Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każda rodzina ma swoje mroczne tajemnice
Hal, młoda tarocistka, rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy. Nadal nie może pogodzić się ze śmiercią matki. Ponadto, człowiek, od którego pożyczyła sporą sumę, chce odzyskać swoje należności.
Gdy Hal otrzymuje tajemniczy list, wydaje się, że jej sytuacja może się poprawić. Dowiaduje się z niego, że jej babcia – Hester Westaway – mieszkająca w ogromnej posiadłości w Kornwalii, zmarła. Ta wiadomość budzi wątpliwości Hal. Jest przekonana, że jej dziadkowie nie żyją już od ponad dwudziestu lat. Mimo że nie może w to uwierzyć, czuje, że powinna pojawić się na pogrzebie i odczytaniu testamentu. To może być dla niej szansa na duży zastrzyk pieniędzy.
Czy to wszystko jest tylko żartem? Co kryje się w mrocznej przeszłości domu Hester Westaway?
Książkę polecają:
Jeden z najlepszych kryminałów, jakie czytałem w tym roku. Przemyślana i mroczna łamigłówka. Doskonała rozrywka!
Wojciech Chmielarz
Ruth Ware was oczaruje. Jej powieści – trzymające w napięciu, eleganckie i nieustannie wciągające – mają w sobie więcej energii niż większość kryminałów na rynku. A Śmierć pani Westaway jest jej najlepszą książką – to mroczny, oszałamiający thriller. Proszę o więcej!
A.J. Finn
Klasyczne pomysły nie wychodzą z mody. Śmierć pani Westaway to perfekcyjnie spisana i elektryzująca opowieść.
Washington Post
Zniewalająca, niepokojąca i absolutnie wciągająca.
The Wall Street Journal
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Tytuł oryginału: The Death of Mrs. Westaway
Copyright © Ruth Ware 2019
First published by Harvill Secker 2019. Harvill Secker is part of the Penguin Random House group companies.
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktor inicjujący: Adrian Tomczyk
Redaktor prowadzący: Szymon Langowski
Marketing i promocja: Greta Kaczmarek
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Anna Nowak, Joanna Pawłowska
Projekt typograficzny i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki: Dan Mogford
Ilustracje na okładce: © Getty, Shutterstock
Adaptacja okładki: Magda Bloch
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66736-01-6
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Mojej mamie. Zawsze.
Uwaga do czytelników
Początek tej powieści toczy się we współczesnym Brighton, ale czytelnicy znający to miasto zauważą pewną nieścisłość – nadal stojące Zachodnie Molo. Mam nadzieję, że mieszkańcom Brighton spodoba się wskrzeszenie, choć tylko w literackiej fikcji, tego lubianego i charakterystycznego obiektu.
Jedna sroczka smutek wróży,
Dwie radości pełne dni,
Trzy to dziewczę urodziwe,
Cztery – chłopiec ci się śni,
Pięć da srebra cały dzbanek,
Sześć przyniesie złota moc,
Siedem tajemnicę kryje
w najstraszniejszą ciemną noc.
29 listopada 1994
Wróciły sroki. Dziwnie mi, jak pomyślę, że ich nienawidziłam, kiedy przyjechałam do tego domu po raz pierwszy. Pamiętam, jak taksówka przywiozła mnie tu z dworca i zobaczyłam je siedzące w rządku wzdłuż muru ogrodu jak teraz, czyszczące sobie piórka.
Dzisiaj jedna przysiadła na oszronionej gałęzi cisu, dokładnie naprzeciw mojego okna, i przypomniałam sobie, co mawiała moja mama, gdy byłam mała. Wyszeptałam pod nosem Dzień dobry, pani Sroko, żeby uniknąć pecha.
Liczyłam je podczas ubierania się, drżąc przy oknie. Jedna na cisie. Druga na wiatrowskazie na altanie. I trzecia na murze ziołowego ogródka. Trzy to dziewczę urodziwe.
Wyglądały niczym wróżba i przeszedł mnie przelotny dreszcz. Życzyłam sobie, zastanawiałam się, wyczekiwałam…
Ale nie, na zmarzniętym trawniku było ich więcej. Cztery, pięć… sześć… I jedna skakała po płytkach tarasu, dziobiąc lód na okryciach stołu i krzeseł.
Siedem. Siedem tajemnicę kryje w najstraszniejszą ciemną noc. Cóż, zgadza się, ale już niedługo. Niedługo będę musiała o niej opowiedzieć. Nie mam wyboru.
Byłam już prawie ubrana, kiedy coś zaszeleściło w liściach rododendronów. Przez chwilę nie widziałam dlaczego, ale po chwili gałęzie się rozstąpiły i cicho wyślizgnął się z nich lis, pobiegł przez wyściełany liśćmi trawnik, a jego złotoruda sierść zaskakująco zalśniła na tle przygaszonych szronem zimowych kolorów.
W okolicach domu moich rodziców występują dość często, ale tutaj rzadko widuje się jakiegoś w biały dzień, nie mówiąc już o na tyle śmiałym, by przebiegł po dużym, odsłoniętym trawniku przed domem. Widziałam pomordowane króliki oraz podarte worki, z których lisy wygrzebywały śmieci, jednak prawie nigdy nie bywały takie bezczelne. Ten musiał być albo bardzo odważny, albo bardzo zdesperowany, skoro zakradał się na widoku, tuż przed domem. Przyjrzałam mu się uważniej i pomyślałam, że może chodzić o ten drugi powód, bo był młody i strasznie chudy.
Sroki w pierwszej chwili go nie zauważyły, ale potem ta jedna na tarasie, czujniejsza od pozostałych, zarejestrowała zbliżającą się do nich sylwetkę drapieżnika i zerwała się z oszronionych płytek jak rakieta, z alarmującym krzykiem, tym samym dając głośne i wyraźne ostrzeżenie w ten cichy poranek. Po tym lis nie miał już szans. Pozostałe ptaki zrywały się po kolei do lotu, aż została tylko jedna, ta na cisie, bezpieczna poza zasięgiem lisa, a on niczym stopiona strużka złota prześlizgnął się dalej po trawie, przygięty do ziemi, pozostawiając na gałęzi samotną srokę, która wykrzykiwała swoje zwycięstwo.
Jedna. Jedna sroczka smutek wróży. Ale to niemożliwe. Już nigdy nie poczuję smutku, niezależnie od wszystkiego, mimo tej burzy, której się spodziewam. Gdy tak siedzę w salonie, pisząc to, czuję ją – moją tajemnicę – wypalającą mnie od środka z tak silną radością, że chyba czasem musi być widoczna przez skórę.
Zmienię ten wierszyk. Jedna sroczka radość wróży. Jedna sroczka miłość wróży. Jedna sroczka przyszłość wróży.
Rozdział 1
Dziewczyna na wietrze bardziej się pochylała, niż szła. Ponuro ściskała pod pachą mokry pakunek z rybą z frytkami, chociaż wichura szarpała papier, usiłując rozwinąć paczkę i rozrzucić jej zawartość po nadmorskim bulwarze, żeby przywłaszczyły ją sobie mewy.
Kiedy przeszła przez ulicę z dłonią zaciśniętą w kieszeni na zgniecionej notatce, zerknęła przez ramię, wypatrując za sobą ciemnej postaci na długim, nieoświetlonym odcinku chodnika, ale nikogo tam nie było. W każdym razie nikogo nie zobaczyła.
Rzadko się zdarzało, by bulwar wyglądał na zupełnie opustoszały. Bary i kluby były otwarte do późna w nocy, a pijani mieszkańcy i turyści wylewali się z nich na żwirową plażę aż do świtu. Jednak tego wieczoru nawet najtwardsi imprezowicze nie zdecydowali się na wyjście i teraz, w ten deszczowy wtorek, pięć minut przed dwudziestą drugą, Hal miała całą promenadę dla siebie, a błyskające światło na molu pozostawało jedynym znakiem życia, jeśli nie liczyć mew nawołujących się i krążących ponad ciemnymi, niespokojnymi wodami kanału.
Krótkie, czarne włosy Hal wpadały jej do oczu, okulary miała zamglone, a usta spękane od soli niesionej morskim wiatrem. Jednak wepchnęła paczkę głębiej pod pachę i skręciła z bulwaru na jedną z wąskich uliczek między wysokimi, białymi domami, gdzie wiatr uderzył ją z taką siłą, że zachwiała się i prawie potknęła. Deszcz nie ustępował; wręcz przeciwnie, z dala od wiatru, gdy skręciła znowu w uliczkę Marine View Villas, zdawał się raczej padać bardziej równomiernie.
Nazwa ulicy kłamała. Zamiast willi z widokiem na morze stał tam niewielki rząd dość zniszczonych szeregowych domów, których farba łuszczyła się pod wpływem nieustannego działania słonego powietrza. Nie było widoku ani na morze, ani na nic innego. Może dawniej, kiedy stawiano te zabudowania. Ale od tamtej pory wyrosły wyższe, potężniejsze budynki, położone bliżej morza, i z okien Marine View Villas dostrzec można było wyłącznie ceglane ściany i łupkowe dachy – nawet z mieszkania Hal na poddaszu. Teraz jedyną zaletą życia ponad trzema piętrami wąskich, skrzypiących schodów był brak konieczności słuchania tupiących nad głową sąsiadów.
Jednak tego wieczoru sąsiadów najwyraźniej nie było w domu – i to już od jakiegoś czasu, jeśli wnosić po tym, że drzwi zahaczyły o stos reklamowych przesyłek na korytarzu. Hal musiała je mocno pchnąć, aż w końcu się poddały, a ona potknęła się w chłodzie i ciemności i po omacku wcisnęła włącznik światła. Nic się nie wydarzyło. Albo poszły korki, albo żarówka się przepaliła.
Zgarnęła ulotki w słabym świetle wpadającym z ulicy, starając się w ciemności odłożyć listy do innych mieszkańców, a potem zaczęła się wspinać do swojego mieszkania na poddaszu.
Na klatce schodowej nie było okien i kiedy minęła pierwsze piętro, panowała tam niemal zupełna ciemność. Ale Hal znała te schody na pamięć – poczynając od pękniętej deski na półpiętrze, kończąc na luźnym kawałku dywanu, który odstawał na samej górze, więc wspinała się po stopniach ostrożnie, marząc o kolacji i łóżku. Nie była już nawet pewna, czy jest jeszcze głodna, ale ryba z frytkami kosztowała pięć i pół funta, a liczba tych wszystkich rachunków, które ze sobą niosła, jasno wskazywała, że nie mogła sobie pozwolić na to, by pięć i pół funta trafiło do kosza.
Na samej górze pochyliła głowę, żeby nie nakapało na nią z okna dachowego, otworzyła drzwi wejściowe i w końcu znalazła się u siebie.
Jej mieszkanie było malutkie, składało się tylko z sypialni otwartej na dość szeroką przestrzeń, która służyła za kuchnię, salon i wszystko inne. Też było zniszczone, z łuszczącą się farbą i sfatygowanym dywanem oraz drewnianymi oknami, które jęczały i grzechotały, kiedy wiało od morza. Ale był to dom Hal przez całe jej dwadzieścia jeden lat życia i niezależnie od tego, jaka była zmarznięta i zmęczona, gdy przekraczała jego próg, zawsze poprawiał jej się humor.
Zatrzymała się w drzwiach, żeby zetrzeć słone krople z okularów, otarła je o wystrzępione kolano dżinsów, a potem rzuciła papier z rybą i frytkami na stolik kawowy.
Było bardzo zimno. Trzęsąc się, uklękła przed piecykiem gazowym, przytrzymała gałkę, aż się rozpalił, i wtedy ciepło zaczęło powracać do jej zgrabiałych, czerwonych dłoni. Potem rozwinęła wilgotną, ochlapaną deszczem papierową torbę, wdychając ostry zapach soli i octu, który wypełnił małe pomieszczenie.
Nadziała zwiotczałą, ciepłą frytkę na drewniany widelec i zaczęła segregować pocztę, odkładając do recyklingu ulotki z jedzeniem na wynos, a rachunki w stosik. Frytki były słone i ostre, a panierowana ryba nadal gorąca, ale Hal zaczęła odczuwać lekki dyskomfort żołądka, gdy kupka rachunków rosła coraz większa. Nie chodziło tylko o jej rozmiary, dziewczynę martwiły te oznaczone hasłem „OSTATECZNE WEZWANIE DO ZAPŁATY” – odsunęła rybę na bok, bo nagle poczuła mdłości.
Musiała zapłacić czynsz – to nie podlegało żadnym negocjacjom. I prąd też znajdował się wysoko na liście. Bez lodówki czy światła to maleńkie mieszkanko niezbyt nadawałoby się do życia. Jeśli chodzi o gaz… Cóż, kalendarz pokazywał listopad. Bez ogrzewania byłoby niekomfortowo, ale jakoś by przeżyła.
Właściwie to przewróciło jej się w żołądku dopiero na widok listu, który różnił się od oficjalnych rachunków. Tania koperta najwyraźniej została dostarczona osobiście, a z przodu widniał odręczny napis: „Harriet Westerway, mieszkanie na górze”.
Nie było żadnego adresu nadawcy, ale Hal go nie potrzebowała. Przeczuwała, że wie, od kogo przyszedł.
Przełknęła frytkę, bo miała wrażenie, że utknęła jej w gardle, i ukryła tę kopertę na samym spodzie stosu rachunków, z narastającą chęcią schowania głowy w piasek. Gorąco pragnęła mieć możliwość przekazania tego całego problemu komuś starszemu, mądrzejszemu i silniejszemu, kto sobie z nim poradzi.
Ale nikogo takiego nie było. Od pewnego czasu. A poza tym Hal niestrudzenie i z uporem pielęgnowała w sobie odwagę. Może i była niska, drobna, blada oraz młoda – ale nie była już dzieckiem, za które często brali ją inni ludzie. Przestała być tym dzieckiem przed ponad trzema laty.
Odwaga zmusiła ją, żeby z powrotem sięgnąć po kopertę. Przygryzła wargę i rozerwała papier.
W środku znajdowała się tylko jedna kartka, a na niej zaledwie parę wydrukowanych zdań.
Szkoda, że cię nie zastaliśmy. Chcielibyśmy porozmawiać o twojej sytuacji finansowej. Będziemy dzwonić.
Hal skręciło się w żołądku i zaczęła szukać w kieszeni kartki, która pojawiła się u niej dziś po południu w pracy. Obie były takie same, jeśli pominąć zagniecenia oraz plamę z herbaty, którą wylała na pierwszą przy otwieraniu.
Ta wiadomość nie była dla Hal niczym nowym. Ignorowała podobne telefony i SMS-y od kilku miesięcy.
Jednak to przekaz kryjący się za tymi notkami sprawiał, że ręce jej się trzęsły, kiedy delikatnie układała je na stoliku kawowym, jedną obok drugiej.
Hal przywykła do czytania między wierszami, potrafiła zauważyć, że równie ważne jak to, co ludzie mówią, jest to, czego nie mówią.
To była na swój sposób jej praca. Ale tutaj niewypowiedziane słowa w ogóle nie wymagały rozszyfrowywania.
Wiemy, gdzie pracujesz, sugerowały.
Wiemy, gdzie mieszkasz.
I wrócimy.
Reszta poczty to były po prostu śmieci, więc Hal wrzuciła je do kosza na papiery, a potem usiadła ciężko na kanapie. Chwilę opierała głowę na rękach – starała się nie myśleć o swoim niestabilnym saldzie bankowym. Usłyszała głos matki, zupełnie jakby ta stała za nią, prawiąc jej kazanie na temat powtórek do egzaminów. „Hal, wiem, że jesteś zdenerwowana, ale musisz coś jeść! Jesteś za chuda!”
„Wiem” – odpowiedziała w myślach. Zawsze tak się działo, kiedy się czymś martwiła lub niepokoiła – najpierw traciła apetyt. Ale nie mogła sobie pozwolić na chorobę. Jeśli nie będzie w stanie pracować, nikt jej nie zapłaci. A przede wszystkim nie mogła sobie pozwolić na to, żeby zmarnować posiłek, nawet taki, który stygł i robił się coraz bardziej rozmiękły.
Ignorując ból gardła, zmusiła się do sięgnięcia po kolejną frytkę. Właśnie unosiła ją do ust, kiedy zauważyła coś w koszu do segregacji. Jakiś list w sztywnej białej kopercie, ręcznie zaadresowanej i wepchniętej do śmietnika razem z ulotkami restauracji z jedzeniem na wynos.
Hal włożyła tę frytkę do ust, oblizała palce z soli, a potem pochyliła się do kosza, żeby wyjąć kopertę spomiędzy starych papierów i puszek po zupie.
„Panna Harriet Westaway” – głosił napis. „Mieszkanie 3c, Marine View Villas, Brighton”. Na adresie widniało trochę plam z tłuszczu oraz pozostałości śmieci z kosza.
Musiała ją tu wrzucić przypadkiem razem z pustymi kopertami. No cóż, to przynajmniej nie mógł być rachunek. List wyglądał bardziej na zaproszenie ślubne – chociaż mało prawdopodobne, że okazałby się właśnie tym. Hal nie mogła skojarzyć nikogo, kto brałby ślub.
Wsunęła kciuk w szparę z boku koperty i rozerwała ją.
Wyjęła z niej kartkę, która nie była zaproszeniem, tylko listem napisanym na grubym, drogim papierze, na górze znajdowała się nazwa kancelarii prawniczej. Żołądek Hal na chwilę zwinął się w supeł, bo otworzyło się przed nią morze przerażających możliwości. Czy ktoś pozywał ją za coś, co powiedziała podczas czytania? Albo – o Boże – coś z umową najmu. Pan Khan, właściciel, był po siedemdziesiątce i wyprzedał wszystkie pozostałe lokale jeden po drugim. Zatrzymał ten, w którym mieszkała Hal, głównie dlatego, że jej żałował i lubił jej matkę, była tego prawie pewna, ale to zawieszenie nie mogło trwać wiecznie. Pewnego dnia będzie potrzebował pieniędzy na dom opieki albo pokona go cukrzyca i jego dzieci będą musiały dokonać sprzedaży. Nieważne, że ściany łuszczyły się od wilgoci, a prąd wysiadał, jeśli włączyło się jednocześnie suszarkę do włosów i toster. Był to dom – jedyny dom, jaki znała. Gdyby ją wyrzucił, szanse, że znalazłaby inne miejsce w takiej cenie, nie były nikłe, były po prostu zerowe.
Albo może… Ale nie. Niemożliwe, żeby on poszedł do prawnika.
Drżały jej palce, kiedy rozkładała kartkę, kiedy jednak zerknęła na dane kontaktowe pod podpisem, zauważyła z ulgą, że nie była to kancelaria z Brighton. Adres prowadził do Penzance w Kornwalii.
Czyli nic związanego z mieszkaniem – dzięki Bogu. I zupełnie nieprawdopodobne, by był to niezadowolony klient, tak daleko od domu. Szczerze mówiąc, nie znała zupełnie nikogo w Penzance.
Przełknęła kolejną frytkę, rozłożyła list na stoliku kawowym, poprawiła okulary na nosie i zaczęła czytać.
Szanowna Pani Westaway!
Piszę zgodnie z wolą mojej klientki, a Pani babci, Hester Mary Westaway zamieszkałej w St. Piran, w posiadłości Trepassen.
Pani Westaway zmarła 22 listopada w swoim domu. Przypuszczam, że ta wiadomość może być dla Pani szokiem, proszę przyjąć moje szczere wyrazy współczucia.
Jako notariusz i wykonawca testamentu pani Westaway mam obowiązek skontaktować się z jej spadkobiercami. Z uwagi na znaczne rozmiary posiadłości konieczne będzie wystąpienie o uwierzytelnienie testamentu oraz wycenę nieruchomości na rzecz zobowiązań podatkowych od spadku, a jego wydatkowanie nie może nastąpić przed tymi czynnościami. Jednak gdyby w międzyczasie mogła mi Pani dostarczyć kopie dwóch dokumentów potwierdzających Pani tożsamość i miejsce zamieszkania (w załączniku lista dopuszczalnych rodzajów dokumentów), będę mógł rozpocząć pracę nad niezbędną dokumentacją.
Zgodnie z życzeniem Pani zmarłej babci mam poinformować spadkobierców o szczegółach jej pogrzebu. Odbędzie się on 1 grudnia o godzinie 16.00 w kościele w St. Piran. Są tu bardzo ograniczone możliwości zakwaterowania, dlatego członkowie rodziny zostali zaproszeni na nocleg w domu Trepassen, gdzie również odbędzie się stypa.
Proszę napisać do gosposi Pani zmarłej babci, jeśli będzie Pani chciała skorzystać z oferty noclegu, a ona zapewni Pani dostępny pokój.
Proszę jeszcze raz przyjąć moje wyrazy współczucia oraz zapewnienie, że zajmę się tą sprawą z najwyższą troską.
Z poważaniem
Robert Treswick
Treswick, Nantes & Dean
Penzance
Frytka wypadła z palców na udo Hal, ale ona ani drgnęła. Siedziała tylko i w kółko czytała krótki list, a potem sięgnęła po listę dopuszczalnych rodzajów dokumentów, jakby to miało coś rozjaśnić.
„Znaczne rozmiary posiadłości… spadkobiercy…” Hal zaburczało w brzuchu, niemal nieświadomie podniosła frytkę i zjadła ją, próbując pojąć sens słów, które widziała przed sobą.
Bo to nie miało sensu. Ani trochę. Dziadkowie Hal nie żyli od ponad dwudziestu lat.
Rozdział 2
Hal nie była pewna, jak długo tak siedziała, łamiąc sobie głowę nad tym listem, przenosząc wzrok ze złożonej białej kartki na okno wyszukiwarki w telefonie i z powrotem. Ale kiedy podniosła głowę, zobaczyła zegar na mikrofalówce wskazujący pięć minut przed północą, więc przeciągnęła się, dopiero sobie uświadamiając, że gazowy piecyk przez cały ten czas pracował. Wstała i go wyłączyła, nasłuchując pyknięcia chłodzących się elementów, a w myślach dodała kolejne pięćdziesiąt pensów do rachunku za gaz, który już przed nią leżał. I wtedy jej wzrok padł na stojące na kominku zdjęcie.
Było tam, odkąd pamiętała – przynajmniej dziesięć lat – ale teraz podniosła je i przyjrzała mu się na nowo. Widniała na nim dziewczynka dziewięcio- lub dziesięcioletnia oraz kobieta, stały na plaży w Brighton. Śmiały się, mrużąc oczy na porywistym wietrze, który w identyczny sposób komicznie zawiewał ich długie, ciemne włosy do góry. Kobieta obejmowała dziewczynkę ramieniem, a w ich relacji widać było taką swobodę i zaufanie, że Hal poczuła, jak jej serce ściska ból, do którego już prawie zdążyła się przyzwyczaić przez ostatnie trzy lata, a który jednak nigdy nie znikał.
Tą dziewczynką była Hal – a jednak nią nie była. To nie ta sama dziewczyna, która stała teraz przed kominkiem z ostrzyżonymi na chłopaka włosami, kolczykami w uszach i tatuażami na plecach, wyglądającymi znad wycięcia banalnej koszulki.
Dziewczynka na zdjęciu nie miała potrzeby naznaczać swojej skóry wspomnieniami, ponieważ wszystko, co chciała pamiętać, było tuż koło niej. Nie ubierała się na czarno, bo nie miała niczego do opłakiwania. Nie chodziła ze spuszczoną głową i podniesionym kołnierzem w drodze do domu, bo nie miała się przed czym ukrywać. Było jej ciepło, była porządnie nakarmiona, a przede wszystkim kochana.
Ryba z frytkami wystygła, Hal zawinęła ją w papier i wepchnęła do kosza w rogu pokoju. Miała wysuszone od soli usta, a za gardło ściskał ją żal i nagle wydało jej się, że pocieszyłby ją kubek gorącej herbaty przed snem. Zaparzy sobie herbatę, a resztką wody z czajnika napełni termofor, rozgrzeje nim pościel i łatwiej zaśnie.
Czajnik zaszumiał, a Hal zaczęła szperać w szafce nad nim w poszukiwaniu pudełka z herbatą. Jedna jej ręka trafiła na coś innego, zupełnie jakby tego właśnie szukała. Nie na lekkie kartonowe pudełko, ale szklaną butelkę wypełnioną do połowy. Nie musiała jej wyjmować, żeby wiedzieć, co to takiego, ale i tak ją wystawiła, ważąc w dłoni i czując, jak gęsty płyn chlupocze, przelewa się w środku. Wódka.
Ostatnio rzadko piła – nie lubiła za bardzo tej osoby, którą się stawała z kieliszkiem w dłoni – ale potem kątem oka dostrzegła dwa listy leżące na stoliku kawowym i szybkim ruchem odkręciła zakrętkę, po czym nalała sobie sporą porcję do kubka, w którym chciała parzyć herbatę.
Czajnik zabulgotał, gdy podniosła kubek do ust, wdychając drażniący, trochę zalatujący benzyną zapach i przyglądając się, jak menisk drży w słabym świetle rzucanym przez uliczną latarnię. Przez chwilę wyobraziła sobie ten ostry smak w ustach – ogniste pieczenie, a po nim odrobinę uzależniającą przyjemność. Ale nagle przewróciło jej się w żołądku. Wylała zawartość kubka do zlewu, opłukała go i zaparzyła sobie herbatę.
Niosąc ją do sypialni, zorientowała się ze znużeniem, że zapomniała o termoforze. Ale to nie miało znaczenia. Czuła zbyt wielkie zmęczenie, by się tym przejąć, a herbata była ciepła i dobra. Hal w ubraniu skuliła się w łóżku, popijając herbatę i wpatrując się w świecący ekran telefonu.
Był to zrzut z Obrazów Google, widniała na nim ręcznie malowana kartka pocztowa może z lat 30. XX wieku, a na niej wiejski dom. Miał długi fronton z kremowego kamienia, okna w stylu georgiańskim, spowijał go bluszcz. Z dachu krytego łupkami wystawał tuzin lub więcej kominów, każdy z innej parafii. Z tyłu rozciągała się pozostała część domu, wyglądała na zbudowaną z czerwonej cegły i w innym stylu. Budynek okalał opadający ze wzgórza trawnik, a pod obrazkiem znajdował się odręczny napis: „Przed odjazdem do Penzance zjedliśmy bardzo dobry podwieczorek w domu Trepassen”.
To był dom Trepassen. To był dom Trepassen. Nie skromny parterowy domek czy wiktoriańska szeregówka z pretensjonalną nazwą. Tylko autentyczna wiejska posiadłość.
Gdyby miała udział, choćby najmniejszy, w takim miejscu, wystarczyłby jej to na znacznie więcej niż opłacenie rachunków. Hal mogłaby odzyskać zabezpieczenie, które straciła po śmierci matki. Nawet sto funtów pozwoliłoby jej odetchnąć swobodniej, niż mogła w ostatnich miesiącach.
Zegar na górze ekranu pokazywał wpół do pierwszej i Hal wiedziała, że powinna iść spać, ale nie odłożyła telefonu.
Zamiast tego siedziała na łóżku w okularach zaparowanych od herbaty, szukała, przewijała i czuła, jak rozlewa się w niej dziwna mieszanka emocji, ogrzewając ją bardziej niż sama herbata.
Przejęcie? Tak.
Obawa – też, całkiem spora.
Ale przede wszystkim coś, czego nie odważyła się czuć od wielu lat. Nadzieja.
Rozdział 3
Następnego dnia Hal późno się obudziła. Słońce było już wysoko na niebie, jego promienie wpadały skośnie przez zasłony w sypialni, a ona leżała nieruchomo, czuła w żołądku kamień składający się z przejęcia i strachu, więc spróbowała sobie przypomnieć, skąd się wziął.
Kiedy jej się to udało, poczuła się, jakby dostała pięścią w brzuch.
Strach wywoływał ten stos rachunków na stoliku kawowym – i gorsze od rachunków te dwa listy, dostarczone osobiście…
Ale przejęcie…
Cały poprzedni wieczór spędziła na wybijaniu tego sobie z głowy. Nie miała żadnej gwarancji, że Hester Westaway rzeczywiście posiadała ten ogromny, rozległy budynek z pocztówki, nawet jeśli faktycznie tam mieszkała. W tych czasach ludzie po prostu nie mieli takich domów. Zmarła tam, ale to nie znaczyło, że do niej należał. Najprawdopodobniej był to teraz dom spokojnej starości.
„Ale ta gosposia” – szeptał jej głos w tyle głowy. „I to zdanie o czekającym na ciebie pokoju. Chyba nie napisaliby tak o domu spokojnej starości?”
– To bez znaczenia – odezwała się i ją samą zaskoczył dźwięk własnego głosu w cichym mieszkaniu.
Wstała, wygładziła dłonią pogniecione ubranie, a następnie sięgnęła po okulary. Umieściła je na nosie i przyjrzała się surowo swojemu odbiciu w lustrze.
To bez znaczenia, czy Hester Westaway posiadała pokój, skrzydło budynku czy domek w ogrodzie, czy cały ten pieprzony budynek. Najwyraźniej zaszła tu jakaś pomyłka. Ona nie była babcią Hal. Te pieniądze należały do kogoś innego, i tyle.
Jutro odpisze i wyjaśni to Treswickowi.
Ale dzisiaj… Hal zerknęła na zegarek i pokręciła głową. Dzisiaj ledwo zdąży wziąć prysznic. Było dwadzieścia po jedenastej, już prawie spóźniła się do pracy.
Stała pod prysznicem, gorąca woda uderzała w jej głowę, wywołując myśli na wszelkie inne tematy, kiedy tamten głos szepnął jej znowu, przebijając się przez szum:
„A jeśli to prawda? W końcu to do ciebie napisali. Mają twoje nazwisko i adres”.
Tylko że to nie była prawda, nie ma tu nic więcej do dopowiedzenia. Jedyni dziadkowie Hal zmarli wiele lat wcześniej, przed jej narodzinami. A jej babcia nie miała na imię Hester, tylko… Marion?
„Może Marion to było jej drugie imię. Przecież ludzie tak robią. Jednego imienia używają na co dzień, a innego w dokumentach. Co, jeśli…”
Zamknij się, powiedziała sobie w duchu Hal. Po prostu się zamknij. Wiesz, że to nieprawda. Próbujesz się przekonać, bo chcesz, żeby to była prawda.
Ten głos nadal jednak męczył ją w głowie i w końcu, bardziej starając się przekonać samą siebie, Hal wyłączyła prysznic, okręciła się ręcznikiem i poszła do sypialni. Wyjęła spod łóżka ciężkie drewniane pudełko – skrzywiła się w odpowiedzi na zgrzyt kółek na drewnianym parkiecie i miała nadzieję, że sąsiedzi z dołu nie postanowili sobie tego dnia dłużej pospać.
W środku znajdowało się składowisko ważnych dokumentów: ubezpieczenie, umowa najmu mieszkania, rachunki, paszport… Hal przeczesywała kolejne warstwy, czując się jak archeolog własnej historii. Licencja telewizyjna; rachunek za ten raz, kiedy pękła rura na strychu; dalej dane niosące wyłącznie ból – akt zgonu matki, kopia testamentu, policyjne sprawozdanie, nigdy więcej nieużywane prawo jazdy. Pod tym wszystkim leżał welon złożony w równy kwadrat – cienki, czarny tiul, wysadzany na brzegach drobinkami czarnych kamieni.
Odkładając go na bok, Hal poczuła gulę w gardle. Odgoniła gorzkie wspomnienia i sięgnęła po starsze rzeczy pod spodem – dokumenty, które matka zdecydowała się zachować, uporządkowane staranniej od tych chaotycznie upchniętych przez córkę. Leżała tam koperta ze świadectwami Hal, program szkolnej akademii, w której wystąpiła, oraz zdjęcie, na którym nieśmiało pozowała z dawnym chłopakiem.
I w końcu znalazła plastikową teczkę podpisaną starannym pismem matki: „Ważne – akty urodzenia”, a w niej dwa czerwono-kremowe dokumenty, wypisane ręcznie i opatrzone na górze przesadnie ozdobnym herbem z koroną. „Poświadczony odpis aktu urodzenia” – przeczytała na górze kartki. Najpierw Hal: „Harriet Margarida Westaway, urodzona 25 maja 1995 roku, matka: Margarida Westaway; zawód: studentka”.
Miejsce dla „ojca” pozostawiono puste, okienko przekreślono stanowczo, jak gdyby chcąc kogoś powstrzymać przed dodawaniem własnych teorii.
I dalej, pod spodem, starszy, bardziej pomarszczony dokument: „Margarida Westaway”. Jej matka. Hal przeskoczyła wzrokiem do rubryki „rodzice” – „ojciec: William Howard Rainer Westaway; zawód: księgowy” a pod nim „matka: Marion Rainer Westaway; nazwisko panieńskie: Brown”. Przy babci nie podano żadnego zawodu.
A więc tak.
Nie zdawała sobie nawet sprawy, jak mocno się łudziła, dopóki w tym momencie nie zeszło z niej powietrze. Niepewne nadzieje na spłatę długu i zabezpieczenie finansowe skurczyły się jak przekłuty balonik.
„Pokaźna posiadłość…” – szeptał kusząco głos w jej uchu. „Spadkobiercy testamentu… członkowie rodziny…”
„Jest jeszcze twój ojciec” – szepnął znowu głośno podczas ubierania się. „Wiesz przecież, że masz inną babcię”. Hal z goryczą pokręciła głową na tę myśl. Jeśli podświadomość potrafi człowieka oszukać, jej właśnie to zrobiła.
Przez lata snuła fantazje o swoim ojcu, opowiadając coraz bardziej złożone historie koleżankom w szkole, aby ukryć własną niewiedzę i gniew na matkę za to, że tak mało jej o nim powiedziała. Był pilotem, który spadł do morza po wypadku samolotu. Tajniakiem, którego przełożeni zmusili do powrotu do prawdziwego życia. Celebrytą, którego nazwiska nie można ujawnić, bo ścigałyby ich tabloidy i zniszczyłyby mu życie.
W końcu, kiedy te plotki dosięgły uszu nauczycieli, ktoś powiadomił matkę Hal, a ona wzięła córkę na bok i delikatnie wyznała jej prawdę.
Ojciec Hal był przygodą na jedną noc – mężczyzną, którego jej matka poznała w klubie w Brighton, a po raz pierwszy i ostatni przespała się z nim tego samego wieczoru. Miał hiszpański akcent i to wszystko, co matka Hal o nim wiedziała.
– Nie wiedziałaś nawet, jak miał na imię? – spytała z niedowierzaniem Hal, a jej matka przygryzła wargę i pokręciła głową. Jej policzki oblały się szkarłatem. Hal jeszcze nigdy nie widziała jej tak zawstydzonej.
Powiedziała, że bardzo jej przykro. Nie chciała, żeby Hal dowiedziała się w ten sposób, ale musiała jej to uświadomić, by powstrzymać ją od opowiadania tych… Matka tu przerwała, zbyt delikatna, żeby użyć tego słowa, które miała na końcu języka, ale nawet w wieku siedmiu lat Hal była na tyle spostrzegawcza i wnikliwa, by się domyślić, czego mama nie wypowiedziała na głos.
Tych kłamstw. Prawda przedstawiała się tak, że jej ojciec nie był nikim wyjątkowym. Co robił, gdzie teraz mieszkał – nie miała pojęcia i prawdopodobnie nigdy się nie dowie. Możliwe, że wrócił do Hiszpanii lub Meksyku, czy skąd tam pochodził. Ale jednej rzeczy była pewna – nie mógł się nazywać Westaway.
Nie wiedziała, skąd się wzięła ta pomyłka, ale nie stąd. Jednak to była pomyłka. Gdzieś splątały się tropy. Może istniała jakaś inna Harriet Westaway, w innym mieście, której zgodnie z prawem należały się te pieniądze. A może stało się tak, jak w tych programach o łowcach spadkobierców, kiedy umiera ktoś bez prawdziwej rodziny i jego pieniądze przepadłyby, gdyby prawnicy nie wyśledzili jakiegoś krewnego, choćby dalekiego, by zgarnąć tę sumę.
Niezależnie od tego, jak wyglądała prawda, te pieniądze do niej nie należały i nie mogła się po nie zgłosić. A głos w jej głowie nie miał na to żadnej odpowiedzi.
Hal w pośpiechu wepchnęła dokumenty z powrotem pod łóżko i ubrała się. Najwyraźniej zaginęła jej szczotka do włosów, ale przeczesała się, jak tylko dała radę, palcami i rzuciła na siebie okiem w lustrze przy drzwiach wyjściowych. Twarz miała jeszcze bledszą i wymizerowaną niż zwykle, a oklapłe, wilgotne kosmyki czarnych włosów sprawiały, że przypominała statystkę z Olivera Twista. Pomógłby jej jakiś makijaż, ale to nie było zbytnio w jej stylu.
Jednak kiedy włożyła płaszcz, nadal wilgotny po poprzednim wieczorze, głos w głowie pisnął jej jeszcze ostatnią uwagę. „Wiesz, możesz się zgłosić po te pieniądze. Niewielu by się na to zdecydowało, ale jeśli komuś może się coś takiego udać, to właśnie tobie”.
Zamknij się, rzuciła w duchu Hal, zgrzytając zębami. Zamknij. Się.
Ale nie powiedziała tak dlatego, że w to nie wierzyła.
Powiedziała tak, bo to była prawda.
1 grudnia 1994
Dziś jest pierwszy dzień adwentu i atmosfera powinna sprzyjać nowym początkom oraz odliczaniu do doniosłych wydarzeń, ale zamiast tego obudziłam się przepełniona jakimś nieokreślonym strachem.
Od ponad tygodnia nie wróżyłam z kart. Nie czułam potrzeby, ale dzisiaj, kiedy usiadłam przy biurku koło okna, z puchową kołdrą na ramionach, poczułam, jak świerzbią mnie palce, i pomyślałam, że tasowanie może mnie uspokoić. Ale dopiero kiedy spędziłam pewien czas na układaniu, tasowaniu i różnych rozdaniach – wszystkich niewłaściwych – zrozumiałam, co muszę zrobić.
Nie miałam w pokoju świeczek, więc zabrałam jedną z dużego mosiężnego świecznika na kominku w jadalni, a do tego pudełko zapałek z kominka. Włożyłam zapałki do kieszeni, ale świeca była zbyt długa, więc wsunęłam ją do rękawa swojego kardiganu, na wypadek gdyby ktoś mnie zobaczył na schodach i spytał, co robię.
W swoim pokoju na górze rozłożyłam wszystko na stole – karty, świeczkę i pustą filiżankę. Stopiłam świecę trochę u podstawy i przytwierdziłam ją do filiżanki, żeby stabilnie stała, po czym ją zapaliłam i trzy razy przesunęłam kartami tarota przez płomień.
Kiedy skończyłam, zdmuchnęłam świeczkę i po prostu usiadłam, wyglądając przez okno na zaśnieżony trawnik i ważąc karty w dłoni. Wydawały się… inne. Lżejsze. Jakby wszystkie wątpliwości oraz złe przeczucia się wypaliły. I wiedziałam, co zrobić. Rozłożyłam Wielkie Arkana grzbietem do góry na biurku, wybrałam trzy karty i ułożyłam je przed sobą w wachlarzu. Przeszłość. Teraźniejszość. Przyszłość. W głowie kłębiły mi się pytania, ale spróbowałam oczyścić umysł – żeby skupić się tylko na jednej rzeczy, nie na pytaniu, tylko na odpowiedzi rozwijającej się w głębi mojego ciała.
Potem odwróciłam karty.
Pierwsza, ta wskazująca przeszłość, pokazała prosto Kochanków – na co się uśmiechnęłam. Częstym błędem w tarocie bywa najbardziej oczywiste odczytanie karty, ale tutaj jakoś wydawało się ono właściwe. W mojej talii na tej karcie widnieją spleceni nagi mężczyzna i kobieta, w otoczeniu kwiatów, jego dłoń spoczywa na jej piersi, a oboje są skąpani w świetle spływającym z góry. Uwielbiam tę kartę – lubię jej się przyglądać i ją wyciągać – ale słowa, które przynosi, nie zawsze są pozytywne: żądza, pokusa, bezbronność. Jednak w tym przypadku, po oczyszczeniu ogniem, widziałam tylko najprostsze znaczenie – zakochanych mężczyznę i kobietę.
Kolejną kartą, którą odwróciłam, był Głupiec – ale do góry nogami. Nie spodziewałam się tego. Nowe początki, nowe życie – i tym podobne, tak. Ale odwrócony? Naiwność. Głupota. Brak przezorności. Poczułam, jak mój uśmiech blednie, odsunęłam tę kartę od siebie i sięgnęłam po trzecią i najważniejszą – przyszłość.
To była znowu odwrócona karta i poczułam, że trochę mnie ściska w żołądku, po raz pierwszy żałowałam, że zaczęłam to czytanie, a przynajmniej mogłam nie robić tego teraz, dzisiaj. Znam swoją talię zbyt dobrze, nie musiałam obracać obrazka prosto, a mimo wszystko przyglądałam mu się świeżym okiem, widząc go jakby od nowa, do góry nogami. Sprawiedliwość. Kobieta siedząca na tronie z poważną miną, jakby świadoma swojej odpowiedzialności. W lewej dłoni waga, a w prawej miecz, gotowy wymierzyć sprawiedliwość lub okazać łaskę.
Spędziłam długi czas na przyglądaniu się kobiecie na tronie, próbując zrozumieć, co chce mi przekazać, i nadal, kiedy piszę te słowa, nie wiem. Miałam nadzieję, że pisanie w dzienniku rozjaśni mi, co próbowały mi powiedzieć te karty, a tymczasem mam tylko mętlik w głowie. Nieszczerość? Czy to może być prawda? A może źle to odczytuję? Siedząc tutaj, przeszukuję wszystkie inne, głębsze, subtelniejsze znaczenia: gotowość, by dać się oszukać; pułapki widzenia świata czarno-białym; błędne założenia – i żadne z nich mnie nie uspokaja.
Myślałam o tej ostatniej karcie przez cały dzień – o przyszłości. I nadal nie rozumiem. Żałuję, że nie mam nikogo, z kim mogłabym o tym porozmawiać, omówić to. Ale wiem już, co Maud myśli na temat tarota. Stek bzdur – powiedziała, kiedy zaproponowałam, że jej postawię. A kiedy w końcu uległa, to z prychnięciem i cyniczną miną. Widziałam myśli wypisane na jej twarzy, kiedy obróciłam wybrane przez nią karty i spytałam, na jakie pytanie szuka odpowiedzi.
– Skoro jesteś taką zajebistą jasnowidzką, to chyba powinnaś wiedzieć? – odparła i stuknęła w kartę palcem, a ja pokręciłam głową, próbując ukryć zniecierpliwienie. Wyjaśniłam jej, że tarot to nie są żadne imprezowe sztuczki ani tani mentalizm uprawiany w telewizji przez głupich magików w sobotnie wieczory: odgadywanie drugich imion dzwoniących osób albo grawerów na zegarkach. To coś większego, głębszego, bardziej prawdziwego.
Po tamtym czytaniu oczyściłam talię. Było mi przykro – nie tylko dlatego, że dotykała moich kart, lecz także dlatego, że zrobiła to pełna pogardy. Ale teraz, wspominając tamten dzień, zdałam sobie z czegoś sprawę. Kiedy Maud obróciła kartę przyszłości, powiedziałam jej coś innego, coś, o czym powinnam pamiętać dzisiaj, i coś, co daje mi pocieszenie. To było: karty nie przepowiadają przyszłości. Mogą nam tylko pokazać, co wyniknie z danej sytuacji, w oparciu o energię, którą wkładamy w odczytanie. Innego dnia, w innym nastroju, przy innym układzie energii to samo pytanie może otrzymać zupełnie inną odpowiedź.
Mamy wolną wolę. Odpowiedź, którą dają karty, potrafi nas zawrócić z obranej ścieżki. Muszę tylko zrozumieć, co takiego one chcą mi powiedzieć.
Rozdział 4
Było już prawie południe, kiedy Hal pędziła wzdłuż wybrzeża, otulając się kurtką przed przenikliwym wiatrem. Był ostry jak nóż, sprawiał, że pierzchły jej twarz i palce, szczypał ją w skórę na kolanach tam, gdzie miała rozdarte dżinsy.
Kiedy wcisnęła przycisk przy przejściu dla pieszych, znowu poczuła te motylki w brzuchu. Podniecenie. Obawa. Nadzieja…
Nie. Nie nadzieja. Nie było sensu żywić nadziei. Dokumenty w pudełku matki położyły jej kres. Nie ma mowy, żeby to była prawda. Gdyby zgłosiła się po te pieniądze, to byłoby… Cóż, nie ma sensu unikać prawdy na temat tego, co rozważała. To byłoby oszustwo. Tak po prostu. Przestępstwo.
„Jeśli komukolwiek mogłoby się udać, to tobie”.
Nie mogła się opędzić od tej zdradzieckiej myśli, kiedy przechodziła na drugą stronę ulicy, ale pokręciła głową, próbując ją zignorować. Lecz to było trudne. Bo jeśli ktokolwiek ma takie umiejętności, żeby pojawić się w obcym domu i twierdzić, że zupełnie obca kobieta jest jego babcią, to jest to Hal.
Hal specjalizowała się w zimnym odczycie, była jedną z lepszych. W małej budce przy Zachodnim Molu w Brighton wróżyła, czytała karty i przepowiadała przyszłość. Jednak najlepsza była w tarocie, a ludzie zjeżdżali na jej czytania nawet z Hastings czy z Londynu i wielu z nich jeździło jeszcze wiele razy – po czym wracali do domu i opowiadali przyjaciołom o tajemnicach, które przepowiedziała im Hal, nieznanych do tej pory faktach i poczynionych przez nią przewidywaniach.
Starała się nie myśleć o nich jak o głupcach – ale nimi byli. Nie ci turyści czy dziewczyny na wieczorach panieńskich, które przychodziły pochichotać i chciały tylko zadawać pytania o rozmiar fiuta pana młodego oraz to, jakie są szanse, że pójdzie na całość podczas nocy poślubnej. Piszczały i wzdychały, kiedy Hal powtarzała swoje oklepane zwroty – Głupiec na nowy początek, Cesarzowa na kobiecość i płodność, Diabeł na seksualność, Kochankowie na pożądanie i przywiązanie. Czasami wciskała im karty potrzebne, by udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi, ponaglając je do zadawania pytań i unikając tym samym zniechęcających układów, pełnych Małych Arkanów lub atutów w stylu Śmierci lub Papieża. Ostatecznie jednak tak naprawdę nie miało znaczenia, co pokazały – Hal dopasowywała obrazy do tego, co te kobiety chciały usłyszeć. Przy tym na tyle marszczyła brwi i kręciła głową, że wywoływała pełne podziwu westchnienia, a na koniec dodawała otuchy pannie młodej, poklepując ją po dłoni, gdy ta wyciągała ostateczne wnioski (zawsze wyglądały tak samo: szczęście i miłość, choć mogą nastać trudne chwile – nawet w przypadku najmniej obiecujących par).
Jeśli o nie chodzi, to Hal nie przeszkadzało, że je oszukuje. Nie to co innych. Stałych klientów. Tych, którzy wierzyli, którzy uzbierali piętnaście czy dwadzieścia funtów i przychodzili znowu, oczekując odpowiedzi, których Hal nie mogła im dać, nie dlatego, że nie wiedziała, czego oczekiwali – lecz dlatego, że nie mogła się zdobyć na okłamywanie ich.
Oni też byli najłatwiejsi. Ci, którzy się umawiali – podawali jej prawdziwe nazwiska oraz numery telefonów, więc mogła ich wyszukać w Google oraz na Facebooku. Nawet klienci wchodzący prosto z ulicy zdradzali wiele informacji – Hal potrafiła odgadnąć ich wiek oraz status materialny; zauważała eleganckie, lecz znoszone buty sugerujące kryzys finansowy lub nową torebkę od projektanta, która świadczyła o czymś przeciwnym. W przyćmionym świetle swojej budki nadal wyraźnie dostrzegała biały ślad po niedawno zdjętej obrączce lub drżące dłonie kogoś, komu zabrakło porannego drinka.
Czasem nawet nie zdawała sobie na początku sprawy, skąd wie – i wtedy czuła się tak, jakby karty naprawdę do niej przemówiły.
– Widzę, że spotkało panią rozczarowanie – mówiła. – Czy to miało związek z… dzieckiem? – A kobiecie oczy zachodziły łzami, kiwała głową i nim zdołała się powstrzymać, roztaczała opowieść o poronieniu, martwym urodzeniu, bezpłodności. I dopiero później Hal myślała: „skąd ja to wiedziałam?”. Wtedy przypominała sobie, że kiedy po nią wyszła, ta kobieta patrzyła przez okno w poczekalni na inną kobietę, spacerującą z niemowlakiem w chuście i maluchem z buzią ubrudzoną watą cukrową. Ten zbolały wyraz twarzy, on dotarł do Hal dopiero wtedy.
Potem czuła się nieswojo i czasami nawet oddawała pieniądze, tłumacząc klientom, że karty powiedziały jej, iż zapłata przyniosłaby im pecha. Najwyraźniej to tylko zwiększało ich zapał i sprawiało, że tym chętniej wracali z kolejnymi banknotami w dłoni.
Jednak zazwyczaj Hal lubiła swoją pracę. Lubiła hałaśliwe, pijane dziewczyny z wieczorów panieńskich. Lubiła nawet kawalerów, którzy przychodzili rozwrzeszczani i sceptyczni, rzucając dwuznacznymi żarcikami na temat głaskania ich szklanych kulek. Czuła też, że w jakiś niewielki sposób pomaga niektórym bardziej bezradnym klientom – nie mówiła im tylko tego, co chcieli usłyszeć; mówiła im też to, co powinni wiedzieć. Że prawdy nie odnajdą na dnie butelki. Że narkotyki to nie rozwiązanie. Że lepiej zostawić tego mężczyznę, który odpowiada za siniaki wystające zza dekoltu bluzki.
Była tańsza od terapeuty i postępowała bardziej etycznie od wielu magików, którzy wtykali ludziom swoje wizytówki pod drzwi, obiecując, że wyleczą nieuleczalne choroby kryształami, albo proponując kontakt z nieżyjącymi ukochanymi i dziećmi – oczywiście nie za darmo…
Hal nigdy nie składała takich obietnic. Kręciła głową, kiedy klienci pytali, czy może się skontaktować z Davidem, Fabien lub malutką Corą. Nie siedziała w branży seansów spirytystycznych, żerujących na smutku dostrzegalnym gołym okiem.
– Karty nie przepowiadają przyszłości – powtarzała w kółko, zabezpieczając się przez tym, że wszystko nieuniknienie potoczy się inaczej, ale mówiąc im też to, co musieli wiedzieć: że nie ma pewnych odpowiedzi. – Pokazują tylko, co może się wydarzyć, na podstawie energii, którą przyniosła dziś pani ze sobą na czytanie. Są przewodnikiem, który wskaże drogę do działania, nie więzieniem.
Szczerze mówiąc, niezależnie od tego, jak bardzo ich przekonywała, ludzie lubili tarota za to, że dawał im iluzję kontroli, iluzję sił sterujących ich życiem, ochronę przed bezsensowną przypadkowością losu. Ale lubili też Hal, bo była dobra w swojej pracy. Potrafiła snuć historie z obrazów, które odsłaniali przed nią klienci, umiała słuchać o ich bólu, wątpliwościach i nadziejach, a przede wszystkim znała się na odczytywaniu ludzi.
Zawsze była nieśmiała, małomówna przy obcych, źle się czuła w swoim hałaśliwym gimnazjum, ale przez te wszystkie lata spędzone na chłodnym wycofaniu i obserwacji innych nie zdawała sobie sprawy, że doprowadza do perfekcji swoją odrębność i zdobywa umiejętności, które pewnego dnia dadzą jej pracę. Przyglądała się różnym wcieleniom, jakie prezentowali ludzie, oznakom wskazującym, że się denerwują, że mają na coś nadzieję albo próbują uciec przed prawdą. Odkrywała, że najważniejsze informacje kryją się w tym, czego ludzie nie mówią, i nauczyła się odczytywać te sekrety ukrywane na widoku – w gestach, w ubraniach oraz grymasach przebiegających przez ich twarze, kiedy myśleli, że nikt ich nie obserwuje.
W przeciwieństwie do większości swoich klientów Hal nie wierzyła, że karty w jej kieszeni mają jakąkolwiek mistyczną siłę, tylko ona sama potrafiła odkrywać to, czego ludzie nie przyznają nawet przed sobą.
Ale teraz, kiedy szybko przemierzała molo, wdychając zapach ryby z frytkami niesiony przez morski wiatr, przyprawiający ją o burczenie w brzuchu, przyłapała się na tym, że się zastanawia. Gdyby wierzyła… gdyby wierzyła… co powiedziałyby karty o domu Trepassen… o kobiecie, która nie była jej babcią… o stojącym przed nią wyborze? Nie miała pojęcia.
Rozdział 5
– Cześć, słodziaku!
– Cześć, Reg – odparła Hal. Przesunęła pięćdziesięciopensówkę po ladzie budki Rega. – Poproszę kubek herbaty.
– No pewnie. Zimno dzisiaj jak w psiarni. Już. Proszę bardzo. Kubeczek rosie… – mruknął do siebie, wrzucając torebkę herbaty do spękanego białego kubka. – Kubeczek… rosie dla mojej ulubionej papużki.
Papużki – dziewuszki.
Reg nie pochodził z Brighton, tylko z Londynu i ubarwiał rozmowę hojną dawką slangowych rymowanek w taki sposób, że Hal nigdy nie była pewna, czy są prawdziwe. Reg na pewno mówił cockneyem – a przynajmniej tak twierdził, bo urodził się przy dźwiękach Bow Bells i dorastał, biegając po ulicach dzielnicy East End. Ale w jego zachowaniu było coś z pantomimy i Hal przypuszczała, że wszystko to składało się na tak lubianą przez turystów paplaninę. Przebieraniec gadający cockneyem, sprzedający tartaletki z melasą i kubki herbaty Rosie Lee.
Teraz przyglądał się warnikowi ze zmarszczonymi brwiami.
– Cholerny warnik znowu się wygłupia. Chyba mu kabel nie styka. Znajdziesz dziesięć minut, Hal?
– Nie bardzo. – Zerknęła na zegarek. – Miałam otworzyć o dwunastej.
– A tam, nie przejmuj się tym. Po twojej stronie nikogo jeszcze nie ma, widziałbym, gdyby przechodzili. A Chalky na razie się nie zjawił, więc nie musisz się nim przejmować. Wejdź do środka i sobie siądź.
Otworzył drzwi budki i skinął na Hal. Pochyliła się i weszła.
Chalky to pan White, menadżer mola. Hal miała własną działalność i do pewnego stopnia sama ustalała sobie godziny pracy, ale pan White lubił, żeby budki były otwarte przez większość poranka. Mawiał, że nie ma nic bardziej przygnębiającego od mola zamkniętego na cztery spusty. Zachodnie Molo i tak musiało starać się bardziej niż jego brat bliźniak, Palace, żeby przyciągnąć klientów na deptak, a kiedy przychody spadały, jak zawsze w miesiącach zimowych, pan White zwykł na nowo rozliczać wynajem słabo prosperujących budek. Hal w tej chwili za nic nie mogła sobie pozwolić na to, żeby stracić swoje stoisko.
W kiosku Rega było ciepło i mocno pachniało bekonem z grilla. Specjalnością Rega w zimowe miesiące były kanapki z bekonem oraz herbata, a latem lody Mr Whippy i cola w puszkach.
– To zajmie minutkę – obiecał. – A w ogóle, jak się masz, moja droga kumpelko?
– W porządku – odpowiedziała Hal, chociaż to nie była do końca prawda. Te dwie kartki zapisane na maszynie, leżące na stoliku kawowym w domu przyprawiały ją o mdłości i trochę się obawiała, że kolejną kopertę znajdzie dziś rano po otwarciu budki. Gdyby tylko. Gdyby tylko list od pana Treswicka był naprawdę skierowany do niej.
Termos znowu się nagrzał, a Hal przyglądała się, jak Reg wprawnie jedną ręką obsługuje kranik i trzyma kubek, a drugą obraca bekon. Z jakiegoś powodu mówienie do tyłu jego odwróconej głowy było łatwiejsze niż twarzą w twarz. Nie musiała patrzeć na troskę w jego oczach.
– Właściwie to… – zaczęła i przełknęła, a potem zmusiła się, żeby mówić dalej. Ale te słowa, które padły, nie były tymi, które zamierzała powiedzieć. – Właściwie to może będzie lepiej niż w porządku. Wczoraj wieczorem dostałam list z wiadomością, że być może odziedziczę tajemniczy majątek.
– Co takiego? – Reg odwrócił się z kubkiem w ręku, na jego twarzy malowało się zdumienie. – Co ty powiedziałaś?
– Wczoraj wieczorem dostałam list. Od notariusza. Twierdzi, że być może należy mi się „pokaźny zapis”.
– Jaja sobie ze mnie robisz? – Brwi Rega uniosły się niemal na wysokość nieistniejącej linii jego włosów. Hal pokręciła głową, a widząc, że mówi poważnie, Reg zrobił to samo i podał jej herbatę.
– Uważaj, kochana. Wszędzie są oszuści. Moja druga połówka dostała kiedyś taki, w którym pisali, że wygrała jakąś wenezuelską loterię czy inne bzdury. Nie przekazuj żadnych pieniędzy. Nie żebym musiał ci o tym mówić. – Mrugnął do niej. – Ty sobie nie dajesz dmuchać w kaszę.
– Nie wydaje mi się, żeby to było oszustwo – odparła szczerze Hal. – Jeśli już, to jakaś pomyłka. Myślę, że mogli mnie pomylić z kimś innym.
– Myślisz, że to tak jak u tych poszukiwaczy: ktoś umarł, a oni próbują namierzyć dawno zaginionych krewnych? – Znowu się zmarszczył, ale tym razem nie ze zmartwienia, bardziej jakby rozwiązywał zagadkę.
– Może – odpowiedziała Hal. Wzruszyła ramionami i ostrożnie napiła się parzącej herbaty. Była gorąca i gorzka, ale dobra. Zimna, lepka wizja listów na stoliku kawowym zaczęła ustępować i wróciły do niej jakieś dawne wspomnienia – tego, jak to było budzić się rano i nie przejmować się każdym rachunkiem, nie myśleć o tym, z czego zapłacić kolejny czynsz, nie obawiać się pukania do drzwi. Boże, co ona by dała, żeby odzyskać takie poczucie bezpieczeństwa…
Poczuła, że coś w niej wzbiera – rodzaj żelaznego postanowienia…
– No cóż – odezwał się w końcu Reg. – Nikt nie potrzebuje czegoś takiego bardziej niż ty, skarbie. Bierz każde pieniądze, jakie ci zaproponują, i zwiewaj, taka moja rada. Bierz kasę i zwiewaj.
Rozdział 6
– Do widzenia – powiedziała Hal, a trzy wstawione dziewczyny wytoczyły się przez drzwi z piskami i śmiechem, po czym ruszyły wzdłuż mola do barów i klubów. – Niech los wam sprzyja – dodała jak zawsze, ale one już nie usłyszały. Zerknęła na zegarek i zorientowała się, że jest już po dwudziestej pierwszej, a molo niedługo będzie się zamykać.
Była zmęczona – właściwie wykończona – i wcześniej tego wieczoru, kiedy czas jej się dłużył, a na molu nie było żadnych gości, przyszło jej do głowy, żeby dać sobie spokój, zgasić neon i wracać do domu. Na szczęście została. Po całym dniu prawie bez klientów koło dziewiętnastej zrobił się mały tłok – dwie koleżanki z pracy przyszły spytać, co powinny zrobić z zastraszającym je szefem, a potem trzy pijane dziewczyny chcące się pośmiać o dwudziestej. Nie zarobiła dużo, ale przy odrobinie szczęścia wystarczy na czynsz w budce za ten tydzień, co i tak było powyżej oczekiwań poza sezonem.
Westchnęła, wyłączyła maleńki grzejnik pod stopami i wstała, żeby zgasić niewielką, podświetlaną reklamę na kiosku.
„Madame Margarida” – obwieszczały ozdobne, kaligrafowane litery. Mimo że ta nazwa tak naprawdę nie pasowała do Hal, bo przywoływała jakąś osobowość w stylu Gypsy Rose Lee, nie miała serca jej zmieniać.
„Specjalizuje się w TAROCIE, czytaniu w myślach i z dłoni” – głosiły mniejsze litery poniżej, chociaż szczerze mówiąc, Hal tak naprawdę nie lubiła wróżenia z ręki. Może to z powodu fizycznego kontaktu, lepkiej wilgoci cudzych spoconych dłoni w jej rękach. A może ze względu na brak rekwizytów; mimo własnego sceptycyzmu uwielbiała bowiem karty tarota jako przedmioty – precyzyjnie narysowane obrazy, ich miękką delikatność.
Teraz jednak, kiedy przekręciła wyłącznik w budce i na zewnątrz zgasło światło, usłyszała stukanie w szybę. Ścisnęło ją w żołądku i na chwilę zastygła, wstrzymała nawet oddech.
– Czekam tutaj – odezwał się napastliwy kobiecy głos. – Czy pani nie chce klientów?
Hal westchnęła, poczuła, jak schodzi z niej napięcie, i otworzyła drzwi.
– Przepraszam. – Użyła tego spokojnego, profesjonalnego głosu, który w jakiś sposób odnajdywała w sobie, kiedy sięgała po karty. Był trochę pogodny, trochę poważny, niższy od jej własnego, chociaż teraz trudniej niż zwykle było go wydobyć, bo serce nadal jej waliło po nagłym napadzie strachu. – Mogła pani wcześniej zapukać.
– Jakby była pani prawdziwą jasnowidzką, toby pani wiedziała – odparła kobieta z gorzkim triumfem, a Hal powstrzymała kolejne westchnięcie. To będzie jedna z tych.
Zawsze ją zaskakiwało, dlaczego jej budka przyciąga tylu sceptyków. Przecież nikomu nie kazała tu przychodzić. Nie składała żadnych obietnic – nie udawała, że coś leczy, ani nie doradzała żadnych niebezpiecznych zachowań – nie twierdziła nawet, że jej czytania służą czemuś innemu niż odrobina rozrywki. Czy nie było innych ludzi do demaskowania? A jednak przychodzili, zakładali ręce na piersi i zaciskali usta, nie dawali się prowadzić, ponuro cieszyli się każdą porażką, nawet jeśli desperacko pragnęli uwierzyć.
Nie mogła sobie jednak pozwolić na odmówienie klientce.
– Proszę wejść i usiąść, na dworze jest zimno – zaprosiła ją.
Kobieta przysunęła sobie krzesło, ale się nie odezwała. Usiadła tylko, otulona szczelnie płaszczem w jodełkę, z zaciśniętymi spękanymi ustami i zmrużonymi oczyma.
Hal usiadła przy stole, przysunęła sobie pudełko z kartami tarota i zaczęła wyćwiczony wstęp, którego zawsze używała, kiedy wchodzili do niej z ulicy nowi klienci; kilka ogólnych stwierdzeń dobranych tak, by zachwycić słuchacza własną przenikliwością, odrobina przechwałek, a wszystko to wymieszane z historią tarota w pigułce, w sam raz dla ludzi, którzy niewiele o tym wiedzą i potrzebują kontekstu, by zrozumieć, co się zaraz wydarzy.
Wypowiedziała zaledwie kilka zdań, kiedy kobieta jej przerwała.
– Nie wygląda pani na jasnowidzkę.
Zmierzyła Hal z góry na dół, zauważając postrzępione dżinsy, tunel w kształcie rogu w prawym uchu, tatuaże wystające spod koszulki.
– Myślałam, że będzie miała pani kostium i welon z cholernymi kamyczkami. Jak należy. Napisane jest „Madame Margarida”, a pani nie wygląda na żadną madame. Bardziej na dwudziestoletniego chłopaka.
Hal tylko się uśmiechnęła i pokręciła głową, ale te słowa wybiły ją z rytmu i kiedy powróciła do swojej małej przemowy, jej myśli popłynęły do welonu w domu w szufladzie pod łóżkiem, cienkiej czarnej gazy z brzegami obszytymi czarnymi kamyczkami. Potykała się na dobrze znanych sformułowaniach i z ulgą dotarła do końca pogadanki.
W końcu skończyła i dodała jak zawsze:
– Proszę mi powiedzieć, o co chciałby dziś pani zapytać karty?
– Nie powinna pani tego wiedzieć? – odwarknęła kobieta.
– Wyczuwam w pani wiele pytań – odparła Hal, starając się nie okazać zniecierpliwienia. – Ale czasu jest niewiele.
„I chcę iść do domu” – pomyślała, lecz nie powiedziała tego na głos. Zapadła cisza. Wiatr wył w podporach mola, a w oddali Hal słyszała uderzenia o falochron.
– Mam przed sobą wybór – odezwała się w końcu kobieta. Głos miała pełen żalu, jakby ktoś wydusił z niej te słowa. Zawierciła się na krześle, aż zadrżał płomień świecy.
– Tak – odparła ostrożnie Hal; to nie było do końca pytanie. – Wyczuwam, że ma pani przed sobą dwie drogi, które wiją się i zawracają, a pani nie widzi, dokąd prowadzą. Chce pani wiedzieć, którą wybrać.
Innymi słowy, wybór. To było dość żałosne, ale musiało wystarczyć, biorąc pod uwagę, jak mało miała danych. Kobieta pokiwała żałośnie głową.
– Potasuję karty – odezwała się Hal. Otworzyła lakierowane metalowe pudełko, w którym trzymała swoje karty do pracy, i szybko je przetasowała, a potem rozłożyła na stole w szerokim wachlarzu. – A teraz proszę zatrzymać to pytanie, z którym pani do mnie dzisiaj przyszła, i wskazać mi kartę, która do pani przemówi.
Kobieta miała zaciśnięte szczęki, a Hal wyczuwała w niej ogromny zamęt. Cokolwiek przyprowadziło ją tu dzisiejszej nocy, nie było zwykłym pytaniem; przyszła tu wbrew własnej woli, zwróciła się ku czemuś, w co wierzyła wbrew sobie. Kiedy się pochyliła, zza zapiętego kardiganu wyjrzał krzyżyk, a ona nerwowo wskazała kartę, jakby spodziewając się jakiejś pułapki.
– Ta? – upewniła się Hal, wysuwając ją z talii, a kobieta skinęła głową.
Hal położyła ją grzbietem do góry pośrodku stołu i dyskretnie zerknęła na zegarek ustawiony za plecami klientki. Zwykle rozkładała Krzyż Celtyki, ale nie da rady spędzić z tą kobietą pół godziny, kiedy jest zmęczona, zmarznięta i burczy jej w brzuchu. Rozkład z trzech kart to wszystko, co może z siebie dać.
– Ta karta. – Hal dotknęła kartonika wybranego przez kobietę. – Reprezentuje obecną sytuację, problem, o który przyszła dziś pani zapytać. Proszę wybrać jeszcze jedną.
Kobieta wskazała palcem drugą, a Hal położyła ją obok pierwszej, znów grzbietem do góry.
– Ta karta reprezentuje stojące przed panią przeszkody. Teraz proszę wybrać ostatnią.
Kobieta się zawahała i wskazała pierwszą kartę z talii, po lewej stronie wachlarza. Tę ludzie wybierali rzadko; w dość równo rozłożonej talii zwykle sięgali po środkowe, po te najbliżej ich, a nieliczni, ci najbardziej podatni na sugestię, sugerowali się ukrytym wskazaniem „ostatniej” i wybierali kartę po prawej stronie wachlarza, z samego dołu talii.
Hal była zaskoczona, bo to bardzo nietypowe wybrać pierwszą. Pomyślała, że powinna się domyślić. To była osoba przewrotna i przekorna, taka, która robi dokładnie odwrotnie, niż wszyscy się spodziewają.
– Ta ostatnia karta reprezentuje poradę, której udzielają pani karty – wyjaśniła.
Odwróciła pierwszą kartę, a wtedy z przeciwnego końca stołu usłyszała zdławiony dźwięk, dłoń kobiety powędrowała do twarzy, zakryła usta i zdusiła jakieś imię. Hal podniosła wzrok i dostrzegła, że kobieta ma udręczone spojrzenie, szeroko otwarte oczy zaszły łzami, i nagle zrozumiała. Zrozumiała, dlaczego ta kobieta tu przyszła i co dla niej oznacza obraz widniejący na karcie.
Młody mężczyzna wyruszający z plecakiem w stronę promieni słonecznych był przystojny, uśmiechał się, odwracał ciemną twarz do słońca, a tylko brzeg klifu pod jego stopami sugerował głębsze, mroczniejsze znaczenie tej karty – zapalczywość, naiwność, impulsywność.
– To jest Głupiec – oznajmiła łagodnie Hal, a kiedy kobieta wydała z siebie cichy, urywany szloch i pokiwała głową, niemal wbrew sobie zaczęła objaśniać dalej: – Ale w tarocie nie chodzi o proste znaczenia. Ten Głupiec, choć może symbolizować głupotę, nie zawsze ją oznacza. Czasem ta karta mówi o nowych początkach, czasem o robieniu rzeczy bez zastanowienia się nad tym, jaka ścieżka się kryje za nimi, bez namysłu nad przyszłością.
Kobieta znowu chrapliwie, dławiąco zaszlochała. Powiedziała coś, co brzmiało jak:
– Jego przyszłość! – Tak pełnym gorzkiego niedowierzania tonem, że Hal nie potrafiła się powstrzymać, wyciągnęła do niej dłoń.
– Proszę… Proszę mi wybaczyć… ale czy pytanie dotyczy pani syna?
Kobieta w odpowiedzi się rozpłakała, poważnie załamana, a wśród szlochów pokiwała głową i Hal usłyszała wyrzucane słowa – nazwy narkotyków, znane w Brighton kliniki terapeutyczne, wymiana igieł, pieniądze kradzione z torebek, cenne rodowe pamiątki sprzedawane i oddawane pod zastaw, nieprzespane noce w oczekiwaniu na telefon, który nie dzwonił. Historia ukryta pomiędzy udręczonymi szlochami była dość zwyczajna – desperacka walka, by ocalić syna, który nie chciał być ratowany.
Wcześniej powiedziała o wyborze i Hal czuła, jaki to wybór. Teraz żałowała, że w ogóle otworzyła jej drzwi.
Pełna przeczuć odwróciła drugą kartę. To było Koło Fortuny, do góry nogami.
– Druga karta reprezentuje przeciwności stojące przed panią i pani synem. To Koło Fortuny, koło życia. Symbolizuje szczęście i odnowę oraz krąg życia i pokazuje, że doszła pani z synem do przełomowego punktu… – Kobieta przelotnie zerknęła jej w oczy i niechętnie skinęła głową. – Ale tutaj jest odwrócone, tak nazywamy karty leżące w ten sposób, do góry nogami. Odwrócone Koło Fortuny reprezentuje pecha. To jest przeszkoda, która pojawiła się w pani życiu. Są tu negatywne siły poza pani kontrolą, ale niekoniecznie całkowicie zewnętrzne. Wynikają one z wyborów, których dokonaliśmy w przeszłości, z pani wyborów i oczywiście wyborów pani syna.
– Jego wyborów – powiedziała gorzko kobieta. – Jego wyborów, nie moich. Był dobrym dzieckiem, dopóki nie zaczął się zadawać z tymi chłopakami w szkole i nie zajął się dilerką. Co miałam robić? Stać obok i patrzeć, jak zatraca się w deprawacji?
Jej oczy przypominały puste dziury w czaszce, czekała na odpowiedź Hal i przygryzła spękaną skórę na ustach. Szarpała ją zębami, aż ukazała się kropelka krwi. Hal pokręciła głową. Nagle bardzo zapragnęła mieć już to za sobą.
– Ostatnia karta reprezentuje możliwy bieg wydarzeń, ale… – Głodne spojrzenie kobiety skłoniło ją do tego, by zaraz pospiesznie dodała: – Należy jednak pamiętać, że to nie jest recepta. Karty nie przewidują przyszłości, nie wskazują zero-jedynkowych rozwiązań. Mówią po prostu, co może danego dnia stanowić rozwiązanie pani problemu. W niektórych sytuacjach trudno o jednoznaczny wynik; czasem możemy tylko pokierować działaniami w taki sposób, by wyrządzić jak najmniej krzywdy.
Odwróciła kartę, a w przygaszonym, drżącym świetle swoją poważną twarz ukazała Papieżyca. Na zewnątrz zerwał się wiatr i Hal usłyszała krzyk mew w oddali.
– Co to znaczy? – spytała kobieta. Cały jej sceptycyzm zniknął, zastąpiła go desperacka chęć otrzymania odpowiedzi. Wpatrywała się w postać na karcie, siedzącą na tronie, z rękoma rozłożonymi w geście błogosławieństwa. – Kim ona jest, jakąś niebiańską boginią?
– W pewnym sensie – odparła powoli Hal. – Niektórzy nazywają ją Persefoną, inni mówią, że to Artemida, bogini polowań. Niektórzy nadają jej jeszcze starsze imiona. Francuzi nazywają ją la papesse.
– Ale co ona znaczy? – spytała znowu klientka, bardziej nagląco. Zacisnęła palce na nadgarstku Hal niczym szpony, boleśnie mocno, i dziewczyna musiała walczyć z odruchem odsunięcia się.
– Oznacza intuicję – odparła krótko. Wyplątała się z uścisku pod pozorem ułożenia kart w stos, z Papieżycą na wierzchu. – Symbolizuje nieznane, zarówno to, co nieznane wewnątrz nas, jak i w przyszłości. Oznacza, że życie się zmienia, a przyszłość jest zawsze niepewna, niezależnie od tego, ile informacji uda się nam zgromadzić.
– Więc co powinnam zrobić? – krzyknęła kobieta. – Nie mogę w kółko przechodzić tego samego, ale co będzie ze mnie za matka, jeśli go wyrzucę?
– Myślę… – Hal przełknęła ślinę i urwała. Nie cierpiała tej części. Nienawidziła, kiedy przychodzili, prosząc ją o odpowiedzi, których nie mogła im dać. Namyśliła się i zaczęła od nowa. – Wie pani co, to bardzo nietypowy układ. – Odwróciła pozostałe karty i rozłożyła je, pokazując proporcje Wielkich i Małych Arkanów; to, że większość talii składa się z kart z liczbami. – Te karty, te ponumerowane, z kolorami… nazywamy je Małymi Arkanami. Oczywiście mają swoje znaczenia, są jednak bardziej… jakby zmienne. Bardziej otwarte na interpretację. Ale pozostałe… – Dotknęła kart wybranych przez klientkę oraz reszty atutów, rozsianych po stosie. – Te symboliczne karty nazywamy Wielkimi Arkanami lub atutami. To statystycznie bardzo nietypowe, żeby otrzymać układ w pełni złożony z atutów, tak jak pani. Po prostu nie ma ich tak wiele w talii. I zmierzam do tego, że w tarocie te karty reprezentują silne wpływy losu, przełomowe punkty w naszym życiu, a kiedy otrzymuje się ich wiele w czytaniu, to znaczy, że sytuacja jest w dużej mierze poza pani wpływem i rozegra się tak, jak zażyczy sobie tego los.
Kobieta nic nie odpowiedziała, przyglądała się tylko Hal tak wygłodniałym wzrokiem, że Hal prawie się jej bała. Jej twarz była zacieniona przy świetle świecy, oczodoły zapadnięte.
– Ostatecznie – dodała łagodnie Hal – musi pani sama zdecydować, co przekazują pani karty, ale ja mam przeczucie, że Papieżyca podpowiada pani, by słuchać własnej intuicji. Zna już pani odpowiedź. Znajduje się ona w pani sercu.
Klientka odsunęła się od Hal i pokiwała głową, bardzo powoli, po czym przygryzła białe, spękane usta.
Wstała, rzuciła na stół pomięty zwitek banknotów i odwróciła się na pięcie. Drzwi kiosku trzasnęły za nią, wpuszczając powiew wiatru, a Hal sięgnęła po pieniądze, wyprostowała je i pokręciła głową, kiedy zobaczyła, ile dostała.
– Proszę zaczekać! – zawołała. – Podbiegła do drzwi i otworzyła je z całą siłą pod wiatr. Wyślizgnęły jej się z palców i uderzyły o bok budki tak mocno, że aż się skrzywiła w obawie o delikatną wiktoriańską szybę, ale zerknęła tylko, czy nic im nie jest, bo nie miała czasu na więcej. Kobieta już znikała w oddali.
Zaczęła biec, stopy ślizgały jej się po mokrych deskach.
– Proszę zaczekać!
Wiatr się wzmógł, a deszcz wymieszany ze słoną wodą szczypał ją w oczy, kiedy dobiegła do wejścia na molo, gdzie podświetlony znak nad nim rzucał długie, migoczące cienie.
– Chwileczkę, proszę zaczekać! – zawołała w wilgotną ciemność, wypatrując w deszczu ciemnej postaci. – To o wiele za dużo!
Dyszała, ale teraz próbowała uspokoić oddech, nasłuchując dźwięków szybkich kroków w ciemności, nic jednak nie usłyszała pośród ryku morza i bębnienia deszczu.
Promenada była pusta, a kobieta zniknęła w ciemności, jakby sama była deszczem.
Zanim Hal się poddała, była przemoczona i trzęsła się, a banknoty, które nadal ściskała w dłoni, szybko rozmiękały w deszczu kapiącym z daszku. Ta kobieta zostawiła sześćdziesiąt funtów. To niedorzeczna kwota – ponad cztery razy więcej, niż Hal zwykle brała za piętnastominutowe czytanie. I za co, za kilka prostych domysłów i powiedzenie jej, żeby wsłuchała się w siebie?
Kręcąc głową, wepchnęła pieniądze do kieszeni. Wciąż się trzęsła. Odwróciła się, by wrócić do budki i ją zamknąć. Kiedy mijała zadaszone wejście, odruchowo wyciągnęła dłoń, żeby poklepać plastikowego psa przewodnika z otworem w głowie do wrzucania drobnych na jakiś cel charytatywny, tak jak robiły to od zawsze setki dzieci. Hal zawsze głaskała go jako mała dziewczynka, za każdym razem w drodze do mamy. Czasami, jeśli miały trochę więcej pieniędzy, mama pozwalała jej wrzucić funta do otworu na górze. Był to zwyczaj, który próbowała utrzymać, choć ostatnio funty skurczyły się do pięćdziesięciopensówek, a czasem nawet pensów.
Tego wieczoru, z tymi dwoma anonimowymi listami świeżo w pamięci, nie zamierzała niczego wrzucać, ale teraz, przechodząc pod wysoką, wygiętą w łuk bramą, zawahała się i odwróciła.