląda jak u cherubina – jej cera jest niewiarygodnie delikatna i czysta – zalewa mnie gorąca fala miłości do niej, równie bolesna i zaskakująca, jakby moje serce zalała ta gorąca kawa. Siedzę i przez chwilę jestem wyłącznie jej matką, na świecie nie ma nikogo innego poza nami dwiema w tej sadzawce słońca i miłości.

A wtedy dociera do mnie, że brzęczy mi telefon. „Fatima Chaudhry” – wyświetla się na ekranie. Serce lekko mi podskakuje. Otwieram wiadomość, drżą mi palce.

Jadę – czytam. Ruszę wieczorem, jak dzieciaki pójdą spać. Będę u was koło 21/22.

Czyli zaczęło się. Nie przyszło jeszcze nic od Thei, ale wiem, że w końcu przyjdzie. Czar prysł – złudzenie, że to tylko ja i Freya na naszym nadmorskim urlopie dla dwojga. Przypomina mi się, dlaczego naprawdę tu jestem. Przypominam sobie, co zrobiłyśmy.

Jadę pociągiem o 12:05 z Victorii – odpisuję reszcie. Odbierzesz mnie w Salten, Kate?

Brak odpowiedzi, ale wiem, że mnie nie zawiedzie.

Zaciskam oczy. Kładę dłoń na piersi Freyi, żeby czuć, że ona tam jest. A potem próbuję zasnąć.

Budzę się zaskoczona, serce mi łomocze przy wtórze trzaskania i przesuwania, a ja w pierwszym odruchu chcę chwycić Freyę w ramiona. Przez chwilę nie jestem pewna, co mnie zbudziło, ale potem do mnie dociera: rozdzielają wagony, stoimy w Hampton’s Lee. Freya krzywi się niezadowolona w gondoli, wygląda jakby mogła jeszcze się uspokoić, jeśli będę miała szczęście – ale potem następuje kolejne szarpnięcie, gwałtowniejsze od poprzedniego, i jej oczy otwierają się nagle w oburzonym szoku, twarz wykrzywia gwałtowny płacz z głodu i rozdrażnienia.

– Ciii – mruczę, wyciągając ją, ciepłą i szarpiącą się, z kokona kocyków i zabawek. – Cii… wszystko w porządku, skarbie, wszystko w porządku, malutka. Nic się nie stało.

Ma szerokie źrenice, jest zła, uderza swoją małą, wściekłą twarzyczką w moją pierś, a ja rozpinam guziki koszuli i czuję już spowszedniałą, choć nadal dziwną, falę napływającego mleka.

Kiedy mała je, rozlega się kolejne uderzenie i trzask, a potem gwizdek, i zaczynamy powoli wyjeżdżać ze stacji, perony za oknem zmieniają się w bocznice, a potem w domy, aż końcu w pola i słupy telegraficzne.

Te widoki są tak znajome, że aż zapiera mi dech. Londyn, przez te wszystkie lata, kiedy tam mieszkam, nieustannie się zmienia. Podobnie jak Freya, która z dnia na dzień jest inna. Tu się otwiera sklep, tam pub. Wyrastają budynki – The Gherkin, The Shard – na kawałku nieużytków rozciąga się supermarket, a apartamentowce rosną jak grzyby po deszczu, wyłaniają się nocami z wilgotnej ziemi i popękanego betonu.

Ale ta trasa, ta podróż – w ogóle się nie zmieniła.

Jest i spalony wiąz.

Jest i walący się bunkier z czasów II Wojny.

Jest i rozchwiany mostek, koła pociągu dudnią głucho ponad próżnią.

Zamykam oczy i znów jestem w przedziale z Kate i Theą, śmieję się, podczas gdy one wciągają szkolne spódniczki na dżinsy, zapinają koszule i wiążą krawaty na letnich koszulkach bez rękawów. Thea ma pończochy, pamiętam jak wciągała je na swoje niewiarygodnie szczupłe nogi, a potem sięgała pod regulaminową szkolną spódniczkę, żeby zapiąć podwiązki. Pamiętam mój gorący rumieniec na policzkach, kiedy mignęło mi jej udo i to jak odwróciłam wzrok, wyglądając na pola jesiennej pszenicy, a serce mi waliło, podczas gdy ona wyśmiała moją pruderię.

– Lepiej się pospiesz – rzuciła leniwie do Thei Kate. Była już ubrana, spakowała dżinsy i buty do walizki leżącej na półce bagażowej. – Zaraz dojedziemy do Westbridge, tam zawsze wsiada mnóstwo plażowiczów, nie chcesz chyba, żeby jakiś turysta dostał zawału.

Thea wystawiła tylko język, ale skończyła zapinać podwiązki i wygładziła sobie spódnicę, po czym wjechaliśmy na dworzec w Westbridge.

Rzeczywiście, tak jak przewidziała Kate, na peronie stała garstka turystów, a Thea jęknęła, kiedy pociąg się zatrzymał. Koło drzwi naszego przedziału znalazła się rodzina trojga plażowiczów – matki, ojca i małego chłopca w wieku około sześciu lat, który w jednej dłoni trzymał wiaderko i łopatkę, a w drugiej cieknącego loda czekoladowego.

– Znajdzie się miejsce dla trzech osób? – spytał jowialnie ojciec, otwierając drzwi, po czym wgramolili się do środka i zamknęli je za sobą. Mały przedział zrobił się nagle bardzo zatłoczony.

– Bardzo mi przykro – odezwała się Thea i zabrzmiało to szczerze. – Chętnie byśmy się podzieliły, ale moja koleżanka – wskazała na mnie. – Jest na jednodniowej przepustce, a w warunkach ma wpisany zakaz kontaktu z małoletnimi. Sąd był w tej kwestii bardzo precyzyjny.

Mężczyzna zamrugał, a jego żona zachichotała nerwowo. Chłopak nie słuchał, zajęło go ściąganie kawałków czekolady z koszulki.

– Myślę tu o Państwa dziecku – dodała poważnie Thea. – Poza tym oczywiście Ariadne naprawdę nie chce wracać do poprawczaka.

– Obok jest pusty przedział – powiedziała Kate i widziałam, że starała się zachować poważną minę. Wstała i otworzyła drzwi na korytarz. – Bardzo mi przykro. Nie chcemy robić państwu kłopotu, ale myślę, że tak byłoby najlepiej dla bezpieczeństwa nas wszystkich.

Mężczyzna rzucił nam podejrzliwe spojrzenie, po czym wyprowadził żonę i synka na korytarz.

Po ich wyjściu Thea parsknęła śmiechem, nie czekając nawet na zamknięcie drzwi przedziału, ale Kate pokręciła głową.

– Nie dostaniesz za to punktu – powiedziała, krzywiąc się od powstrzymywanego śmiechu. – Nie uwierzyli ci.

– No weź!

Thea wyjęła papieros z kieszeni sweterka i zapaliła go, po czym zaciągnęła się głęboko, ignorując znaczek z zakazem palenia na oknie.

– Przecież wyszli.

– Tak, ale tylko dlatego, że uznali cię za jakąś świruskę. To się nie liczy!

– Czy… to jakaś gra? – spytałam niepewnie.

Zapadła długa cisza.

Thea i Kate spojrzały po sobie i zobaczyłam, że znów komunikowały się ze sobą bez słów, jakby przebiegał między nimi jakiś elektryczny ładunek, jakby podejmowały decyzję, jak mi odpowiedzieć. A potem Kate się uśmiechnęła, słabym, niemal tajemniczym uśmiechem i nachyliła się ponad przerwą pomiędzy ustawionymi naprzeciw siebie siedzeniami. Była tak blisko mnie, że widziałam ciemne kreski na jej szaroniebieskich tęczówkach.

– To nie jest jakaś tam gra – powiedziała. – To najważniejsza gra. Gra Kłamstw.

 

Gra Kłamstw.

Przypomina mi się to teraz tak nagle i wyraźnie jak zapach morza oraz krzyk mew ponad Reach, aż nie mogę uwierzyć, że prawie o tym zapomniałam – o arkuszu, który Kate trzymała nad swoim łóżkiem, pokrytym tajemniczymi zapiskami jej skomplikowanego systemu punktowego. Tyle za nową ofiarę. Tyle za całkowitą wiarę. Dodatkowe punkty przyznawane za skomplikowane szczegóły albo przekonanie kogoś, kto już prawie cię przejrzał. Nie myślałam o tym od wielu lat, ale na swój sposób ciągle w nią gram.

Wzdycham, a potem patrzę na spokojną twarz ssącej Freyi, na jej pełne oddanie tej chwili. I nie wiem, czy dam radę. Nie wiem, czy zdołam wrócić.

Co się stało, że Kate wezwała nas tak nagle i pilnie w środku nocy? Do głowy przychodzi mi tylko jedna rzecz… I nie potrafię w to uwierzyć.

Gdy mój pociąg dojeżdża już do Salten, komórka pika mi po raz ostatni i wyciągam ją, myśląc że to Kate potwierdza moją podwózkę. Ale nie. To Thea.

Jadę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Peron w Salten jest prawie pusty. Gdy hałas pociągu się oddala, zapada wiejski spokój, słyszę dźwięki letniego Salten – cykanie świerszczy, ćwierkanie ptaków, dalekie dźwięki kombajnu na polach. Zawsze, gdy dotąd tu przyjeżdżałam, czekał na mnie minibus Salten House, w swoich granatowo-błękitnych barwach. Teraz parking jest pusty, pełen gorącego kurzu i nie ma tu nikogo, nawet Kate.

Prowadzę wózek przez peron w stronę wyjścia, na jednym ramieniu mam ciężką torbę i zastanawiam się, co zrobić. Zadzwonić do Kate? Powinnam była potwierdzić z nią godzinę. Założyłam, że dostała moją wiadomość, ale co jeśli rozładował jej się telefon? W Młynie zresztą nie ma żadnego telefonu stacjonarnego, nie mogłam spróbować innego numeru.

Zatrzymuję wózek, a potem wyjmuję komórkę, żeby sprawdzić wiadomości i godzinę. Wpisuję właśnie PIN, kiedy słyszę ryk silnika, obracam się i widzę auto wjeżdżające na parking dworca. Spodziewałam się, że będzie to ten wielki, niesławny land rover, którym Kate przyjechała na ślub Fatimy przed siedmioma laty – z długimi ławkami w środku i Cieniem wystawiającym głowę przez jedno z okien, z wywieszonym językiem. Ale nie. To taksówka. Przez chwilę nie jestem pewna, czy to ona, a potem ją widzę, jak szamocze się z tylnymi drzwiami pasażera – serce od razu mi przyspiesza, nie jestem już prawnikiem z administracji państwowej ani matką, jestem po prostu dziewczyną, która biegnie peronem w stronę przyjaciółki.

– Kate!

Jest dokładnie taka sama. Te same szczupłe, kościste nadgarstki, te same orzechowe włosy i miodowa cera, ten sam zadarty i usiany piegami nos. Włosy ma teraz dłuższe, związane z tyłu gumką, a na cienkiej skórze wokół oczu i ust widać zmarszczki, ale poza tym to Kate, moja Kate. Kiedy się ściskamy, wdycham jej wyjątkowy zapach papierosów, terpentyny i mydła, dokładnie taki, jak zapamiętałam. Trzymam ją na odległość ramienia i uśmiecham się głupio, zupełnie mimowolnie.

– Kate – powtarzam niemądrze, a ona znów mnie przyciąga i przytula, wtula twarz w moje włosy, ściskając mnie tak mocno, że czuję jej kości. Potem słyszę pisk i przypominam sobie, kim jestem, jaką osobą się stałam – to wszystko, co się wydarzyło od mojego ostatniego spotkania z Kate.

– Kate – powtarzam znowu, a jej imię brzmi w moich ustach idealnie. – Kate, przedstawiam ci moją córkę.

Odsuwam budkę gondoli i wyciągam wiercące się, wściekłe, małe zawiniątko, po czym podaję jej. Kate bierze je z miną pełną niepokoju, a potem jej szczupłą, wyrazistą twarz rozpromienia uśmiech.

– Jesteś piękna – mówi do Freyi, jej głos jest dokładnie taki delikatny i chropawy, jak zapamiętałam. – Wykapana mama. Jest cudowna, Iso.

– Prawda? – Patrzę na Freyę, która wpatruje się zdumiona w twarz Kate, jej niebieskie oczy utkwione są w tych drugich niebieskich oczach. Wyciąga pulchną rączkę w kierunku włosów Kate, ale potem zastyga, oczarowana grą światła.– Ma oczy po Owenie – mówię.

Jako dziecko zawsze chciałam mieć niebieskie oczy.

– Chodź – odzywa się w końcu Kate, ale zwraca się do Freyi, nie do mnie. Bierze ją za rączkę, palcami gładzi jedwabistą, dziecięcą piąstkę i dołeczki knykci. – Zbieramy się – dodaje.

 

– Co się stało z twoim autem? – pytam, gdy idziemy w stronę taksówki. Kate trzyma na rękach Freyę, ja pcham wózek z włożoną do środka torbą.

– A, wiesz, znowu się zepsuło. Naprawię je, ale jak zwykle nie mam kasy.

– Och, Kate.

„Och, Kate, kiedy sobie w końcu znajdziesz porządną pracę?”, mogłabym spytać. Kiedy zamierzasz sprzedać Młyn, pojechać gdzieś, gdzie ludzie będą doceniać twoją pracę, a nie ciągle polegać na coraz mniejszym ruchu turystów chcących przyjeżdżać do Salten? Ale znam odpowiedź. Nigdy. Kate nigdy nie opuści Młyna. Nigdy nie wyjedzie z Salten.

– Wracamy do Młyna, drogie panie? – pyta taksówkarz, a Kate kiwa głową.

– Dzięki, Rick.

– Schowam wam wózek do tyłu – mówi i wysiada. – Składa się?

– Tak. – Znowu szarpię się z zaczepami, a potem coś do mnie dociera. – Cholera, zapomniałam fotelika do auta. Zabrałam gondolę, bo pomyślałam, że będzie mogła w niej spać.

– Eeee, tu i tak nie spotkamy policji – odpowiada swobodnie Rick, zatrzaskując złożony wózek w bagażniku. – No, z wyjątkiem syna Mary, ale on przecież nie będzie aresztował moich pasażerów.

Nie o policję się martwiłam, ale to imię zwraca moją uwagę, rozprasza mnie.

– Syn Mary? – spoglądam na Kate. – Nie chodzi chyba o Marka Wrena?

– W rzeczy samej – odpowiada z cierpkim uśmiechem, a wokół jednego z kącików jej ust pojawiają się zmarszczki. – Teraz już jest sierżant Wren.

– Nie wierzę, że on już jest taki dorosły!

– Ma tylko parę lat mniej od nas – zauważa Kate i ma rację. Trzydzieści lat to wystarczająco dużo, żeby być policjantem. Ale nie umiem myśleć o Marku Wrenie jako o trzydziestoletnim mężczyźnie. Widzę go jako czternastoletniego dzieciaka z trądzikiem i meszkiem nad górną wargą, garbiącego się, by ukryć jakoś swoje metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Ciekawe, czy nas jeszcze pamięta. Czy pamięta Grę.

– Przepraszam – mówi Kate, kiedy zapinamy pasy. – Weź ją na kolana, wiem że to nie jest idealne rozwiązanie.

– Będę jechał ostrożnie – obiecuje Rick, gdy wyjeżdżamy z poprzecinanego koleinami parkingu w wąwóz drogowy. – Poza tym to tylko kilka kilometrów.

– Przez bagna jeszcze mniej – odpowiada Kate. Ściska moją dłoń i wiem, że myśli o tych wszystkich razach, kiedy odbywałyśmy tę podróż razem, lawirując przez słone bagna do szkoły i z powrotem. – Ale z wózkiem nie dałybyśmy rady.

– Gorący ten czerwiec, co? – zagaduje Rick, gdy wyjeżdżamy zza rogu i drzewa ustępują jasnemu blaskowi cętek słońca, które ogrzewają mi twarz. Mrugam i zastanawiam się, czy spakowałam okulary przeciwsłoneczne.

– Straszny skwar – odpowiadam. – W Londynie nie było tak gorąco.

– To co sprowadza panią z powrotem? – Rick patrzy na odbicie moich oczu w lusterku. – Pani chyba chodziła do szkoły razem z Kate?

– Zgadza się – odpowiadam.

A potem milknę. Co mnie sprowadza z powrotem? Esemes? Dwa słowa? Wymieniam się spojrzeniami z Kate i wiem, że teraz nie może niczego powiedzieć, nie przy Ricku.

– Isa przyjechała na spotkanie po latach – mówi niespodziewanie Kate. – W Salten House.

Mrugam, a ona ostrzegawczo ściska moją dłoń, jednak potem podskakujemy na przejeździe kolejowym, auto trzęsie się i buja na torach, a ja muszę ją puścić, żeby przytrzymać Freyę obiema rękami.

– Słyszałem, że w Salten House organizują bardzo wytworne kolacje – rzuca Rick. – Moja najmłodsza dorabia tam trochę przy kelnerowaniu i opowiada mi różne historie. Baldachimy, szampan, te sprawy.

– Nigdy tam jeszcze nie byłam – odpowiada Kate. – Ale w tym roku mija piętnaście lat od naszego ukończenia szkoły i pomyślałam, że może w tym roku warto byłoby pójść.

Piętnaście? Przez chwilę wydaje mi się, że źle policzyła, ale po chwili już rozumiem. Minęło siedemnaście lat, odkąd odeszłyśmy po egzaminach, ale gdybyśmy zostały jeszcze na ostatnie dwa lata, to by się zgadzało. Dla reszty naszej klasy to jest piętnasta rocznica.

Zarzuca nas na zakręcie, a ja mocniej ściskam Freyę, serce podchodzi mi do gardła i żałuję, że nie wzięłam fotelika. Byłam głupia, że o tym nie pomyślałam.

– Często tu pani zagląda? – Rick zwraca się do mnie w lus­terku.

– Nie. Dawno tu nie byłam. Wie pan, jak to jest. – Kręcę się niezgrabnie na siedzeniu, czując że za mocno ściskam Freyę, ale nie jestem w stanie poluzować uścisku. – Trudno znaleźć wolny czas.

– To piękny zakątek świata – stwierdza Rick. – Nie wyobrażam sobie, że mógłbym mieszkać gdzieś indziej, ale pewnie inaczej jest, jak się tu nie urodziło ani nie wychowało. Skąd pochodzą pani rodzice?

– Są… Byli… – Milknę, ale czuję wspierającą obecność Kate przy moim boku i biorę głęboki wdech. – Mój ojciec mieszka teraz w Szkocji, ale dorastałam w Londynie.

Kolebiemy się przez kratownicę dla bydła, a potem drzewa się rozstępują i znajdujemy się na bagnach.

I oto jest. Reach. Szeroka, szara, upstrzona trzciną, z wodą pomarszczoną wiatrem i odbijającą leniwe pasma rozjaśnionych słońcem chmur. Tak jasna, wyraźna i szeroka, że czuję gulę w gardle. Kate obserwuje moją twarz, dostrzegam jej uśmiech.

– Zapomniałaś? – pyta mnie cicho. Kręcę głową.

– Nigdy.

Ale to nieprawda – zapomniałam. Zapomniałam, jak tu jest. Nigdzie nie ma drugiego takiego miejsca jak Reach. Widziałam wiele rzek, mijałam wiele ich ujść. Ale żadne nie jest tak piękne jak to, gdzie ziemia, niebo i morze zlewają się ze sobą, wsiąkają w siebie, mieszają się razem tak, że w końcu trudno określić granice między nimi, trudno wskazać gdzie kończą się chmury, a gdzie zaczyna woda.

Droga zmienia się tu w jednopasmową, a potem w żwirową, spomiędzy kolein wyrasta trawa.

I wtedy go widzę – młyn pływowy, ciemny zarys na tle poprzecinanej chmurami wody, jeszcze bardziej podniszczony i przechylony, niż zapamiętałam. To nie tyle budynek co raczej stos wyrzuconego przez morze drewna niesionego wiatrem, wygląda jakby w każdej chwili znów mógł się rozpaść. Serce ściska mi się w piersi, a wspomnienia wracają nieproszone, tłuką mi się po głowie niczym upierzone skrzydła.

Thea pływająca nago w Reach o zachodzie słońca, jej skóra złocąca się w wieczornym świetle, długie cienie karłowatych drzew przecinające wodę w płomiennych kolorach i ozdabiające Reach tygrysimi pasami.

Kate, wyglądająca przez okno Młyna w zimowy pranek, kiedy to szron osiadał grubą warstwą na szybie od środka, pokrywał grubo trzciny i sitowia, a ona rozpościerała szeroko ramiona i chuchała białym obłoczkiem prosto w niebo.

Fatima, leżąca na drewnianym molo w swoim skąpym kostiumie kąpielowym, jej skóra przybierająca odcień mahoniu od letniego słońca oraz wielkie okulary przeciwsłoneczne, odbijające blask fal, kiedy wygrzewała się w upale.

I Luc – Luc – ale tu serce mi pęka i nie mogę tego ciągnąć dalej.

Dojeżdżamy do bramki ze sztachetami stojącej w poprzek drogi.

– Stańmy tutaj – odzywa się Kate do Ricka. – Wczoraj wieczorem był przypływ i dalej ziemia jest jeszcze miękka.

– Na pewno? – Kierowca ogląda się przez ramię. – Mógłbym spróbować, nie ma problemu.

– Nie, pójdziemy pieszo.

Kate sięga po klamkę i wyciąga dziesięciofuntowy banknot, ale on macha ręką.

– Nic mi po twoich pieniądzach, kochana.

– Ale Rick…

– Nie, nie namawiaj mnie. Twój tata był dobrym człowiekiem, niezależnie od tego co tu gadają, a ty dobrze zrobiłaś, że wytrwałaś tu mimo tych wszystkich plotek. Zapłacisz mi innym razem.

Kate przełyka ślinę i widzę, że próbuje coś powiedzieć, lecz nie może, więc ja mówię za nią.

– Dziękuję, Rick. Ale ja chcę zapłacić. Proszę.

I wyciągam swoje dziesięć funtów.

Rick się waha, a ja wkładam banknot do popielniczki i wysiadam z auta z Freyą na rękach, tymczasem Kate wyjmuje moją torbę i wózek z bagażnika. W końcu, kiedy Freya jest już bezpiecznie zapięta, Rick kiwa głową.

– Dobra. Ale słuchajcie, jeśli będziecie potrzebować jakiejś podwózki, dzwońcie do mnie, jasne? W dzień i w nocy. Nie podoba mi się, że możecie tu utknąć bez żadnego transportu. To miejsce – wskazuje głową na Młyn. – W końcu się zawali, a jeśli będziecie musiały gdzieś pojechać, to nie wahajcie się i dzwońcie. Z dyszką czy bez dyszki. Jasne?

– Jasne – odpowiadam i kiwam głową.

Jest w tej myśli coś pocieszającego.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Po odjeździe Ricka spoglądamy po sobie, obie jesteśmy w niewyjaśniony sposób milczące, a gorące słońce uderza w czubki naszych głów. Chcę spytać Kate o tego esemesa, ale coś mnie powstrzymuje.

Nim decyduję się odezwać, Kate odwraca się do bramy, otwiera ją i zamyka za nami, a ja idę w dół, w stronę krótkiego, drewnianego przejścia łączącego Młyn z nabrzeżem.

Sam Młyn stoi na małej kupce piachu, niewiele większej od samego budynku – podejrzewam, że kiedyś musiała być ona połączona z brzegiem. W pewnym momencie, kiedy budowano młyn pływowy, wykopano wąski kanał, oddzielając młyn od lądu i przekierowując wznoszące się i opadające pływy na koło wodne, które kiedyś znajdowało się w tym kanale. Koła dawno już nie ma, został tylko kikut poczerniałego drewna wystającego pod pewnym kątem ze ściany, który wskazywał, gdzie się ono znajdowało. W jego miejscu jest teraz drewniany mostek przewieszony ponad trzema metrami wody oddzielającymi Młyn od brzegu. Pamiętam, że siedemnaście lat temu biegałam przez niego, czasami przebiegałyśmy razem we czwórkę, ale teraz nie mogę uwierzyć, że nie bałyśmy się, że się zarwie.

Jest węższy niż zapamiętałam, listwy miejscami są wyżarte przez sól i zbutwiałe, przez te wszystkie lata od ostatniego razu, gdy go widziałam, nie zainstalowano też poręczy. Kate jednak rusza przed siebie bez strachu, niosąc moją torbę. Biorę głęboki wdech, staram się zignorować obrazy w mojej głowie (łamiące się deski, wózek spadający do słonej wody) i ruszam za nią, a serce podchodzi mi do gardła, gdy kółka podskakują na zdradzieckich szparach. Wstrzymuję powietrze, póki nie znajdujemy się na stosunkowo bezpiecznym drugim brzegu.

Drzwi nie są zamknięte na klucz, jak zawsze, zawsze tak było. Kate przekręca gałkę klamki i cofa się, przepuszczając mnie przodem – a ja wjeżdżam wózkiem z Freyą na drewniany schodek i do środka.

Nie widziałam Kate od siedmiu lat, ale w Salten nie byłam dwa razy dłużej. Przez chwilę mam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie, miała znów piętnaście lat, a zapadłe piękno tego miejsca urzekło mnie po raz pierwszy. Znów widzę te wysokie, niesymetryczne okna z popękanymi szybami, wychodzące na ujście rzeki, sklepiony dach wysoko, wysoko w górze oraz poczerniałe belki stropowe, zakręconą zygzakowato klatkę schodową prowadzącą z jednego skrzypiącego piętra na drugie, do sypialni, aż w końcu sięgającą do strychu ukrytego wysoko pod krokwiami. Widzę poczerniały od dymu piec z wijącą się rurą oraz niską kanapę z zepsutymi sprężynami, a przede wszystkim obrazy, wszędzie obrazy. Niektórych nie rozpoznaję, musiała je malować Kate, ale mieszają mi się te setki obrazów niczym dawni znajomi lub na wpół zapomniane imiona.

Nad zardzewiałym zlewem w pozłacanej ramce widnieje Kate jako dziecko, ma pulchną, okrągłą twarz i skupioną minę, bo sięga po coś tuż poza kadrem.

Pomiędzy dwoma wysokimi oknami wisi niedokończony obraz Reach w zimowy poranek, skutej lodem, z jedną czaplą przelatującą nisko ponad wodą.

Koło drzwi prowadzących do toalety w przybudówce, wisi akwarelowy portret Thei, jej rysy rozmywają się na brzegach szorstkiego papieru.

A nad biurkiem dostrzegam ołówkowy szkic mnie i Fatimy z rękoma splecionymi jakby w hamak, roześmianych, beztroskich tak, jakby świat nie znał żadnego strachu.

Czuję się, jakby w jednej chwili zaatakowało mnie tysiąc wspomnień, każde z nich chwyta mnie palcami i ciągnie z powrotem w przeszłość – a potem słyszę głośne szczekanie, spoglądam w dół i widzę Cienia pędzącego w moją stronę, smugę bieli i szarości. Odgradzam się od niego, klepię go po głowie, którą wciska mi między nogi, ale on nie należy do przeszłości i czar pryska.

– Nic się nie zmieniło – mówię i wiem, że to brzmi głupio.

Kate wzrusza ramionami i zaczyna wypinać Freyę z wózka.

– Trochę tak. Musiałam wymienić lodówkę. – Kiwa głową w stronę stojącej w rogu lodówki, która może wygląda nawet na jeszcze starszą i nędzniejszą od swojej poprzedniczki. – I oczywiście musiałam sprzedać wiele najlepszych obrazów taty. Wypełniłam luki swoimi, ale to nie to samo. Byłam zmuszona sprzedać niektóre ulubione, ten ze szkieletem siewki i ten z chartem na piasku… ale reszty nie dałam rady się pozbyć.

Spogląda sponad głowy Freyi na pozostałe obrazy, każdy obdarza czułym spojrzeniem.

Biorę córkę z jej ramion i opieram ją o siebie, nie mówiąc na głos, co myślę, czyli że czuję się tu jak w muzeum, jak w tych pokojach w domach sławnych ludzi, nienaruszonych odkąd oni stamtąd odeszli. Jak sypialnia Marcela Prousta wiernie odtworzona w Muzeum Carnavalet. Biuro Kiplinga zastygłe w Bateman’s.

Tylko że tu nie ma sznurków, które mają trzymać odwiedzającego na odległość, tylko Kate, która nadal mieszka w tym pomniku ku pamięci swojego ojca.

By ukryć te myśli, podchodzę do okna i klepię ciepłe, krzepkie plecy Freyi, bardziej żeby uspokoić siebie niż ją, i wyglądam na Reach. Jest odpływ, ale drewniane molo wychodzące na zatokę znajduje się zaledwie kilkadziesiąt centymetrów nad chlupocącymi falami i zaskoczona odwracam się do Kate.

– Molo się zapadło?

– Nie tylko molo – odpowiada ponuro Kate. – Z tym mam właśnie problem. Wszystko powoli tonie. Wezwałam rzeczoznawcę, żeby to obejrzał, a on powiedział, że nie ma tu odpowiednich fundamentów i że w życiu nie dostałabym na to kredytu hipotecznego, gdybym chciała.

– Ale… jak to, chwileczkę, o czym ty mówisz? Tonie? Nie można go wmurować… to znaczy podmurować? Nie da się niczego zrobić?

– Nie bardzo. Problem w tym, że pod nami jest tylko piasek. Nie ma na czym oprzeć podmurówki. Można opóźniać nieuniknione, ale ostatecznie wszystko zostanie spłukane przez wodę.

– Czy to nie jest niebezpieczne?

– Nie za bardzo. To znaczy, tak, powoduje to pewne przesunięcia na wyższych piętrach, przez co podłoga jest trochę nierówna, ale nie zawali się dziś w nocy, jeśli to masz na myśli. Jest więcej problemów, na przykład elektryka.

– Co? – Wpatruję się we włącznik światła na ścianie, jakbym się spodziewała, że w każdej chwili mogą zacząć lecieć z niego iskry. Kate się nie śmieje.

– Nie martw się, zamontowałam ogromny, wyjebany wyłącznik obwodu, kiedy zaczęło się robić ryzykownie. Jeśli gdziekolwiek pojawi się spięcie, po prostu wszystko odłączy. Ale oznacza to, że światła lubią gasnąć, jeśli mamy przypływ.

– Nie da się tego pewnie w ogóle ubezpieczyć?

– Ubezpieczyć? – spogląda na mnie, jakbym powiedziała coś osobliwego i ekscentrycznego. – Co do diabła miałabym zrobić z ubezpieczeniem?

– Co ty tutaj w ogóle robisz? Kate, to szaleństwo. Nie możesz tak mieszkać.

– Isa – odpowiada cierpliwie. – Nie mogę się stąd wyprowadzić. Jak miałabym to zrobić? Tego się absolutnie nie da sprzedać.

– Więc go nie sprzedawaj, po prostu zostaw. Oddaj klucze do banku. Ogłoś bankructwo, jeśli będzie trzeba.

– Nie mogę stąd odejść – odpowiada uparcie i podchodzi do pieca, żeby przekręcić kurek butli z gazem i rozpalić mały palnik. Czajnik zaczyna cicho syczeć, a ona wyciąga dwa kubki i podniszczoną puszkę herbaty. – Wiesz, dlaczego.

A ja nie mogę na to odpowiedzieć, bo wiem. Dokładnie wiem, dlaczego. I to ten sam powód, dla którego sama tu wróciłam.

– Kate – mówię, czując jak ściska mnie w środku. – Kate… tamten esemes…

– Nie teraz – odpowiada, plecami do mnie, nie widzę jej twarzy. – Przepraszam, Isa, po prostu… to nie byłoby okej. Musimy poczekać na przyjazd reszty.

– W porządku – odpowiadam cicho. Ale nagle nie czuję się w porządku. Wręcz przeciwnie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kolejna ma przyjechać Fatima.

Już prawie zmierzcha: ciepły, niemrawy wietrzyk wpada przez otwarte okna, kiedy odwracam strony powieści, próbując odciągnąć swoją uwagę od własnych wyobrażeń. Po części mam ochotę potrząsnąć Kate, siłą wyciągnąć z niej prawdę. Ale jakaś inna część mnie – równie duża – boi się zmierzyć z tym, co nas czeka.

Przez chwilę, właśnie tę chwilę, jest spokojnie: ja z książką, Freya śpiąca w wózku, Kate przy piecu, słodko-wytrawne zapachy unoszące się znad patelni ustawionej nad palnikiem. Trochę mam ochotę utrzymać ten stan jak najdłużej. Może jeśli nie będziemy o tym rozmawiać, damy radę udawać, że chodzi tylko o to, co powiedziałam Owenowi – spotkanie dawnych przyjaciółek. Podskakuję na dźwięk skwierczenia patelni, a w tej samej chwili Cień zaczyna szczekać seriami w rytmie staccato. Odwracam głowę i słyszę dźwięk opon zjeżdżających z głównej drogi na ścieżkę prowadzącą nad Reach.

Wstaję ze swojego siedzenia przy oknie i otwieram drzwi od strony lądu, a tam, świecąc reflektorami przez moczary, podskakuje na wybojach wielkie, czarne auto z napędem na cztery koła, z wyjącą muzyką, która sprawia, że ptaki na bagniskach podrywają się i krążą zaniepokojone. Samochód jest coraz bliżej i bliżej, aż w końcu zatrzymuje się przy wtórze chrzęstu kamyków oraz skrzypienia ręcznego hamulca. Silnik gaśnie i nagle powraca cisza.

– Fatima? – wołam. Drzwi od strony kierowcy się otwierają, a ja biegnę przez molo, żeby się z nią przywitać. Na brzegu ona ściska mnie tak mocno, że prawie nie mogę oddychać.

– Isa! – Oczy ma czarne jak rudzik. – Ile to minęło?

– Nie pamiętam!

Całuję ją w policzek, na wpół zakryty jedwabną chustą i chłodny od klimatyzacji w aucie, a potem odsuwam się, żeby przyjrzeć jej się uważnie. – Chyba ostatni raz widziałam cię po tym, jak urodziłaś Nadię. Przyjechałam wtedy do ciebie, więc to musiało być… kurka, sześć lat?

Kiwa głową i sięga dłonią do szpilek przytrzymujących chustę na głowie, a ja przez chwilę spodziewam się, że ją zdejmie, zakładam, że to po prostu taka stylówka na Audrey Hepburn. Ale nie robi tego, przypina ją tylko ciaśniej, i nagle zaczynam rozumieć. To nie jest zwykła chusta, tylko hidżab. A to nowość. Nowość, odkąd ją ostatni raz widziałam, nie tylko od szkolnych czasów.

Fatima dostrzega mój wzrok, odgaduje moje myśli, a potem się uśmiecha, wpinając ostatnią szpilkę.

– Trochę się pozmieniało, co? Myślałam o tym długie lata, aż w końcu urodził się Sam i, sama nie wiem. Po prostu poczułam, że to ten moment.

– Czy to… czy Ali… – zaczynam, ale natychmiast żałuję, bo Fatima patrzy na mnie z ukosa.

– Isa, kochanie, czy ty kiedyś widziałaś, żebym posłuchała jakiegoś faceta, kiedy nie miałam ochoty czegoś zrobić?

Potem wzdycha. Myślę, że to westchnienie dotyczy mnie, chociaż może chodzi o wszystkie razy, kiedy ktoś zdał jej to pytanie. – Nie wiem – dodaje. – Może kiedy ma się dzieci, człowiek zaczyna myśleć inaczej. A może to jest coś, do czego zmierzałam przez całe moje życie. Nie wiem. Wiem tylko, że teraz jestem szczęśliwsza, niż kiedykolwiek dotąd.

– No, to… – Urywam, próbuję zrozumieć, co czuję. Patrzę na jej zapiętą pod szyję bluzkę i elegancko upiętą chustę, i nie potrafię nie myśleć o jej pięknych włosach, o tym jak opadały falami na jej ramiona, układały się na górze od stroju kąpielowego tak, że zdawała się nie mieć na sobie niczego więcej. Ambrose nazwał ją kiedyś „lady Godiva”, chociaż to odniesienie zrozumiałam dopiero późnej. A teraz… teraz ich nie ma. Są ukryte. Jednak rozumiem, dlaczego może chcieć odciąć się od tamtej części swojej przeszłości.

– Chyba jestem pod wrażeniem. A Ali? Czy on… To znaczy, on też poszedł na całość? Obchodzi Ramadan i tak dalej?

– Tak. Chyba doszliśmy do tego razem.

– Wasi rodzice muszą być zadowoleni.

– Nie wiem. Trochę trudno to ocenić… to znaczy, tak. – Zarzuca torbę na ramię i zaczynami iść przez molo, ostrożnie stąpając w ostatnich promieniach słońca. – Chyba tak; chociaż mama jasno dawała mi do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko, żebym się nie zakrywała, to wydaje mi się że w duchu jest przeszczęśliwa, że zmądrzałam. A rodzice Ali’ego… co zabawne, nie do końca. Jego matka jest śmieszna, zawsze mówi „ale Fatimo, ludzie w tym kraju nie lubią hidżabów, zaszkodzisz sobie w pracy, inne matki w szkole będą cię miały za radykałkę”. Próbowałam ją przekonać, że moja przychodnia jest rozpaczliwie wdzięczna, że ma lekarkę, która mówi w urdu i może pracować na pełny etat, a połowa znajomych naszych dzieci i tak pochodzi z muzułmańskich domów, ale ona po prostu w to nie wierzy.

– A jak się ma Ali?

– Świetnie! Właśnie go awansowali na konsultanta. To znaczy, za ciężko pracuje, ale w końcu wszyscy to robimy.

– Ja nie. – Śmieję się trochę jakby z poczuciem winy. – Ja się obijam na macierzyńskim.

– Tak, jasne. – Uśmiecha się do mnie kącikiem ust. – Pamiętam to obijanie. W pakiecie dodają brak snu i popękane sutki. To ja już wolę przejąć gabinet podologiczny, dzięki. – Potem się rozgląda.

– Gdzie jest Freya? Chcę ją poznać.

– Śpi, chyba ją wykończyła cała ta podróż. Ale niedługo się obudzi.

Docieramy do drzwi Młyna, a Fatima przystaje z ręką na klamce.

– Isa… – mówi powoli, a ja wiem co myśli, nie musi tego wypowiadać na głos, wiem o co spyta. Kręcę głową.

– Nie wiem. Pytałam Kate, ale ona chce poczekać, aż wszystkie będziemy na miejscu. Powiedziała, że to byłoby nie w porządku.

Ramiona Fatimy opadają i nagle wszystko wydaje się takie puste – te bezsensowne towarzyskie pytania, suche jak kurz na moich ustach. Wiem, że Fatima denerwuje się tak samo jak ja i obie myślimy o wiadomości od Kate, obie staramy się nie myśleć, co to może oznaczać. Co to musi oznaczać.

– Gotowa? – pytam.

Fatima wypuszcza powietrze przez ściągnięte usta, a potem kiwa głową.

– Jeszcze jak. Kurde, ale będzie dziwnie.

Potem otwiera drzwi, a ja obserwuję, jak oplata ją przeszłość, podobnie jak zrobiła to ze mną.

 

Gdy wysiadłam z pociągu w Salten tamtego pierwszego dnia, na peronie nie było nikogo prócz Thei, Kate i szczupłej, ciemnowłosej dziewczyny w wieku jedenastu czy dwunastu lat, gdzieś na drugim końcu. Niepewnie rozejrzała się po peronie i zaczęła iść w naszą stronę. Gdy się zbliżyła, zobaczyłam na niej mundurek Salten, a kiedy podeszła jeszcze bliżej, okazała się starsza niż myślałam – musiała mieć przynajmniej piętnaście lat – po prostu była bardzo drobna.

– Cześć – zagadnęła. – Przyjechałyście do Salten?

– Nie, jesteśmy gangiem pedofili i nosimy te mundurki dla zmyły – odpowiedziała odruchowo Thea, a potem pokręciła głową. – Przepraszam, to było głupie. Tak, my też jedziemy do Salten. Jesteś nowa?

– Tak. – Ruszyła z nami w stronę parkingu. – Mam na imię Fatima. – Miała londyński akcent, więc od razu poczułam się jak u siebie. – Gdzie jest reszta? Myślałam, że w pociągu będzie dużo dziewczyn z Salten.

Kate pokręciła głową.

– Większość ludzi przywozi dzieciaki autem, zwłaszcza po letnich wakacjach. A dziewczyny spoza internatu i te, które nie zostają na weekendy, zaczynają dopiero w poniedziałek.

– Dużo dziewczyn jest spoza internatu?

– Mniej więcej jedna trzecia. Ja też nie zostaję na weekendy. Przyjechałam dziś tylko dlatego, że byłam kilka dni u Thei i stwierdziłyśmy, że wrócimy razem.

– Gdzie to jest? – spytała Fatima.

– Tam.

Kate wskazała ponad słonymi mokradłami na lśniącą wodę, daleko w oddali. Zamrugałam. Nie dostrzegłam tam żadnego budynku, ale mogło coś tam być, schowanego za jedną z wydm albo karłowatych drzew rosnących wzdłuż torów.

– A ty? – Fatima zwróciła się do mnie. Miała okrągłą, przyjazną twarz i piękne, ciemne włosy zaczesane na skroniach i spięte spinką. – Od dawna tu jesteś? Do której klasy chodzisz?

– Mam piętnaście lat. Chodzę do piątej. Jestem… jestem nowa, tak jak ty. Też będę mieszkać w internacie.

Nie chciałam się zagłębiać w całą historię – chorobę matki, długie pobyty w szpitalu, podczas których zostawałam sama z trzynastoletnim bratem Willem, a ojciec pracował do późna w banku… Niespodziewany cios decyzji o tym, żeby wysłać nas do szkół z internatem, która pojawiła się jak grom z jasnego nieba. Przecież nigdy nie sprawiałam kłopotów. Nie buntowałam się, nie brałam narkotyków, nie pyskowałam. W reakcji na chorobę matki stałam się co najwyżej jeszcze bardziej pracowita. Byłam pilniejsza i załatwiałam więcej rzeczy w domu. Gotowałam, robiłam zakupy i pamiętałam, żeby zapłacić sprzątaczce, kiedy mój ojciec zapominał.

A potem ta rozmowa… „będzie dla was lepiej… ciekawiej niż siedzieć samemu… ciągłość… nauka nie może ucierpieć… ważny rok egzaminów”. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Szczerze mówiąc, wciąż byłam w szoku. Will tylko kiwał głową, był idealnie opanowany, ale w nocy słyszałam jego płacz. Mój ojciec zawiózł go dziś do Charterhouse, dlatego ja podróżowałam sama.

– Mój ojciec jest dziś zajęty – usłyszałam swoje słowa. Były swobodne, niemal wyuczone. – W przeciwnym wypadku pewnie też by mnie zawiózł.

– Moi rodzice są za granicą – powiedziała Fatima. – Są lekarzami. Biorą udział w takiej akcji charytatywnej dla VSO. Rok pracy za darmo.

– O, cholera – rzuciła Thea. Wydawała się pod wrażeniem. – Nie wyobrażam sobie, żeby mój tata oddał jakiś swój weekend, a co dopiero cały rok. W ogóle nic im za to nie płacą?

– Nie. To znaczy, dostają jakieś stypendium. Chyba tak to się nazywa. Takie jakby kieszonkowe. Ale jest ustalane na podstawie tamtejszych płac, więc to chyba nie jest za dużo. Tylko że im na tym nie zależy, to jest dla nich sprawa religijna, rodzaj zakatu.

Kiedy opowiadała, obeszłyśmy mały budynek dworca i zobaczyłyśmy niebieski busik, a przy jego drzwiach kobietę w spódnicy i marynarce, z podkładką z klipsem w dłoni.

– Dzień dobry, dziewczęta – powitała Theę i Kate. – Przyjemnie spędziłyście lato?

– Tak, dziękuję, pani Rourke – odparła Kate. – A to są Fatima oraz Isa. Poznałyśmy je w pociągu.

– Fatima…? – Pani Rourke wędrowała długopisem po liście.

– Qureshy – odparła Fatima. – Pisze się Q, U, R…

– Mam – przerwała krótko pani Rourke i odhaczyła sobie nazwisko. – A ty pewnie jesteś Isa Wilde. Wymówiła moje imię „Iza”, ale tylko potulnie skinęłam głową.

– Dobrze wymawiam?

– Właściwie to wymawia się tak, żeby rymowało się z „nicer”.

Pani Rourke nie skomentowała, ale zapisała sobie coś na kartce, po czym wzięła nasze walizki i wrzuciła je na tył busika, a następnie wsiadłyśmy do środka, jedna za drugą.

– Zamknijcie drzwi – rzuciła przez ramię pani Rourke, a Fatima chwyciła klamkę i zatrzasnęła wejście. Potem ruszyłyśmy, podskakując na koleinach parkingów i pojechałyśmy głęboko wydrążoną ulicą w stronę morza.

Thea i Kate gadały z tyłu busa, a ja z Fatimą siedziałyśmy razem podenerwowane, starając się wyglądać tak, jakbyśmy robiły to codziennie.

– Byłaś już kiedyś w szkole z internatem? – spytałam po cichu Fatimę. Pokręciła głową.

– Nie. Szczerze mówiąc, nie byłam w ogóle pewna, czy chcę tu przyjeżdżać. Chciałam jechać do Pakistanu razem z rodzicami, ale mama się nie zgodziła. A ty?

– Dla mnie to też pierwszy raz. Byłaś już w Salten?

– Tak, przyjechałam tu na koniec ubiegłego roku szkolnego, kiedy mama i tata oglądali różne szkoły. Co o nim myślisz?

– Ja… Ja tu jeszcze nie byłam. Nie miałam czasu.

Wszystko było już załatwione, kiedy tata mi o tym powiedział, za późno na dni otwarte i wycieczki. Jeżeli Fatima uznała to za dziwne, nie zdradziła się z tym.

– Jest w porządku – powiedziała. – Wygląda… okej, nie zrozum mnie źle, to zabrzmi okropnie, ale wygląda trochę jak bardzo eleganckie więzienie.

Stłumiłam uśmiech i skinęłam głową. Wiedziałam, co miała na myśli. Widziałam zdjęcia z ulotki i rzeczywiście było w nic coś przypominającego trochę więzienie – duży, prostokątny, biały fronton wychodzący na morze, kilometry żelaznych barierek. Na okładce prospektu widniało zdjęcie z zewnątrz, które wydawało się wręcz boleśnie surowe. Ścisłe geometryczne proporcje tylko jeszcze podkreślały, zamiast łagodzić, cztery nieco absurdalne, maleńkie wieżyczki, po jednej w każdym rogu, tak jakby architekt w ostatniej chwili zwątpił w swoją wizję i doczepił je na końcu, usiłując jakoś urozmaicić surową fasadę. Bluszcz, albo po prostu jakieś porosty mogłyby zmiękczyć ostre krawędzie tego miejsca, ale podejrzewałam, że nic nie przeżyłoby w tak wietrznym klimacie.

– Myślisz, że dostaniemy jakiś wybór co do tego, z kim będziemy? To znaczy, jeśli chodzi o sypialnie? – spytałam. Myślałam o tym pytaniu jeszcze od Londynu. Fatima wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Wątpię, wiesz jakie to byłoby zamieszanie, gdyby każdy się kręcił i wybierał sobie koleżanki? Wydaje mi się, że po prostu kogoś nam przydzielą.

Znowu pokiwałam głową. Uważnie przeczytałam materiały na ten temat, ponieważ byłam przyzwyczajona do mojej prywatności w domu i nie podobało mi się, że Salten nie zapewniało dziewczynkom własnych pokoi aż do szóstej klasy. Klasy czwarte i piąte mieszkały w dwuosobowych sypialniach. Przynajmniej nie w dormitoriach, jak młodsze klasy.

Potem zamilkłyśmy, Fatima czytała powieść Stephena Kinga, a ja patrzyłam przez okno na migające za oknem słone bagna, szerokie rozlewiska, piętrzące się nasypy i wijące się rowy, a dalej piaszczyste wydmy wokół drogi prowadzącej przez wybrzeże. Czułam, jak w busik uderza wiatr od morza.

Zwolniliśmy, zbliżając się do zakrętu na drodze, zobaczyłam, że pani Rourke włączyła kierunkowskaz, a potem skręciłyśmy ostro w podjazd wysypany białymi kamykami, prowadzący prosto pod szkołę.

 

Zabawne, teraz gdy Salten House jest już tak wyryte w mojej pamięci, przypomnieć sobie, że kiedyś było dla mnie takie obce. Tamtego dnia siedziałam w tym minibusie prawie bez słowa, minęłyśmy najpierw mercedesa, potem bentleya, a ja po prostu wszystko chłonęłam.

Szeroka, biała fasada była tak jasna na tle niebieskiego nieba, że aż raziła – taka sama jak na okładce ulotki, jej surowość tylko jeszcze podkreślały równo osadzone prostokąty okien, oddzielone od siebie identycznymi odstępami oraz czarne kształty klatek ewakuacyjnych po bokach i oplatających wieże niczym jakiś industrialny bluszcz. W oddali rozciągały się boiska hokejowe i korty tenisowe, a także całe kilometry padoków przechodzące w oddali w słone mokradła za szkołą.

Gdy się zbliżałyśmy, dostrzegłam, że czarne drzwi wejściowe były otwarte na oścież, a przed nimi przytłaczające stado dziewcząt o różnych figurach i rozmiarach biegało w tę i we w tę, pokrzykując do siebie, ściskając rodziców, przybijając piątki przyjaciółkom i witając nauczycielki.

Busik się zatrzymał, a pani Rourke przekazała mnie oraz Fatimę innej nauczycielce, którą przedstawiła jako panią Fargquharson-Jim (albo może panią Farquharson, Gym). Thea i Kate wtopiły się w tłum, a my z Fatimą zostałyśmy wciągnięte w piszczącą chmarę dziewcząt sprawdzających listy na tablicy ogłoszeń i wykrzykujących swoje przydziały oraz drużyny, oddające do depozytu kufry i walizki, porównujące zawartość swoich lunchboxów oraz nowe fryzury.

– To dość nietypowe, żeby dołączały do nas dwie dziewczynki w piątej klasie – mówiła pani Farquharson, a jej głos bez wysiłku rozbrzmiewał wśród tego zgiełku, gdy prowadziła nas do wysokiego, wyłożonego boazerią korytarza z krętą klatką schodową. – Zwykle staramy się mieszać nowe dziewczęta z doświadczonymi uczennicami, ale z wielu powodów zdecydowałyśmy się umieścić was razem. – Sprawdziła listę. – Mieszkacie w… Wieży 2B. Connie… – Chwyciła młodszą dziewczynę wymachującą koleżance nad głową rakietą do badmintona. – Connie, możesz zaprowadzić Fatimę i Isę do Wieży 2B? Przejdźcie też obok bufetu, żeby wiedziały, gdzie potem przyjść na lunch. Dziewczynki, lunch jest równo o trzynastej. Zadzwoni dzwonek, ale on ostrzega was zaledwie pięć minut wcześniej, więc lepiej ruszyć od razu po jego usłyszeniu, bo z wież to jest kawałek drogi. Connie pokaże wam, którędy iść.

Obie z Fatimą skinęłyśmy głowami, trochę oszołomione głośnymi dźwiękami odbijających się echem głosów i pociągnęłyśmy nasze walizki za oddalającą się Connie, która znikała już w ciżbie.

– Zwykle nie można korzystać z głównego wejścia – rzuciła przez ramię, kiedy za nią poszłyśmy, mijając grupki dziewcząt, i skręcając w przejście na końcu korytarza. – Tylko pierwszego dnia każdego semestru, no i jak jest się Honem.

– Honem? – powtórzyłam.

– Uczniem honorowym. To znaczy zwierzchnicy domów… szefowie drużyn… prefekci… takie tam. Będziesz wiedziała, jak już kimś będziesz. W razie wątpliwości, nie korzystaj z tamtych drzwi. To wkurzające, bo tak jest najszybciej wrócić z plaży i z boiska do hokeja, ale nie warto się narażać na opieprz. – Bez ostrzeżenia przeszła przez kolejne drzwi i wskazała w głąb długiego, wyłożonego kamieniem korytarza. – Tam jest bufet, na samym końcu. Nie otwierają drzwi przed trzynastą, ale nie spóźnijcie się. Jest straszny ścisk, trudno o miejsce. Naprawdę mieszkacie w drugiej wieży?

Wydawało się, że nie ma na to odpowiedzi, ale Fatima odpowiedziała za nas obie.

– Tak powiedziała tamta kobieta.