Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zanurz się w świat niezwykłych historii miłosnych.
Każdego dnia tysiące ludzi przewijają się przez perony nowojorskiego dworca Grand Central. Wędrują galeriami, kupują bilety, podziwiają kunsztowne sklepienie i charakterystyczny, czterostronny zegar. Każda z tych osób mogłaby opowiedzieć swoją historię.
Młoda żona czekająca na przyjazd męża z wojny...
Ocalały z Holokaustu mężczyzna, pracujący w barze, w którym spotyka klientk łudząco podobną do jego zmarłej matki…
Dziewczyna marząca o karierze w Hollywood, oczekująca w Kąciku Pocałunków na pierwsze zdjęcia próbne i swoją szansę…
Dziesięć autorek bestsellerów, zainspirowanych tym miejscem, stworzyło dziesięć opowiadań, których fabuła rozgrywa się tego samego dnia, tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, w czasach nadziei, niepewności, zmian i odnowy.
Jeśli kochasz powieści Kristin Harmel, Sarah McCoy czy Kristiny McMorris, pokochasz i tę książkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Przedmowa
Urodziłam się w południowej Kalifornii w czasie, gdy świat był prostszym, spokojniejszym miejscem. Jeździłam rowerem do sklepu, kupowałam napoje gazowane i musujące cukierki. Budowaliśmy z dzieciakami bazy w wypieszczonych ogródkach, a niedziele spędzaliśmy z mamami na plaży – brodziliśmy przy brzegu i chlapaliśmy na siebie wodą. Nad moim małym skrawkiem świata zawsze świeciło słońce. Tatusiowie pracowali całe dnie i rzadko ich widywaliśmy, a mamuś ciężko się było pozbyć, chociaż bardzo się staraliśmy. Kiedy zachodziło słońce, pędziliśmy na rowerach do domu i wszyscy zbieraliśmy się przy stole, na którym prawie zawsze czekała gorąca zapiekanka.
Ledwo weszłam w wiek nastoletni, moje otoczenie zmieniła wojna w Wietnamie. Nagle zaczęły się protesty, strajki okupacyjne i weekendowe marsze. Policja w pełnym rynsztunku występowała przeciwko studentom. Wieczorne wiadomości podawały liczby ofiar i wysokość strat po bombardowaniach w miejscach po drugiej stronie kuli ziemskiej. A potem przyszła afera Watergate. Wydawało się, że nic już nie jest bezpieczne ani pewne.
W dorosłość wchodziłam, czytając o odległych planetach i nieznanych światach. Na nocnej szafce trzymałam powieści Tolkiena, Heinleina, Bradbury’ego i Herberta. Czytałam zachłannie, ciągle siedziałam z nosem w książkach. Wszyscy zawsze mnie napominali, żebym wreszcie je odłożyła i rozejrzała się wokół siebie – szczególnie na rodzinnych wakacjach. W liceum opętał mnie Stephen King i szeptał mi do ucha, że zło istnieje, ale można z nim walczyć i je pokonać… jeśli ktoś jest oczywiście dostatecznie silny, jeśli naprawdę w to wierzy. A ja wierzyłam.
Dopiero później, kiedy dorosłam, wyszłam za mąż i urodziłam dziecko, zaczęłam patrzeć na moje życie w szerszym kontekście i zobaczyłam, jak mocno różnią się lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte i osiemdziesiąte od czasów dawniejszych. Myślę, że to właśnie wtedy zakochałam się w powieściach o drugiej wojnie światowej.
Druga wojna. Dziś też nic więcej mi nie potrzeba. Niech ktoś rzuci, że akcja powieści toczy się podczas wojny, i nie ma lepszego sposobu, żeby przyciągnąć moją uwagę. Niech doda, że to historia dramatyczna albo o miłości, a ja już biegnę i zamawiam.
W tej wojnie jest coś wybitnie szczególnego, przynajmniej z punktu widzenia współczesnego czytelnika, czyli – z perspektywy czasu. Druga wojna światowa była ostatnim wielkim konfliktem Amerykanów, ostatnim wydarzeniem, kiedy dobro było dobrem, a zło złem i nie dało się ich ze sobą pomylić. Był to czas narodowego poświęcenia i wspólnych celów. Czas, kiedy wszyscy zgadzaliśmy się w tym, co jest ważne, za co warto walczyć i zginąć. Kobiety nosiły białe rękawiczki, a mężczyźni kapelusze. Z perspektywy obecnych burzliwych czasów tamta epoka wydaje się niewiarygodnie romantyczna i wdzięczna. W dzisiejszym podzielonym i pełnym konfliktów świecie wielu z nas chętnie zanurzyłoby się w zapomnianym czasie, kiedy łatwiej było rozpoznać właściwą drogę i nią podążyć. „Najwspanialsze Pokolenie”. To właśnie widzimy, kiedy teraz spoglądamy wstecz. Nic więc dziwnego, że opowieści o mężczyznach i kobietach, którzy żyli i kochali się w tamtej epoce, mocno działają nam na wyobraźnię.
Drugą wojnę światową, jak większość wojen, definiują głównie mężczyźni. Z podręczników szkolnych dowiadujemy się o bitwach i potyczkach, o bombach i misjach. Oglądamy fotografie żołnierzy maszerujących przez plaże i wspinających się na wzgórza. Czytamy o popełnianych okrucieństwach i wspominamy ludzi – tak naprawdę całe pokolenie – których utraciliśmy. Jednak dopiero niedawno zaczęliśmy poświęcać więcej uwagi kobietom.
W powieści o czasach drugiej wojny światowej, którą właśnie piszę, bohaterka mówi do syna: „My, kobiety, pozostawałyśmy w cieniu wojny. Nikt nie urządzał parad na naszą część, a tylko niewiele z nas dostało odznaczenia”, i myślę, że wiele w tym prawdy. W prawie całej wojennej beletrystyce kobiety się pomija, a jednak prawda o ich wkładzie w wojnę jest fascynująca, zadziwiająca i zasługuje, by wreszcie zaczęła dominować w dyskusji o pokłosiu konfliktu. Kobiety zajmowały się szpiegostwem, były pilotkami i kryptolożkami. Równie ważną rolę odgrywały na tyłach. Podczas gdy świat pogrążony był w wojnie, a mężczyźni ginęli, to kobiety musiały ogarnąć życie, zapewnić żołnierzom bezpieczne miejsce, do którego będą mogli wrócić. Wiele zaprezentowanych tu historii skupia się na kobietach i dotyczy jednego dnia z ich życia w 1945 roku, kiedy wojna się skończyła, ale jeszcze świeżo tkwiła w pamięci. Po drugiej wojnie wszyscy musieli przeorganizować codzienność – mężczyźni wracający do domów, kobiety starające się przywrócić dawne życie, które zmieniło się bez reszty, dzieci niepamiętające czasów pokoju. Takie oto tematy i sprawy nadal wybrzmiewają w głowach czytelników.
Zebrane tu historie całkowicie mnie urzekły. Grupa utalentowanych autorek przyjęła ciekawe założenie i stworzyła szereg płynnie przenikających się historii. Ten sam dzień na Grand Central Terminal – bramie do wielokulturowego tygla Ameryki – stał się punktem wyjścia do dziesięciu różnych opowieści, które czytane razem splatają się w przepiękny gobelin losów mężczyzn i kobiet, ich przeżyć w wojennych latach. W niektórych bohaterowie odbudowują życie po druzgocącej stracie, w innych zmagają się ze straszliwymi skutkami wojny i próbują uwierzyć w lepszą przyszłość. Wszystkie opowiadania pokazują zmiany, jakie przyniosła druga wojna światowa, i walkę, którą często trzeba było toczyć we własnym kraju tylko po to, żeby przetrwać i zacząć życie od nowa. We wszystkich opowieściach pobrzmiewają nuty straty i odrodzenia, przewija się myśl, że coś tak prostego, jak zwykła piosenka grana na skrzypcach na dworcu kolejowym, może przypomnieć każdemu wszystko to, co przepadło na zawsze… i wszystko, co każdy ma nadzieję odzyskać.
Kristin Hannah, autorka bestsellerów „New York Timesa”Na domowym froncie i Zimowy ogród
Grand Central
Wrzesień 1945 roku
Alyson Richman
Powrót do domu
Dla Stephena, mojego skrzypka. Specjalne podziękowania dla Joane Rogers
Zastanawiał się, czy to sklepiony sufit, czy marmurowe posadzki tworzą wyjątkową akustykę budynku. Ale w niektóre popołudnia, kiedy tłum przechodniów nie był aż tak gęsty, Greg Yanowsky mógł przymknąć oczy, oprzeć podbródek na skrzypcach i przekonywać samego siebie, że Grand Central Terminal to jego prywatny Carnegie Hall.
Kilka miesięcy wcześniej odkrył idealny zakątek na dworcu – tuż przy schodach do metra i drodze do wyjścia na Lexington Avenue. Dostatecznie daleko od huku przejeżdżających pociągów, ale na tyle blisko ruchliwej trasy pieszych, by pozyskać co kilka minut garść drobniaków.
Przyjeżdżał codziennie wcześnie rano ze swojego mieszkania przy Delancey Street i wychodził z metra po schodach z prostymi plecami i wysoko uniesioną głową. To, że miał ze sobą futerał ze skrzypcami, wyróżniało go w tłumie pasażerów. Ponieważ wyściełana aksamitem walizeczka skrywała potencjalną magię, muzykę, sztukę, której nie mógł zawierać żaden inny zwykły bagaż na świecie.
I chociaż jego marynarka z cienkiej szarej flaneli zupełnie nie przypominała modniejszych ubrań od Paula Stuarta czy Brooks Brothers noszonych przez mężczyzn przyjeżdżających codziennie pociągami z Larchmont czy Greenwich, Greg czuł, że jest ponad sfatygowanymi mankietami koszuli. Jego elegancja wynikała z prostoty i precyzji ruchów. Ze sposobu, w jaki opierał instrument na obojczyku. Z gracji, z jaką unosił smyczek. Takich gestów nie da się nauczyć w szkole ani podczas rodzinnych obiadów na przedmieściu.
Potrzebował swojego instrumentu, a instrument potrzebował jego, jak partnerzy w walcu. Bez tego drugiego nie byłoby muzyki.
Jako dziecko, w Polsce, Greg obserwował, jak jego ojciec Josek co wieczór moczył ręce w mleku, żeby zmiękczyć odciski po całym dniu rozłupywania drewna. Josek wyuczył się bednarstwa od swojego ojca, ale w duchu zawsze marzył o robieniu instrumentów. Z wytwarzania beczek miał pieniądze, żeby wykarmić rodzinę i zapewnić jej dach nad głową, ale muzyka stanowiła pokarm dla jego duszy.
W każdy piątek wieczorem Josek zapraszał do siebie rozmaitych posiadaczy instrumentów, żeby wypełnili jego dom muzyką dla żony i dzieci. Greg wciąż doskonale pamiętał, jak ojciec kręcił się z nim po pokoju, a sąsiad przygrywał im na bałałajce. Wiele lat później pamiętał dźwięk śmiechu ojca. Potrafił do niego nastroić skrzypce. Było to idealne A.
Kiedy wybierali się do Krakowa wozem wyładowanym beczkami na sprzedaż, mały Greg siadał z przodu z ojcem i razem nucili przeróżne melodie. Czasem Joskowi udawało się zatrzymać wóz pod kościołem, żeby syn mógł posłuchać muzyki organowej. Greg ożywiał się za każdym razem, gdy ojciec dawał mu szansę słuchania wszelkiego rodzaju melodii, czy to muzyki ludowej, czy utworów Mozarta rozbrzmiewających z okien miejskiej szkoły muzycznej. Jeszcze bardziej niecodzienne było to, że chłopiec bezbłędnie potrafił zanucić każdą melodię, jaka wpadła mu w ucho.
Pewnego wieczora, gdy deszcz padał tak mocno, że Greg bał się, iż dach zwali im się na głowy, rozległo się pukanie do drzwi. Matka otworzyła i zobaczyła, że stoi za nimi przyjaciel Joska, Lew, z mężczyzną, którego nie znała.
– Złapała nas burza – powiedział Lew. – Odpadło mi koło od wozu.
Wskazał na stojącego obok mężczyznę z kapeluszem naciągniętym na oczy.
– Odwożę do domu Zelika, mojego szwagra.
Zelik uniósł rękę w geście powitania i zadrżał na deszczu. Ojciec Grega dostrzegł, że w drugiej ręce trzyma mały czarny futerał o wydłużonym kształcie. Od razu wiedział, że w środku muszą być skrzypce.
– Wejdźcie, zanim deszcz zniszczy pański instrument – powiedział Josek i gestem zaprosił mężczyzn do środka. Żona zabrała mokre płaszcze i rozwiesiła je przy ogniu, a Josek i Greg patrzyli, jak Zelik kładzie na stole futerał i go otwiera. Nie mogli oderwać oczu od błyszczącego instrumentu, którego deszcz na szczęście nie uszkodził.
Greg nigdy nie zapomni widoku Zelika, który wyjmował instrument niczym jakiś czarodziej. Nadal pamiętał zniewalającą magię chwili, gdy Zelik oparł podbródek na krawędzi, uniósł smyczek i zaczął grać. Oczarował wszystkich dźwiękami, które zawirowały w arabeskach, wypełniły pokój i zagłuszyły szalejącą na zewnątrz burzę.
Zelik przytupywał do taktu i kiwał głową z boku na bok. Jeśli radość dało się wyrazić dźwiękiem, to Greg usłyszał ją tamtego wieczora, spływającą ze smyczka, którym mężczyzna przesuwał po strunach. Kiedy potem młody człowiek włożył skrzypce w ręce Grega i pokazał mu, jak chwycić smyczek, chłopcem całkiem zawładnęła myśl, że chciałby nauczyć się grać. Instrument potrafił wyrazić smutek i radość, a wszystko to bez jednego słowa.
Następnego dnia rano, gdy już wzeszło słońce, a mokre drewno i błoto na drogach zaczęły obsychać, Zelik dał Gregowi ostatnią lekcję. Chłopiec tulił do siebie instrument. Przeciągnął dłonią wzdłuż szyjki skrzypiec i musnął kołki. Czuł się tak, jakby po raz pierwszy w życiu dotykał piękna.
Zelik od razu dostrzegł naturalność, z jaką chłopiec chwycił smyczek, i to, że dzieciak ma wrodzony słuch. Zelik zdał sobie również sprawę, że za przymkniętymi oczami Greg nie tylko czuje muzykę; muzyka po prostu wypływa z niego, jakby z każdym oddechem wyrzucał z siebie dźwięk. Kiedy Zelik ściskał Joskowi rękę w podziękowaniu za udzielenie noclegu, wyszeptał mu do ucha:
– Pański syn ma talent. Niech pan sprzeda, co może, ale musi mu pan kupić skrzypce i znaleźć nauczyciela. Najszybciej, jak to możliwe.
Żeby kupić synowi skrzypce, Josek musiał sprzedać dwanaście beczek do kiszenia zrobionych z najlepszego drewna. Kiedy miał dość pieniędzy, by wykarmić rodzinę, odkładał wszystko, co mógł, żeby opłacić Gregowi lekcje muzyki u nauczyciela z sąsiedniej wsi. Chłopiec szybko nauczył się grać podstawowe gamy, a potem przeszedł do trudniejszych etiud i sonat, co innym dzieciom zwykle zajmowało o wiele więcej czasu. Od czasu do czasu Josek zawoził go do Krakowa na lekcje, podczas których chłopiec miał możliwość grać przy akompaniamencie fortepianu. Jako dziesięciolatek potrafił zagrać wszystkie koncerty Mozarta. A kiedy skończył lat piętnaście, zaczął mierzyć się z Mendelssohnem.
Ale chociaż Greg najbardziej upodobał sobie klasycznych kompozytorów, co tydzień po kolacji szabasowej grał muzykę swojego sztetlu. Jego gra zawsze wywoływała uśmiech matki, a ojciec nalewał sąsiadom kolejny kieliszek wina.
Kiedy podrósł i udoskonalił umiejętności, zaczął marzyć, że pewnego dnia będzie grał w prestiżowym krakowskim Konserwatorium Towarzystwa Muzycznego i dawał recitale przy świecach w całej Europie. Ale marzenia legły w gruzach w jeden wieczór przy dźwięku rozbijanej szklanki i krzyku matki.
Wcześniej treścią jego młodości była miska zupy, kromka chleba i uśmiech rodziców, gdy grał na skrzypcach. Ale tamtego wieczora to były dźwięki nienawiści. Nawet piętnaście lat później, gdy grał na bezpiecznym i eleganckim dworcu Grand Central, często dopadały go ponure wspomnienia ostatnich dni w rodzinnej wsi. Widok ojca, którego rozwścieczony tłum wywleka na zewnątrz. Zapach płonących beczek. Krzyki matki w ciemności, sąsiedzi ze wsi pochodniami podpalający ich dom, zakrwawiony ojciec leżący bez ruchu na ziemi. Słowo „Żyd” świstało w powietrzu jak kosa, wymawiane jak przekleństwo.
Greg stał i patrzył jak widz na niszczenie własnej rodziny. Chciał tylko podbiec, uklęknąć przy ojcu, wyjąć mu kawałki szkła z głowy, która wyglądała jak rozbita dynia. Chciał utulić ojca w ramionach i przywrócić ciepło ulatujące z jego ciała, które siniało w oczach. Ale kończyny odmówiły chłopcu posłuszeństwa. Dopiero kiedy dom stanął w płomieniach, poczuł, że nogi niosą go same. Kierował nim nie rozum, lecz instynkt, całe ciało ciągnęło go w ogień, żeby uratować skrzypce.
Niecały rok później siedemnastoletni Greg szedł przez Ellis Island. Podróż opłacił mu wuj, którego matka nie widziała od lat. W jednej ręce niósł małą skórzaną walizkę, w drugiej skrzypce. Pod materiałem spodni czerwieniły się gniewnie ślady po oparzeniach pokrywające jedną nogę. Same blizny wyglądały jak ogień, trwałe, czerwone, wypukłe pochodnie na skórze. Niezatarte przypomnienie tamtego strasznego wieczora.
Wuj sfinansował Gregowi bilet nie tylko ze współczucia – liczył, że gra chłopca przyciągnie klientów do jego restauracji na Lower East Side. Pierwszego wieczora Greg wyciągnął skrzypce w zatłoczonym mieszkaniu przy Delancey Street i zauroczył nową rodzinę. Kobiety porzuciły brudne naczynia w zlewie i siedziały jak przykute do krzeseł, gdy grał. Wuj Grega uważnie rozejrzał się po pokoju, zobaczył urzeczone kobiety i uznał, że zanim tydzień się skończy, będzie miał zajęty każdy stolik w restauracji.
Prawie co wieczór przez trzy lata Greg grał niezliczone mazurki i tarantele dla gości restauracji pochylających się nad talerzami pełnymi barszczu i gołąbków. Na swój sposób lubił atmosferę tego lokalu. Klienci z rodzinami przypominali mu szabasowe występy w sztetlu. Ale nie o takiej karierze marzył, gdy był młodszy. Jako świeży imigrant w kraju, który w porównaniu z Europą wydawał się tak bogaty i pełen perspektyw, Greg chciał wykorzystać każdą sposobność. Nie zamierzał do końca życia zabawiać ludzi nad pierogami z kapustą. Dalej marzył o grze na scenie, z orkiestrą – dotąd nie było mu to dane.
Dlatego kiedy w czasopiśmie branżowym, które pewnego wieczora zostawił jakiś klient, wypatrzył ogłoszenie o przesłuchaniach muzyków zainteresowanych grą w orkiestrze New Amsterdam Theater, uznał, że to znak. Zebrał się na odwagę i poszedł do teatru. Nie stawiło się tak dużo osób, jak się spodziewał, ponieważ wielu mężczyzn walczyło na wojnie; on uniknął tego losu z powodu poważnych uszkodzeń nóg. Przyszło jednak sporo utalentowanych muzyków, więc kiedy po przesłuchaniu Grega zaproponowano drugie skrzypce, poczuł, że jego marzenia wreszcie się spełniają.
Mimo nowej pracy Greg nadal miał wolne ranki i większość wczesnych popołudni. Postanowił ćwiczyć w pewnym miejscu w Nowym Jorku, które odkrył przypadkiem i polubił najbardziej na świecie. Tuż przy wejściu do Vanderbilt Hall, naprzeciwko wózka z ciastami Murraya i czyściciela butów Jacka. Grand Central Terminal, jego ulubiona scena.
Pieniądze uzyskane z ulicznego grania były oczywiście miłym dodatkiem. Czasem ledwo pokrywały opłatę za metro i koszt obiadu, ale Greg uwielbiał grać na dworcu Grand Central z większej liczby powodów niż kilka dolarów jako dodatek do dniówki: akustyka, sklepiony turkusowy sufit ze złocistymi gwiazdozbiorami, ale też energia przechodniów. Był podekscytowany tym, że otacza go tak dużo ruchu, że znajduje się w epicentrum tysięcy przenikających się światów. Pod stopami czuł drgania wywoływane przez przejeżdżające pociągi, na twarzy wiatr z tuneli, który wpadał przez mosiężne drzwi. Tutaj kelnerki mieszały się z żołnierzami wracającymi z wojny, a bankierzy w prążkowanych garniturach biegli obok windziarzy, którzy pracowali w tych samych drapaczach chmur przy Piątej Alei.
No i jeszcze te poranne chwile, kiedy pochylał się i rzucał kilka monet do wyściełanego aksamitem futerału skrzypiec, na zachętę dla innych, wsłuchując się w rytm pieszego ruchu. W jego uszach brzmiał jak symfonia. Słyszał tupot dziecięcych lakierków po marmurowej posadzce, ciche szuranie bankierskich oksfordów, postukiwanie kuli rannego żołnierza, gdy uderzała w podłogę. Ale pewnego dnia usłyszał krok zupełnie niepodobny do innych, jakiego nie słyszał przez te wszystkie lata, aż poczuł ukłucie w sercu. Ktoś stąpał lekko, jakby frunął, jakby obcasy ledwo dotykały ziemi. Nie musiał nawet patrzeć, słyszał energiczny, skoczny chód tancerki.
Podniósł wzrok i zobaczył idącą w jego stronę piękną kobietę. Właśnie wyszła z metra, jej zielona jedwabna sukienka powiewała jak rozwichrzone liście tulipana. Mignęła mu twarz: blada cera, ciemne włosy i lisie oczy, które wyglądały jak nie z tego świata. Nie była typową Amerykanką, wedle jego mniemania, chociaż wiedział, że każda mieszkająca tu osoba mogła spokojnie przyznawać się do przodków z zagranicy. Jednak zdaniem Grega amerykańska twarz charakteryzowała ludzi o angielskim lub irlandzkim pochodzeniu, o delikatnie rzeźbionych rysach i brzoskwiniowej, kremowej cerze. Ta dziewczyna jednak miała wysokie kości policzkowe i kolor skóry jak dziewczęta z jego rodzinnej wsi. Ale tak naprawdę, pomyślał, mogła pochodzić z każdego kraju w środkowej lub wschodniej Europie. Z Węgier lub Litwy. Może z Polski czy Rosji. Albo nawet z Czech.
Kroki zwolniły i kobieta zatrzymała się metr od niego. Przystanęła przed wózkiem z ciastami, gdzie sprzedawano lukrowane pączki po pięć centów i strudel jabłkowy po dziesięć. Dokoła niej kłębił się tuzin pasażerów, którzy pragnęli kupić coś słodkiego, zanim pochłonie ich poranna praca.
Pod jedwabiem sukienki wyraźnie rysowały się długie nogi i kształtna sylwetka. Włosy nieznajomej wiły się miękkimi lokami wokół twarzy, jak u gwiazd filmowych. W jej ruchach była jakaś staroświeckość, niepewność osoby, która nie urodziła się w Ameryce i szuka odpowiedniej monety w portmonetce albo bywa na Manhattanie od niedawna i odruchowo odsuwa się, gdy ktoś przypadkiem otrze się o jej rękaw. Zauważył, że porusza się inaczej, kiedy nikogo nie ma obok, niż wtedy, gdy wpada w grupę ludzi. Wówczas swobodę zastępowała ostrożność. Jakby spod płaszczyka beztroski wyłaniało się coś o wiele bardziej skomplikowanego, coś, co skrywała głęboko za promienną fasadą. Grega to nie odstraszyło. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej go fascynowało. Ten kontrast był jak muzyka. Gdy grał na przykład Adagio g-moll Albinoniego, niewprawne ucho słyszało tylko piękną melodię. Niewiele osób wyczuwało także smutek spływający ze strun. Dwie sprzeczne emocje, splecione jak lina, jak prawdziwa esencja ludzkiej duszy.
Greg próbował szybko wymyślić, jak najskuteczniej przyciągnąć jej uwagę. Tego ranka jeszcze nie zaczął grać i stał ze skrzypcami w rękach, a w myślach gorączkowo dobierał utwór. Rozpaczliwie chciał, żeby go dostrzegła, żeby przystanęła – chociaż na chwilę – i zainteresowała się muzyką, która będzie tylko dla niej.
Szybko doszedł do wniosku, że być może przystanie na chwilę, jeśli zagra coś, co przypomni jej rodzinny kraj.
Czas się kończył, zobaczył, że nieznajoma płaci już za mały kawałek strudla zapakowany w pergaminową torebkę.
Serce biło mu szybko. Wiedział, że Mozart nigdy go nie zawiódł, gdy chodziło o przyciągnięcie tłumu, więc zaczął Eine kleine Nachtmusik. Utwór był na tyle popularny, że nawet jeśli nie pochodziła z Austrii, powinna rozpoznać melodię i do niego podejść. Potem, kiedy skończy, zapyta ją, skąd przyjechała, i dalej ich rozmowa potoczy się naturalnie jak taniec.
Grał z półprzymkniętymi powiekami, nie chciał spuścić jej z oka ani na chwilę. Gdy smyczek pomykał po strunach, całym ciałem poddawał się muzyce, obserwował, jak nieznajoma zanurza palce w torebce i wyciąga ciasto. Ale nawet kiedy muzyka stawała się coraz żywsza, ledwo go dostrzegała.
Zawiedziony Greg patrzył, jak kobieta skierowała się do wyjścia na Lexington Avenue, jak zakołysała biodrami pod sukienką, gdy pchała ciężkie mosiężne drzwi.
Liesel przeszła przez Lexington przy filii banku Bowery Savings i stoisku z prasą, energicznym krokiem przemykając między starszymi przechodniami, którzy mogliby ją spowolnić. Zawsze była dumna ze swojej punktualności. Nie chciała, żeby pan Stein musiał na nią czekać. Jeśli prosił, żeby przyszła na trzynastą trzydzieści, była w budynku kilka minut wcześniej. Chwilę przed czasem, żeby poprawić włosy i wygładzić sukienkę.
Nie chciała też wejść do biura z okruszkami ciasta na ustach. Szybko dokończyła więc strudel za rogiem Czterdziestej Szóstej i Lexington Avenue, po czym starannie starła z warg okruchy. Wyjęła z torebki puderniczkę i przypudrowała twarz. Potem, tak jak inne tancerki tysiące razy robiły w jej obecności, nałożyła nową warstwę szminki, rzuciła ostatnie spojrzenie w lusterko i zamknęła puderniczkę z trzaskiem.
Liesel cieszyła się, że Leo Stein ma biuro przy Lexington Avenue, nie na Broadwayu, jak większość innych impresariów. Co prawda, żeby się do niego dostać, musiała podjechać kolejką z Czterdziestej Drugiej Ulicy, gdzie pracowała w szwalni niedaleko dzielnicy teatralnej, ale bardzo lubiła tę trasę, ponieważ musiała wtedy przejść obok jedynego stoiska z ciastami w całym Nowym Jorku, gdzie mogła kupić strudel jabłkowy dokładnie taki sam, jaki piekła jej matka. Jeśli miała w zapasie parę minut, spacerowała chwilę główną halą dworca pod złocistymi znakami zodiaku, przepięknymi konstelacjami migoczącymi w morzu turkusu.
Liesel uwielbiała przepastną przestrzeń hali, z jej katedralnym przepychem, oraz sposób, w jaki światło wpadało przez łukowate okna nad wschodnim wejściem i oblewało przechodniów łagodną poświatą o odcieniu sepii. W tym miejscu mogła czuć się jednocześnie sama i bezpieczna w tłumie. A bardziej przejmujące było to, że tu mogła sobie wyobrazić, że przypadkiem wpada na swoją rodzinę – lub się z nią spotyka – ponieważ nadal nie przyjmowała do wiadomości, że wszystkich straciła.
Trudno uwierzyć, że minęło już ponad pięć lat, odkąd ostatni raz widziała się z rodziną, i że od ostatniego listu nie miała z nimi kontaktu.
– Szybko zleci – obiecała jej matka, kiedy Liesel pakowała się na wyjazd do Ameryki.
I była to prawda. Czas biegł szybciej, niż mogła sobie wyobrazić, ale musiała w to włożyć dużo wysiłku. Robiła wszystko, co mogła, żeby ciągle mieć jakieś zajęcie. Nie chciała mieć czasu na zastanawianie się, ponieważ w takich momentach nie mogła przestać myśleć o grozie, jakiej doświadczyła jej rodzina.
W dworcu Grand Central lubiła jeszcze to, że każdy tutaj zmierzał w inne miejsce i czuł, że jego podróż jest pilna. Wrażenie potęgował jeszcze fakt, że zewsząd spoglądały zegary, podwieszone do sufitu mosiężne zegary pędziły na marmurowych ścianach, ten najsłynniejszy na środku hali, przy schodach na perony. Niektóre były zdobione w stylu secesyjnym, inne stanowiły powiększone wersje cyferblatów. Jednak bez względu na wygląd wszystkie zegary narzucały poczucie, że trzeba się śpieszyć, a Liesel to lubiła. Mogła się skupić na swoich obowiązkach. Kiedy nie tańczyła – szyła. A kiedy nie szyła, tańczyła, albo na studiach baletowych, albo w przedstawieniach w nocnych klubach, które pozwalały jej opłacić rachunki.
Kiedyś nie wyobrażała sobie nawet, że mogłaby zarobić na tańcu tyle, żeby się utrzymać, ale Leo Stein wszystko zmienił. Zawsze będzie mu wdzięczna, że została jedną z jego dziewczyn. Agencja Steina mieściła się na drugim piętrze kamienicy z piaskowca, którą podzielono na wiele małych biur. Zadzwoniła do drzwi i ruszyła wąskimi schodami na górę. Już na pierwszym półpiętrze poczuła dym z jego cygara.
Na ciemnych drewnianych drzwiach widniał napis: „Leo Stein, impresario”. Weszła bez pukania.
– Witaj, szejne mejdl! – zawołał. – Cóż za widok dla mych obolałych oczu.
Usiadła z drugiej strony biurka i splotła ręce w fałdach zielonego jedwabiu sukienki, którą uszyła sobie tydzień wcześniej.
– No to tak, od dziś do piątku po południu próby są po tej stronie miasta, w studiu Rosenthala. Nie na Broadwayu dla odmiany…
Kiwnęła głową. Doceniała, że traktował ją życzliwie, nigdy nie obciążał ponad siły, za to brał pod uwagę inne jej zajęcia, kiedy przydzielał jej pracę. Dlatego kierował ją do nocnych klubów od piątku do niedzieli, co oznaczało, że oprócz prób weekendowej choreografii zostawało jej dużo czasu na inne rzeczy: szycie dla szefowej Gerty i ćwiczenia do baletu, którego nie chciała zarzucić, chociaż jeszcze nie przynosił jej żadnego dochodu. Oznaczało to, że przez cały czas miała coś do roboty – a właśnie tego Liesel chciała.
Leo wręczył jej grafik prób.
– Skontaktuj się ze mną w tym tygodniu po drodze do Rosenthala. Może będę miał coś w Crown Club w przyszłym tygodniu, ale jeszcze czekam na potwierdzenie.
– Wie pan, że w razie potrzeby zawsze będę gotowa, panie Stein. – Uśmiechnęła się.
Leo otworzył szufladę biurka.
– Nigdy nie odpuszczasz, co? Jedna z najciężej pracujących dziewcząt, jakie znam. Bo wiesz, gdybyś chciała przejść na pełny wymiar godzin, ileż zleceń bym miał dla ciebie!
– Nie chcę złamać obietnicy danej Gercie. – Znowu się uśmiechnęła i zatrzepotała rzęsami, nie z fałszywej skromności, ale ponieważ chciała być dla niego szczególnie miła. – No i nie mogę sprawić zawodu Psocie, mojemu nauczycielowi.
Leo kiwnął głową. Doskonale wiedział, że nauczyciel Liesel, Ivan Psota, wydostał ją z Czechosłowacji w ostatniej chwili.
– Tak, tak. Wiem, jak dużo mu zawdzięczasz. Dlatego nie naciskam na ciebie tak jak na inne dziewczyny.
– Jestem bardzo zobowiązana, panie Stein.
– Ciesz się, że wyglądasz jak moja córka.
Potrząsnął głową, odłożył cygaro na popielniczkę i sięgnął do szuflady.
– Odliczyłem prowizję, a reszta jest dla ciebie, słoneczko.
Rzuciła szybko okiem na zapisane odręcznie cyfry i zakręcony podpis Leo pod spodem. Dwadzieścia pięć dolarów. Wystarczy na opłacenie pokoju i jedzenie, trochę odłoży też na wypadek, gdyby Czerwony Krzyż zdołał zlokalizować jej rodzinę, żeby mogła ją tu ściągnąć.
Leo zerknął na zegarek.
– Studio Rosenthala zatem. Na Trzydziestej Ósmej. Lepiej już jedź. Musisz zdążyć na drugą.
Liesel miała dwadzieścia minut.
– Dziękuję, panie Stein.
Wypowiedziała słowa wyraźnie i z szacunkiem, dbając i tym razem, żeby w jej głosie brzmiała wdzięczność.
Liesel wiedziała, że za wiele spraw w życiu powinna być wdzięczna. A jedną z najważniejszych był jej nauczyciel tańca Ivan Psota.
Kiedy poszła do szkoły, klienci matki coraz częściej twierdzili, że Liesel ma figurę tancerki. Nie chodziło tylko o to, że była szczupła, bo to dotyczyło większości dziewczynek w jej wieku. Dzięki długim i proporcjonalnym kończynom poruszała się z naturalną gracją, czym bardzo wyróżniała się wśród rówieśniczek.
Matka od ponad dziesięciu lat szyła kostiumy dla słynnej akademii tańca w mieście, więc Liesel przez całe dzieciństwo widywała dziewczynki przymierzające gorsety i tutu. Matka miała specjalną szafę w kącie mieszkania, gdzie trzymała kosze z koralikami i zwoje tiulu. I chociaż zaczęła uczyć Liesel szyć od chwili, gdy ta mogła utrzymać w palcach igłę, wyobrażała sobie, że córka zbiera oklaski, może podróżuje z zespołem, a nie szyje kostiumy za kulisami.
Matka zabrała ją na nabór do konserwatorium, gdy tylko Liesel dostatecznie urosła. Trudno zapomnieć pierwsze spotkanie ze sławnym baletmistrzem Ivanem Psotą. Miał ciemne włosy i szeroki, hollywoodzki uśmiech. Spod mankietów doskonale skrojonych spodni wyłaniały się dwie idealnie wysklepione stopy, obute w czarne pantofle i przemykające z wielką elegancją po parkiecie.
Inne dziewczynki, o kilka lat starsze od Liesel, zawsze oblewały się przy nim rumieńcem. Wiedziały, że ten mężczyzna już jest uważany za jednego z najlepszych tancerzy w kraju, a ostatnio zaczął jeszcze doskonalić swoje umiejętności jako choreograf. I właśnie on dostrzegł w małej Liesel coś wyjątkowego, dzięki czemu przyjęto ją do szkoły tańca na następny rok.
Matka Liesel martwiła się, że wyczerpujący program zajęć pozbawi córkę sił, więc zawsze miała w kuchni pełno ulubionego jedzenia dziewczynki. Codziennie przed wyjściem Liesel do konserwatorium na stole czekał na nią kawałek świeżo upieczonego strudla z jabłkami i szklanka mleka.
– Pamiętaj, żeby zawsze coś zjeść przed tańcem – mawiała matka.
Ale Liesel nigdy nie potrzebowała przypominania. Kiedy tylko widziała, że mama piecze ciasto, czekała już gotowa z serwetką w dłoni.
Przez kolejne pięć lat Liesel uczyła się tańczyć pod kierunkiem mistrza Psoty. Tancerz dodawał szkole splendoru i prestiżu, odkąd zaczął tam pracować dziesięć lat wcześniej jako dwudziestolatek. Liesel zawdzięczała mu nie tylko to, że uczynił z niej tancerkę, ale coś o wiele, wiele ważniejszego – i wiedziała, że nigdy nie zdoła mu się odpłacić.
Psota uratował jej życie.
Od samego początku nauki Psota poświęcał Liesel szczególną uwagę. Dostrzegł idealne podbicie jej stóp, wrodzoną lekkość kroku i, co niezwykłe w tak młodym wieku, bystry umysł, który pozwalał dziewczynce opanowywać jego choreografię. Uważał, że jeśli będzie ciężko pracować, kiedyś może trafić do zespołu baletowego.
Jednak wiosną 1939 roku, kiedy miała siedemnaście lat i znajdowała się na decydującym etapie nauki, do Czechosłowacji wkroczyła armia Hitlera.
– Nie mogę cię zatrzymać w konserwatorium – powiedział Psota po tym, jak wezwał Liesel do gabinetu. – Wiesz, że zrobiłbym wszystko, żebyś została… – Zawahał się i odetchnął głęboko, a jego zwykle błyszczące i żywe oczy wyglądały na szare i pozbawione życia. – Ale takie jest teraz prawo. – Stuknął palcem w zawiadomienie leżące na biurku. – Dostałem nakaz usunięcia wszystkich uczniów pochodzenia żydowskiego.
Liesel siedziała w gabinecie Psoty. Na biurku stała jego fotografia w otoczeniu baletnic. Dziewczyny nosiły czarne trykoty, ich ciała były silne, wysportowane, niepokonane. Wbiła paznokcie w dłoń, żeby ból nie pozwolił jej się rozpłakać w obecności mistrza.
– Liesel, chciałbym móc to zmienić, ale… nie mogę.
– Wiem, mistrzu – szepnęła ledwo dosłyszalnie.
– Nie dopuszczę jednak do tego, żeby Hitler wygrał. Będziesz dalej tańczyć. Mówię zupełnie poważnie. – Wyprostował się na krześle. – Poprosiłem o pomoc znajomego, którego spotkałem zeszłego lata w Monte Carlo. To bogaty i potężny człowiek. Ma kontakty w amerykańskim rządzie i napisałem do niego, żeby zdobył dla ciebie wizę.
– Nie rozumiem. Dlaczego miałby chcieć pomóc mnie lub mojej rodzinie?
– Nazywa się Carl Laemmle i jest urodzonym w Niemczech Żydem… Założył wytwórnię filmową Universal Pictures w Kalifornii.
Jego nazwisko nic Liesel nie mówiło, ale po tonie głosu Psoty domyśliła się, że to ktoś naprawdę ważny.
– Pomógł już wielu Żydom ze swojego rodzinnego miasteczka w Niemczech, ale też z innych miejsc Europy. Wielu z nich jest w tej chwili w drodze do Ameryki. Napisałem do niego, żeby sfinansował ci podróż. Napisałem mu też, że nie tylko tańczysz, ale jesteś również doskonałą krawcową i od utalentowanej matki nauczyłaś się szyć kostiumy. Ma wiele znajomości w Kalifornii i Nowym Jorku, więc dostaniesz tam pracę.
Lisel poczuła gulę w gardle. Nie mogła uwierzyć, że nauczyciel zadał sobie tyle trudu, żeby wydostać ją z kraju, który najwyraźniej nie chciał dłużej ani Liesel, ani jej rodziny.
Tylu sąsiadów przestało z nimi rozmawiać. Od kiedy ojciec musiał zamknąć sklep z powodu nowych antyżydowskich rozporządzeń, większość ludzi zaczęła ich unikać.
Ale nagle chwycił ją strach, ponieważ Psota powiedział, że w Ameryce będzie praca dla niej.
– A rodzice? – Pytanie zabrzmiało odrobinę tylko głośniej od szeptu. – Czy ten pan opłaci podróż także im?
Odwrócił od niej wzrok i spojrzał przez wysokie francuskie drzwi gabinetu. Na biurku Psoty Liesel dostrzegła też inną fotografię, nauczyciela z rodzicami, kiedy był mniej więcej w tym samym wieku, co ona teraz.
– Nie – odparł cicho. – Sfinansuje tylko twój wyjazd. Bardzo mi przykro.
Zanim zdążyła wypowiedzieć słowa, które już zaczynały formować się jej w ustach, ubiegł ją, przewidując, co zamierzała mu oznajmić.
– Rozmawiałem już z twoimi rodzicami, Liesel. Właściwie omówiłem to z nimi, jeszcze zanim napisałem do Laemmlego – przerwał na chwilę, znów uciekł od niej wzrokiem i wbił spojrzenie w podłogę. – Oni doskonale wiedzą, co tu się teraz dzieje. Chcą, żebyś skorzystała z tej szansy. Chcą, żebyś wyjechała. Do Ameryki.
W czerwcu Liesel miała już zaproszenie i wizę. Zgodnie z poleceniem pana Laemmlego jechała do Antwerpii, skąd wypływał statek do Nowego Jorku. Po południu, kiedy żegnała się z rodzicami na dworcu w Brnie, mama sięgnęła do koszyka i wyjęła paczkę.
– Co to? – spytała Liesel drżącym głosem, powstrzymując szloch. Po raz pierwszy w życiu czuła się tak, jakby ktoś wlał jej cement w buty. Chciała wrosnąć w chodnik i powiedzieć rodzicom, że nie może ich opuścić.
– Upiekłam ci twój ulubiony – powiedziała mama ze łzami w oczach. – Strudel jabłkowy…
Liesel wzięła paczkę i poczuła ciepło promieniujące przez płótno.
– Teraz mogę udawać, że wychodzisz tylko na tańce – dodała matka z wymuszonym uśmiechem.
Dziewczyna czuła w dłoniach miękkość ciasta.
– Boję się, że się złamie, zanim zdążę go zjeść.
– Kochanie, to nie ma znaczenia, nawet jeśli się połamie. Nawet jeśli całkiem się pokruszy, wszystkie składniki nadal w nim będą.
Chwyciła córkę w objęcia.
– Zupełnie jak miłość moja i taty do ciebie.
Liesel przyjechała do Nowego Jorku, nie znając ani jednego angielskiego słowa. Mówiła jednak trochę po niemiecku, co jej się przydało, ponieważ pan Laemmle załatwił jej pracę krawcowej u niemieckiej Żydówki, która prowadziła pracownię kostiumów w dzielnicy teatralnej. W kwestii zajęć baletowych Psota załatwił jej wieczorne lekcje u dawnej tancerki teatru imienia Kirowa, madame Polakowej, na Upper West Side. Jednak co wieczór, bez względu na to, jak bardzo była zmęczona szyciem czy tańcem, Liesel leżała i nie mogła zasnąć, zamartwiając się o rodzinę, która została w Czechosłowacji.
Pisała niezliczone listy do rodziców do Brna, ale dostała tylko jeden, zaraz po tym, jak dotarła do Nowego Jorku. Starannie złożoną kartkę przechowywała jak świętość w małym pudełku w szufladzie komody.
Najdroższa Liesel!
Kiedy piszę te słowa, wyobrażam sobie Ciebie z Twoimi jasnymi oczami, radosnym uśmiechem, w trykocie i baletkach. W taki oto sposób matka rozgrzewa swe serce. Spotkaliśmy się z panem Psotą i powiedział nam, że pan Laemmle spełnił wszystkie obietnice. Że pracujesz i uczysz się baletu. Nie potrafimy z tatą wyrazić słowami, jak bardzo jesteśmy szczęśliwi, że radzisz sobie w Ameryce.
Dostaliśmy Twój list i – nie musisz się o nas martwić. Psota załatwił, że dalej mogę szyć. Wysyła do mnie tancerki przed godziną policyjną, po jednej albo najwyżej po dwie na tydzień, żeby nie wzbudzić podejrzeń, że zapewnia nam zarobek. Franny i Tomas Kohnowie postanowili wyjechać pod Pragę, do Terezina. Mówią, że też moglibyśmy się tam przenieść, że będzie tam bezpieczniej niż w mieście. Tata na razie nie zdecydował, czy tam wyjedziemy. Ile jeszcze czasu będziemy mieli na dokonanie wyboru, zanim sytuacja zdecyduje za nas, tego nie wiem. Ale proszę, nie martw się o nas, milačku. Myśl, że uśmiechasz się gdzieś tam, za oceanem, trzyma nas przy życiu. Modlę się, żebyśmy się rychło spotkali.
Twoi kochającyRodzice
Czytała list tyle razy, że papier prawie przetarł się na zgięciach. Ponieważ mogła zabrać ze sobą tylko jedną małą walizkę, miała niewiele rzeczy, które łączyły ją z dawnym życiem z rodziną w Brnie. Przywiozła dwie sukienki, które uszyła jej mama, mały oprawiony w skórę album ze zdjęciami, zawierający skrawki wspomnień z rodzinnych wakacji na morawskiej wsi, i płytę, którą Psota przyniósł jej przed wyjazdem; przewiozła ją w walizce owiniętą starannie w kilka warstw ubrań.
Tamtego wieczora, kiedy matka biedziła się, co najlepszego ugotować z resztek racji, Psota przyszedł się pożegnać.
Kiedy Liesel otworzyła drzwi, stał tam w eleganckim garniturze. W jednej ręce trzymał bukiet kwiatów dla mamy, a w drugiej płytę dla niej.
– To prezent na pożegnanie – powiedział. – Symfonia Z Nowego Świata Dvořáka.
Znała ją dobrze. Była to ulubiona symfonia studentów konserwatorium, z którymi tancerki dzieliły budynek, i Liesel parę razy słyszała ją przez ściany sali do ćwiczeń. Skomponował ją Czech, który w owym czasie mieszkał w Nowym Jorku i kierował tamtejszym konserwatorium. W symfonii pobrzmiewały melodie inspirowane muzyką rdzennych Amerykanów i duchem afroamerykańskim, które Dvořák słyszał w Ameryce. Druga część była szczególnie piękna. Któregoś dnia chłopak z konserwatorium próbował zaimponować Liesel po próbie i opowiadał, że symfonia natchnęła innego amerykańskiego kompozytora do skomponowania piosenki Powrót do domu.
– Stosowny prezent – powiedziała z uśmiechem i pocałowała Psotę w policzek. – Bardzo dziękuję. Będę ją przechowywać jak skarb.
Późnym wieczorem, kiedy zjedli prostą kolację – pierogi z ziemniakami zrobione przez mamę – tata wziął płytę od Psoty i położył na victrolę.
Brzmienie muzyki idealnie pasowało do tamtego wieczoru. Liesel słyszała w niej tęsknotę za ojczyzną, podszytą cieniem nadziei.
– Dvořák napisał tę symfonię, kiedy był w Ameryce, Liesel.
– Wiem – odparła cicho.
– Obmyślałem choreografię do niej… – Głos tancerza ucichł. Przymknął oczy, a Liesel pomyślała, że oczami wyobraźni widzi właśnie tę choreografię. Później wszyscy nucili motyw przewodni z drugiej części.
Tamtego wieczora poddali się pocieszycielskiej mocy muzyki. Wypełniła ona przestrzeń zamiast trudnych do wypowiedzenia słów. A później, w Nowym Jorku, kiedy Liesel nie mogła zasnąć, kiedy dręczyły ją obawy o los rodziny, skupiała myśli na przepięknych smyczkach oraz partii solowej na rożek angielski z drugiej części i wyobrażała je sobie jako niewidoczną nić łączącą jej serce z rodziną, która została w ojczyźnie.
Liesel wynajmowała mieszkanie wspólnie z dziewczyną, której Laemmle również pomógł wydostać się z Europy. Było skąpo umeblowane – dwa łóżka, kuchenny stół i krzesła. Ale po roku pracy w pracowni kostiumów Gerty Kleinfeld Liesel miała dość pieniędzy, żeby kupić victrolę w komisie, bez poczucia winy, że za bardzo narusza oszczędności gromadzone po to, by pewnego dnia sprowadzić rodziców do Ameryki.
Nocami, kiedy ból tęsknoty za rodziną stawał się nieznośny, puszczała płytę Dvořáka i wyobrażała sobie, że znów wszyscy razem siedzą w pokoju, a ona może dotknąć ciepłych rąk matki i ojca.
Za dnia jednak była zbyt zajęta, żeby pozwolić sobie na melancholię. Godzinami obrębiała brzegi mereżką, doszywała staniki i ozdoby do kostiumów dziewczyn występujących w nocnych klubach. Z tego utrzymywała się pracownia Gerty. Koło trzynastej kończyła szycie, a po południu miała zajęcia baletowe w studiu madame Polakowej – wydawała na nie część zarobków.
Liesel była wdzięczna, że nauczyła się od matki fachu, który pozwalał jej opłacić rachunki. W pracowni Gerty chórzystki o wyszukanych fryzurach, z olśniewającymi uśmiechami i idealnymi lokami stały przed lustrami, podczas gdy Liesel dopasowywała im kostiumy. W konserwatorium w ojczyźnie tańczyła wyłącznie w trykocie i rajstopach, z włosami ciasno upiętymi w kok.
W zatłoczonych i hałaśliwych pomieszczeniach pracowni krawieckiej Liesel nauczyła się sztuki metamorfozy. Mama przekazała jej wiedzę o gorsetach baletowych i fiszbinach, ale tutaj, w Nowym Jorku, dowiedziała się, jak używać pasów wyszczuplających i innych akcesoriów, które przemieniały nawet najbardziej niepozorną dziewczynę w boginię.
Przez kilka następnych miesięcy Liesel nawiązywała bliższe relacje z tancerkami, które przychodziły do Gerty po kostiumy. Dziewczęta lubiły delikatny dotyk Liesel oraz to, że po latach nauki tańca klasycznego wiedziała, w jaki sposób ich ciała poruszają się podczas występu. Rozumiała, jak ważne jest, żeby kostiumy nie tylko podkreślały ich figurę, ale też podtrzymywały ciało w tańcu.
– Ręce w górę – mówiła do nich łamaną angielszczyzną – zegnij plecy…
Ustawiała je, żeby dopasować kostiumy tak, by się nie przesuwały ani nie rozdarły podczas rozciągania i ruchu na scenie. Rozumiała doskonale, że nie ma nic bardziej irytującego dla tancerki niż wrażenie, że kostium może się rozpiąć.
Jakiś rok po przyjeździe zagadnęła ją jedna z dziewcząt, Victoria.
– Poruszasz się z takim wdziękiem – powiedziała. – Zupełnie jak tancerka.
– Bo tańczę. – Liesel się uśmiechnęła. – Ale tylko balet.
Wyjęła szpilkę z poduszeczki i wpięła ją w brzeg spódnicy Victorii.
– Wiedziałam! – Victoria się roześmiała. – Widać to, jak idziesz przez pracownię. Barki ściągnięte, prosta szyja…
Liesel się zaśmiała.
– No i te wspaniałe nogi. – Zmierzyła Liesel wzrokiem od stóp do głów. – Tak, do licha, powinnaś tańczyć z nami, a nie ukrywać się w tej dziurze!
Liesel schyliła się po szpilki i zabrała się do kostiumu Victorii. Stała przed wysokim lustrem i próbowała dopasować gorset do drobnej klatki piersiowej tancerki.
– Nie mam obycia ze sceną – powiedziała Liesel. – Tyle co trochę szkoły w Europie i zajęcia tutaj po pracy. Mam szczęście, że mogę pracować przy szyciu…
– Nie bądź niemądra – odparła Victoria. – Przecież widzę, że odrobina makijażu, trochę starań i byłabyś fantastyczna na scenie. Masz idealną postawę, a układy są naprawdę łatwe. Robimy tylko ładne tło dla osoby, która akurat tego wieczora coś śpiewa. To nic trudnego, szczególnie w porównaniu z baletem.
– Ale mój angielski…
– Przecież nie musisz się odzywać! Wystarczy rozumieć polecenia… – Victoria poruszyła ramionami.
– Uważaj na szpilki – ostrzegła ją Liesel, lekko rozbawiona myślą, że mogłaby zostać tancerką w Nowym Jorku. – Bo pokaleczysz sobie ręce.
Tego dnia po południu, po tym jak Liesel dała z siebie wszystko, żeby kostium leżał na dziewczynie jak druga skóra, Victoria wręczyła jej wizytówkę Leo Steina.
– Idź do niego – nalegała. – Jesteś taką samą tancerką jak ja, kiedy zaczynałam. Nie można trzymać takiego ciała całymi dniami w pracowni krawieckiej. Powiedz, że przysłała cię Victoria Creegan. To tylko trzy przecznice stąd. Idź do niego w przerwie na lunch.
Teraz minęły już prawie trzy lata, odkąd Liesel zaczęła tańczyć w nocnych klubach. Pieniądze zaoszczędzone z wypłat i szycia, które pewnego dnia zamierzała wydać na sprowadzenie rodziców, leżały nietknięte. A z Europy napływały teraz przerażające doniesienia. Krążyły pogłoski o obozach koncentracyjnych i żydowskich rodzinach wyłapywanych i wysyłanych do różnych miejsc na terytorium Polski.
Za dnia większość czasu Liesel chodziła z uśmiechem przyklejonym do twarzy i ciałem nastawionym, żeby chłonąć radość i muzykę z otoczenia. Ale gdy zmywała makijaż i zdejmowała kostium sceniczny, czarno-białe fotografie w gazetach wywoływały udrękę, z której nie potrafiła się otrząsnąć.
W takich chwilach, gdy siedziała sama, oparta o łóżko, z pożyczoną książką do nauki angielskiego na kolanach, widziała matkę, która żegna się z nią z wymuszonym uśmiechem, i ojca przytrzymującego jej walizkę kilka chwil za długo. Nie chciała patrzeć na te wszystkie koszmarne zdjęcia i myśleć o tym, że może jej rodzice leżą gdzieś w tych stosach ciał lub stali się już czarnym popiołem. Wolała patrzeć na rodzinną fotografię, którą ustawiła na nocnym stoliku, i wierzyć, że nadal są tam, gdzie ich zostawiła. Tata w ciemnobrązowym palcie i eleganckiej fedorze i mama, zawsze z czymś ciepłym i słodkim w rękach.
Przez dwa dni Greg rozglądał się w tłumie za dziewczyną w tulipanowej zielonej sukience. Przepatrywał paradę ciemnych garniturów i białych koszul, kobiet w jesiennych strojach, filcowych kapeluszach i rękawiczkach z koźlęcej skóry. Nasłuchiwał kroków, a w czasie każdej przerwy w grze przyglądał się twarzom osób stojących w kolejce po ciasta Murraya.
W ciągu dnia Grega ze skrzypcami mijało kilkuset przechodniów. Niektórzy zatrzymywali się na chwilę, żeby posłuchać gry, część z nich wrzucała drobne do futerału, by wyrazić uznanie. Ale on ciągle miał w myślach obraz dziewczyny o lekkim kroku tancerki i twarzy piękności ze Starego Świata.
We wtorkowe popołudnie, kilka minut po pierwszej, znów ją zobaczył. To była z całą pewnością ona. Twarz, której nie dało się pomylić z inną. Nogi. Uśmiech. Niewiarygodna lekkość kroków.
Tym razem wiedział, że musi być szybszy, i zaczął grać od razu. Nie zareagowała na Mozarta, więc szybko usunął Austrię z listy potencjalnych miejsc jej pochodzenia. Następną oczywistą hipotezą były Niemcy. Greg miał zatem do wyboru jednego z trzech panów „B”: Bacha, Brahmsa i Beethovena. Koncerty skrzypcowe Brahmsa i Beethovena pozwoliłyby mu zaimponować dziewczynie talentem, ale mógł też zagrać motyw Ody do radości z IX Symfonii Beethovena i poruszyć ludzi. Może uwaga tłumu przyciągnęłaby ją bliżej?
Dostrzegł, że lekko drgnęła, kiedy zaczął grać. Z wdziękiem obróciła się na obcasie, gdy odchodziła od stoiska Murraya z torebką w dłoni, jak miniaturowa balerina w pozytywce, którą kiedyś widział w antykwariacie koło domu. Wirująca porcelanowa figurka wielkości jego kciuka w tiulowej spódniczce o rozmiarze znaczka pocztowego.
Spojrzała w jego stronę, ale nie zatrzymała się, na co liczył. Był jednak pewny, że zareagowała na grę. Dostrzegł drgnienie ciała, gest zadowolenia i instynktowną reakcję na muzykę, którą wydobywał smyczek. To postęp w porównaniu z poprzednim razem, wytłumaczył sobie, nie wolno się zniechęcać. Tym razem, gdy szła do drzwi, odwróciła się i przelotnie na niego spojrzała. Uśmiech dziewczyny przeszył mu serce, nagroda więcej dla niego warta niż wszystkie monety świata.
Liesel szła do biura pana Steina i czuła lekkość, która nie miała nic wspólnego ze słońcem ogrzewającym jej twarz ani z perspektywą kolejnego czeku z wypłatą. Coś w muzyce skrzypka, która właśnie wpadła jej w ucho na Grand Central, sprawiło, że poczuła się szczęśliwa i pełna energii.
Od wieków nie słyszała Ody do radości, inspirująca melodia podniosła ją na duchu. Co ten skrzypek grał ostatnio? Chyba Eine kleine Nachtmusik? Przypomniała sobie, że milion razy słyszała tę muzykę dolatującą późnymi wieczorami z kawiarni w Brnie. Ten chłopak grał zachwycająco. Odkąd przyjechała do Nowego Jorku, słyszała wielu grajków na stacjach metra, ale większość z nich wybierała współczesnych kompozytorów, Gershwina i Duke’a Ellingtona – może myśleli, że takie utwory bardziej skłonią ludzi, by sięgnęli do kieszeni. Ale ten skrzypek najwyraźniej wolał muzykę, która przypominała jej Europę.
Gdy szła, Beethoven rozbrzmiewał w jej głowie. Wróciła myślą do dawnego życia w Brnie, do czasów nauki tańca w konserwatorium, gdzie studenci muzyki często próbowali zwrócić na siebie uwagę najładniejszych tancerek, grając z pasją na instrumentach. Te lata pozostawiły Liesel najmilsze wspomnienia. Czas, kiedy nie tylko rodziła się jej miłość do tańca i muzyki, ale też gdy myślała, że wszystko będzie takie samo już na zawsze. Życie pełne kultury, sztuki, przyjaciół i rodziny.
W ostatnim roku nauki u Psoty miała szansę obserwować mistrza u szczytu kreatywności, kiedy opracowywał choreografię do Tańców słowiańskich Dvořáka. Spędził z Liesel i pięcioma innymi dziewczynami wiele godzin, mobilizując je do dokładniejszej pracy nóg. Ale mimo zamkniętych drzwi studia przepiękna muzyka orkiestry kameralnej wypełniała całą szkołę.
Sama była zdumiona, jak bardzo nie mogła się teraz doczekać prób w studiu tanecznym Rosenthala. Przez kilka dni z rzędu miała szansę kupić sobie kawałek ciasta u Murraya i znów dać się oczarować przystojnemu skrzypkowi, który zdawał się grać tylko dla niej.
W czwartek po południu, po porannym szyciu u Grety, Liesel poszła schodami z kolejki do wyjścia z Grand Central na Lexington Avenue i znów usłyszała jego grę za rogiem. Grał koncert skrzypcowy, może Mendelssohna, nie była pewna. Ale jedno było oczywiste: gdy tylko dobiegała do niej muzyka, czuła, że jej ciało na nią reaguje. Nuty ciągnęły ją jak linki na bloczku. Czuła, że kończyny same jej się wyciągają, a stopy chcą stawać na palcach i tańczyć. Wyobrażała sobie, że tańczy na własnej prywatnej scenie, a ten mężczyzna, którego nie zna, jest jej akompaniatorem.
Kolejka do wózka Murraya nie była tak długa jak zwykle, a kiedy przechodziła obok bezimiennego muzyka, obróciła głowę i uśmiechnęła się do niego. Zobaczyła, że unosi wzrok znad instrumentu i jego wargi również układają się w uśmiech.
– Następny! – odezwał się zza lady ostry głos Murraya. – Czego sobie życzysz, laleczko? Strudel jabłkowy jak zwykle?
– Tak – odparła i zarumieniła się. – Ale któregoś dnia muszę spróbować waszych pączków.
– Wyglądasz bardziej na strudlową dziewczynę – powiedział sprzedawca, uśmiechnął się i wręczył jej torebkę. I już zwracał się do następnego klienta, a Liesel się odwróciła i spojrzała na zegar wiszący nad przejściem do Vanderbilt Hall.
Miała mniej czasu, niż jej się zdawało. Zostało tylko dziesięć minut, żeby nie spóźnić się na zajęcia u Rosenthala.
Kiedy przyśpieszyła kroku do wyjścia z dworca, usłyszała, że skrzypek zaczyna grać Chopina. Zaskoczył ją ten dość dziwny wybór, ponieważ wiedziała, że ten utwór o niebo lepiej brzmi na fortepianie niż na skrzypcach.
Nie dotarło do niej, że chłopak zagrał właśnie tego kompozytora, żeby sprawdzić jej reakcję. Żeby się przekonać, czy dziewczyna pochodzi z Polski, tak jak on. Że szuka czegoś, co przypomni jej ojczyznę, gdziekolwiek się ona znajduje.
Po południu Liesel nadal rozmyślała o skrzypku, który najwidoczniej grał zawsze w tym samym zakątku dworca i którego dobór repertuaru zaczął ją intrygować. Nie miała szansy zobaczyć dokładnie jego twarzy, ponieważ częściowo zasłaniał ją instrument. Ale widziała jego oczy. Lgnęły do niej jak magnes. Jeszcze teraz czuła siłę tego spojrzenia.
Rosenthal sztorcował dziewczyny, by uważały na kroki.
– Schodzicie po schodach, obejmując ramieniem partnerów – komenderował. – Pamiętajcie o uśmiechu. Pamiętajcie, żeby zsynchronizować krok z pozostałymi… Wszystko ma chodzić jak w zegarku… Dziewczęta! – Podniósł głos i karcąco spojrzał na dziewczynę, która szeptała coś do drugiej tancerki. – Zostały nam trzy dni, żeby dopiąć wszystko na ostatni guzik. Skoncentrujcie się i do roboty!
Liesel milczała i zapamiętywała elementy choreografii. Była dla niej bardzo prosta, bez porównania prostsza od skomplikowanych układów, które tworzył mistrz Psota.
Spojrzała na zegar, dochodziła czwarta po południu. Zanim pojedzie na Upper West Side do madame Polakowej, zajrzy na Grand Central i sprawdzi, czy skrzypek jeszcze tam gra.
O wpół do czwartej Greg był już spakowany i zbierał się do pracy w teatralnej orkiestrze. Kiedy przechodził przez drzwi na Lexington Avenue, nie mógł przestać myśleć o muzyce, którą dziś wybrał dla dziewczyny.
Chociaż jeszcze do niego nie podeszła, wczoraj spojrzała w jego stronę z uśmiechem. To dobry znak, powiedział sobie.
Wiedział, że ten polonez był kiepskim wyborem. Brzmiał okropnie na skrzypcach, trzeba pamiętać, że Chopin napisał go (jak właściwie wszystko, co skomponował) na fortepian. Ale pomyślał, że gdyby była Polką, doceniłaby nieudolne próby zagrania muzyki z jej ojczystego kraju. Łamał sobie głowę, co zagra następnym razem, kiedy ją zobaczy.
W repertuarze zostało mu jeszcze kilka rzeczy przywołujących różne kraje, z których mogła pochodzić. Cokolwiek, byleby zatrzymała się przy nim na kilka chwil.
Wyobrażał sobie, że gdyby tak się stało, zagrałby utwór do końca, tylko dla niej. A potem, kiedy wreszcie odłożyłby smyczek, mógłby ją zagadnąć, może nawet zaprosiłby ją na lunch do pobliskiego baru Automat.
Odtworzył sobie w głowie mapę Europy i rozważał, gdzie następnym razem szukać potencjalnej ojczyzny dziewczyny. Rosja to łatwizna. Czajkowski. Greg uwielbiał popisywać się umiejętnościami, grając koncert skrzypcowy, ale motyw miłosny z Romea i Julii musiał wzbudzić ciepłe uczucia u każdej dziewczyny, szczególnie Rosjanki z dala od ojczyzny. Gdyby jednak pochodziła z Bułgarii lub Rumunii – będzie miał problem. Nie znał żadnego kompozytora z tych krajów. Może mógłby poprosić któregoś z gości wuja, żeby podsunął pomysł jakiejś pieśni z tamtych rejonów. I Węgry, podobnie jak Polska, stanowiłyby pewien kłopot. Był oczywiście Liszt. Ale to też pianista, którego najwspanialsze utwory słabo przekładały się na skrzypce. Jeśli zaś znów spróbuje tej drogi po porażce z Chopinem, czy dziewczyna się zorientuje, że on nie gra tu dla pieniędzy, tylko próbuje wysłać wiadomość tylko dla niej?
Miał nadzieję, że następnego dnia znów ją zobaczy i dostanie kolejną szansę. Już raz widział, jak jej stopy zareagowały na muzykę, a poprzednim razem – był pewny – obdarzyła go uśmiechem. Zastanawiał się też, dokąd tak się śpieszy codziennie po południu. Wymyślił kilka scenariuszy, ale w żadnym nieznajoma nie siedziała zamknięta w biurze z maszyną do pisania i telefonem.
Kiedy Greg szedł do domu, by przebrać się na wieczorny występ z orkiestrą, Liesel postanowiła jeszcze raz zajrzeć na dworzec i sprawdzić, czy skrzypek gra o tej porze. Ale kiedy przeszła przez drzwi z Lexington Avenue, nie zobaczyła go. Miejsce za wózkiem z ciastkami Murraya było puste, jak scena bez artysty, zostały tylko płyty lśniącego jasnego marmuru. Liesel zaskoczyło własne rozczarowanie nieobecnością muzyka.
Zobaczyła pucybuta z klientem; zgięty wpół doprowadzał do połysku buty bankiera w średnim wieku.
Kobieta ciągnęła za sobą dwoje dzieci w stronę peronu, jej synek ściskał w ręce czapkę.
Popatrzyła na pustą przestrzeń i odpłynęła myślami. Miała do skończenia szycie u Gerty, występ w piątek wieczorem i ostatnią próbę do jutrzejszego przedstawienia o drugiej. Liesel zobaczyła, że Murray podnosi wzrok znad wózka. Tace były już prawie puste.
– Nie ma strudla – oznajmił z uśmiechem. – Ale zostało kilka pączków.
Była głodna i wiedziała, że powinna raczej kupić sobie kanapkę lub coś zdrowszego. Ale dotąd nie próbowała jeszcze pączka.
– Dwa ciastka jednego dnia? – Roześmiała się i podeszła do lady. – Moja talia chyba tego nie zniesie.
– To jakiś żart – powiedział i zapakował pączka w torebkę. Liesel sięgnęła po dziesięciocentówkę do portmonetki.
– Ja stawiam, cukiereczku. Smak Ameryki na osłodę.
Następnego popołudnia wyszła od Gerty w porze lunchu i poszła na Times Square, żeby złapać kolejkę na Grand Central. Leo Stein miał dla niej kolejny czek, a potem zamierzała jechać do Rosenthala na ostatnią próbę.
W ręce trzymała kontrakt na wieczór.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki