Grand Central. Historie o wojnie i miłości - Blum Jenna - ebook

Grand Central. Historie o wojnie i miłości ebook

Blum Jenna

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zanurz się w świat niezwykłych historii miłosnych.

Każdego dnia tysiące ludzi przewijają się przez perony nowojorskiego dworca Grand Central. Wędrują galeriami, kupują bilety, podziwiają kunsztowne sklepienie i charakterystyczny, czterostronny zegar. Każda z tych osób mogłaby opowiedzieć swoją historię.

Młoda żona czekająca na przyjazd męża z wojny...

Ocalały z Holokaustu mężczyzna, pracujący w barze, w którym spotyka klientk łudząco podobną do jego zmarłej matki…

Dziewczyna marząca o karierze w Hollywood, oczekująca w Kąciku Pocałunków na pierwsze zdjęcia próbne i swoją szansę…

Dziesięć autorek bestsellerów, zainspirowanych tym miejscem, stworzyło dziesięć opowiadań, których fabuła rozgrywa się tego samego dnia, tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, w czasach nadziei, niepewności, zmian i odnowy.

Jeśli kochasz powieści Kristin Harmel, Sarah McCoy czy Kristiny McMorris, pokochasz i tę książkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 406

Oceny
4,5 (13 ocen)
7
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Grand Central. Historie o wojnie i miłości" to pełne wzruszeń i emocji opowiadania dziesięciu bestsellerowych autorek. I choć znałam tylko nieliczne z nich, to wszystkie prezentują bardzo wysoki, jeśli chodzi o język i użyte środki stylistyczne, poziom, a obcowanie z ich piórem sprawiło mi niewysłowioną przyjemność. Wspólnym mianownikiem wszystkich opowiadań jest miejsce akcji, czyli nowojorski dworzec Grand Central oraz jej czas — tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. To opowieści pełne nadziei, niepewności i wielkich zmian, które spodobają się wszystkim pasjonatom historii, literatury kobiecej i dramatycznych opowiadań, nie tylko o miłości. W powieściach o czasach drugiej wojny światowej często pomija się rolę kobiet. Ich wkład, siła i niezłomność zasługują na to, by w końcu oddać im należy hołd i wiele z zaprezentowanych tu historii właśnie to czyni.
10
Jeny_co_tu_czytac

Całkiem niezła

"Grand Central" to zbiór dziesięciu opowiadań do których przedmowę napisała Kristin Hanna. (Której czytałam tylko jedną książkę, chyba najpopularniejszą "Słowik".) Ze wszystkich autrek kojarzę tylko dwie, muszę o nich Wam wspomnieć gdyż bardzo polecam ich książki. Melanie Beniamin, której cudowna książka "Żona Lotnika. Kobieta, która podbiła niebo" jest historią na faktach z nutką fikcji potrzebnej do spięcia wszystkiego w całość. To historia Annie Lindbergh pierwszej kobiety w Ameryce z patentem pilota szybowca. Oraz Sarah McCoy i jej książka "Maryla z Zielonego Wzgórza". Tu chyba nie muszę pisać, że kocham wszystko co dotyczy Zielonego Wzgórza i jego mieszkańców. Przyznam, że obawiałam się tego zbioru. O ile lubię książki poruszające tematykę II Wojny Światowej to jednak preferuję te starsze napisane przez osoby które doświadczyły tego okrucieństwa na własnej skórze, lub te pisane na podstawie rozmów, wywiadów czy pamiętników. Ale i tu zdarzają się niestety słabe pozycje, nie każdy...
00

Popularność




Przedmowa

Przed­mowa

Uro­dzi­łam się w połu­dnio­wej Kali­for­nii w cza­sie, gdy świat był prost­szym, spo­koj­niej­szym miej­scem. Jeź­dzi­łam rowe­rem do sklepu, kupo­wa­łam napoje gazo­wane i musu­jące cukierki. Budo­wa­li­śmy z dzie­cia­kami bazy w wypiesz­czo­nych ogród­kach, a nie­dziele spę­dza­li­śmy z mamami na plaży – bro­dzi­li­śmy przy brzegu i chla­pa­li­śmy na sie­bie wodą. Nad moim małym skraw­kiem świata zawsze świe­ciło słońce. Tatu­sio­wie pra­co­wali całe dnie i rzadko ich widy­wa­li­śmy, a mamuś ciężko się było pozbyć, cho­ciaż bar­dzo się sta­ra­li­śmy. Kiedy zacho­dziło słońce, pędzi­li­śmy na rowe­rach do domu i wszy­scy zbie­ra­li­śmy się przy stole, na któ­rym pra­wie zawsze cze­kała gorąca zapie­kanka.

Ledwo weszłam w wiek nasto­letni, moje oto­cze­nie zmie­niła wojna w Wiet­na­mie. Nagle zaczęły się pro­te­sty, strajki oku­pa­cyjne i week­en­dowe mar­sze. Poli­cja w peł­nym rynsz­tunku wystę­po­wała prze­ciwko stu­den­tom. Wie­czorne wia­do­mo­ści poda­wały liczby ofiar i wyso­kość strat po bom­bar­do­wa­niach w miej­scach po dru­giej stro­nie kuli ziem­skiej. A potem przy­szła afera Water­gate. Wyda­wało się, że nic już nie jest bez­pieczne ani pewne.

W doro­słość wcho­dzi­łam, czy­ta­jąc o odle­głych pla­ne­tach i nie­zna­nych świa­tach. Na noc­nej szafce trzy­ma­łam powie­ści Tol­kiena, Hein­le­ina, Brad­bury’ego i Her­berta. Czy­ta­łam zachłan­nie, cią­gle sie­dzia­łam z nosem w książ­kach. Wszy­scy zawsze mnie napo­mi­nali, żebym wresz­cie je odło­żyła i rozej­rzała się wokół sie­bie – szcze­gól­nie na rodzin­nych waka­cjach. W liceum opę­tał mnie Ste­phen King i szep­tał mi do ucha, że zło ist­nieje, ale można z nim wal­czyć i je poko­nać… jeśli ktoś jest oczy­wi­ście dosta­tecz­nie silny, jeśli naprawdę w to wie­rzy. A ja wie­rzyłam.

Dopiero póź­niej, kiedy doro­słam, wyszłam za mąż i uro­dzi­łam dziecko, zaczę­łam patrzeć na moje życie w szer­szym kon­tek­ście i zoba­czy­łam, jak mocno róż­nią się lata sześć­dzie­siąte, sie­dem­dzie­siąte i osiem­dzie­siąte od cza­sów daw­niej­szych. Myślę, że to wła­śnie wtedy zako­cha­łam się w powie­ściach o dru­giej woj­nie świa­to­wej.

Druga wojna. Dziś też nic wię­cej mi nie potrzeba. Niech ktoś rzuci, że akcja powie­ści toczy się pod­czas wojny, i nie ma lep­szego spo­sobu, żeby przy­cią­gnąć moją uwagę. Niech doda, że to histo­ria dra­ma­tyczna albo o miło­ści, a ja już bie­gnę i zama­wiam.

W tej woj­nie jest coś wybit­nie szcze­gól­nego, przy­naj­mniej z punktu widze­nia współ­cze­snego czy­tel­nika, czyli – z per­spek­tywy czasu. Druga wojna świa­towa była ostat­nim wiel­kim kon­flik­tem Ame­ry­ka­nów, ostat­nim wyda­rze­niem, kiedy dobro było dobrem, a zło złem i nie dało się ich ze sobą pomy­lić. Był to czas naro­do­wego poświę­ce­nia i wspól­nych celów. Czas, kiedy wszy­scy zga­dza­li­śmy się w tym, co jest ważne, za co warto wal­czyć i zgi­nąć. Kobiety nosiły białe ręka­wiczki, a męż­czyźni kape­lu­sze. Z per­spek­tywy obec­nych burz­li­wych cza­sów tamta epoka wydaje się nie­wia­ry­god­nie roman­tyczna i wdzięczna. W dzi­siej­szym podzie­lo­nym i peł­nym kon­flik­tów świe­cie wielu z nas chęt­nie zanu­rzy­łoby się w zapo­mnia­nym cza­sie, kiedy łatwiej było roz­po­znać wła­ściwą drogę i nią podą­żyć. „Naj­wspa­nial­sze Poko­le­nie”. To wła­śnie widzimy, kiedy teraz spo­glą­damy wstecz. Nic więc dziw­nego, że opo­wie­ści o męż­czy­znach i kobie­tach, któ­rzy żyli i kochali się w tam­tej epoce, mocno dzia­łają nam na wyobraź­nię.

Drugą wojnę świa­tową, jak więk­szość wojen, defi­niują głów­nie męż­czyźni. Z pod­ręcz­ni­ków szkol­nych dowia­du­jemy się o bitwach i potycz­kach, o bom­bach i misjach. Oglą­damy foto­gra­fie żoł­nie­rzy masze­ru­ją­cych przez plaże i wspi­na­ją­cych się na wzgó­rza. Czy­tamy o popeł­nia­nych okru­cień­stwach i wspo­mi­namy ludzi – tak naprawdę całe poko­le­nie – któ­rych utra­ci­li­śmy. Jed­nak dopiero nie­dawno zaczę­li­śmy poświę­cać wię­cej uwagi kobie­tom.

W powie­ści o cza­sach dru­giej wojny świa­to­wej, którą wła­śnie piszę, boha­terka mówi do syna: „My, kobiety, pozo­sta­wa­ły­śmy w cie­niu wojny. Nikt nie urzą­dzał parad na naszą część, a tylko nie­wiele z nas dostało odzna­cze­nia”, i myślę, że wiele w tym prawdy. W pra­wie całej wojen­nej bele­try­styce kobiety się pomija, a jed­nak prawda o ich wkła­dzie w wojnę jest fascy­nu­jąca, zadzi­wia­jąca i zasłu­guje, by wresz­cie zaczęła domi­no­wać w dys­ku­sji o pokło­siu kon­fliktu. Kobiety zaj­mo­wały się szpie­go­stwem, były pilot­kami i kryp­to­loż­kami. Rów­nie ważną rolę odgry­wały na tyłach. Pod­czas gdy świat pogrą­żony był w woj­nie, a męż­czyźni ginęli, to kobiety musiały ogar­nąć życie, zapew­nić żoł­nie­rzom bez­pieczne miej­sce, do któ­rego będą mogli wró­cić. Wiele zapre­zen­to­wa­nych tu histo­rii sku­pia się na kobie­tach i doty­czy jed­nego dnia z ich życia w 1945 roku, kiedy wojna się skoń­czyła, ale jesz­cze świeżo tkwiła w pamięci. Po dru­giej woj­nie wszy­scy musieli prze­or­ga­ni­zo­wać codzien­ność – męż­czyźni wra­ca­jący do domów, kobiety sta­ra­jące się przywró­cić dawne życie, które zmie­niło się bez reszty, dzieci nie­pa­mię­ta­jące cza­sów pokoju. Takie oto tematy i sprawy na­dal wybrzmie­wają w gło­wach czy­tel­ni­ków.

Zebrane tu histo­rie cał­ko­wi­cie mnie urze­kły. Grupa uta­len­to­wa­nych auto­rek przy­jęła cie­kawe zało­że­nie i stwo­rzyła sze­reg płyn­nie prze­ni­ka­ją­cych się histo­rii. Ten sam dzień na Grand Cen­tral Ter­mi­nal – bra­mie do wie­lo­kul­tu­ro­wego tygla Ame­ryki – stał się punk­tem wyj­ścia do dzie­się­ciu róż­nych opo­wie­ści, które czy­tane razem spla­tają się w prze­piękny gobe­lin losów męż­czyzn i kobiet, ich prze­żyć w wojen­nych latach. W nie­któ­rych boha­te­ro­wie odbu­do­wują życie po dru­zgo­cą­cej stra­cie, w innych zma­gają się ze strasz­li­wymi skut­kami wojny i pró­bują uwie­rzyć w lep­szą przy­szłość. Wszyst­kie opo­wia­da­nia poka­zują zmiany, jakie przy­nio­sła druga wojna świa­towa, i walkę, którą czę­sto trzeba było toczyć we wła­snym kraju tylko po to, żeby prze­trwać i zacząć życie od nowa. We wszyst­kich opo­wie­ściach pobrzmie­wają nuty straty i odro­dze­nia, prze­wija się myśl, że coś tak pro­stego, jak zwy­kła pio­senka grana na skrzyp­cach na dworcu kole­jo­wym, może przy­po­mnieć każ­demu wszystko to, co prze­pa­dło na zawsze… i wszystko, co każdy ma nadzieję odzy­skać.

Kri­stin Han­nah, autorka best­sel­le­rów „New York Timesa”Na domo­wym fron­cie i Zimowy ogród

Grand Cen­tral

Wrze­sień 1945 roku

Alyson Richman. Powrót do domu

Aly­son Rich­man

Powrót do domu

Dla Ste­phena, mojego skrzypka. Spe­cjalne podzię­ko­wa­nia dla Joane Rogers

Zasta­na­wiał się, czy to skle­piony sufit, czy mar­mu­rowe posadzki two­rzą wyjąt­kową aku­stykę budynku. Ale w nie­które popo­łu­dnia, kiedy tłum prze­chod­niów nie był aż tak gęsty, Greg Yanow­sky mógł przy­mknąć oczy, oprzeć pod­bró­dek na skrzyp­cach i prze­ko­ny­wać samego sie­bie, że Grand Cen­tral Ter­mi­nal to jego pry­watny Car­ne­gie Hall.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej odkrył ide­alny zaką­tek na dworcu – tuż przy scho­dach do metra i dro­dze do wyj­ścia na Lexing­ton Ave­nue. Dosta­tecz­nie daleko od huku prze­jeż­dża­ją­cych pocią­gów, ale na tyle bli­sko ruchli­wej trasy pie­szych, by pozy­skać co kilka minut garść drob­nia­ków.

Przy­jeż­dżał codzien­nie wcze­śnie rano ze swo­jego miesz­ka­nia przy Delan­cey Street i wycho­dził z metra po scho­dach z pro­stymi ple­cami i wysoko unie­sioną głową. To, że miał ze sobą fute­rał ze skrzyp­cami, wyróż­niało go w tłu­mie pasa­że­rów. Ponie­waż wyście­łana aksa­mi­tem wali­zeczka skry­wała poten­cjalną magię, muzykę, sztukę, któ­rej nie mógł zawie­rać żaden inny zwy­kły bagaż na świe­cie.

I cho­ciaż jego mary­narka z cien­kiej sza­rej fla­neli zupeł­nie nie przy­po­mi­nała mod­niej­szych ubrań od Paula Stu­arta czy Bro­oks Bro­thers noszo­nych przez męż­czyzn przy­jeż­dża­ją­cych codzien­nie pocią­gami z Larch­mont czy Gre­en­wich, Greg czuł, że jest ponad sfa­ty­go­wa­nymi man­kie­tami koszuli. Jego ele­gan­cja wyni­kała z pro­stoty i pre­cy­zji ruchów. Ze spo­sobu, w jaki opie­rał instru­ment na oboj­czyku. Z gra­cji, z jaką uno­sił smy­czek. Takich gestów nie da się nauczyć w szkole ani pod­czas rodzin­nych obia­dów na przed­mie­ściu.

Potrze­bo­wał swo­jego instru­mentu, a instru­ment potrze­bo­wał jego, jak part­ne­rzy w walcu. Bez tego dru­giego nie byłoby muzyki.

Jako dziecko, w Pol­sce, Greg obser­wo­wał, jak jego ojciec Josek co wie­czór moczył ręce w mleku, żeby zmięk­czyć odci­ski po całym dniu roz­łu­py­wa­nia drewna. Josek wyuczył się bed­nar­stwa od swo­jego ojca, ale w duchu zawsze marzył o robie­niu instru­men­tów. Z wytwa­rza­nia beczek miał pie­nią­dze, żeby wykar­mić rodzinę i zapew­nić jej dach nad głową, ale muzyka sta­no­wiła pokarm dla jego duszy.

W każdy pią­tek wie­czo­rem Josek zapra­szał do sie­bie roz­ma­itych posia­da­czy instru­men­tów, żeby wypeł­nili jego dom muzyką dla żony i dzieci. Greg wciąż dosko­nale pamię­tał, jak ojciec krę­cił się z nim po pokoju, a sąsiad przy­gry­wał im na bała­łajce. Wiele lat póź­niej pamię­tał dźwięk śmie­chu ojca. Potra­fił do niego nastroić skrzypce. Było to ide­alne A.

Kiedy wybie­rali się do Kra­kowa wozem wyła­do­wa­nym becz­kami na sprze­daż, mały Greg sia­dał z przodu z ojcem i razem nucili prze­różne melo­die. Cza­sem Joskowi uda­wało się zatrzy­mać wóz pod kościo­łem, żeby syn mógł posłu­chać muzyki orga­no­wej. Greg oży­wiał się za każ­dym razem, gdy ojciec dawał mu szansę słu­cha­nia wszel­kiego rodzaju melo­dii, czy to muzyki ludo­wej, czy utwo­rów Mozarta roz­brzmie­wa­ją­cych z okien miej­skiej szkoły muzycz­nej. Jesz­cze bar­dziej nie­co­dzienne było to, że chło­piec bez­błęd­nie potra­fił zanu­cić każdą melo­dię, jaka wpa­dła mu w ucho.

Pew­nego wie­czora, gdy deszcz padał tak mocno, że Greg bał się, iż dach zwali im się na głowy, roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Matka otwo­rzyła i zoba­czyła, że stoi za nimi przy­ja­ciel Joska, Lew, z męż­czy­zną, któ­rego nie znała.

– Zła­pała nas burza – powie­dział Lew. – Odpa­dło mi koło od wozu.

Wska­zał na sto­ją­cego obok męż­czy­znę z kape­lu­szem nacią­gnię­tym na oczy.

– Odwożę do domu Zelika, mojego szwa­gra.

Zelik uniósł rękę w geście powi­ta­nia i zadrżał na desz­czu. Ojciec Grega dostrzegł, że w dru­giej ręce trzyma mały czarny fute­rał o wydłu­żo­nym kształ­cie. Od razu wie­dział, że w środku muszą być skrzypce.

– Wejdź­cie, zanim deszcz znisz­czy pań­ski instru­ment – powie­dział Josek i gestem zapro­sił męż­czyzn do środka. Żona zabrała mokre płasz­cze i roz­wie­siła je przy ogniu, a Josek i Greg patrzyli, jak Zelik kła­dzie na stole fute­rał i go otwiera. Nie mogli ode­rwać oczu od błysz­czą­cego instru­mentu, któ­rego deszcz na szczę­ście nie uszko­dził.

Greg ni­gdy nie zapo­mni widoku Zelika, który wyj­mo­wał instru­ment niczym jakiś cza­ro­dziej. Na­dal pamię­tał znie­wa­la­jącą magię chwili, gdy Zelik oparł pod­bró­dek na kra­wę­dzi, uniósł smy­czek i zaczął grać. Ocza­ro­wał wszyst­kich dźwię­kami, które zawi­ro­wały w ara­be­skach, wypeł­niły pokój i zagłu­szyły sza­le­jącą na zewnątrz burzę.

Zelik przy­tu­py­wał do taktu i kiwał głową z boku na bok. Jeśli radość dało się wyra­zić dźwię­kiem, to Greg usły­szał ją tam­tego wie­czora, spły­wa­jącą ze smyczka, któ­rym męż­czy­zna prze­su­wał po stru­nach. Kiedy potem młody czło­wiek wło­żył skrzypce w ręce Grega i poka­zał mu, jak chwy­cić smy­czek, chłop­cem cał­kiem zawład­nęła myśl, że chciałby nauczyć się grać. Instru­ment potra­fił wyra­zić smu­tek i radość, a wszystko to bez jed­nego słowa.

Następ­nego dnia rano, gdy już wze­szło słońce, a mokre drewno i błoto na dro­gach zaczęły obsy­chać, Zelik dał Gre­gowi ostat­nią lek­cję. Chło­piec tulił do sie­bie instru­ment. Prze­cią­gnął dło­nią wzdłuż szyjki skrzy­piec i musnął kołki. Czuł się tak, jakby po raz pierw­szy w życiu doty­kał piękna.

Zelik od razu dostrzegł natu­ral­ność, z jaką chło­piec chwy­cił smy­czek, i to, że dzie­ciak ma wro­dzony słuch. Zelik zdał sobie rów­nież sprawę, że za przy­mknię­tymi oczami Greg nie tylko czuje muzykę; muzyka po pro­stu wypływa z niego, jakby z każ­dym odde­chem wyrzu­cał z sie­bie dźwięk. Kiedy Zelik ści­skał Joskowi rękę w podzię­ko­wa­niu za udzie­le­nie noc­legu, wyszep­tał mu do ucha:

– Pań­ski syn ma talent. Niech pan sprzeda, co może, ale musi mu pan kupić skrzypce i zna­leźć nauczy­ciela. Naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe.

Żeby kupić synowi skrzypce, Josek musiał sprze­dać dwa­na­ście beczek do kisze­nia zro­bio­nych z naj­lep­szego drewna. Kiedy miał dość pie­nię­dzy, by wykar­mić rodzinę, odkła­dał wszystko, co mógł, żeby opła­cić Gre­gowi lek­cje muzyki u nauczy­ciela z sąsied­niej wsi. Chło­piec szybko nauczył się grać pod­sta­wowe gamy, a potem prze­szedł do trud­niej­szych etiud i sonat, co innym dzie­ciom zwy­kle zaj­mo­wało o wiele wię­cej czasu. Od czasu do czasu Josek zawo­ził go do Kra­kowa na lek­cje, pod­czas któ­rych chło­piec miał moż­li­wość grać przy akom­pa­nia­men­cie for­te­pianu. Jako dzie­się­cio­la­tek potra­fił zagrać wszyst­kie kon­certy Mozarta. A kiedy skoń­czył lat pięt­na­ście, zaczął mie­rzyć się z Men­dels­soh­nem.

Ale cho­ciaż Greg naj­bar­dziej upodo­bał sobie kla­sycz­nych kom­po­zy­to­rów, co tydzień po kola­cji sza­ba­so­wej grał muzykę swo­jego szte­tlu. Jego gra zawsze wywo­ły­wała uśmiech matki, a ojciec nale­wał sąsia­dom kolejny kie­li­szek wina.

Kiedy pod­rósł i udo­sko­na­lił umie­jęt­no­ści, zaczął marzyć, że pew­nego dnia będzie grał w pre­sti­żo­wym kra­kow­skim Kon­ser­wa­to­rium Towa­rzy­stwa Muzycz­nego i dawał reci­tale przy świe­cach w całej Euro­pie. Ale marze­nia legły w gru­zach w jeden wie­czór przy dźwięku roz­bi­ja­nej szklanki i krzyku matki.

Wcze­śniej tre­ścią jego mło­do­ści była miska zupy, kromka chleba i uśmiech rodzi­ców, gdy grał na skrzyp­cach. Ale tam­tego wie­czora to były dźwięki nie­na­wi­ści. Nawet pięt­na­ście lat póź­niej, gdy grał na bez­piecz­nym i ele­ganc­kim dworcu Grand Cen­tral, czę­sto dopa­dały go ponure wspo­mnie­nia ostat­nich dni w rodzin­nej wsi. Widok ojca, któ­rego roz­wście­czony tłum wywleka na zewnątrz. Zapach pło­ną­cych beczek. Krzyki matki w ciem­no­ści, sąsie­dzi ze wsi pochod­niami pod­pa­la­jący ich dom, zakrwa­wiony ojciec leżący bez ruchu na ziemi. Słowo „Żyd” świ­stało w powie­trzu jak kosa, wyma­wiane jak prze­kleń­stwo.

Greg stał i patrzył jak widz na nisz­cze­nie wła­snej rodziny. Chciał tylko pod­biec, uklęk­nąć przy ojcu, wyjąć mu kawałki szkła z głowy, która wyglą­dała jak roz­bita dynia. Chciał utu­lić ojca w ramio­nach i przy­wró­cić cie­pło ula­tu­jące z jego ciała, które siniało w oczach. Ale koń­czyny odmó­wiły chłopcu posłu­szeń­stwa. Dopiero kiedy dom sta­nął w pło­mie­niach, poczuł, że nogi niosą go same. Kie­ro­wał nim nie rozum, lecz instynkt, całe ciało cią­gnęło go w ogień, żeby ura­to­wać skrzypce.

Nie­cały rok póź­niej sie­dem­na­sto­letni Greg szedł przez Ellis Island. Podróż opła­cił mu wuj, któ­rego matka nie widziała od lat. W jed­nej ręce niósł małą skó­rzaną walizkę, w dru­giej skrzypce. Pod mate­ria­łem spodni czer­wie­niły się gniew­nie ślady po opa­rze­niach pokry­wa­jące jedną nogę. Same bli­zny wyglą­dały jak ogień, trwałe, czer­wone, wypu­kłe pochod­nie na skó­rze. Nie­za­tarte przy­po­mnie­nie tam­tego strasz­nego wie­czora.

Wuj sfi­nan­so­wał Gre­gowi bilet nie tylko ze współ­czu­cia – liczył, że gra chłopca przy­cią­gnie klien­tów do jego restau­ra­cji na Lower East Side. Pierw­szego wie­czora Greg wycią­gnął skrzypce w zatło­czo­nym miesz­ka­niu przy Delan­cey Street i zauro­czył nową rodzinę. Kobiety porzu­ciły brudne naczy­nia w zle­wie i sie­działy jak przy­kute do krze­seł, gdy grał. Wuj Grega uważ­nie rozej­rzał się po pokoju, zoba­czył urze­czone kobiety i uznał, że zanim tydzień się skoń­czy, będzie miał zajęty każdy sto­lik w restau­ra­cji.

Pra­wie co wie­czór przez trzy lata Greg grał nie­zli­czone mazurki i taran­tele dla gości restau­ra­cji pochy­la­ją­cych się nad tale­rzami peł­nymi barsz­czu i gołąb­ków. Na swój spo­sób lubił atmos­ferę tego lokalu. Klienci z rodzi­nami przy­po­mi­nali mu sza­ba­sowe występy w szte­tlu. Ale nie o takiej karie­rze marzył, gdy był młod­szy. Jako świeży imi­grant w kraju, który w porów­na­niu z Europą wyda­wał się tak bogaty i pełen per­spek­tyw, Greg chciał wyko­rzy­stać każdą spo­sob­ność. Nie zamie­rzał do końca życia zaba­wiać ludzi nad pie­ro­gami z kapu­stą. Dalej marzył o grze na sce­nie, z orkie­strą – dotąd nie było mu to dane.

Dla­tego kiedy w cza­so­pi­śmie bran­żo­wym, które pew­nego wie­czora zosta­wił jakiś klient, wypa­trzył ogło­sze­nie o prze­słu­cha­niach muzy­ków zain­te­re­so­wa­nych grą w orkie­strze New Amster­dam The­ater, uznał, że to znak. Zebrał się na odwagę i poszedł do teatru. Nie sta­wiło się tak dużo osób, jak się spo­dzie­wał, ponie­waż wielu męż­czyzn wal­czyło na woj­nie; on unik­nął tego losu z powodu poważ­nych uszko­dzeń nóg. Przy­szło jed­nak sporo uta­len­to­wa­nych muzy­ków, więc kiedy po prze­słu­cha­niu Grega zapro­po­no­wano dru­gie skrzypce, poczuł, że jego marze­nia wresz­cie się speł­niają.

Mimo nowej pracy Greg na­dal miał wolne ranki i więk­szość wcze­snych popo­łu­dni. Posta­no­wił ćwi­czyć w pew­nym miej­scu w Nowym Jorku, które odkrył przy­pad­kiem i polu­bił naj­bar­dziej na świe­cie. Tuż przy wej­ściu do Van­der­bilt Hall, naprze­ciwko wózka z cia­stami Mur­raya i czy­ści­ciela butów Jacka. Grand Cen­tral Ter­mi­nal, jego ulu­biona scena.

Pie­nią­dze uzy­skane z ulicz­nego gra­nia były oczy­wi­ście miłym dodat­kiem. Cza­sem ledwo pokry­wały opłatę za metro i koszt obiadu, ale Greg uwiel­biał grać na dworcu Grand Cen­tral z więk­szej liczby powo­dów niż kilka dola­rów jako doda­tek do dniówki: aku­styka, skle­piony tur­ku­sowy sufit ze zło­ci­stymi gwiaz­do­zbio­rami, ale też ener­gia prze­chod­niów. Był pod­eks­cy­to­wany tym, że ota­cza go tak dużo ruchu, że znaj­duje się w epi­cen­trum tysięcy prze­ni­ka­ją­cych się świa­tów. Pod sto­pami czuł drga­nia wywo­ły­wane przez prze­jeż­dża­jące pociągi, na twa­rzy wiatr z tuneli, który wpa­dał przez mosiężne drzwi. Tutaj kel­nerki mie­szały się z żoł­nie­rzami wra­ca­ją­cymi z wojny, a ban­kie­rzy w prąż­ko­wa­nych gar­ni­tu­rach bie­gli obok win­dzia­rzy, któ­rzy pra­co­wali w tych samych dra­pa­czach chmur przy Pią­tej Alei.

No i jesz­cze te poranne chwile, kiedy pochy­lał się i rzu­cał kilka monet do wyście­ła­nego aksa­mi­tem fute­rału skrzy­piec, na zachętę dla innych, wsłu­chu­jąc się w rytm pie­szego ruchu. W jego uszach brzmiał jak sym­fo­nia. Sły­szał tupot dzie­cię­cych lakier­ków po mar­mu­ro­wej posadzce, ciche szu­ra­nie ban­kier­skich oks­for­dów, postu­ki­wa­nie kuli ran­nego żoł­nie­rza, gdy ude­rzała w pod­łogę. Ale pew­nego dnia usły­szał krok zupeł­nie nie­po­dobny do innych, jakiego nie sły­szał przez te wszyst­kie lata, aż poczuł ukłu­cie w sercu. Ktoś stą­pał lekko, jakby fru­nął, jakby obcasy ledwo doty­kały ziemi. Nie musiał nawet patrzeć, sły­szał ener­giczny, skoczny chód tan­cerki.

Pod­niósł wzrok i zoba­czył idącą w jego stronę piękną kobietę. Wła­śnie wyszła z metra, jej zie­lona jedwabna sukienka powie­wała jak roz­wi­chrzone liście tuli­pana. Mignęła mu twarz: blada cera, ciemne włosy i lisie oczy, które wyglą­dały jak nie z tego świata. Nie była typową Ame­ry­kanką, wedle jego mnie­ma­nia, cho­ciaż wie­dział, że każda miesz­ka­jąca tu osoba mogła spo­koj­nie przy­zna­wać się do przod­ków z zagra­nicy. Jed­nak zda­niem Grega ame­ry­kań­ska twarz cha­rak­te­ry­zo­wała ludzi o angiel­skim lub irlandz­kim pocho­dze­niu, o deli­kat­nie rzeź­bio­nych rysach i brzo­skwi­nio­wej, kre­mo­wej cerze. Ta dziew­czyna jed­nak miała wyso­kie kości policz­kowe i kolor skóry jak dziew­częta z jego rodzin­nej wsi. Ale tak naprawdę, pomy­ślał, mogła pocho­dzić z każ­dego kraju w środ­ko­wej lub wschod­niej Euro­pie. Z Węgier lub Litwy. Może z Pol­ski czy Rosji. Albo nawet z Czech.

Kroki zwol­niły i kobieta zatrzy­mała się metr od niego. Przy­sta­nęła przed wóz­kiem z cia­stami, gdzie sprze­da­wano lukro­wane pączki po pięć cen­tów i stru­del jabł­kowy po dzie­sięć. Dokoła niej kłę­bił się tuzin pasa­że­rów, któ­rzy pra­gnęli kupić coś słod­kiego, zanim pochło­nie ich poranna praca.

Pod jedwa­biem sukienki wyraź­nie ryso­wały się dłu­gie nogi i kształtna syl­wetka. Włosy nie­zna­jo­mej wiły się mięk­kimi lokami wokół twa­rzy, jak u gwiazd fil­mo­wych. W jej ruchach była jakaś sta­ro­świec­kość, nie­pew­ność osoby, która nie uro­dziła się w Ame­ryce i szuka odpo­wied­niej monety w port­mo­netce albo bywa na Man­hat­ta­nie od nie­dawna i odru­chowo odsuwa się, gdy ktoś przy­pad­kiem otrze się o jej rękaw. Zauwa­żył, że poru­sza się ina­czej, kiedy nikogo nie ma obok, niż wtedy, gdy wpada w grupę ludzi. Wów­czas swo­bodę zastę­po­wała ostroż­ność. Jakby spod płasz­czyka bez­tro­ski wyła­niało się coś o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wa­nego, coś, co skry­wała głę­boko za pro­mienną fasadą. Grega to nie odstra­szyło. Wręcz prze­ciw­nie, jesz­cze bar­dziej go fascy­no­wało. Ten kon­trast był jak muzyka. Gdy grał na przy­kład Ada­gio g-moll Albi­no­niego, nie­wprawne ucho sły­szało tylko piękną melo­dię. Nie­wiele osób wyczu­wało także smu­tek spły­wa­jący ze strun. Dwie sprzeczne emo­cje, sple­cione jak lina, jak praw­dziwa esen­cja ludz­kiej duszy.

Greg pró­bo­wał szybko wymy­ślić, jak naj­sku­tecz­niej przy­cią­gnąć jej uwagę. Tego ranka jesz­cze nie zaczął grać i stał ze skrzyp­cami w rękach, a w myślach gorącz­kowo dobie­rał utwór. Roz­pacz­li­wie chciał, żeby go dostrze­gła, żeby przy­sta­nęła – cho­ciaż na chwilę – i zain­te­re­so­wała się muzyką, która będzie tylko dla niej.

Szybko doszedł do wnio­sku, że być może przy­sta­nie na chwilę, jeśli zagra coś, co przy­po­mni jej rodzinny kraj.

Czas się koń­czył, zoba­czył, że nie­zna­joma płaci już za mały kawa­łek stru­dla zapa­ko­wany w per­ga­mi­nową torebkę.

Serce biło mu szybko. Wie­dział, że Mozart ni­gdy go nie zawiódł, gdy cho­dziło o przy­cią­gnię­cie tłumu, więc zaczął Eine kle­ine Nacht­mu­sik. Utwór był na tyle popu­larny, że nawet jeśli nie pocho­dziła z Austrii, powinna roz­po­znać melo­dię i do niego podejść. Potem, kiedy skoń­czy, zapyta ją, skąd przy­je­chała, i dalej ich roz­mowa poto­czy się natu­ral­nie jak taniec.

Grał z pół­przy­mknię­tymi powie­kami, nie chciał spu­ścić jej z oka ani na chwilę. Gdy smy­czek pomy­kał po stru­nach, całym cia­łem pod­da­wał się muzyce, obser­wo­wał, jak nie­zna­joma zanu­rza palce w torebce i wyciąga cia­sto. Ale nawet kiedy muzyka sta­wała się coraz żyw­sza, ledwo go dostrze­gała.

Zawie­dziony Greg patrzył, jak kobieta skie­ro­wała się do wyj­ścia na Lexing­ton Ave­nue, jak zako­ły­sała bio­drami pod sukienką, gdy pchała cięż­kie mosiężne drzwi.

Lie­sel prze­szła przez Lexing­ton przy filii banku Bowery Savings i sto­isku z prasą, ener­gicz­nym kro­kiem prze­my­ka­jąc mię­dzy star­szymi prze­chod­niami, któ­rzy mogliby ją spo­wol­nić. Zawsze była dumna ze swo­jej punk­tu­al­no­ści. Nie chciała, żeby pan Stein musiał na nią cze­kać. Jeśli pro­sił, żeby przy­szła na trzy­na­stą trzy­dzie­ści, była w budynku kilka minut wcze­śniej. Chwilę przed cza­sem, żeby popra­wić włosy i wygła­dzić sukienkę.

Nie chciała też wejść do biura z okrusz­kami cia­sta na ustach. Szybko dokoń­czyła więc stru­del za rogiem Czter­dzie­stej Szó­stej i Lexing­ton Ave­nue, po czym sta­ran­nie starła z warg okru­chy. Wyjęła z torebki puder­niczkę i przy­pu­dro­wała twarz. Potem, tak jak inne tan­cerki tysiące razy robiły w jej obec­no­ści, nało­żyła nową war­stwę szminki, rzu­ciła ostat­nie spoj­rze­nie w lusterko i zamknęła puder­niczkę z trza­skiem.

Lie­sel cie­szyła się, że Leo Stein ma biuro przy Lexing­ton Ave­nue, nie na Broad­wayu, jak więk­szość innych impre­sa­riów. Co prawda, żeby się do niego dostać, musiała pod­je­chać kolejką z Czter­dzie­stej Dru­giej Ulicy, gdzie pra­co­wała w szwalni nie­da­leko dziel­nicy teatral­nej, ale bar­dzo lubiła tę trasę, ponie­waż musiała wtedy przejść obok jedy­nego sto­iska z cia­stami w całym Nowym Jorku, gdzie mogła kupić stru­del jabł­kowy dokład­nie taki sam, jaki pie­kła jej matka. Jeśli miała w zapa­sie parę minut, spa­ce­ro­wała chwilę główną halą dworca pod zło­ci­stymi zna­kami zodiaku, prze­pięk­nymi kon­ste­la­cjami migo­czą­cymi w morzu tur­kusu.

Lie­sel uwiel­biała prze­pastną prze­strzeń hali, z jej kate­dral­nym prze­py­chem, oraz spo­sób, w jaki świa­tło wpa­dało przez łuko­wate okna nad wschod­nim wej­ściem i oble­wało prze­chod­niów łagodną poświatą o odcie­niu sepii. W tym miej­scu mogła czuć się jed­no­cze­śnie sama i bez­pieczna w tłu­mie. A bar­dziej przej­mu­jące było to, że tu mogła sobie wyobra­zić, że przy­pad­kiem wpada na swoją rodzinę – lub się z nią spo­tyka – ponie­waż na­dal nie przyj­mo­wała do wia­do­mo­ści, że wszyst­kich stra­ciła.

Trudno uwie­rzyć, że minęło już ponad pięć lat, odkąd ostatni raz widziała się z rodziną, i że od ostat­niego listu nie miała z nimi kon­taktu.

– Szybko zleci – obie­cała jej matka, kiedy Lie­sel pako­wała się na wyjazd do Ame­ryki.

I była to prawda. Czas biegł szyb­ciej, niż mogła sobie wyobra­zić, ale musiała w to wło­żyć dużo wysiłku. Robiła wszystko, co mogła, żeby cią­gle mieć jakieś zaję­cie. Nie chciała mieć czasu na zasta­na­wia­nie się, ponie­waż w takich momen­tach nie mogła prze­stać myśleć o gro­zie, jakiej doświad­czyła jej rodzina.

W dworcu Grand Cen­tral lubiła jesz­cze to, że każdy tutaj zmie­rzał w inne miej­sce i czuł, że jego podróż jest pilna. Wra­że­nie potę­go­wał jesz­cze fakt, że zewsząd spo­glą­dały zegary, pod­wie­szone do sufitu mosiężne zegary pędziły na mar­mu­ro­wych ścia­nach, ten naj­słyn­niej­szy na środku hali, przy scho­dach na perony. Nie­które były zdo­bione w stylu sece­syj­nym, inne sta­no­wiły powięk­szone wer­sje cyfer­bla­tów. Jed­nak bez względu na wygląd wszyst­kie zegary narzu­cały poczu­cie, że trzeba się śpie­szyć, a Lie­sel to lubiła. Mogła się sku­pić na swo­ich obo­wiąz­kach. Kiedy nie tań­czyła – szyła. A kiedy nie szyła, tań­czyła, albo na stu­diach bale­to­wych, albo w przed­sta­wie­niach w noc­nych klu­bach, które pozwa­lały jej opła­cić rachunki.

Kie­dyś nie wyobra­żała sobie nawet, że mogłaby zaro­bić na tańcu tyle, żeby się utrzy­mać, ale Leo Stein wszystko zmie­nił. Zawsze będzie mu wdzięczna, że została jedną z jego dziew­czyn. Agen­cja Ste­ina mie­ściła się na dru­gim pię­trze kamie­nicy z pia­skowca, którą podzie­lono na wiele małych biur. Zadzwo­niła do drzwi i ruszyła wąskimi scho­dami na górę. Już na pierw­szym półpię­trze poczuła dym z jego cygara.

Na ciem­nych drew­nia­nych drzwiach wid­niał napis: „Leo Stein, impre­sa­rio”. Weszła bez puka­nia.

– Witaj, szejne mejdl! – zawo­łał. – Cóż za widok dla mych obo­la­łych oczu.

Usia­dła z dru­giej strony biurka i splo­tła ręce w fał­dach zie­lo­nego jedwa­biu sukienki, którą uszyła sobie tydzień wcze­śniej.

– No to tak, od dziś do piątku po połu­dniu próby są po tej stro­nie mia­sta, w stu­diu Rosen­thala. Nie na Broad­wayu dla odmiany…

Kiw­nęła głową. Doce­niała, że trak­to­wał ją życz­li­wie, ni­gdy nie obcią­żał ponad siły, za to brał pod uwagę inne jej zaję­cia, kiedy przy­dzie­lał jej pracę. Dla­tego kie­ro­wał ją do noc­nych klu­bów od piątku do nie­dzieli, co ozna­czało, że oprócz prób week­en­do­wej cho­re­ogra­fii zosta­wało jej dużo czasu na inne rze­czy: szy­cie dla sze­fo­wej Gerty i ćwi­cze­nia do baletu, któ­rego nie chciała zarzu­cić, cho­ciaż jesz­cze nie przy­no­sił jej żad­nego dochodu. Ozna­czało to, że przez cały czas miała coś do roboty – a wła­śnie tego Lie­sel chciała.

Leo wrę­czył jej gra­fik prób.

– Skon­tak­tuj się ze mną w tym tygo­dniu po dro­dze do Rosen­thala. Może będę miał coś w Crown Club w przy­szłym tygo­dniu, ale jesz­cze cze­kam na potwier­dze­nie.

– Wie pan, że w razie potrzeby zawsze będę gotowa, panie Stein. – Uśmiech­nęła się.

Leo otwo­rzył szu­fladę biurka.

– Ni­gdy nie odpusz­czasz, co? Jedna z naj­cię­żej pra­cu­ją­cych dziew­cząt, jakie znam. Bo wiesz, gdy­byś chciała przejść na pełny wymiar godzin, ileż zle­ceń bym miał dla cie­bie!

– Nie chcę zła­mać obiet­nicy danej Ger­cie. – Znowu się uśmiech­nęła i zatrze­po­tała rzę­sami, nie z fał­szy­wej skrom­no­ści, ale ponie­waż chciała być dla niego szcze­gól­nie miła. – No i nie mogę spra­wić zawodu Pso­cie, mojemu nauczy­cie­lowi.

Leo kiw­nął głową. Dosko­nale wie­dział, że nauczy­ciel Lie­sel, Ivan Psota, wydo­stał ją z Cze­cho­sło­wa­cji w ostat­niej chwili.

– Tak, tak. Wiem, jak dużo mu zawdzię­czasz. Dla­tego nie naci­skam na cie­bie tak jak na inne dziew­czyny.

– Jestem bar­dzo zobo­wią­zana, panie Stein.

– Ciesz się, że wyglą­dasz jak moja córka.

Potrzą­snął głową, odło­żył cygaro na popiel­niczkę i się­gnął do szu­flady.

– Odli­czy­łem pro­wi­zję, a reszta jest dla cie­bie, sło­neczko.

Rzu­ciła szybko okiem na zapi­sane odręcz­nie cyfry i zakrę­cony pod­pis Leo pod spodem. Dwa­dzie­ścia pięć dola­rów. Wystar­czy na opła­ce­nie pokoju i jedze­nie, tro­chę odłoży też na wypa­dek, gdyby Czer­wony Krzyż zdo­łał zlo­ka­li­zo­wać jej rodzinę, żeby mogła ją tu ścią­gnąć.

Leo zer­k­nął na zega­rek.

– Stu­dio Rosen­thala zatem. Na Trzy­dzie­stej Ósmej. Lepiej już jedź. Musisz zdą­żyć na drugą.

Lie­sel miała dwa­dzie­ścia minut.

– Dzię­kuję, panie Stein.

Wypo­wie­działa słowa wyraź­nie i z sza­cun­kiem, dba­jąc i tym razem, żeby w jej gło­sie brzmiała wdzięcz­ność.

Lie­sel wie­działa, że za wiele spraw w życiu powinna być wdzięczna. A jedną z naj­waż­niej­szych był jej nauczy­ciel tańca Ivan Psota.

Kiedy poszła do szkoły, klienci matki coraz czę­ściej twier­dzili, że Lie­sel ma figurę tan­cerki. Nie cho­dziło tylko o to, że była szczu­pła, bo to doty­czyło więk­szo­ści dziew­czy­nek w jej wieku. Dzięki dłu­gim i pro­por­cjo­nal­nym koń­czy­nom poru­szała się z natu­ralną gra­cją, czym bar­dzo wyróż­niała się wśród rówie­śni­czek.

Matka od ponad dzie­się­ciu lat szyła kostiumy dla słyn­nej aka­de­mii tańca w mie­ście, więc Lie­sel przez całe dzie­ciń­stwo widy­wała dziew­czynki przy­mie­rza­jące gor­sety i tutu. Matka miała spe­cjalną szafę w kącie miesz­ka­nia, gdzie trzy­mała kosze z kora­li­kami i zwoje tiulu. I cho­ciaż zaczęła uczyć Lie­sel szyć od chwili, gdy ta mogła utrzy­mać w pal­cach igłę, wyobra­żała sobie, że córka zbiera okla­ski, może podró­żuje z zespo­łem, a nie szyje kostiumy za kuli­sami.

Matka zabrała ją na nabór do kon­ser­wa­to­rium, gdy tylko Lie­sel dosta­tecz­nie uro­sła. Trudno zapo­mnieć pierw­sze spo­tka­nie ze sław­nym balet­mi­strzem Iva­nem Psotą. Miał ciemne włosy i sze­roki, hol­ly­wo­odzki uśmiech. Spod man­kie­tów dosko­nale skro­jo­nych spodni wyła­niały się dwie ide­al­nie wyskle­pione stopy, obute w czarne pan­to­fle i prze­my­ka­jące z wielką ele­gan­cją po par­kie­cie.

Inne dziew­czynki, o kilka lat star­sze od Lie­sel, zawsze oble­wały się przy nim rumień­cem. Wie­działy, że ten męż­czy­zna już jest uwa­żany za jed­nego z naj­lep­szych tan­ce­rzy w kraju, a ostat­nio zaczął jesz­cze dosko­na­lić swoje umie­jęt­no­ści jako cho­re­ograf. I wła­śnie on dostrzegł w małej Lie­sel coś wyjąt­ko­wego, dzięki czemu przy­jęto ją do szkoły tańca na następny rok.

Matka Lie­sel mar­twiła się, że wyczer­pu­jący pro­gram zajęć pozbawi córkę sił, więc zawsze miała w kuchni pełno ulu­bio­nego jedze­nia dziew­czynki. Codzien­nie przed wyj­ściem Lie­sel do kon­ser­wa­to­rium na stole cze­kał na nią kawa­łek świeżo upie­czo­nego stru­dla z jabł­kami i szklanka mleka.

– Pamię­taj, żeby zawsze coś zjeść przed tań­cem – mawiała matka.

Ale Lie­sel ni­gdy nie potrze­bo­wała przy­po­mi­na­nia. Kiedy tylko widziała, że mama pie­cze cia­sto, cze­kała już gotowa z ser­wetką w dłoni.

Przez kolejne pięć lat Lie­sel uczyła się tań­czyć pod kie­run­kiem mistrza Psoty. Tan­cerz doda­wał szkole splen­doru i pre­stiżu, odkąd zaczął tam pra­co­wać dzie­sięć lat wcze­śniej jako dwu­dzie­sto­la­tek. Lie­sel zawdzię­czała mu nie tylko to, że uczy­nił z niej tan­cerkę, ale coś o wiele, wiele waż­niej­szego – i wie­działa, że ni­gdy nie zdoła mu się odpła­cić.

Psota ura­to­wał jej życie.

Od samego początku nauki Psota poświę­cał Lie­sel szcze­gólną uwagę. Dostrzegł ide­alne pod­bi­cie jej stóp, wro­dzoną lek­kość kroku i, co nie­zwy­kłe w tak mło­dym wieku, bystry umysł, który pozwa­lał dziew­czynce opa­no­wy­wać jego cho­re­ogra­fię. Uwa­żał, że jeśli będzie ciężko pra­co­wać, kie­dyś może tra­fić do zespołu bale­to­wego.

Jed­nak wio­sną 1939 roku, kiedy miała sie­dem­na­ście lat i znaj­do­wała się na decy­du­ją­cym eta­pie nauki, do Cze­cho­sło­wa­cji wkro­czyła armia Hitlera.

– Nie mogę cię zatrzy­mać w kon­ser­wa­to­rium – powie­dział Psota po tym, jak wezwał Lie­sel do gabi­netu. – Wiesz, że zro­bił­bym wszystko, żebyś została… – Zawa­hał się i ode­tchnął głę­boko, a jego zwy­kle błysz­czące i żywe oczy wyglą­dały na szare i pozba­wione życia. – Ale takie jest teraz prawo. – Stuk­nął pal­cem w zawia­do­mie­nie leżące na biurku. – Dosta­łem nakaz usu­nię­cia wszyst­kich uczniów pocho­dze­nia żydow­skiego.

Lie­sel sie­działa w gabi­ne­cie Psoty. Na biurku stała jego foto­gra­fia w oto­cze­niu balet­nic. Dziew­czyny nosiły czarne try­koty, ich ciała były silne, wyspor­to­wane, nie­po­ko­nane. Wbiła paznok­cie w dłoń, żeby ból nie pozwo­lił jej się roz­pła­kać w obec­no­ści mistrza.

– Lie­sel, chciał­bym móc to zmie­nić, ale… nie mogę.

– Wiem, mistrzu – szep­nęła ledwo dosły­szal­nie.

– Nie dopusz­czę jed­nak do tego, żeby Hitler wygrał. Będziesz dalej tań­czyć. Mówię zupeł­nie poważ­nie. – Wypro­sto­wał się na krze­śle. – Popro­si­łem o pomoc zna­jo­mego, któ­rego spo­tka­łem zeszłego lata w Monte Carlo. To bogaty i potężny czło­wiek. Ma kon­takty w ame­ry­kań­skim rzą­dzie i napi­sa­łem do niego, żeby zdo­był dla cie­bie wizę.

– Nie rozu­miem. Dla­czego miałby chcieć pomóc mnie lub mojej rodzi­nie?

– Nazywa się Carl Laem­mle i jest uro­dzo­nym w Niem­czech Żydem… Zało­żył wytwór­nię fil­mową Uni­ver­sal Pic­tu­res w Kali­for­nii.

Jego nazwi­sko nic Lie­sel nie mówiło, ale po tonie głosu Psoty domy­śliła się, że to ktoś naprawdę ważny.

– Pomógł już wielu Żydom ze swo­jego rodzin­nego mia­steczka w Niem­czech, ale też z innych miejsc Europy. Wielu z nich jest w tej chwili w dro­dze do Ame­ryki. Napi­sa­łem do niego, żeby sfi­nan­so­wał ci podróż. Napi­sa­łem mu też, że nie tylko tań­czysz, ale jesteś rów­nież dosko­nałą kraw­cową i od uta­len­to­wa­nej matki nauczy­łaś się szyć kostiumy. Ma wiele zna­jo­mo­ści w Kali­for­nii i Nowym Jorku, więc dosta­niesz tam pracę.

Lisel poczuła gulę w gar­dle. Nie mogła uwie­rzyć, że nauczy­ciel zadał sobie tyle trudu, żeby wydo­stać ją z kraju, który naj­wy­raź­niej nie chciał dłu­żej ani Lie­sel, ani jej rodziny.

Tylu sąsia­dów prze­stało z nimi roz­ma­wiać. Od kiedy ojciec musiał zamknąć sklep z powodu nowych anty­ży­dow­skich roz­po­rzą­dzeń, więk­szość ludzi zaczęła ich uni­kać.

Ale nagle chwy­cił ją strach, ponie­waż Psota powie­dział, że w Ame­ryce będzie praca dla niej.

– A rodzice? – Pyta­nie zabrzmiało odro­binę tylko gło­śniej od szeptu. – Czy ten pan opłaci podróż także im?

Odwró­cił od niej wzrok i spoj­rzał przez wyso­kie fran­cu­skie drzwi gabi­netu. Na biurku Psoty Lie­sel dostrze­gła też inną foto­gra­fię, nauczy­ciela z rodzi­cami, kiedy był mniej wię­cej w tym samym wieku, co ona teraz.

– Nie – odparł cicho. – Sfi­nan­suje tylko twój wyjazd. Bar­dzo mi przy­kro.

Zanim zdą­żyła wypo­wie­dzieć słowa, które już zaczy­nały for­mo­wać się jej w ustach, ubiegł ją, prze­wi­du­jąc, co zamie­rzała mu oznaj­mić.

– Roz­ma­wia­łem już z two­imi rodzi­cami, Lie­sel. Wła­ści­wie omó­wi­łem to z nimi, jesz­cze zanim napi­sa­łem do Laem­m­lego – prze­rwał na chwilę, znów uciekł od niej wzro­kiem i wbił spoj­rze­nie w pod­łogę. – Oni dosko­nale wie­dzą, co tu się teraz dzieje. Chcą, żebyś sko­rzy­stała z tej szansy. Chcą, żebyś wyje­chała. Do Ame­ryki.

W czerwcu Lie­sel miała już zapro­sze­nie i wizę. Zgod­nie z pole­ce­niem pana Laem­m­lego jechała do Antwer­pii, skąd wypły­wał sta­tek do Nowego Jorku. Po połu­dniu, kiedy żegnała się z rodzi­cami na dworcu w Brnie, mama się­gnęła do koszyka i wyjęła paczkę.

– Co to? – spy­tała Lie­sel drżą­cym gło­sem, powstrzy­mu­jąc szloch. Po raz pierw­szy w życiu czuła się tak, jakby ktoś wlał jej cement w buty. Chciała wro­snąć w chod­nik i powie­dzieć rodzi­com, że nie może ich opu­ścić.

– Upie­kłam ci twój ulu­biony – powie­działa mama ze łzami w oczach. – Stru­del jabł­kowy…

Lie­sel wzięła paczkę i poczuła cie­pło pro­mie­niu­jące przez płótno.

– Teraz mogę uda­wać, że wycho­dzisz tylko na tańce – dodała matka z wymu­szo­nym uśmie­chem.

Dziew­czyna czuła w dło­niach mięk­kość cia­sta.

– Boję się, że się zła­mie, zanim zdążę go zjeść.

– Kocha­nie, to nie ma zna­cze­nia, nawet jeśli się poła­mie. Nawet jeśli cał­kiem się pokru­szy, wszyst­kie skład­niki na­dal w nim będą.

Chwy­ciła córkę w obję­cia.

– Zupeł­nie jak miłość moja i taty do cie­bie.

Lie­sel przy­je­chała do Nowego Jorku, nie zna­jąc ani jed­nego angiel­skiego słowa. Mówiła jed­nak tro­chę po nie­miecku, co jej się przy­dało, ponie­waż pan Laem­mle zała­twił jej pracę kraw­co­wej u nie­miec­kiej Żydówki, która pro­wa­dziła pra­cow­nię kostiu­mów w dziel­nicy teatral­nej. W kwe­stii zajęć bale­to­wych Psota zała­twił jej wie­czorne lek­cje u daw­nej tan­cerki teatru imie­nia Kirowa, madame Pola­ko­wej, na Upper West Side. Jed­nak co wie­czór, bez względu na to, jak bar­dzo była zmę­czona szy­ciem czy tań­cem, Lie­sel leżała i nie mogła zasnąć, zamar­twia­jąc się o rodzinę, która została w Cze­cho­sło­wa­cji.

Pisała nie­zli­czone listy do rodzi­ców do Brna, ale dostała tylko jeden, zaraz po tym, jak dotarła do Nowego Jorku. Sta­ran­nie zło­żoną kartkę prze­cho­wy­wała jak świę­tość w małym pudełku w szu­fla­dzie komody.

Naj­droż­sza Lie­sel!

Kiedy piszę te słowa, wyobra­żam sobie Cie­bie z Two­imi jasnymi oczami, rado­snym uśmie­chem, w try­ko­cie i balet­kach. W taki oto spo­sób matka roz­grzewa swe serce. Spo­tka­li­śmy się z panem Psotą i powie­dział nam, że pan Laem­mle speł­nił wszyst­kie obiet­nice. Że pra­cu­jesz i uczysz się baletu. Nie potra­fimy z tatą wyra­zić sło­wami, jak bar­dzo jeste­śmy szczę­śliwi, że radzisz sobie w Ame­ryce.

Dosta­li­śmy Twój list i – nie musisz się o nas mar­twić. Psota zała­twił, że dalej mogę szyć. Wysyła do mnie tan­cerki przed godziną poli­cyjną, po jed­nej albo naj­wy­żej po dwie na tydzień, żeby nie wzbu­dzić podej­rzeń, że zapew­nia nam zaro­bek. Franny i Tomas Koh­no­wie posta­no­wili wyje­chać pod Pragę, do Tere­zina. Mówią, że też mogli­by­śmy się tam prze­nieść, że będzie tam bez­piecz­niej niż w mie­ście. Tata na razie nie zde­cy­do­wał, czy tam wyje­dziemy. Ile jesz­cze czasu będziemy mieli na doko­na­nie wyboru, zanim sytu­acja zde­cy­duje za nas, tego nie wiem. Ale pro­szę, nie martw się o nas, milačku. Myśl, że uśmie­chasz się gdzieś tam, za oce­anem, trzyma nas przy życiu. Modlę się, żeby­śmy się rychło spo­tkali.

Twoi kocha­jącyRodzice

Czy­tała list tyle razy, że papier pra­wie prze­tarł się na zgię­ciach. Ponie­waż mogła zabrać ze sobą tylko jedną małą walizkę, miała nie­wiele rze­czy, które łączyły ją z daw­nym życiem z rodziną w Brnie. Przy­wio­zła dwie sukienki, które uszyła jej mama, mały opra­wiony w skórę album ze zdję­ciami, zawie­ra­jący skrawki wspo­mnień z rodzin­nych waka­cji na moraw­skiej wsi, i płytę, którą Psota przy­niósł jej przed wyjaz­dem; prze­wio­zła ją w walizce owi­niętą sta­ran­nie w kilka warstw ubrań.

Tam­tego wie­czora, kiedy matka bie­dziła się, co naj­lep­szego ugo­to­wać z resz­tek racji, Psota przy­szedł się poże­gnać.

Kiedy Lie­sel otwo­rzyła drzwi, stał tam w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze. W jed­nej ręce trzy­mał bukiet kwia­tów dla mamy, a w dru­giej płytę dla niej.

– To pre­zent na poże­gna­nie – powie­dział. – Sym­fo­nia Z Nowego Świata Dvořáka.

Znała ją dobrze. Była to ulu­biona sym­fo­nia stu­den­tów kon­ser­wa­to­rium, z któ­rymi tan­cerki dzie­liły budy­nek, i Lie­sel parę razy sły­szała ją przez ściany sali do ćwi­czeń. Skom­po­no­wał ją Czech, który w owym cza­sie miesz­kał w Nowym Jorku i kie­ro­wał tam­tej­szym kon­ser­wa­to­rium. W sym­fo­nii pobrzmie­wały melo­die inspi­ro­wane muzyką rdzen­nych Ame­ry­ka­nów i duchem afro­ame­ry­kań­skim, które Dvořák sły­szał w Ame­ryce. Druga część była szcze­gól­nie piękna. Któ­re­goś dnia chło­pak z kon­ser­wa­to­rium pró­bo­wał zaim­po­no­wać Lie­sel po pró­bie i opo­wia­dał, że sym­fo­nia natchnęła innego ame­ry­kań­skiego kom­po­zy­tora do skom­po­no­wa­nia pio­senki Powrót do domu.

– Sto­sowny pre­zent – powie­działa z uśmie­chem i poca­ło­wała Psotę w poli­czek. – Bar­dzo dzię­kuję. Będę ją prze­cho­wy­wać jak skarb.

Póź­nym wie­czo­rem, kiedy zje­dli pro­stą kola­cję – pie­rogi z ziem­nia­kami zro­bione przez mamę – tata wziął płytę od Psoty i poło­żył na vic­trolę.

Brzmie­nie muzyki ide­al­nie paso­wało do tam­tego wie­czoru. Lie­sel sły­szała w niej tęsk­notę za ojczy­zną, pod­szytą cie­niem nadziei.

– Dvořák napi­sał tę sym­fo­nię, kiedy był w Ame­ryce, Lie­sel.

– Wiem – odparła cicho.

– Obmy­śla­łem cho­re­ogra­fię do niej… – Głos tan­ce­rza ucichł. Przy­mknął oczy, a Lie­sel pomy­ślała, że oczami wyobraźni widzi wła­śnie tę cho­re­ogra­fię. Póź­niej wszy­scy nucili motyw prze­wodni z dru­giej czę­ści.

Tam­tego wie­czora pod­dali się pocie­szy­ciel­skiej mocy muzyki. Wypeł­niła ona prze­strzeń zamiast trud­nych do wypo­wie­dze­nia słów. A póź­niej, w Nowym Jorku, kiedy Lie­sel nie mogła zasnąć, kiedy drę­czyły ją obawy o los rodziny, sku­piała myśli na prze­pięk­nych smycz­kach oraz par­tii solo­wej na rożek angiel­ski z dru­giej czę­ści i wyobra­żała je sobie jako nie­wi­doczną nić łączącą jej serce z rodziną, która została w ojczyź­nie.

Lie­sel wynaj­mo­wała miesz­ka­nie wspól­nie z dziew­czyną, któ­rej Laem­mle rów­nież pomógł wydo­stać się z Europy. Było skąpo ume­blo­wane – dwa łóżka, kuchenny stół i krze­sła. Ale po roku pracy w pra­cowni kostiu­mów Gerty Kle­in­feld Lie­sel miała dość pie­nię­dzy, żeby kupić vic­trolę w komi­sie, bez poczu­cia winy, że za bar­dzo naru­sza oszczęd­no­ści gro­ma­dzone po to, by pew­nego dnia spro­wa­dzić rodzi­ców do Ame­ryki.

Nocami, kiedy ból tęsk­noty za rodziną sta­wał się nie­zno­śny, pusz­czała płytę Dvořáka i wyobra­żała sobie, że znów wszy­scy razem sie­dzą w pokoju, a ona może dotknąć cie­płych rąk matki i ojca.

Za dnia jed­nak była zbyt zajęta, żeby pozwo­lić sobie na melan­cho­lię. Godzi­nami obrę­biała brzegi mereżką, doszy­wała sta­niki i ozdoby do kostiu­mów dziew­czyn wystę­pu­ją­cych w noc­nych klu­bach. Z tego utrzy­my­wała się pra­cow­nia Gerty. Koło trzy­na­stej koń­czyła szy­cie, a po połu­dniu miała zaję­cia bale­towe w stu­diu madame Pola­ko­wej – wyda­wała na nie część zarob­ków.

Lie­sel była wdzięczna, że nauczyła się od matki fachu, który pozwa­lał jej opła­cić rachunki. W pra­cowni Gerty chó­rzystki o wyszu­ka­nych fry­zu­rach, z olśnie­wa­ją­cymi uśmie­chami i ide­al­nymi lokami stały przed lustrami, pod­czas gdy Lie­sel dopa­so­wy­wała im kostiumy. W kon­ser­wa­to­rium w ojczyź­nie tań­czyła wyłącz­nie w try­ko­cie i raj­sto­pach, z wło­sami cia­sno upię­tymi w kok.

W zatło­czo­nych i hała­śli­wych pomiesz­cze­niach pra­cowni kra­wiec­kiej Lie­sel nauczyła się sztuki meta­mor­fozy. Mama prze­ka­zała jej wie­dzę o gor­se­tach bale­to­wych i fisz­bi­nach, ale tutaj, w Nowym Jorku, dowie­działa się, jak uży­wać pasów wyszczu­pla­ją­cych i innych akce­so­riów, które prze­mie­niały nawet naj­bar­dziej nie­po­zorną dziew­czynę w bogi­nię.

Przez kilka następ­nych mie­sięcy Lie­sel nawią­zy­wała bliż­sze rela­cje z tan­cer­kami, które przy­cho­dziły do Gerty po kostiumy. Dziew­częta lubiły deli­katny dotyk Lie­sel oraz to, że po latach nauki tańca kla­sycz­nego wie­działa, w jaki spo­sób ich ciała poru­szają się pod­czas występu. Rozu­miała, jak ważne jest, żeby kostiumy nie tylko pod­kre­ślały ich figurę, ale też pod­trzy­my­wały ciało w tańcu.

– Ręce w górę – mówiła do nich łamaną angielsz­czy­zną – zegnij plecy…

Usta­wiała je, żeby dopa­so­wać kostiumy tak, by się nie prze­su­wały ani nie roz­darły pod­czas roz­cią­ga­nia i ruchu na sce­nie. Rozu­miała dosko­nale, że nie ma nic bar­dziej iry­tu­ją­cego dla tan­cerki niż wra­że­nie, że kostium może się roz­piąć.

Jakiś rok po przy­jeź­dzie zagad­nęła ją jedna z dziew­cząt, Vic­to­ria.

– Poru­szasz się z takim wdzię­kiem – powie­działa. – Zupeł­nie jak tan­cerka.

– Bo tań­czę. – Lie­sel się uśmiech­nęła. – Ale tylko balet.

Wyjęła szpilkę z podu­szeczki i wpięła ją w brzeg spód­nicy Vic­to­rii.

– Wie­dzia­łam! – Vic­to­ria się roze­śmiała. – Widać to, jak idziesz przez pra­cow­nię. Barki ścią­gnięte, pro­sta szyja…

Lie­sel się zaśmiała.

– No i te wspa­niałe nogi. – Zmie­rzyła Lie­sel wzro­kiem od stóp do głów. – Tak, do licha, powin­naś tań­czyć z nami, a nie ukry­wać się w tej dziu­rze!

Lie­sel schy­liła się po szpilki i zabrała się do kostiumu Vic­to­rii. Stała przed wyso­kim lustrem i pró­bo­wała dopa­so­wać gor­set do drob­nej klatki pier­sio­wej tan­cerki.

– Nie mam oby­cia ze sceną – powie­działa Lie­sel. – Tyle co tro­chę szkoły w Euro­pie i zaję­cia tutaj po pracy. Mam szczę­ście, że mogę pra­co­wać przy szy­ciu…

– Nie bądź nie­mą­dra – odparła Vic­to­ria. – Prze­cież widzę, że odro­bina maki­jażu, tro­chę sta­rań i była­byś fan­ta­styczna na sce­nie. Masz ide­alną postawę, a układy są naprawdę łatwe. Robimy tylko ładne tło dla osoby, która aku­rat tego wie­czora coś śpiewa. To nic trud­nego, szcze­gól­nie w porów­na­niu z bale­tem.

– Ale mój angiel­ski…

– Prze­cież nie musisz się odzy­wać! Wystar­czy rozu­mieć pole­ce­nia… – Vic­to­ria poru­szyła ramio­nami.

– Uwa­żaj na szpilki – ostrze­gła ją Lie­sel, lekko roz­ba­wiona myślą, że mogłaby zostać tan­cerką w Nowym Jorku. – Bo poka­le­czysz sobie ręce.

Tego dnia po połu­dniu, po tym jak Lie­sel dała z sie­bie wszystko, żeby kostium leżał na dziew­czy­nie jak druga skóra, Vic­to­ria wrę­czyła jej wizy­tówkę Leo Ste­ina.

– Idź do niego – nale­gała. – Jesteś taką samą tan­cerką jak ja, kiedy zaczy­na­łam. Nie można trzy­mać takiego ciała całymi dniami w pra­cowni kra­wiec­kiej. Powiedz, że przy­słała cię Vic­to­ria Cre­egan. To tylko trzy prze­cznice stąd. Idź do niego w prze­rwie na lunch.

Teraz minęły już pra­wie trzy lata, odkąd Lie­sel zaczęła tań­czyć w noc­nych klu­bach. Pie­nią­dze zaosz­czę­dzone z wypłat i szy­cia, które pew­nego dnia zamie­rzała wydać na spro­wa­dze­nie rodzi­ców, leżały nie­tknięte. A z Europy napły­wały teraz prze­ra­ża­jące donie­sie­nia. Krą­żyły pogło­ski o obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych i żydow­skich rodzi­nach wyła­py­wa­nych i wysy­ła­nych do róż­nych miejsc na tery­to­rium Pol­ski.

Za dnia więk­szość czasu Lie­sel cho­dziła z uśmie­chem przy­kle­jo­nym do twa­rzy i cia­łem nasta­wio­nym, żeby chło­nąć radość i muzykę z oto­cze­nia. Ale gdy zmy­wała maki­jaż i zdej­mo­wała kostium sce­niczny, czarno-białe foto­gra­fie w gaze­tach wywo­ły­wały udrękę, z któ­rej nie potra­fiła się otrzą­snąć.

W takich chwi­lach, gdy sie­działa sama, oparta o łóżko, z poży­czoną książką do nauki angiel­skiego na kola­nach, widziała matkę, która żegna się z nią z wymu­szo­nym uśmie­chem, i ojca przy­trzy­mu­ją­cego jej walizkę kilka chwil za długo. Nie chciała patrzeć na te wszyst­kie kosz­marne zdję­cia i myśleć o tym, że może jej rodzice leżą gdzieś w tych sto­sach ciał lub stali się już czar­nym popio­łem. Wolała patrzeć na rodzinną foto­gra­fię, którą usta­wiła na noc­nym sto­liku, i wie­rzyć, że na­dal są tam, gdzie ich zosta­wiła. Tata w ciem­no­brą­zo­wym pal­cie i ele­ganc­kiej fedo­rze i mama, zawsze z czymś cie­płym i słod­kim w rękach.

Przez dwa dni Greg roz­glą­dał się w tłu­mie za dziew­czyną w tuli­pa­no­wej zie­lo­nej sukience. Prze­pa­try­wał paradę ciem­nych gar­ni­tu­rów i bia­łych koszul, kobiet w jesien­nych stro­jach, fil­co­wych kape­lu­szach i ręka­wicz­kach z koź­lę­cej skóry. Nasłu­chi­wał kro­ków, a w cza­sie każ­dej prze­rwy w grze przy­glą­dał się twa­rzom osób sto­ją­cych w kolejce po cia­sta Mur­raya.

W ciągu dnia Grega ze skrzyp­cami mijało kil­ku­set prze­chod­niów. Nie­któ­rzy zatrzy­my­wali się na chwilę, żeby posłu­chać gry, część z nich wrzu­cała drobne do fute­rału, by wyra­zić uzna­nie. Ale on cią­gle miał w myślach obraz dziew­czyny o lek­kim kroku tan­cerki i twa­rzy pięk­no­ści ze Sta­rego Świata.

We wtor­kowe popo­łu­dnie, kilka minut po pierw­szej, znów ją zoba­czył. To była z całą pew­no­ścią ona. Twarz, któ­rej nie dało się pomy­lić z inną. Nogi. Uśmiech. Nie­wia­ry­godna lek­kość kro­ków.

Tym razem wie­dział, że musi być szyb­szy, i zaczął grać od razu. Nie zare­ago­wała na Mozarta, więc szybko usu­nął Austrię z listy poten­cjal­nych miejsc jej pocho­dze­nia. Następną oczy­wi­stą hipo­tezą były Niemcy. Greg miał zatem do wyboru jed­nego z trzech panów „B”: Bacha, Brahmsa i Beetho­vena. Kon­certy skrzyp­cowe Brahmsa i Beetho­vena pozwo­li­łyby mu zaim­po­no­wać dziew­czy­nie talen­tem, ale mógł też zagrać motyw Ody do rado­ści z IX Sym­fo­nii Beetho­vena i poru­szyć ludzi. Może uwaga tłumu przy­cią­gnę­łaby ją bli­żej?

Dostrzegł, że lekko drgnęła, kiedy zaczął grać. Z wdzię­kiem obró­ciła się na obca­sie, gdy odcho­dziła od sto­iska Mur­raya z torebką w dłoni, jak minia­tu­rowa bale­rina w pozy­tywce, którą kie­dyś widział w anty­kwa­ria­cie koło domu. Wiru­jąca por­ce­la­nowa figurka wiel­ko­ści jego kciuka w tiu­lo­wej spód­niczce o roz­mia­rze znaczka pocz­to­wego.

Spoj­rzała w jego stronę, ale nie zatrzy­mała się, na co liczył. Był jed­nak pewny, że zare­ago­wała na grę. Dostrzegł drgnie­nie ciała, gest zado­wo­le­nia i instynk­towną reak­cję na muzykę, którą wydo­by­wał smy­czek. To postęp w porów­na­niu z poprzed­nim razem, wytłu­ma­czył sobie, nie wolno się znie­chę­cać. Tym razem, gdy szła do drzwi, odwró­ciła się i prze­lot­nie na niego spoj­rzała. Uśmiech dziew­czyny prze­szył mu serce, nagroda wię­cej dla niego warta niż wszyst­kie monety świata.

Lie­sel szła do biura pana Ste­ina i czuła lek­kość, która nie miała nic wspól­nego ze słoń­cem ogrze­wa­ją­cym jej twarz ani z per­spek­tywą kolej­nego czeku z wypłatą. Coś w muzyce skrzypka, która wła­śnie wpa­dła jej w ucho na Grand Cen­tral, spra­wiło, że poczuła się szczę­śliwa i pełna ener­gii.

Od wie­ków nie sły­szała Ody do rado­ści, inspi­ru­jąca melo­dia pod­nio­sła ją na duchu. Co ten skrzy­pek grał ostat­nio? Chyba Eine kle­ine Nacht­mu­sik? Przy­po­mniała sobie, że milion razy sły­szała tę muzykę dola­tu­jącą póź­nymi wie­czo­rami z kawiarni w Brnie. Ten chło­pak grał zachwy­ca­jąco. Odkąd przy­je­chała do Nowego Jorku, sły­szała wielu graj­ków na sta­cjach metra, ale więk­szość z nich wybie­rała współ­cze­snych kom­po­zy­to­rów, Ger­sh­wina i Duke’a Elling­tona – może myśleli, że takie utwory bar­dziej skło­nią ludzi, by się­gnęli do kie­szeni. Ale ten skrzy­pek naj­wy­raź­niej wolał muzykę, która przy­po­mi­nała jej Europę.

Gdy szła, Beetho­ven roz­brzmie­wał w jej gło­wie. Wró­ciła myślą do daw­nego życia w Brnie, do cza­sów nauki tańca w kon­ser­wa­to­rium, gdzie stu­denci muzyki czę­sto pró­bo­wali zwró­cić na sie­bie uwagę naj­ład­niej­szych tan­ce­rek, gra­jąc z pasją na instru­men­tach. Te lata pozo­sta­wiły Lie­sel naj­mil­sze wspo­mnie­nia. Czas, kiedy nie tylko rodziła się jej miłość do tańca i muzyki, ale też gdy myślała, że wszystko będzie takie samo już na zawsze. Życie pełne kul­tury, sztuki, przy­ja­ciół i rodziny.

W ostat­nim roku nauki u Psoty miała szansę obser­wo­wać mistrza u szczytu kre­atyw­no­ści, kiedy opra­co­wy­wał cho­re­ogra­fię do Tań­ców sło­wiań­skich Dvořáka. Spę­dził z Lie­sel i pię­cioma innymi dziew­czy­nami wiele godzin, mobi­li­zu­jąc je do dokład­niej­szej pracy nóg. Ale mimo zamknię­tych drzwi stu­dia prze­piękna muzyka orkie­stry kame­ral­nej wypeł­niała całą szkołę.

Sama była zdu­miona, jak bar­dzo nie mogła się teraz docze­kać prób w stu­diu tanecz­nym Rosen­thala. Przez kilka dni z rzędu miała szansę kupić sobie kawa­łek cia­sta u Mur­raya i znów dać się ocza­ro­wać przy­stoj­nemu skrzyp­kowi, który zda­wał się grać tylko dla niej.

W czwar­tek po połu­dniu, po poran­nym szy­ciu u Grety, Lie­sel poszła scho­dami z kolejki do wyj­ścia z Grand Cen­tral na Lexing­ton Ave­nue i znów usły­szała jego grę za rogiem. Grał kon­cert skrzyp­cowy, może Men­dels­sohna, nie była pewna. Ale jedno było oczy­wi­ste: gdy tylko dobie­gała do niej muzyka, czuła, że jej ciało na nią reaguje. Nuty cią­gnęły ją jak linki na bloczku. Czuła, że koń­czyny same jej się wycią­gają, a stopy chcą sta­wać na pal­cach i tań­czyć. Wyobra­żała sobie, że tań­czy na wła­snej pry­wat­nej sce­nie, a ten męż­czy­zna, któ­rego nie zna, jest jej akom­pa­nia­to­rem.

Kolejka do wózka Mur­raya nie była tak długa jak zwy­kle, a kiedy prze­cho­dziła obok bez­i­mien­nego muzyka, obró­ciła głowę i uśmiech­nęła się do niego. Zoba­czyła, że unosi wzrok znad instru­mentu i jego wargi rów­nież ukła­dają się w uśmiech.

– Następny! – ode­zwał się zza lady ostry głos Mur­raya. – Czego sobie życzysz, laleczko? Stru­del jabł­kowy jak zwy­kle?

– Tak – odparła i zaru­mie­niła się. – Ale któ­re­goś dnia muszę spró­bo­wać waszych pącz­ków.

– Wyglą­dasz bar­dziej na stru­dlową dziew­czynę – powie­dział sprze­dawca, uśmiech­nął się i wrę­czył jej torebkę. I już zwra­cał się do następ­nego klienta, a Lie­sel się odwró­ciła i spoj­rzała na zegar wiszący nad przej­ściem do Van­der­bilt Hall.

Miała mniej czasu, niż jej się zda­wało. Zostało tylko dzie­sięć minut, żeby nie spóź­nić się na zaję­cia u Rosen­thala.

Kiedy przy­śpie­szyła kroku do wyj­ścia z dworca, usły­szała, że skrzy­pek zaczyna grać Cho­pina. Zasko­czył ją ten dość dziwny wybór, ponie­waż wie­działa, że ten utwór o niebo lepiej brzmi na for­te­pia­nie niż na skrzyp­cach.

Nie dotarło do niej, że chło­pak zagrał wła­śnie tego kom­po­zy­tora, żeby spraw­dzić jej reak­cję. Żeby się prze­ko­nać, czy dziew­czyna pocho­dzi z Pol­ski, tak jak on. Że szuka cze­goś, co przy­po­mni jej ojczy­znę, gdzie­kol­wiek się ona znaj­duje.

Po połu­dniu Lie­sel na­dal roz­my­ślała o skrzypku, który naj­wi­docz­niej grał zawsze w tym samym zakątku dworca i któ­rego dobór reper­tu­aru zaczął ją intry­go­wać. Nie miała szansy zoba­czyć dokład­nie jego twa­rzy, ponie­waż czę­ściowo zasła­niał ją instru­ment. Ale widziała jego oczy. Lgnęły do niej jak magnes. Jesz­cze teraz czuła siłę tego spoj­rze­nia.

Rosen­thal sztor­co­wał dziew­czyny, by uwa­żały na kroki.

– Scho­dzi­cie po scho­dach, obej­mu­jąc ramie­niem part­ne­rów – komen­de­ro­wał. – Pamię­taj­cie o uśmie­chu. Pamię­taj­cie, żeby zsyn­chro­ni­zo­wać krok z pozo­sta­łymi… Wszystko ma cho­dzić jak w zegarku… Dziew­częta! – Pod­niósł głos i kar­cąco spoj­rzał na dziew­czynę, która szep­tała coś do dru­giej tan­cerki. – Zostały nam trzy dni, żeby dopiąć wszystko na ostatni guzik. Skon­cen­truj­cie się i do roboty!

Lie­sel mil­czała i zapa­mię­ty­wała ele­menty cho­re­ogra­fii. Była dla niej bar­dzo pro­sta, bez porów­na­nia prost­sza od skom­pli­ko­wa­nych ukła­dów, które two­rzył mistrz Psota.

Spoj­rzała na zegar, docho­dziła czwarta po połu­dniu. Zanim poje­dzie na Upper West Side do madame Pola­ko­wej, zaj­rzy na Grand Cen­tral i spraw­dzi, czy skrzy­pek jesz­cze tam gra.

O wpół do czwar­tej Greg był już spa­ko­wany i zbie­rał się do pracy w teatral­nej orkie­strze. Kiedy prze­cho­dził przez drzwi na Lexing­ton Ave­nue, nie mógł prze­stać myśleć o muzyce, którą dziś wybrał dla dziew­czyny.

Cho­ciaż jesz­cze do niego nie pode­szła, wczo­raj spoj­rzała w jego stronę z uśmie­chem. To dobry znak, powie­dział sobie.

Wie­dział, że ten polo­nez był kiep­skim wybo­rem. Brzmiał okrop­nie na skrzyp­cach, trzeba pamię­tać, że Cho­pin napi­sał go (jak wła­ści­wie wszystko, co skom­po­no­wał) na for­te­pian. Ale pomy­ślał, że gdyby była Polką, doce­ni­łaby nie­udolne próby zagra­nia muzyki z jej ojczy­stego kraju. Łamał sobie głowę, co zagra następ­nym razem, kiedy ją zoba­czy.

W reper­tu­arze zostało mu jesz­cze kilka rze­czy przy­wo­łu­ją­cych różne kraje, z któ­rych mogła pocho­dzić. Cokol­wiek, byleby zatrzy­mała się przy nim na kilka chwil.

Wyobra­żał sobie, że gdyby tak się stało, zagrałby utwór do końca, tylko dla niej. A potem, kiedy wresz­cie odło­żyłby smy­czek, mógłby ją zagad­nąć, może nawet zapro­siłby ją na lunch do pobli­skiego baru Auto­mat.

Odtwo­rzył sobie w gło­wie mapę Europy i roz­wa­żał, gdzie następ­nym razem szu­kać poten­cjal­nej ojczy­zny dziew­czyny. Rosja to łatwi­zna. Czaj­kow­ski. Greg uwiel­biał popi­sy­wać się umie­jęt­no­ściami, gra­jąc kon­cert skrzyp­cowy, ale motyw miło­sny z Romea i Julii musiał wzbu­dzić cie­płe uczu­cia u każ­dej dziew­czyny, szcze­gól­nie Rosjanki z dala od ojczy­zny. Gdyby jed­nak pocho­dziła z Buł­ga­rii lub Rumu­nii – będzie miał pro­blem. Nie znał żad­nego kom­po­zy­tora z tych kra­jów. Może mógłby popro­sić któ­re­goś z gości wuja, żeby pod­su­nął pomysł jakiejś pie­śni z tam­tych rejo­nów. I Węgry, podob­nie jak Pol­ska, sta­no­wi­łyby pewien kło­pot. Był oczy­wi­ście Liszt. Ale to też pia­ni­sta, któ­rego naj­wspa­nial­sze utwory słabo prze­kła­dały się na skrzypce. Jeśli zaś znów spró­buje tej drogi po porażce z Cho­pi­nem, czy dziew­czyna się zorien­tuje, że on nie gra tu dla pie­nię­dzy, tylko pró­buje wysłać wia­do­mość tylko dla niej?

Miał nadzieję, że następ­nego dnia znów ją zoba­czy i dosta­nie kolejną szansę. Już raz widział, jak jej stopy zare­ago­wały na muzykę, a poprzed­nim razem – był pewny – obda­rzyła go uśmie­chem. Zasta­na­wiał się też, dokąd tak się śpie­szy codzien­nie po połu­dniu. Wymy­ślił kilka sce­na­riu­szy, ale w żad­nym nie­zna­joma nie sie­działa zamknięta w biu­rze z maszyną do pisa­nia i tele­fo­nem.

Kiedy Greg szedł do domu, by prze­brać się na wie­czorny występ z orkie­strą, Lie­sel posta­no­wiła jesz­cze raz zaj­rzeć na dwo­rzec i spraw­dzić, czy skrzy­pek gra o tej porze. Ale kiedy prze­szła przez drzwi z Lexing­ton Ave­nue, nie zoba­czyła go. Miej­sce za wóz­kiem z ciast­kami Mur­raya było puste, jak scena bez arty­sty, zostały tylko płyty lśnią­cego jasnego mar­muru. Lie­sel zasko­czyło wła­sne roz­cza­ro­wa­nie nie­obec­no­ścią muzyka.

Zoba­czyła pucy­buta z klien­tem; zgięty wpół dopro­wa­dzał do poły­sku buty ban­kiera w śred­nim wieku.

Kobieta cią­gnęła za sobą dwoje dzieci w stronę peronu, jej synek ści­skał w ręce czapkę.

Popa­trzyła na pustą prze­strzeń i odpły­nęła myślami. Miała do skoń­cze­nia szy­cie u Gerty, występ w pią­tek wie­czo­rem i ostat­nią próbę do jutrzej­szego przed­sta­wie­nia o dru­giej. Lie­sel zoba­czyła, że Mur­ray pod­nosi wzrok znad wózka. Tace były już pra­wie puste.

– Nie ma stru­dla – oznaj­mił z uśmie­chem. – Ale zostało kilka pącz­ków.

Była głodna i wie­działa, że powinna raczej kupić sobie kanapkę lub coś zdrow­szego. Ale dotąd nie pró­bo­wała jesz­cze pączka.

– Dwa ciastka jed­nego dnia? – Roze­śmiała się i pode­szła do lady. – Moja talia chyba tego nie znie­sie.

– To jakiś żart – powie­dział i zapa­ko­wał pączka w torebkę. Lie­sel się­gnęła po dzie­się­cio­cen­tówkę do port­mo­netki.

– Ja sta­wiam, cukie­reczku. Smak Ame­ryki na osłodę.

Następ­nego popo­łu­dnia wyszła od Gerty w porze lun­chu i poszła na Times Squ­are, żeby zła­pać kolejkę na Grand Cen­tral. Leo Stein miał dla niej kolejny czek, a potem zamie­rzała jechać do Rosen­thala na ostat­nią próbę.

W ręce trzy­mała kon­trakt na wie­czór.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki