Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
A ty zechcesz popłynąć na Wyspę Zegarową?
Wiele lat temu Jack Masterson, autor bestsellerów dla dzieci, z niewiadomych przyczyn porzucił pisanie. Nagle pojawia się ponownie z zupełnie nową książką i jedynym w swoim rodzaju konkursem. Wygrana w nim nagroda odmieni życie zwycięzcy tej wciągającej i kapryśnej powieści.
Lucy Hart dobrze wie, jak to jest dorastać bez miłości rodziców. W dzieciństwie naznaczonym zaniedbaniem i samotnością znalazła ukojenie w książkach, a konkretnie w serii Wyspa Zegarowa autorstwa Jacka Mastersona. Teraz jako dwudziestosześcioletnia pomocnica nauczyciela dzieli się swoim zamiłowaniem do czytania z uczniami, zwłaszcza z osieroconym Christopherem. Lucy oddałaby wszystko, by adoptować chłopca, jednak nie może sobie na to pozwolić bez funduszy i stabilizacji.
Gdy Jack Masterson ogłasza, że napisał nową książkę i organizuje konkurs na swojej prywatnej wyspie, Lucy dostrzega w tym szansę na lepszą przyszłość dla siebie i Christophera.
Ale najpierw musi stawić czoła bezwzględnym kolekcjonerom książek, przebiegłym przeciwnikom i rozpraszająco przystojnemu ilustratorowi. W międzyczasie Jack Masterson knuje ostateczny zwrot akcji.
Powieść Meg Shaffer to niesamowita przygoda i powrót do dziecięcej wyobraźni dla dorosłych!
Dzieło na przemian zmyślne, mroczne i optymistyczne to debiut Shaffer, w którym z miłością opowiada o czytaniu i mocy, jaką mają nad nami książki dla dzieci jeszcze długo po tym, jak dorośniemy.
V.E. Schwab, autorka Niewidzialnego życia AddieLaRue, bestsellera „New York Timesa”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję tę książkę Charliemu
i wszystkim tym,
którzy nadal szukają swojego złotego biletu
Maj
ażdej nocy Hugo spacerował po plaży na piątej, ale właśnie dziś, pierwszy raz od pięciu lat, jego stopy odcisnęły na piasku SOS. Starannie nakreślił litery, wystarczająco duże, aby było je widać z kosmosu. Nawet jeśli nie miało to znaczenia. Do świtu przypływ zrobi tutaj porządek.
Jack dla kaprysu nazwał to miejsce plażą na piątej. Przeznaczenie, powiedział, kiedy ponad dwadzieścia lat temu odkrył ten skrawek lasu atlantyckiego. Dziewięćdziesiąt akrów nieopodal południowego brzegu stanu Maine układających się w prawie idealne koło. Mógł stworzyć tutaj swoją Wyspę Zegarową, która dotąd istniała wyłącznie na papierze i w wyobraźni Jacka Mastersona. W salonie miał zegar ze zdjęciami konkretnych miejsc na wyspie przyporządkowanych do godzin – latarni na dwunastej, plaży na piątej, domku gościnnego na siódmej, studni życzeń na ósmej. W rezultacie rozmowy z nim wyglądały następująco:
„Dokąd się wybierasz?”
„Na piątą”.
„Kiedy wrócisz?”
„Przy latarni”.
Miejsca były godzinami. Godziny były miejscami. Co początkowo dezorientowało. Potem jednak urzekało. Ale Hugo nie był już ani zdezorientowany, ani urzeczony. Kiedy człowiek mieszkał w takim domu, mógł postradać zmysły. Może właśnie to spotkało Jacka. Albo Hugona?
SOS.
Stroń Od Szaleństwa.
Zimny piasek pod jego bosymi stopami wydawał się mokry. Jaki to dzień? Czternasty maja? Piętnasty? Nie był pewien; wiedział jednak, że wkrótce nadejdzie lato. Jego piąte lato na Wyspie Zegarowej. „Może – pomyślał – to o jedno lato za dużo. A może o pięć lat?”
Hugo uzmysłowił sobie, że miał trzydzieści cztery lata, co oznaczało, że – jeśli tylko dobrze wszystko policzył (a malarze nie słynęli ze zdolności matematycznych) – spędził blisko piętnaście procent swojego życia na wyspie, bawiąc się w cholerną niańkę dorosłego mężczyzny.
Czy mógł odejść? Przez lata o tym marzył, choć wyłącznie w taki sposób, w jaki nastolatki marzą o ucieczce z domu. Ostatnio to się jednak zmieniło. Ostatnio opracowywał plan albo przynajmniej opracowywał plan opracowania planu. Dokąd jednak miałby się udać? Wrócić do Londynu? Do matki, która w końcu na nowo układała sobie życie? Nowy mąż, nowa pasierbica, nowe szczęście czy jakoś tak… Nie, nie chciał wchodzić jej w drogę.
No dobrze, to może Amsterdam? Nie, tam nigdy nie znalazłby pracy. Rzym? Podobnie. A zatem Manhattan? Brooklyn? Albo znajdujące się osiem kilometrów dalej Portland, żeby mógł mieć oko na Jacka z niewielkiej, lecz gwarantującej zdrowie psychiczne odległości?
Czy Hugo byłby do tego zdolny? Czy potrafiłby porzucić swojego starego przyjaciela? Zostawić go całkiem samego? Kto pomagałby mu wtedy odróżniać jedną godzinę od drugiej, latarnię od domku gościnnego?
Gdyby tylko staruszek znów zaczął pisać. Chwycił długopis, ołówek, maszynę do pisania, patyk do kreślenia liter na piasku… Cokolwiek. Hugo mógłby nawet spisywać wszystko za niego, gdyby tylko Jack o to poprosił. Nawet mu to proponował.
‒ Proszę, na litość samego Boga, Charlesa Dickensa i Raya Bradbury’ego – powiedział do Jacka ledwie wczoraj – napisz coś. Cokolwiek. Marnowanie takiego talentu jak twój niczym się nie różni od palenia sterty pieniędzy przed domem nędzarza. To okrutne i całkiem do bani.
Te same słowa Jack cisnął mu w twarz wiele lat temu, kiedy to Hugo tonął w butelce. Wydawały się wtedy równie ostre i prawdziwe jak teraz. Miliony młodych czytelników, tych obecnych i tych dawnych, popłakałyby się z radości, gdyby Jack Masterson wydał nową książkę o Wyspie Zegarowej i tajemniczym Mistrzu Mistrzowskim, który ukrywa się w cieniu i spełnia życzenia odważnych dzieci. Wydawca Jacka regularnie przysyłał mu pudła z listami od fanów, od tysięcy małoletnich nalegających, aby Jack wrócił do pisania.
SOS, błagał każdy z nich.
Stroń Od Stagnacji.
Ale od pięciu lat Jack nie robił nic poza błąkaniem się po swoim ogrodzie, czytaniem po kilka stron dziennie, ucinaniem sobie długich drzemek, wypijaniem zbyt dużych ilości wina do kolacji i przenoszeniem się do świata koszmarów, jeszcze zanim wskazówki zawitały do portu na dziewiątej.
Coś musiało się zmienić. I to szybko. Podczas dzisiejszej kolacji Jack nie dotarł do dna swojej butelki, jak to miał w zwyczaju. Więcej milczał, co mogło być dobrym albo bardzo złym znakiem. I nawet nie próbował zasypywać go swoimi pełnymi goryczy zagadkami. Nie wspomniał nawet swojej ulubionej.
Dwóch mężczyzn na wyspie, a obaj winią wodę,
Że odebrała im żonę i córki życie młode.
Żaden nie wkroczył na małżeństwa ni ojcostwa drogę,
Jaki łączy więc sekret dziewczęta i wodę?
Czy to zbyt wiele liczyć na powrót Jacka do formy? Wreszcie?
Hugo energicznym krokiem podszedł do linii wody. Pozwolił, aby fale podpełzły do jego palców, ale nie bliżej. Od dawna nie dogadywał się z oceanem. Czy zachowywał się ekscentrycznie? Tak. Ale to mu pasowało. Był malarzem. Ekscentryczność miał wpisaną w zawód. Dawniej kochał ocean. Kochał patrzeć na niego każdego dnia rano, każdego wieczoru, podziwiać go we wszystkich odsłonach, poznawać wszystkie jego oblicza. Niewielu ludzi wiedziało, jak wygląda ocean o każdej porze roku, we wszystkich fazach księżyca, ale Hugo to wiedział. A od pewnego czasu wiedział także, że ocean jest równie niebezpieczny jak uśpiony wulkan. Spokojny, prezentował się zjawiskowo, ale gdy tylko naszła go ochota, potrafił zmieść całe królestwa. Pięć lat temu doprowadził do upadku małego, dziwnego królestwa Wyspy Zegarowej.
Jack mógł sobie wierzyć w siłę życzeń – przynajmniej dawniej w nią wierzył – ale Hugo miał w tej sprawie odmienne zdanie. Do miejsca, w którym znajdował się dzisiaj, przywiodły go ciężka praca i durne szczęście. Nic innego.
Natomiast tej nocy Hugo życzył sobie, i to bardzo mocno, żeby coś wyrwało Jacka z apatii, przełamało czar, dało mu powód, aby znów pisać. Jakikolwiek powód. Miłość? Pieniądze? Gniew? Coś, co pozwoliłoby mu robić więcej, niż tylko topić żale w zdecydowanie za drogim cabernecie?
Hugo stanął plecami do wody. Podszedł do swoich butów i otrzepał je z piasku.
Kiedy przybył na Wyspę Zegarową, przysiągł sobie, że spędzi na niej miesiąc, góra dwa miesiące. Potem uznał, że zaczeka, aż Jack stanie na nogi. Pięć lat później nadal tu był.
Nie. Wystarczy. Dość tego. Czas odejść. Nie spędzi tutaj kolejnej wiosny. Nie mógł dłużej siedzieć i patrzeć, jak jego stary przyjaciel blaknie niczym atrament na wiekowym papierze, aby ostatecznie nie dać się rozszyfrować.
Podjąwszy decyzję, Hugo ruszył ścieżką. I właśnie wtedy zobaczył, jak w oknie zapala się światło. W oknie fabryki pisarskiej Jacka. Tej samej, do której przez lata zaglądała wyłącznie gosposia… obecnie korzystająca z czasu wolnego.
Słaby złoty blask. Lampka na biurku. Jack siedział przy swoim biurku pierwszy raz od lat. Czyżby Mistrzowski ponownie przyłożył długopis do papieru?
Hugo czekał, aż ponownie zapanuje mrok, na dowód, że to tylko pomyłka, kaprys. Że Jack szukał zaginionego listu albo przełożonej książki. Ale światło paliło się dalej.
Miał nadzieję na zbyt wiele, ale to go nie powstrzymało. Pragnął tego z całego serca. Prosił każdą gwiazdę na nocnym niebie. Wspomagał się życzeniem, nadzieją i modlitwą. Modlił się o najstarszy cud znany w literaturze – o powrót nieboszczyka zza grobu.
‒ Słusznie, staruszku – powiedział Hugo do światła w oknie domu na Wyspie Zegarowej. – Najwyższy czas.
ej nocy Astrid nic się nie śniło. Nagle coś wyrwało ją ze snu. Ale co? Czy to jej kot wskoczył na łóżko? Nie. Vince Purraldi spał w najlepsze zwinięty w kłębek w swoim koszu na dywanie. Czasem Astrid budził wiatr, kiedy stukał o dach ich starego domu, lecz gałęzie drzew nie poruszały się za oknem. Nie było więc wiatru. Chociaż się bała, wyszła z łóżka i podeszła do okna. Może to ptak uderzył o szybę.
Astrid wydała stłumiony okrzyk, gdy pokój zalało białe światło, jak to z reflektorów auta, ale tysiąc razy mocniejsze i ostrzejsze. Potem zniknęło. Czy właśnie to ją obudziło? Ta świetlna eksplozja w jej pokoju? Ciekawe, skąd się wzięła.
Astrid chwyciła lornetkę wiszącą na słupku jej łóżka. Uklękła przy oknie, przycisnęła lornetkę do oczu i wyjrzała na wodę, gdzie samotna wyspa spoczywała w zimnym oceanie niczym śpiący żółw.
Światło błysnęło raz jeszcze. Roztaczała je latarnia stojąca na wyspie.
‒ Ale – wyszeptała do okna – latarnia stoi pogrążona w mroku, odkąd pamiętam.
Co to mogło znaczyć? Odpowiedź pojawiła się tak nagle jak ów blask w jej pokoju.
Tak cicho, jak tylko potrafiła, wyszła ze swojej sypialni i wślizgnęła się do pokoju po drugiej stronie korytarza. Max, jej dziewięcioletni brat, spał tak głęboko, że obślinił poduszkę. Fuj. Ohyda. Chłopcy. Astrid szturchnęła Maksa w ramię raz, a potem kolejny. Potrzeba było tuzin takich kuksańców, żeby w końcu się obudził.
‒ Co. Co? Coooo? – Otworzył oczy, ocierając ślinę rękawem piżamy.
‒ Max, chodzi o Mistrzowskiego.
To przykuło jego uwagę. Usiadł prosto na łóżku.
‒ Co z nim?
Uśmiechnęła się w ciemności.
‒ Wrócił na Wyspę Zegarową.
‒ Dom na Wyspie Zegarowej, tom pierwszy serii Wyspa Zegarowa, Jack Masterson, 1990
Rok później
czternastej trzydzieści rozległ się szkolny dzwonek, po którym nastąpił zwykły tupot rozpędzonych małych stóp. Lucy zajęła się plecakami i pudełkami na lunch, podczas gdy Theresa, wychowawczyni grupy, wygłosiła standardowe ostrzeżenia.
‒ Plecaki, pudełka na lunch i kartki! Jeśli czegoś zapomnicie, nie przyniosę wam tego do domu! Podobnie jak nie zrobi tego pani Lucy!
Niektóre dzieci usłuchały. Inne ją zignorowały. Na szczęście chodziły do przedszkola, więc stawka nie była szczególnie wysoka. Kilkoro maluchów uściskało ją w drodze do wyjścia. Lucy zawsze delektowała się tym błyskawicznym ugniataniem, jak nazywały to z Theresą. To dzięki niemu długie, wyczerpujące dni niekończących się obowiązków pomocy przedszkolnej – rozstrzygania konfliktów na placu zabaw, sprzątania po wypadkach w toalecie, zawiązywania tysięcy sznurówek i osuszania tysięcy łez – były warte zachodu.
Kiedy sala w końcu opustoszała, Lucy opadła na krzesło. Na szczęście nie musiała dzisiaj dyżurować przy autobusie, więc mogła wykorzystać kilka minut na odpoczynek.
Theresa oceniła szkody, trzymając duży worek na śmieci. Wszystkie okrągłe stoliki były pokryte kawałkami papieru kolorowego oraz otwartymi cieknącymi buteleczkami z klejem. Grube kredki i puchate druciki kreatywne poniewierały się po podłodze.
‒ To jak wniebowzięcie – powiedziała kobieta, gestykulując. – Puf. I już ich nie ma.
‒ A my kolejny raz zostałyśmy tutaj – odparła Lucy. – Co zrobiłyśmy nie tak?
Coś na pewno, ponieważ już drugi raz w tym tygodniu czyściła spód stolika z wyżutych gum.
‒ Podaj mi ten worek. To moja robota. – Lucy wzięła torbę foliową i wrzuciła do niej gumy.
‒ Na pewno się nie pogniewasz, jeśli zostawię cię samą? – zapytała Theresa.
Lucy machnęła ręką, żeby ją przepędzić. Theresa wyglądała na tak wyczerpaną, jak czuła się Lucy, a biedaczkę czekało jeszcze tego dnia zebranie komitetu szkolnego. Każdy, kto uważał, że praca w sektorze edukacji to łatwizna, zdecydowanie tego nie próbował.
‒ Nie martw się – zapewniła Lucy. – Christopher lubi pomagać.
‒ Uwielbiam ten wiek, kiedy wciąż jeszcze można przekonać dzieci, że wykonywanie obowiązków to zabawa. – Theresa wyciągnęła swoją torebkę z dolnej szuflady biurka. – Powiedziałam Rosie, że nie wolno jej zmywać podłogi w kuchni, bo to zajęcie dla dorosłych, a ona dąsała się tak długo, aż pozwoliłam jej chwycić za mop.
‒ Na tym polega bycie matką? – zripostowała Lucy. – Na nabijaniu swoich dzieci w butelkę?
‒ Mniej więcej – przyznała Theresa. – Do zobaczenia jutro rano. Pozdrów ode mnie Christophera.
Theresa wyszła, a Lucy rozejrzała się po sali. Całe pomieszczenie wyglądało tak, jakby przeszło po nim tęczowe tornado. Lucy obeszła każdy stolik z workiem na śmieci, zgarniając lepkie papierowe jabłka, lepkie papierowe pomarańcze, lepkie papierowe winogrona i lepkie papierowe cytryny.
Po wysprzątaniu klasy miała poklejone całe ręce, ozdobę na zielonych spodniach w postaci papierowej truskawki i skurcz szyi od pochylania się nad niskimi stolikami przez pół godziny. Potrzebowała długiego gorącego prysznica i kieliszka białego wina.
‒ Lucy, dlaczego masz banana we włosach?
Odwróciła się i ujrzała nieco zdumionego czarnowłosego chłopca, który stał w drzwiach, przyglądając się jej uważnie. Sięgnęła w górę i poczuła pod palcami papier. Dobrze, że przez dwa ostatnie lata jako pomoc przedszkolna ćwiczyła się w sztuce samokontroli, bo inaczej puściłaby wiązankę wymyślnych przekleństw. Tymczasem z całą godnością, jaka jeszcze jej została, pozbyła się papierowego owocu.
‒ To ja powinnam zapytać, dlaczego ty, Christopherze, nie masz banana we włosach. – Próbowała nie myśleć o tym, jak długo chodziła z taką ozdobą na głowie. – Wszystkie fajne dzieciaki noszą takie ozdoby.
‒ Aha – odparł, przewracając piwnymi oczami – w takim razie chyba nie jestem fajny.
Delikatnie położyła mu banana na czubku głowy. Jego ciemne włosy tworzyły tak wzburzone fale, że chłopiec zawsze sprawiał wrażenie, jakby przez kilka godzin wisiał do góry nogami.
‒ Voilà, teraz jesteś fajny.
Strząsnął banana, po czym przyczepił go do swojego znoszonego niebieskiego plecaka. Przeczesał włosy palcami nie po to, żeby je przylizać, lecz zmierzwić. Uwielbiała tego swojego dziwnego dzieciaka. Aktualnie tylko trochę swojego. Chociaż liczyła na więcej.
‒ Widzisz? Nie jestem fajny – powtórzył.
Lucy przysunęła sobie jedno z krzesełek i usiadła na nim, po czym wyciągnęła drugie dla Christophera. Zajął miejsce z umęczonym jękiem.
‒ Czyżby? Moim zdaniem jesteś fajny. Polowanie na skarpety czas zacząć. – Oparła sobie jego stopy na kolanach, aby przeprowadzić codziennie prace archeologiczne w jego butach. Miał wyjątkowo szczupłe kostki? Czy niezwykle śliskie skarpety?
‒ Ty się nie liczysz – odparł Christopher. – Nauczyciele muszę myśleć, że wszystkie dzieciaki są fajne.
‒ To prawda, ale ja jestem najfajniejszą pomocą pedagogiczną w tej placówce, więc znam się na rzeczy. – Podciągnęła każdą z jego skarpet.
‒ Nieprawda. – Christopher opuścił stopy na podłogę i przycisnął swój niebieski plecak do brzucha jak poduszkę.
‒ Nieprawda? A kto mnie pokonał? Rozprawię się z nim na parkingu.
‒ Pani McKeen. Co miesiąc urządza pizzowe imprezy. Ale mówią, że pani jest najładniejsza.
‒ To ekscytujące – odparła, mimo że nie poczuła się szczególnie doceniona. Była najmłodszą członkinią zespołu pedagogicznego i w zasadzie nie wyróżniała się niczym więcej. W najlepszym razie mogła uznać się za przeciętną pod każdym względem. Brązowe włosy do ramion, duże, brązowe oczy, które zawsze ją zdradzały, i garderoba, której nie odświeżała od lat. Na nowe stroje potrzeba było pieniędzy. ‒ Przy okazji kolejnego dnia nagród powinnam załatwić sobie certyfikat, który to potwierdzi. Masz coś zadane?
Lucy wstała i wróciła do sprzątania. Potraktowała stoliki i krzesła środkiem dezynfekującym. Liczyła na odpowiedź przeczącą. Rodzice zastępczy chłopca nie poświęcali mu wiele uwagi, a ona próbowała mu to wynagrodzić.
‒ Niewiele.
Rzucił plecak na stolik. Biedak sprawiał wrażenie ogromnie zmęczonego. Miał cienie pod oczami, a ramiona opadały mu z wyczerpania. Siedmiolatek nie powinien wyglądać jak światowej sławy detektyw rozpracowujący sprawę wyjątkowo makabrycznego morderstwa.
Stanęła przed nim, ze skrzyżowanymi rękami i butelką płynu do dezynfekcji dyndającą jej na palcu.
‒ Wszystko w porządku, młody? Spałeś zeszłej nocy?
Wzruszył ramionami.
‒ Złe sny.
Lucy usiadła obok niego, a on oparł głowę na blacie. Zrobiła to samo, co on, i spojrzała mu w oczy. Były zaczerwienione w kącikach, jakby przez cały dzień walczył ze łzami.
‒ Opowiesz, co ci się śniło? – zapytała łagodnym, cichym, delikatnym głosem. Dzieci, których życie nie oszczędzało, zasługiwały na delikatne słowa.
Niektórzy z lubością rozprawiali o tym, jak bardzo elastyczni są najmłodsi. Jak doskonale potrafią dostosować się do sytuacji. Ale chyba żaden z wieszczy tej teorii nie pamiętał nic z własnego dzieciństwa. Inaczej niż Lucy, która nadal nosiła na sercu siniaki po ciosach otrzymanych w pierwszych latach życia.
Christopher przycisnął brodę do piersi.
‒ To, co zwykle.
Co znaczyło dokładnie tyle: dzwoniący telefon, korytarz, otwarte drzwi, jego rodzice w łóżku z pozoru pogrążeni w głębokim śnie, lecz z szeroko otwartymi oczami. Gdyby Lucy potrafiła usunąć złe sny z jego głowy, zastąpiłaby je wyłącznie tymi dobrymi.
Oparła rękę na jego drobnych plecach i poklepała. Jego ramiona były szczupłe i delikatne jak skrzydła ćmy.
‒ Mnie też śnią się czasem złe rzeczy – powiedziała. – Wiem, co czujesz. Rozmawiałeś o tym z panią Bailey?
‒ Powiedziała, żeby jej nie budzić, jeśli to nic pilnego – odparł. – No wiesz, z dziećmi.
‒ Rozumiem – skwitowała Lucy. Nie podobało jej się to. Doceniała fakt, że matka zastępcza Christophera opiekowała się dwojgiem chorych dzieci. Niemniej jednak nim też czasem ktoś musiał się zaopiekować. – Wiesz, że nie żartowałam, kiedy powiedziałam, że możesz do mnie dzwonić, kiedy nie możesz zasnąć? Poczytam ci przez telefon.
‒ Chciałem zadzwonić – przyznał. – Ale wiesz…
‒ Wiem – odparła. Telefony przerażały Christophera, a ona nie mogła mieć o to do niego pretensji. – W porządku. Może uda mi się znaleźć stary magnetofon i nagram dla ciebie kasetę z bajkami. Puścisz ją sobie następnym razem, kiedy nie będziesz mógł zasnąć.
Uśmiechnął się. Nie był to szeroki uśmiech, ale najwspanialsze prezenty kryły się w najmniejszych opakowaniach.
‒ Chcesz się zdrzemnąć? – zapytała. – Rozłożę ci matę.
‒ Nie.
‒ Chcesz poczytać?
Ponownie wzruszył ramionami.
‒ Chcesz… ‒ Zamilkła, próbując wymyślić coś, co pozwoli mu zapomnieć o koszmarach. ‒ Pomóc mi przygotować paczkę?
To go zainteresowało. Wyprostował się i rozpogodził.
‒ Sprzedałaś szalik?
‒ Za trzydzieści dolarów – poinformowała. – Włóczka kosztowała sześć. Ile więc zarobiłam?
‒ Mm… dwadzieścia dwa? Cztery! Dwadzieścia cztery.
‒ Dobra robota!
‒ Mogę go zobaczyć? – zapytał.
‒ Zaraz go wyjmę. Potem zabierzemy się do pakowania i pisania listu.
Lucy podeszła do biurka, gdzie razem z Theresą każdego dnia zamykały swoje torebki i klucze. W reklamówce ze sklepu spożywczego znajdowało się ostatnie dzieło Lucy: cienki jak sieć pajęcza szalik wydziergany na drutach z miękkiej jedwabnej różowo-kremowej włóczki. Podeszła do stolika z foliówką, wyciągnęła zawartość, po czym udrapowała ją sobie na ramionach niczym pierzaste boa, żeby zaprezentować się Christopherowi.
‒ Ładny?
‒ Dziewczyński – odparł, kręcąc głową i wodząc wzrokiem od lewa do prawa, jakby szacował wartość towaru.
‒ Jedna dziewczyna go zrobiła, a druga kupiła – powiedziała Lucy. – A dla twojej wiadomości, jeszcze w dziewiętnastym wieku różowy był uważany za męski, a niebieski za kobiecy kolor.
‒ Dziwne.
Lucy wycelowała w niego palcem.
‒ Sam jesteś dziwny.
‒ Sama jesteś dziwna – zripostował.
Lucy delikatnie poklepała go po głowie końcem szalika, a on się roześmiał.
‒ Wyciągaj nasz papier firmowy – poleciła. – Musimy napisać podziękowania.
Christopher pobiegł do schowka. Uwielbiał schowek. Właśnie tam przechowywano wszystkie cudowności: zgrzewki papieru kolorowego, torby pełne drucików kreatywnych, brokat, flamastry, długopisy, kredki, ozdoby halloweenowe. Znajdowało się tam także trochę ładnej papeterii podarowanej przez jedną z matek dziecka z najstarszej grupy, która prowadziła lokalny sklep papierniczy. Lucy zaanektowała tę błękitną jak niebo, ozdobioną białymi obłokami na potrzeby ich „firmy”.
‒ Mogę zająć się pisaniem, a potem ty to zapakujesz? – zaproponował Christopher, biegnąc z powrotem do stolika z kartką w dłoni.
‒ Chcesz napisać list? – zdumiała się, delikatnie czesząc szalik. Co tydzień sprzedawała na Etsy jedno czy dwa takie rękodzieła. Większość ludzi nie zawracałaby sobie głowy dzierganiem na drutach dla trzydziestu czy czterdziestu dolarów tygodniowo. Ale dla Lucy liczył się każdy pens.
‒ Ćwiczyłem pisanie listów – wyjaśnił Christopher. – Zeszłej nocy zapisałem całą stronę.
‒ Do kogo? – zapytała, starannie składając na cztery szalik, który następnie zawinęła w białą bibułę.
‒ Do nikogo – odparł.
‒ Kim jest nikt? – zapytała. – Nowym przyjacielem?
‒ Po prostu piszę do nikogo – powiedział.
‒ Jasne. – Lucy nie naciskała. Tym bardziej że domyślała się, do kogo adresował swoje słowa. W końcu nieraz przyłapała go na pisaniu do rodziców.
Tęsknię za tobą, mamusiu.
Bardzo bym hciał żebyś była ze mnom dzisiaj na pikniku.
pszyszło dzisiaj dużo mam.
Tato dzisiaj dostałem gwiazdkę za moją pracę domowom.
Małe litery. Przejmujące słowa. Próbowała z nim o tym rozmawiać, ale nigdy nie przyznał, że pisze do mamy i taty. Krępował się. Zdawał sobie sprawę, że oni nie żyją, i pewnie sądził, że inne dzieci śmiałyby się z niego, gdyby wiedziały, że nadal się z nimi komunikuje.
Christopher wyrównał pełną obłoków kartkę przed sobą na blacie, po czym wyciągnął ołówek.
‒ Jak się nazywa pani od szalika? – zapytał. Był już wystarczająco sprytny, aby wiedzieć, jak zmienić temat.
‒ Carrie Washburn. Mieszka w Detroit w stanie Michigan.
‒ Czyli gdzie?
Lucy podeszła do wiszącej na ścianie mapy Stanów Zjednoczonych. Niebieska gwiazdka wskazywała ich lokalizację – Szkoła Podstawowa Redwood w Redwood Valley, w stanie Kalifornia. Wskazała ją palcem, a potem przeciągnęła przez pół mapy i zatrzymała nieopodal jeziora Erie.
‒ Rany. Ale daleko – powiedział Christopher.
‒ Wcale mnie tam nie ciągnie – oznajmiła. – Zimy w Detroit bywają naprawdę lodowate. Dobrze mieć dużo szalików na takie okoliczności.
‒ Wiem, gdzie mieszka Mistrzowski.
‒ Kto taki? – zapytała. Wyrwane z kontekstu wypowiedzi małych dzieci nigdy nie przestawały jej zdumiewać.
‒ Mistrzowski z naszych książek.
‒ Och – odparła. – Masz na myśli Jacka Mastersona? Autora naszych książek?
‒ Nie, Mistrzowskiego. Mieszka na Wyspie Zegarowej.
Lucy nie była pewna, jak odpowiedzieć. Christopher miał dopiero siedem lat, więc nie spieszyło jej się z wyjawieniem mu, że postaci z książek i filmów, które tak uwielbiał, nie były prawdziwe. Obecnie w jego życiu brakowało wiary, dlaczego więc nie miałaby pozwolić mu myśleć, że Mistrzowski z serii o Wyspie Zegarowej to prawdziwy facet spełniający życzenia prawdziwych dzieci?
‒ Skąd wiesz, gdzie mieszka Mistrzowski?
‒ Nauczycielka mi pokazała. Chcesz zobaczyć?
‒ Dalej, Magellanie.
‒ Że kto?
‒ Magellan. Słynny żeglarz. Nie poszło mu na Filipinach. Pewnie na własne życzenie. Ale to bez związku. Pokaż mi Wyspę Zegarową.
Podskoczył, wskazując prawy, górny róg mapy.
‒ Tutaj – powiedział, a Lucy zdumiało, że wycelował z taką precyzją. Końcem palca trafił dokładnie nieopodal linii brzegowej Portland, w stanie Maine.
‒ Dobra robota – pochwaliła chłopca.
‒ Czy to naprawdę Wyspa Zegarowa? – zapytał, marszcząc czoło. – Są tam jednorożce i pociąg?
‒ Tak jak w książkach? – doprecyzowała Lucy. – Słyszałam, że jest tam niesamowicie. Wiesz, że zdaniem niektórych Mistrzowski i Jack Masterson to jedna i ta sama osoba?
‒ Mówiłaś, że go poznałaś.
‒ Poznałam Jacka Mastersona. Dawno temu. Podpisał mi książkę.
‒ Nie był Mistrzowskim?
Szlag. Zapędził ją w kozi róg. Mistrzowski zawsze ukrywał się w cieniu; cień otulał go mrokiem i wszędzie podążał w ślad za nim.
‒ Nie, nie wyglądał jak Mistrzowski, kiedy go poznałam.
‒ Widzisz? – Christopher triumfował. Nic nie uszczęśliwiało dziecka bardziej niż udowodnienie dorosłemu, że nie ma racji.
‒ Mój błąd.
Christopher nakreślił trasę z Wyspy Zegarowej do ich miasta, Redwood w stanie Kalifornia.
‒ To bardzo, ale to bardzo daleko.
Jego twarz znaczyło napięcie. Jeśli mieszkaniec Maine pragnął przeprowadzić się możliwie jak najdalej w granicach jednego kraju, wybierał Kalifornię, dokładnie tak jak zrobiła to Lucy.
‒ Tak, dość daleko – przyznała. – Lepiej polecieć samolotem.
‒ A wpuszczają tam dzieci?
Lucy się uśmiechnęła.
‒ Na Wyspę Zegarową? Owszem, ale raczej nie bez zaproszenia. Wyspa jest prywatną posiadłością Mistrzowskiego. To jego dom. Niegrzecznie byłoby zawitać tam jako nieproszony gość.
‒ W książkach dzieci ciągle tak robią.
‒ To prawda, ale i tak trzeba zaczekać na zaproszenie. – Puściła do niego oko.
Lucy lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, co czekało dzieci, które bez zaproszenia pojawiały się na Wyspie Zegarowej. Ale nie zamierzała opowiadać o tym Christopherowi, przynajmniej na razie.
Chłopiec oderwał ręce od mapy i spojrzał na nią.
‒ Dlaczego nie ma więcej książek?
‒ Sama chciałabym to wiedzieć – odparła Lucy, wracając do pakowania szalika. – Kiedy byłam w twoim wieku, co roku pojawiało się cztery czy pięć nowych tomów. A ja każdy z nich pochłaniałam w dniu, w którym się ukazał. I jeszcze z dziesięć razy potem.
‒ Szczęściara… ‒ rzucił tęsknie Christopher.
Książki z serii o Wyspie Zegarowej nie były szczególnie długie. Każda z nich liczyła około stu pięćdziesięciu stron, a czasem nawet mniej. Wydano ich tylko sześćdziesiąt pięć. Christopher przeczytałby je wszystkie w pół roku, gdyby nie wydzielała mu po jednej tygodniowo. A i tak kilka tygodni temu zakończył całą serię. Teraz wrócił do pierwszego tomu i wznowił proces.
‒ Nie zapomnij o liście do naszej klientki. – Lucy puściła do niego oko.
‒ No tak. Jak się pisze Carrie? – zapytał, przyciskając ołówek do papieru.
‒ Przeliteruj na głos – odparła.
‒ K, A…
‒ Tam jest C – poprawiła go Lucy.
‒ Carrie zaczyna się na C? C brzmi jak K? – dopytywał.
‒ Tak, czasem. Jak w imieniu Christopher. – Delikatnie postukała go palcem w nos.
Christopher spiorunował ją wzrokiem. Nie lubił, kiedy tak robiła.
‒ Mam w klasie Kari – powiedział, jakby Lucy wcale nie była taka mądra, na jaką wyglądała. – Jej imię zaczyna się na K.
‒ Imiona można zapisywać na wiele sposobów. Tu mamy Carrie przez C, z podwójnym R oraz IE na końcu.
‒ Z podwójnym R?
‒ Z podwójnym R.
‒ Czemu? – Christopher nie dawał za wygraną.
‒ Skąd to podwójne R? Nie mam pojęcia. Pewnie z zachłanności.
Dziecięcą ręką Christopher starannie nakreślił słowa „Droga Carrie”, pamiętając o podwójnym R.
‒ Piszesz coraz lepiej.
Uśmiechnął się.
‒ Dużo ćwiczę.
‒ To widać.
Lucy dołączała list z podziękowaniami za zakup swojego rękodzieła do każdej paczki firmy dziewiarskiej Hart&Lamb. Nie była to prawdziwa firma, a jedynie jej konto na Etsy, ale Christopher czerpał dumę z pełnienia funkcji „współprezesa”.
‒ Co mam napisać? – zapytał.
‒ Coś miłego – odparła Lucy. – Może… Dziękuję za zakup szalika. Mam nadzieję, że się Pani spodoba.
‒ Mam nadzieję, że będzie ogrzewał Pani szyję? – zaproponował Christopher.
‒ Bardzo dobrze. Napisz tak.
‒ Nawet jeśli to superdziewczyński szalik.
‒ Tego nie pisz.
Christopher się roześmiał, po czym wrócił do pracy. Za każdym razem, gdy zdołała wywołać uśmiech na twarzy chłopca albo go rozbawić, czuła się lepiej, niż gdyby wygrała na loterii, nawet jeśli wygrana na loterii zapewniłaby jej mnóstwo czasu na poprawianie mu humoru. Zerkała mu przez ramię, kiedy pisał. Naprawdę szło mu coraz lepiej. Jeszcze kilka miesięcy temu robił błędy w niemal każdym słowie. Teraz zdarzało mu się to w co czwartym albo w co piątym. Podciągnął się również w czytaniu i rachunkach. Sytuacja wyglądała całkiem inaczej, kiedy rok wcześniej tułał się między kolejnymi rodzinami zastępczymi; a było ich kilkanaście. W tym roku miał stabilną sytuację mieszkaniową, świetnych terapeutów i Lucy, która pracowała z nim codziennie po lekcjach. W rezultacie zaczął zbierać doskonałe oceny. Gdyby jeszcze tylko potrafiła uporać się z jego koszmarami oraz lękiem przed dzwoniącymi telefonami.
Wiedziała, czego potrzebował, i dokładnie tego dla niego pragnęła. Matki. Nie żadnej zastępczej mamy z dwójką chorych dzieci, które nieustannie domagały się uwagi. Potrzebował matki na stałe, a Lucy chciała nią zostać.
‒ Lucy, ile pieniędzy zgromadziłaś na swoim funduszu życzeniowym? – zapytał, starannie kaligrafując swoje imię na końcu listu.
‒ Dwa tysiące dwieście dolarów – odparła. – Dwa, dwa, zero, zero.
‒ Rany… ‒ Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. – I to wszystko z szalików?
‒ Prawie wszystko. – Dziergała szaliki i pracowała jako niania, gdy tylko nadarzyła się okazja. Codziennie rozważała powrót do kelnerowania, ale wtedy nie widywałaby się z Christopherem, a on potrzebował jej bardziej niż ona pieniędzy.
‒ Jak długo oszczędzałaś?
‒ Dwa lata.
‒ A ile ci jeszcze brakuje?
‒ Hm… jeszcze trochę.
‒ Czyli ile?
Lucy się zawahała.
‒ Ze dwa tysiące – odparła. – Może trochę więcej.
Christopherowi zrzedła mina. Dzieciak za dobrze radził sobie z matematyką.
‒ To zajmie ci kolejne dwa lata – powiedział. – Będę miał wtedy dziewięć lat.
‒ Może mniej. Kto wie?
Christopher oparł głowę o list, który pisał do Carrie z Detroit. Lucy podeszła do niego, podniosła go z krzesła i posadziła sobie na kolanach. Zarzucił jej ręce na szyję.
‒ Ściskaj – szepnęła, tuląc go mocno. Zanim zostanie jego matką, upłyną jeszcze dwa lata. Co najmniej dwa lata.
‒ Dotrzemy do celu – szepnęła łagodnie, kołysząc go. – Pewnego dnia dotrzemy do celu. Ty i ja. Pracuję nad tym codziennie. A potem już zawsze będziemy razem. I dostaniesz swój własny pokój ze statkami wymalowanymi na ścianach.
‒ I z rekinami?
‒ Rekiny będą wszędzie. Na poduszkach. Na kocach. Za sterami łodzi. Może nawet na zasłonie prysznicowej. I codziennie rano na śniadanie będziemy jeść naleśniki. A nie płatki z zimnym mlekiem.
‒ I gofry?
‒ Gofry z masłem, syropem, bitą śmietaną i bananami. Prawdziwymi. Nie takimi z papieru. Brzmi nieźle?
‒ Brzmi nieźle.
‒ Czego jeszcze sobie zażyczymy, skoro już gramy w życzenia? – To była ulubiona gra Lucy i Christophera. Gra w życzenia. Życzyli sobie pieniędzy dla Lucy, żeby mogła kupić samochód. Życzyli sobie mieszkania z dwoma sypialniami, żeby mogli mieć własne pokoje.
‒ Nowej książki o Wyspie Zegarowej – odparł.
‒ A to dobre – pochwaliła. ‒ Wydaje mi się, że pan Masterson przeszedł na emeryturę, ale nigdy nic nie wiadomo. Może pewnego dnia nas zaskoczy.
‒ Będziesz czytała mi każdego wieczoru, kiedy z tobą zamieszkam?
‒ Każdego wieczoru – obiecała. – Nie zdołasz mnie przed tym powstrzymać. Będziesz zasłaniał uszy rękami i krzyczał: „La, la, la, nie słyszę cię, Lucy”, a ja i tak nie przestanę czytać.
‒ To szaleństwo.
‒ Wiem. Ale ja jestem szalona. Czego jeszcze byś sobie życzył? – zapytała.
‒ Czy to ważne?
‒ Co takiego? Nasze życzenia? Oczywiście, że są ważne. – Odsunęła go odrobinę, żeby móc spojrzeć mu w oczy. – Nasze życzenia są ważne.
‒ Nigdy się nie spełniają – stwierdził.
‒ Pamiętasz, co pan Masterson zawsze powtarza w swoich książkach? „Spełniają się wyłącznie życzenia…
‒ …tych odważnych dzieci, które nie przestają ich wypowiadać nawet wtedy, gdy wydaje się, że nikt nie słucha, bo w rzeczywistości zawsze ktoś słucha” – dokończył za nią cytat.
‒ Właśnie – powiedziała, kiwając głową. Zdumiewało ją, jak dobrze zapamiętywał to, co czytał. Jego mózg przypominał zasysającą wszystko gąbeczkę, do której ona próbowała sączyć wyłącznie to, co dobre: opowiadania, zagadki, statki, rekiny i miłość. – Musimy być wystarczająco odważni, aby nie rezygnować z życzeń i się nie poddawać.
‒ Nie jestem wystarczająco odważny. Nadal boję się telefonów, Lucy. – Posłał jej to spojrzenie. To okropne spojrzenie wyrażające rozczarowanie samym sobą. Szczerze go nie znosiła.
‒ Nie przejmuj się tym – poradziła, ponownie go kołysząc. – Wkrótce i z tym sobie poradzisz. Uwierz, że także wielu dorosłych boi się swoich telefonów, kiedy zaczynają dzwonić.
Chłopiec ponownie oparł głowę na jej ramieniu, a ona objęła go mocniej, przysuwając bliżej siebie.
‒ No dalej – powiedziała. – Jeszcze jedno życzenie i zabieramy się do pracy domowej.
‒ Mm… chciałbym, żeby było zimno – odparł Christopher.
‒ Chciałbyś, żeby było zimno? A to dlaczego?
‒ Żebyś sprzedała mnóstwo szalików.
inęło sporo czasu, odkąd Hugo ostatni raz przemierzał ulice Greenwich Village. Ile to już lat? Cztery? Pięć od jego ostatniego wernisażu? Wszystko wyglądało tak samo. Przybyło kilka nowych restauracji. Kilka nowych sklepów. Ale zasadniczo cała okolica zachowała dokładnie taki charakter, jak zapamiętał: artystyczny, gwarny, obłąkańczo drogi.
W dzieciństwie idealizował koncepcję życia w Village, na starych śmieciach Jacksona Pollocka i Andy’ego Warhola oraz wielu innych jego idoli. Czego by nie dał, żeby wcisnąć się do jednej z przedwojennych kamienic wraz z tuzinem innych aspirujących artystów, aby jeść, pić oraz wdychać sztukę dniem i nocą. Szkoda tych biednych młodych artystów, którzy karmili się takimi fantazjami. Nie było ich stać na nocleg choćby w kartonie na dnie czyjejś szafy w Village. Teraz, gdy Hugo mógł sobie na to pozwolić, odkrył, że wcale go tu nie ciągnie. Podobnie jak do Park Slope, Chelsea czy Williamsburgu…
Nic tak jak sukces nie dusi płomienia, który dawniej buzował mu w trzewiach. Każdy blok, każdy dom, każda kamienica, które oglądał tego przedpołudnia, przypominały mieszkania nieznajomych. Gdyby się tam wprowadził, wiódłby życie nieznajomego. Może po prostu wyrósł ze starego marzenia, a nie znalazł jeszcze nowego, którym mógłby je zastąpić.
Hugo zrezygnował z pomysłu przeznaczenia całego dnia na poszukiwania lokum. Zamiast tego ruszył do swojej ulubionej galerii w mieście, do Stacji Sztuki na dwunastej, która przetrwała mimo stale rosnących czynszów. Wmówił sobie, że chce tylko zorientować się w sytuacji i może przy okazji wypić kawę. Zawsze był pod wrażeniem tego, z jaką wprawą karmił się kłamstwami.
Chłodne powietrze uderzyło go w twarz, kiedy przecisnął się przez szklane drzwi i wszedł do głównej sali, utrzymanej w barwach podstawowych, z mnóstwem czadowych dywanów ze sztucznej skóry bydlęcej. Zdjął okulary przeciwsłoneczne, wsunął je do etui, po czym umieścił sobie na nosie inne oprawki – od niedawna konieczność, za którą nie przepadał.
W galerii prezentowano nową wystawę, z motywem potworów z klasycznych filmów: Draculi, Frankensteina, Bloba, uwiecznionych na portretach rodowych oprawionych w antyczne złocone ramy. Pokaz zatytułowano Pradziadek był potworem, a jej autorką była dwudziestotrzyletnia Portorykanka z Queens. Hugowi spodobał się jej styl i zaimponował mu osiągnięty tak wcześnie sukces. Dwadzieścia trzy lata? Sam mógł się pochwalić pierwszą indywidualną wystawą dopiero rok przed trzydziestką.
Gdzieś w tej galerii wisiało kilka jego obrazów. Mając to na uwadze, udał się do Sali Ceglanej, gdzie na nieotynkowanych ścianach wisiały prace oprawione w czarne ramy. I tam je zobaczył: trio własnych dzieł w cenach tak kosmicznych, że wątpił, aby kiedykolwiek miały opuścić to pomieszczenie. Co mu pasowało. Lubił widzieć je na widoku publicznym. To były najlepsze z jego obrazów, choć popularnością nie dorównywały tym najbardziej aktualnym, które powstały na Wyspie Zegarowej.
‒ Hugo Reese, to przez ciebie nie mogę przyprowadzić tutaj córki.
Hugo odwrócił głowę i zobaczył kobietę stojącą kilka kroków za nim. Czarne włosy ścięte na pazia, brązowe oczy z iskrą i czerwone usta ściągnięte w cienką kreskę, ponieważ chciała się uśmiechnąć, a nie zamierzała dać tego po sobie poznać.
‒ Piper – powiedział. – Nie wiedziałem, że wciąż tu pracujesz.
Bezczelne kłamstwo.
‒ W niepełnym wymiarze godzin – odparła, elegancko wzruszając ramionami. – Żeby zająć czymś czas teraz, kiedy Cora jest już w przedszkolu. Jej wychowawczyni zapytała, czy nie moglibyśmy oprowadzić dzieciaków po galerii. A przez ciebie musiałam odmówić.
Uniosła jedną brew, ale Hugo dobrze wiedział, że się na niego nie gniewa. Ten etap mieli już dawno za sobą.
‒ To bardzo gustowne akty. – Wskazał trzy obrazy przedstawiające Piper sprzed wielu zim. Piękną kobietę wylegującą się na łóżku w klasycznych pozach. Tym, co czyniło je pracami Hugona Reese’a, były osobliwe sceny rozgrywające się za dużym oknem: cyrk clownów o demonicznych obliczach, zamek w płomieniach topiący się jak świeca, ogromny, biały rekin unoszący się na niebie niczym sterowiec.
‒ To nie nagość stanowi problem. Cora panicznie boi się clownów.
‒ Są odrobinę szaleni – przyznał, przyglądając się swojemu szatańskiemu cyrkowi. – Z czym ja się wtedy zmagałem?
‒ Ze mną – odparła Piper, po czym się roześmiała. Zrobiła krok naprzód i cmoknęła go w policzek. – Dobrze cię widzieć.
‒ Wzajemnie. Wyglądasz cudownie.
‒ Ty też nie najgorzej. Schludniej, jak widzę. Pożegnałeś się z hipsterską brodą. – Poklepała go po gładkim policzku.
Dawno temu pozbył się porozstaniowej brody rozpaczy. A tego dnia dołożył nawet staranności przy wyborze stroju, co w jego przypadku oznaczało: czyste dżinsy, koszulkę bez dziur i dopasowaną, czarną marynarkę. Ponadto ściął włosy i wrócił do biegania, więc znów przypominał istotę ludzką, co świadczyło o znacznym postępie od czasów, gdy przypominał zombi ziejącego nienawiścią do samego siebie.
‒ Broda musiała zniknąć – odparł Hugo. – Pewnego dnia znalazłem w niej pająka.
‒ Czy to nowe okulary? Bardzo szykowne. Dwuogniskowe?
‒ Nawet nie próbuj sobie tak żartować.
Z uśmiechem wzięła jego okulary i wsunęła je sobie na nos. Czarne oprawki pasowały jej znacznie bardziej niż jemu, przynajmniej według niego.
‒ Gdyby nosił takie Monet – oznajmiła, przeglądając się w telefonie – nigdy nie dowiedzielibyśmy się, czym jest impresjonizm.
Oddała mu okulary.
‒ Kiepski wzrok otworzył drzwi do kariery wielu malarzom. Na przykład mnie. – Kiedy ponownie wspomógł oczy szkłami, Piper odzyskała piękną ostrość. – Opowiadaj, co słychać u Boba Snoba.
‒ On nazywa się Rob. Nie Bob. I nie jest snobem tylko moim mężem. W dodatku cudownym.
‒ Nadal opiekuje się zwierzętami?
‒ Jak wiesz, jest chirurgiem weterynaryjnym, niezmiennie. Co u Jacka? Lepiej? Czy mam nie pytać?
Zawahał się, zanim odpowiedział:
‒ Nie mam pewności. Czasem w nocy słyszę stukanie na maszynie. Wystarczająco głośne, aby zbudzić nieboszczyka. Poza tym skończył z piciem.
‒ To znaczy, że się wyprowadzasz? W końcu?
‒ Na to wygląda.
Spojrzała na niego tak, jakby chciała powiedzieć: „Uwierzę, jak zobaczę”. Ale była na tyle uprzejma, żeby zachować ten komentarz dla siebie.
‒ To dlatego tu jesteś? – W jej tonie pobrzmiewało rozbawienie i odrobina podejrzliwości. Każda kobieta miałaby się na baczności, gdyby były kochanek pojawił się u niej w pracy. – Przeprowadzasz się do Village?
‒ Rozważam to. Trzeba nienawidzić siebie, żeby płacić czynsz w tej okolicy, więc pasuję tu jak ulał.
‒ Och, Hugo. Przysięgam, że im większe święcisz sukcesy, tym żałośniejszy się stajesz. – Teraz była na niego wkurzona. Tęsknił za wkurzaniem jej.
‒ Nie, nie. – Pomachał jej palcem przed nosem. – Im żałośniejszy się staję, tym większe święcę sukcesy. Nie jest tak, że trzeba cierpieć dla sztuki? Najlepszy dowód, że swoje najlepsze prace stworzyłem po tym, jak kopnęłaś mnie w tyłek. Zgodzisz się ze mną?
Piper mu pomachała, po czym zawirowała wokół własnej osi.
‒ Nie będę tego słuchać.
Zaczęła odchodzić, więc Hugo podbiegł, żeby zrównać z nią krok.
‒ Nie winię cię – kontynuował. – Sam kopnąłbym siebie w dupę.
‒ Nikt cię w nic nie kopnął. Sam postanowiłeś zaszyć się na tej wyspie z Jackiem, zamiast wrócić ze mną do prawdziwego świata i zacząć żyć.
‒ Prawdziwy świat jest przereklamowany. Poza tym nie zaprzeczysz, że po twoim odejściu stworzyłem cholernie dobre rzeczy.
Mówił prawdę. Po rozstaniu z Piper zaczął malować krajobrazy z Wyspy Zegarowej. Stado srokatych jeleni, księżyc odbijający się w oceanie, latarnia morska, opustoszały park… a wszystko w odcieniach akwarelowej szarości, w kolorach złamanego serca. Te abstrakcyjne pejzaże zwróciły uwagę szerszego kręgu świata sztuki, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej w jego karierze. Ludzie powyżej osiemnastego roku życia w końcu poznali jego nazwisko. Dlaczego więc żywił nadzieję, że Jack wrócił do pisania? Czy naprawdę tęsknił za malowaniem statków pirackich, zamków i dzieciaków wspinających się po sekretnych schodach na księżyc? Może odrobinę.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Wishing Game
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Joanna Pawłowska
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Kinga Dąbrowicz
Projekt okładki: Ewa Popławska
Zdjęcie na okładce: © TheCatDesign, © alexghidan89, © michaelrayback, © Burbuzin, © zolotons / Stock.Adobe.com
Projekt mapy: Olivia Walker Kompas i cyfry: © Shutterstock.com Ilustracje zegara: © red_spruce / Stock.Adobe.com
Copyright © 2023 by Meg Shaffer
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Natalia Wiśniewska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-070-9
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik