Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Jeden grosz znaczy niekiedy więcej niż góra złota...
Grosik szczęścia to opowieść o miłości, traumie i poświęceniu.
O przeszłości, która nie pozwala o sobie zapomnieć,
i przyjaźni, dającej szansę na odmianę losu i wyjście na prostą.
O wspomnieniach, piękniejących wraz z upływem lat,
i okruchach szczęścia, którymi warto się dzielić.
To historia o sile kobiecego serca, które choć poranione, nadal potrafi kochać. Jej tłem, jakże ważnym, są smaki, zapachy i tradycje. Hanna Bilińska-Stecyszyn pięknie przywołuje to, co każdy człowiek nosi w sobie – dom rodzinny. To nie jest książka, którą się tylko czyta. To książka, którą się po prostu przeżywa.
Zofia Mąkosa ‒ pisarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niechaj ta książka przyniesie pokrzepienie wielu kobietom, które – tak jak jej bohaterka – często wbrew światu muszą podejmować decyzje o swoim życiu. Może odnajdziecie w tej powieści kawałek swojej historii.
Wydawczyni
Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem
Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.
Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2025
Tekst © Hanna Bilińska-Stecyszyn, 2025
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden fragment tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.
Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc występujących w książce jest przypadkowe.
Wydanie I
Warszawa 2025
Gdy zawali ci się świat, zawsze masz dwa wyjścia. Zawalić się wraz z nim lub poskładać z kawałków znowu w całość. Tylko potrzebny jest ktoś, kto poda ci rękę. Potem ty tę rękę podasz innym.
Najwięcej roboty mam zawsze przed świętami Bożego Narodzenia. W Wigilię wszyscy jedzą ogromne ilości pierogów z kapustą i grzybami. Niektórzy zamawiają też pierogi z mięsem i ruskie, zwane ostatnio ukraińskimi, czasem też jakieś ze słodkim farszem. Lecz najwięcej tych z kapustą.
Farsz przynoszę zawsze swój, bo jedynie sobie ufam. Wiem, z czego się składa i jak go przyprawiłam, żadnej ściemy. Kapusta kiszona jest z zaprzyjaźnionego warzywniaka, a grzyby sama zbieram i suszę. W domu klienta proszę tylko o mąkę i gorącą wodę. Nie każda mąka się nadaje, niekiedy ciasto z trudem się rozwałkowuje i nie chce się kleić, ale stali klienci doskonale wiedzą, jaką najlepiej kupić.
Najgorzej jest, gdy ktoś przypomni sobie o świętach w ostatniej chwili i klnie się na niebo razem z piekłem i czyśćcem, że bez pierogów nie wyobraża sobie wieczerzy wigilijnej. Żeby mu zrobić na cito, chociaż symboliczną ilość. Czasem ulegam, tak jak teraz, po błagalnym telefonie Mecenasowej. Planowała gdzieś wyjechać, już miała spakowaną walizkę. Samotna jak ja. A właściwie mniej samotna, bo poprzedniego wieczoru zadzwoniła do niej dawno niewidziana córka, że chce przyjechać z mężem i synem i razem spędzić święta. Stąd te pierogi na ostatnią chwilę. Ja nie mam dawno niewidzianej córki, w ogóle jej nie mam, lecz podzielam radość Mecenasowej. Dziś zamierzałam odpocząć, ale trudno – lubię ją, nie umiałam odmówić.
Tym bardziej że mam wobec niej zobowiązania. Na początku grudnia podarowała mi pudełko po pralinkach wypełnione pierniczkami. Polukrowane miśki, pajacyki, kwiatki, gwiazdki i półksiężyce, z tym jedynym w swoim rodzaju korzennym zapachem.
– Takie tam. Lubię czasem się pobawić – powiedziała, wręczając mi tę bombonierkę. – Zrobiłam wcześniej, żeby nabrały mocy. Na Boże Narodzenie pierniki muszą być, nawet jeśli się nie obchodzi świąt.
O mnie trudno powiedzieć, że obchodzę. Bo czy można nazwać obchodami Wigilię w pojedynkę?
No, Mecenasowa jednak obejdzie, skoro będzie miała gości. Zadzwoniła w chwili, gdy zdjęłam z półki to jej pierniczkowe pudełko. Zrobiłam mu trochę miejsca w pokoju na regale, żebym miała bliżej i nie musiała latać do kuchni, gdy po skonsumowaniu pierwszego ciasteczka weźmie mnie ochota na następne. Jak przed chwilą. Już się zagłębiłam w poduchy ulubionego fotela, z książką, z filiżanką zielonej herbaty, już się zatopiłam w lekturze losów Jane Eyre (lubię do tego wracać). Od śniadania minęła zaledwie godzina, do wieczora miałam jeszcze dużo czasu, mogłam sobie poleniuchować… No i wtedy ten telefon od Mecenasowej.
Trudno. Wygrzebuję się spod ciepłego pledu. Sprawdzam, ile farszu zostało mi z wczoraj. Planowałam dziś w południe zrobić kilka pierogów dla siebie, resztę zamrozić na zaś, więc okej, wystarczy dla Mecenasowej i jej gości i jeszcze tych parę będzie dla mnie.
Miejsce na pierniczkowe pudełko wygospodarowałam obok starych zeszytów, zapisanych setkami moich wyznań, uśmiechów i łez jeszcze w podstawówce, potem w liceum i w pierwszych miesiącach studiów. Chyba z dziesięć tych zeszytów mam. Albo i więcej, nie liczyłam. Sama nie wiem, po co te kajeciska trzymam. Pewnie dawno powinnam je wrzucić do pieca. Ale ilekroć o tym pomyślę, coś mnie blokuje.
Chcę ocalić przeszłość?
Po co? Dla kogo?
Odkładając pudełko, niechcący zawadzam o jeden z zeszytów. Spada na podłogę, a spomiędzy kartek wysuwa się zasuszony kwiat konwalii. Biel płatków już mocno pożółkła, zieleń liścia i łodyżki zszarzała, mimo to nadal jest uroczy. Wzrusza mnie. Mam wrażenie, że przechował jeszcze ślad zapachu, choć po tylu latach to przecież niemożliwe. Ostrożnie biorę go w palce, żeby się nie pokruszył, i wsuwam do jego tajemnej skrytki, pośród sekretnych słów dziewczyny, którą kiedyś byłam.
Chciałeś mi coś powiedzieć, kwiatuszku konwalii? Przywrócić pamięć? Niepotrzebnie z aż takim przytupem! Po co zaraz spadać z półki i narażać na szwank swoje kruchości?
Przecież nigdy o tobie nie zapomniałam.
Widzę to wszystko, jakby działo się dzisiaj. Scena po scenie. Czas nie zatarł szczegółów. Przeciwnie, wyostrzył je.
Leżę na gołej ziemi. Mam przymknięte powieki. Jest mi dobrze. Cudownie. Słońce ogrzewa mi twarz. Czuję łaskotanie, więc parskam śmiechem i otwieram oczy. On delikatnie muska moje policzki i nos źdźbłem trawy. Piotr. Najpiękniejsze imię świata. Mruczy, właściwie bezgłośnie coś wypowiada, pochylając swoją twarz ku mojej. Nie muszę tego słyszeć, po prostu wiem. To słowa miłości. Przytrzymuję jego dłoń, dotykam jej wnętrza ustami. Odwzajemnia pocałunek, składając go na moich wargach. Pachną dzikie bzy i brzęczy koło nas leśna pszczoła. Znowu zamykam oczy. Serce ledwo mieści radość, którą odczuwam. Chwilo, trwaj. Nie musimy się nigdzie śpieszyć, do wieczora daleko.
Nie tak całkiem na gołej ziemi leżę. Pod sobą mam spłachetek trawy, na którym on rozciągnął swoją kurtkę.
– Tak będzie ci wygodniej – mówi.
Uwielbiam, gdy się o mnie troszczy. Prócz niego jeszcze tylko babcia potrafi tak bezwarunkowo obdarowywać mnie wszystkim, co ma. Uśmiechem. Dłońmi. Uważnością oczu. Zasłuchaniem. Ciepłem głosu. Sercem. Tęsknię za nią. Za rodzicami też, ale za babcią najbardziej. Lecz teraz całym moim światem jest Piotr, który pod parasolem wysokiej sosny znowu tak cudownie mnie całuje i szybujemy do nieba…
Lekki powiew wiatru znad wody ratuje nas od całkowitego spłonięcia. Unoszę powieki, patrzę na jego twarz. Ołtarz miłosnych zachwyceń, tylekroć obsypywany pocałunkami, dotykany dłońmi, najbliższy z bliskich. Mocny zarys szczęki. Kłujące igiełki zarostu na policzkach. Oczy o trudnym do nazwania kolorze źrenic. Niektórzy zwą go piwnym, ja wolę określenie ciemnobursztynowy. Rozchylone pełne usta, górna warga trochę przysłonięta wąsami, biel niezbyt równych zębów. Długie, ciemne włosy, broda. Sweter w serek pod dżinsową kurtką, tą, na której teraz leżę. Brązowe sztruksiaki i półbuty na grubych podeszwach. Taki sam jak milion innych chłopaków. Na ulicach, w telewizji, na naszej uczelni. Jak róża Małego Księcia, podobna do stu tysięcy innych róż, a jednak nie ma drugiej takiej. I nie ma drugiego takiego.
– Kocham cię bardziej niż wczoraj, a mniej niż jutro. – Słyszę jego szept.
– Sam to wymyśliłeś? – pytam, nie mając pewności, czy mnie to wyznanie wzrusza, czy bardziej śmieszy jego banał.
– Gdzieś przeczytałem, nie pamiętam. – Zbliża twarz ku mojej. Jego oczy mówią, że na świecie jesteśmy tylko my dwoje, kochający się tu i teraz. Jak gdyby miało nie być jutra. Ale przecież będzie! – Co poradzę, że zapewnienia o miłości są stare jak świat. Wyświechtane. Ile ust je wymówiło przed nami! Lecz dla mnie są pierwsze – zapewnia żarliwie. – Jedyne. Kocham cię tak bardzo, jak jeszcze nikt nie kochał.
– Ja ciebie bardziej – licytuję się z nim przekornie. – Nie wiedziałam, że można kochać aż tak.
W pobliżu strumyka, do którego przywędrowaliśmy ścieżką wśród zarośli (jakby ktoś specjalnie wydeptał ją dla nas!), natrafiliśmy na konwaliowe poletko. Piotr zerwał kilka kwiatków i zrobił bukiecik. Teraz na twarzy i szyi układa mi konwaliową mozaikę. Drobne dzwoneczki i chłodne liście są na mojej skórze jak kompres zieleni, bieli i szczęścia. Pachną oszałamiająco.
– Zasuszę je na pamiątkę. – Podnoszę dwa palce w geście przysięgi. – Niech zostaną na wieki.
– Ty jesteś moja na wieki. Nikomu cię nie oddam. Nikomu!
Jego słowa brzmią jak ślubowanie. Są jak pewnik, że kiedyś powtórzymy je nie tylko w obecności nadwodnych trzcin i pachnących żywicą sosen. Będę miała białą sukienkę i wianek z łąkowych stokrotek. A wiązankę ślubną z konwalii. Jak ta, którą miała moja mama – trzeba podtrzymywać rodzinną tradycję. Piotr zaś wystąpi w garniturze ze studniówki. I przytnie trochę wąsy i brodę, żeby ładnie wyglądać na ślubnej fotografii. Przez cały czas będziemy patrzyli sobie w oczy.
Znowu ten wietrzyk. Chłodzi nasze rozpalone policzki. Zdejmuje mnie nagły strach, sama nie wiem czemu.
– Nie możesz mnie mieć na wieki. – Coś we mnie każe mi żartować, żeby oswoić ten dziwny lęk, bo nade wszystko tego pragnę! Być z nim do końca naszych dni. – Nie możesz mnie zabrać ani oddać. Nie jestem twoją własnością. – Znowu oświadczenie dyktuje mi głupia przekora.
– To przecież tylko słowa. – Jest poważny, oparł się na łokciu, przysunął bliżej, patrzy mi w oczy. – Ale jak inaczej wyrazić miłość?
– Te konwalie. Zapach wody. Pocałunki. To jest miłość. – Teraz ja wtulam się w niego całym ciałem z poczuciem, że jestem jego częścią. A on moją. I całuję go tak długo, aż obojgu nam brakuje tchu.
Wreszcie podnosimy się z ziemi. Ruszamy. Piotr obejmując mnie, nuci starą piosenkę Czerwonych Gitar. „Przyjdę do ciebie, niebieskooka”, zaraz zresztą zmienia jej tekst na „Idę wraz z tobą, niebieskooka”.
– Moja niebieskooka rusałko – wyśpiewuje mi do ucha. Troszeczkę fałszuje.
– Rusałko znad strumyka, gdzie koncertują żaby. – Parskam śmiechem. Ale tylko udaję, że kpię. Lubię, gdy mnie tak nazywa.
Znowu się całujemy, a potem idziemy dalej, trzymając się za ręce. Kocham dotyk jego palców. To już prawie osiem miesięcy, gdy nasze dłonie wędrują razem, wciąż siebie spragnione, nawet podczas zajęć, gdy siedzimy jedno obok drugiego, w tłumie na uczelnianym korytarzu, w tramwaju, na chodniku, gdy czekamy na przystanku, na spacerach, których coraz więcej, bo jest wiosna… Tak bym chciała, żeby jego ręce spotykały się z moimi przez całe życie! Jego usta. Silne, umięśnione ciało o śniadej skórze, która nawet zimą wygląda, jakby słońce obdarzało go szczególnymi względami. Jego oczy. Włosy. Słowa. Serce.
Wszystko.
„Nie możesz mnie mieć na wieki”. Wykrakałam…?
Nasze miasto jest takie samo jak wszystkie miasta niedużej wielkości. Niespełna dwudziestotysięczne, może tylko tym się wyróżnia, że jest strasznie rozciągnięte, z jednego końca na drugi w linii prostej ma co najmniej dziesięć kilometrów. Do tego centrum ze zwartą zabudową, rynkiem i ratuszem oraz peryferyjne osiedla, na których w towarzystwie małych, typowych dla przedmieścia domków stoją bloki zbudowane w latach sześćdziesiątych. Na szczęście nie paskudne mrówkowce, a skromne, dwupiętrowe, niekłócące się za bardzo z sielskim pejzażem, zwłaszcza gdy obrosły trawnikami i drzewami, które lokatorzy zasadzili w ramach modnych kiedyś czynów społecznych. Zbudowano je, bo w mieście doskonale rozwijał się przemysł odzieżowy i potrzebne były mieszkania dla całej rzeszy pracowników. Dziś to już przeszłość, obiekty zakładowe w ruinie i wciąż nie ma pomysłu, co z tym zrobić. Mieszkania pustoszeją, starzy lokatorzy wymierają, a młodzi szukają dla siebie szczęścia w wielkim świecie.
Moje osiedle też wciąż się zmienia. Nastała era marketów i dyskontów. W najbliższej okolicy, którą nazwę szumnie małą ojczyzną – bo to przecież moje miejsce na ziemi – znajdują się jeden warzywniak, dwa spożywczaki i kilka bloków. Plac zabaw, skwerki, przedszkole i budynek po starej szkole, do której kiedyś chodziłam, dziś nieczynnej. Podobno jakiś inwestor wykupił go od miasta, remontuje, ale co tam będzie, nie wiem. Dzieci są dowożone do wielkiego szkoliszcza w innej dzielnicy. Na szczęście mnie już to nie dotyczy.
Odnotować warto również funkcjonujący od paru lat kiosk z hot dogami i zapiekankami, prowadzony przez młode małżeństwo. Bardzo mili ludzie. Wprawdzie od późnej wiosny do jesieni (bo zimą nieczynny) stanowi konkurencję dla moich pierogów, jednak nie mam pretensji. Po pierwsze dlatego, że powoli wygaszam swoją produkcję, a po drugie, bo te ich zapiekanki są naprawdę smaczne. Wiem, próbowałam.
Tuż obok naszego osiedla rośnie niewielki las. Dróżką między sosnami można skrócić sobie drogę do centrum miasta, zamiast iść naokoło ulicami. To była kiedyś również moja droga na skróty na basen, dziś pozarastany chwastami, nieczynny – odkąd w mieście wybudowano krytą pływalnię z tymi wszystkimi jacuzzi, pozakręcanymi zjeżdżalniami i innymi cudeńkami. Pawilon koło basenu też jest dziś w ruinie. Dawniej mieścił dużą kawiarnię, w której odbywały się dansingi i dyskoteki dla młodzieży. Od ludzi wiem, jak to teraz wygląda, sama od półwiecza tam nie byłam. „Półwiecza”, ależ to brzmi! Wręcz nie wierzę, że mam aż tyle lat. Dużo więcej niż pół wieku.
Za tym laskiem, po drugiej stronie drogi, znajduje się stary poniemiecki cmentarz. Niewielka nekropolia, dziś mało co z niej zostało, ale ocalone resztki niedawno odrestaurowano starannie i teraz są pielęgnowane przez służby miejskie. W czasach mojego dzieciństwa to miejsce przypominało zapuszczony park z podniszczonymi nagrobkami, na których wyryte w kamieniu czy w granicie napisy głosiły, że tu spoczywa Familie Eberhardt, tu inne Familien: Molke, Schulze, Waldstein, jacyś Joseph, Ernestine, Mathilde, Bruno. Czasem, gdy w szkole ogłaszano zbiórkę żołędzi, z Helenką, moją przyjaciółką, zapuszczałyśmy się tam. Trochę się bałyśmy chodzić między tymi grobami niemieckich nieboszczyków, jednak wzdłuż alejek cmentarza rosły stare dęby i tam najłatwiej było o zbiory. Przy okazji odczytywałyśmy te nazwiska, literując je z trudem – jako smarkule w drugiej czy trzeciej klasie nie znałyśmy szwabachy ani niemieckiej wymowy. Brzmiały tak dziwnie, trochę groźnie.
W szkole nas uczono, że Niemcy byli źli (oczywiście oprócz tych z NRD, z którymi się przyjaźniliśmy w ramach wspólnoty państw demokracji ludowej), bo wywołali wojnę i zabijali Polaków. Ale przecież ci zmarli, których daty urodzin zaczynały się niekiedy w dziewiętnastym wieku, cóż byli winni wojnie? Babcia mi wytłumaczyła, że to tacy sami ludzie jak my i że ich bliscy też musieli uciekać – tak jak ona ze swoich rodzinnych stron. Więc Helence i mnie te nazwiska i imiona stały się bliższe, jakby oswojone. Szczególnie Ernestine Krüger, bo z napisu wynikało, że zmarła w dzieciństwie, będąc w podobnym wieku jak my wtedy.
Było też na tym cmentarzu kilka zarośniętych grobów z polskimi nazwiskami na tabliczkach przytwierdzonych do krzyży. Zaraz po wojnie chowano tam polskich zmarłych, potem powstał nowy cmentarz, w innej części miasta.
Przez długi czas nawet nie pamiętałam o tym miejscu, natomiast dziś, gdy i mnie coraz bliżej do wieczności, w święto pierwszego listopada, gdy już na naszym wielkim cmentarzu odwiedzę babcię i rodziców, wędruję również tam, żeby zapalić znicz niemieckim zmarłym. Zauważyłam, że z każdym rokiem pali się tam coraz więcej światełek. Symboli pojednania po latach…
Ale wracam na moje osiedle, żeby opowiedzieć o jeszcze jednym jego punkcie, dla mnie szczególnie ważnym. To znajdujący się na parterze starej kamienicy kiosk, a właściwie sklepik z „mydłem i powidłem”. Można tu kupić tytoń, kosmetyki, zeszyty, długopisy, kalendarze, gry i zabawki, rajstopy, słomkowe kapelusze, trochę chemii, ba, nawet sprzęt wędkarski. Raczej trudno go nazwać kioskiem z gazetami, choć owszem, właściciel Zbigniew Fabisiak jeszcze trochę prasy zamawia. Głównie do teczek stałych czytelników. A tych w dzisiejszych czasach coraz mniej, gdy o wiele szybciej informacje na każdy temat można znaleźć w sieci. Ja także korzystam z internetu. Wystarczy parę kliknięć i cały świat mam na wyciągnięcie ręki.
Zawartością mojej teczki jest „Polityka”. Od lat lubię ją czytać podczas południowej kawy, aczkolwiek już nie strona po stronie, bo coraz bardziej przygnębiają mnie sytuacja na świecie i zawirowania polityczne w Polsce.
– Zamykam interes, nieodwołalnie! – Pan Fabisiak odgraża się co tydzień, gdy odbieram gazetę. Jak zwykle nadyma przy tym policzki i ustami robi takie „pu, pu, pu”, jakby oddawał strzały dla wzmocnienia wagi wypowiedzi. – Przecież to jest czyste wariactwo! Tu niedługo pies z kulawą nogą nie zajrzy.
– Ja zaglądam. I nie zamierzam rezygnować. – Próbuję go pocieszyć podczas każdej wizyty w sklepiku, lecz on tylko wzdycha. – Ale jeśli pan uważa… Jest pan pewien, że to będzie słuszna decyzja? – dopytuję.
Nie wyobrażam sobie, żeby tego kiosku miało nie być, mimo to nie chcę, żeby kioskarz myślał, że wywieram na nim presję.
– Na dwieście procent jestem pewien! – Tym dziarskim oznajmieniem pan Fabisiak chyba sam sobie pragnie dodać animuszu.
Przecież wiem, że nie potrafi rozstać się ze swym królestwem. Od dawna jest emerytem, ba, chociaż kompletnie tego po nim nie widać, już przekroczył osiemdziesiątkę! Tyle że bez swojego sklepu zapewne nie mógłby żyć.
– Tylko co ja będę robił? Zdechnę z nudów – oświadczył ostatnio. – Chyba za tą kioskową ladą dokonam ostatniego tchnienia. Jak Molier na scenie! – dopowiedział z uśmiechem, niestety ten uśmiech wcale nie był wesoły. I znowu zrobił swoje „pu, pu”.
Kiedyś pracowałam w tym sklepiku. I to zajęcie, tak jak później lepienie pierogów, uratowało mi życie. Miałam wtedy dwadzieścia lat – i kolejnych dwadzieścia przepracowałam jako kioskarka. To była cudowna praca, jednak pod koniec zupełna sztuka dla sztuki, bo od kiedy prasę i wszystkie te kioskowe drobiazgi można było kupować w marketach, sklepik pana Fabisiaka zaczął tracić klientów i utrzymywanie dodatkowego etatu nie miało sensu. Sama zaczęłam rozglądać się za inną posadą – i znowu Fabisiak mi pomógł. Dobrze znał się z właścicielką firmy ogrodniczej Krzywiński-Przychodzień Kwiaty Warzywa Owoce, a ona akurat potrzebowała sprzedawczyni do nowo powstałej kwiaciarenki…
Tak się plotły koleje mojego losu. Można powiedzieć, że na pewnym etapie nawet kwiatowo.
Pan Fabisiak, od wielu lat owdowiały, znał mnie od dziecka. Gdy zostałam u niego ekspedientką, zaproponował, żebyśmy mówili sobie „ty”, ale jakoś to „Zbigniewie” czy tym bardziej „Zbyszku” nie chciało mi przejść przez gardło. Dziś oboje mamy już swoje lata i nie byłoby nic złego w „tykaniu”, lecz podoba mi się owo panio- i panowanie. Ma w sobie coś staroświeckiego. Eleganckiego jak świąteczne marynarki pana Fabisiaka. Ma ich kilka, najbardziej lubi chyba szarą i ciemnobeżową, obie w drobniuteńką kratkę. Moja babcia taki wzór na materiale nazywała pepitką. Czy ktoś dzisiaj jeszcze używa tego określenia? Podobno pepitkę spopularyzowała Coco Chanel. Skąd babcia mogła o tym wiedzieć? Pewnie z „Kobiety i Życia”, którą namiętnie czytywała. I z telewizji, której była wielką fanką. Choć żyliśmy bardzo skromnie, mieliśmy jeden z pierwszych telewizorów na naszej ulicy!
Osiedle, na którym znajduje się mój dom, było kiedyś zapyziałym przedmieściem, niewiele różniącym się od wsi. Na nim od urodzenia mieszkałam z rodzicami i z babcią, chodziłam do szkoły, hasałam z bandą rówieśników po pobliskich lasach i polach. Było krainą mojego szczęśliwego dzieciństwa, która potem stawała się coraz bardziej miejska. Co przynosiło plusy w postaci różnych dóbr cywilizacyjnych, ale były i minusy – z roku na rok coraz mniej pozostawało z dawnej sielskości.
Jednak mój dom, stara, jeszcze przedwojenna chałupka, tyle że w ciągu lat swojego istnienia co nieco zmodernizowana, trwa nadal.
I ja trwam.
– Przepraszam, że panią fatyguję w taki dzień – wita mnie Mecenasowa w progu swojego mieszkania. – Jeszcze się pani musiała z tym wszystkim wtarabanić na górę. Trzeba było zadzwonić, zeszłabym po panią, pomogła.
– Nie szkodzi, dałam radę, to tylko drugie piętro – odpowiadam, podając jej pakunki.
Trochę się jednak zasapałam. Niby „tylko” drugie, ale dla moich nóg to niekiedy „aż”. Sama mieszkam od dziecka w parterowym domku i nie wyćwiczyłam się w lataniu po piętrach, ale jak mus, to mus. Przecież nie tylko ona jest moją osiedlową klientką.
Co prawda w ostatnich latach mam tych klientów znacznie mniej. Lecz we wszystkim staram się widzieć pozytywy. Na przykład taki, że moim nogom, już nie tak sprawnym, też należy się odpoczynek.
Mecenasowa wiesza mi kurtkę w przedpokoju. Zawsze gdy widzę jej dłonie, nie mogę oderwać od nich wzroku. Prawie na każdym palcu pierścionek, jedynie na kciukach nie. Srebrna biżuteria z delikatnymi, barwnymi kamieniami wygląda na starą. Ja nie noszę żadnych ozdób. To znaczy jedną tak. Srebrny cieniutki łańcuszek z zawieszonym na nim kluczykiem. Jutro go włożę. Może nawet dziś wieczorem. Zawieszam go na szyi tylko na specjalne okazje – święta właśnie taką są – a i tak się musiał długie lata naczekać w szufladzie, zanim go stamtąd wydobyłam.
– Może kawy? – pyta Mecenasowa.
– Na razie dziękuję. Najpierw praca, potem przyjemności.
Właściwie nie wiem, dlaczego wszyscy mówią o niej Mecenasowa. Nazywa się Nina Templer, chociaż nie słyszałam, żeby ktokolwiek używał tego nazwiska czy imienia. Zawsze tylko Mecenasowa. Czy była albo nadal jest żoną jakiegoś mecenasa? Albo może sama prowadziła kancelarię adwokacką, tam skąd przed kilkunastu laty sprowadziła się na nasze osiedle? Wyjechała dawno temu, wtedy jej nie znałam. Jej rodzice mieszkali w jednym z tych peerelowskich bloków i gdy w latach siedemdziesiątych nastąpiła akcja wykupu mieszkań na własność, zdobyli się na to, a potem Mecenasowa odziedziczyła ich lokal. Co z jej mężem, nie wiadomo, a jedyna córka gdzieś w świecie.
Tyle wiedziałam z osiedlowych plotek, zresztą historia tej kobiety nie rozpala do białości moich zmysłów, a i ludzie na osiedlu też dawno przestali gadać. Traktują ją z szacunkiem, nawet z pewną rezerwą. Ja podobnie, a jednocześnie bardzo ją lubię. Rzadko się widujemy, ale zawsze są to sympatyczne i wartościowe spotkania. To naprawdę interesująca kobieta, o dużej wiedzy i kulturze. No i jak wspaniale się nosi – mimo że jest grubo po siedemdziesiątce! Jaka jest pełna szyku, powiedziałabym nawet: wytworna. Jak nic kryje się za tym ów tajemniczy mecenas i jego kasa. Jednak nie zamierzam dociekać.
– Zdążyła pani zaliczyć wizytę u fryzjera? – pytam jedynie, podziwiając jej kunsztownie zaondulowane włosy.
– Wczoraj byłam. – Lekko muska lok nad czołem upierścienioną dłonią o zgrabnych paznokciach polakierowanych na kolor brzoskwini. Czy może pudrowy. Nie znam się na tym, nie maluję paznokci. – Od dawna miałam umówioną tę wizytę, bo przecież szykowałam się do wyjazdu – dodaje, nie wyjaśniając dokąd, ja nie dopytuję. – Ale to już bez znaczenia. Córka i zięć dziś będą ze mną! I wnuk. Spędzimy razem święta. Dla nich muszę dobrze wyglądać.
Mówi „dobrze”, mnie zaś bardziej pasowałoby „pięknie”. Bo rzeczywiście jest wyjątkowo atrakcyjną kobietą. Zapewne ma tego świadomość, przy czym jest to świadomość damy, która nie zamierza epatować swoją urodą i szykiem.
– Proszę sobie wyobrazić, że dzisiejszej nocy spałam w siatce na głowie. Takie relikty starożytności jeszcze się przydają! – Parska śmiechem młodej dziewczyny, której udało się przechytrzyć zamach na jej urodę. – Fryzura ocalała.
– Pięknie pani wygląda. – Skoro ona nie chce, ja używam tego przysłówka.
– Dziękuję. Jest pani bardzo miła – odpowiada prosto, bez afektacji. – Zapraszam. – Wskazuje mi blat szafki kuchennej, na którym czekają na spotkanie ze mną pojemnik z mąką, wałek i szklanka do wykrawania pierogów. – Zaraz podgrzeję wodę, pamiętam, że musi być gorąca.
Wie, czego potrzebuję, już kiedyś robiłam dla niej pierogi. Raz wigilijne, a innego razu z mięsem. Miała wołowinę i włoszczyznę z rosołu, one doskonale nadają się na farsz.
Dziś będą z kapustą i grzybami.
– Grosik też przygotowałam. – Podaje mi błyszczącą monetkę.
– O, pamiętała pani? – Zaskoczyła mnie bardzo przyjemnie.
– Oczywiście. – Siada w pobliżu na krześle, a ja wysypuję z pojemnika kupkę mąki i dolewam do niej wody, bo już dostatecznie się zagrzała. – To taki ładny zwyczaj – kontynuuje. – Rok temu sama znalazłam grosz, było łatwo, skoro spędzałam Wigilię sama, za to, proszę sobie wyobrazić, od razu w pierwszym pierogu, który wzięłam do ust. Uznałam to za dobrą wróżbę. Rok potem miałam całkiem udany. Ciekawe, kto z moich gości trafi dziś wieczorem na pieróg szczęścia.
Choć jest damą, tym razem nie umie ukryć podniecenia. Widać po niej, po uśmiechu młodej dziewczyny, ruchach jej rąk, tanecznym kroku, gdy przechodziłyśmy z korytarza do kuchni, jak bardzo ekscytuje ją wizja spotkania z bliskimi.
Ja też się uśmiecham. Cieszy mnie jej radość. Staranniej niż zwykle rozwałkowuję ciasto na cieniutki placek, pierogi będą rozpływać się w ustach. Zawsze pilnuję, żeby takie były, przecież to moja marka – a dzisiaj szczególnie mi zależy, żeby mieć udział w szczęściu tej kobiety. Do farszu w jednym z pierożków wsuwam grosik. Wszystkie układam na posypanej mąką dużej desce do krojenia warzyw i przykrywam bawełnianą ściereczką do naczyń.
– Może pani zaczekać z gotowaniem do wieczora, nic im się nie powinno stać. Albo ugotować je od razu i potem odsmażyć na patelni, będą równie dobre. Albo odgrzać w piekarniku. Wyszło dwadzieścia sztuk – melduję. – Na więcej nie starczyło farszu.
– Ależ w zupełności wystarczy. Nas przecież będzie tylko czworo, a zamierzam jeszcze podać barszczyk, usmażyć ryby. Rano byłam w markecie, na szczęście dziś czynny, mieli zamrożone filety z karpia i barszcz w kartonie, już przyprawiony, wystarczy podgrzać. Nawet wędliny i mięso na te późniejsze dni świąt udało mi się kupić.
– Pierogi też są w markecie – wtrącam przekornie.
– Droga pani – niemal się oburza – nigdy! Wszystko może być gotowcami, ale pani pierogi są jedyne i niepowtarzalne!
*
Może i są, nie przeczę. Jednak docenia to coraz mniej moich klientów. Nie dziwię się i nie mam ludziom za złe, że wykruszają się z roku na rok, zwłaszcza od kiedy mamy w mieście supermarkety, w których pierogów jest cała masa. I chyba nawet nie najgorzej smakują. W dodatku są dużo tańsze niż moja ręczna produkcja, a dziś wielu liczy każdą złotówkę. Z pokorą przyjmuję, że świat się zmienia, ludzkie wybory i gusta również. Można powiedzieć, że moja oferta trafia już tylko do koneserów wiernych moim smakom i jakości.
Sposób z grosikiem szczęścia w wigilijnym pierogu znam od babci. Ona zawsze tak robiła, przygotowując dla naszej rodziny świąteczną kolację. Była jeszcze wróżba z sianem pod obrusem. Tego, kto wyciągnął najdłuższe źdźbło, ponoć czekało długie życie. Ale nie przepadaliśmy za tą zabawą. Jakby w przeczuciu, że długowieczność nie jest naszej rodzinie pisana. Potwierdzała to przeszłość: babcia straciła męża i nienarodzone dziecko, gdy miała zaledwie dwadzieścia cztery lata, o czym zresztą opowiadała skąpo i niechętnie. A potem potwierdzenie przyniosła także przyszłość, choć gdy byłam mała, jeszcze nie mogliśmy jej znać. Jak i tego, że właśnie babcia okaże się wyjątkiem od reguły.
O wiele bardziej lubiliśmy wróżbę z groszem. Nigdy nie zapomnę, jakie to były emocje! Prawie tak samo ważne jak prezenty pod choinką. Zawsze dostawałam dwa, bo Wigilia to zarazem dzień moich imienin. Upominki otwierało się dopiero po zjedzeniu kolacji, więc najpierw królową wieczoru była zabawa w poszukiwanie szczęścia. Każde z nas, mama, tato, babcia i ja – szczególnie ja! – wszyscy z namaszczeniem nakłuwaliśmy widelcem pieróg po pierogu na naszych talerzach, dopóki na czyimś nie dało się usłyszeć zgrzytu metalu o metal. Albo póki ktoś nie poczuł w ustach monety, a przeżuwaliśmy powoli, ostrożnie, żeby nie połknąć pieniążka lub nie złamać na nim zęba. Ile przy tym było śmiechu!
Przeważnie pieróg szczęścia trafiał się mnie, pozostałej trójce rzadziej. Może babcia miała jakiś swój sekretny sposób oznaczania tego właśnie pieroga i dbała, żeby znalazł się na moim talerzu…?
Moje zwielokrotnione podczas tamtych Wigilii szczęście pękło jak mydlana bańka. Stanowczo za wcześnie. Ale to już całkiem inna historia. Teraz roznoszę je po domach i właśnie dałam szansę na nie Mecenasowej. Lub jej córce. Lub zięciowi. Lub wnuczkowi.
Pijemy kawę w jej pokoju. Nie wahałabym się nazwać go salonem, wszystko w nim jest takie eleganckie i dostojne. Meble, dywan, kwiaty. Nawet wielki na pół ściany telewizor swoją nowoczesną arogancją nie zakłóca gustowności tego wnętrza. U Mecenasowej wszystko ze wszystkim jest w zgodzie. Tak jak ona jest w zgodzie ze światem. A może tylko wydaje mi się, że jest? Może to maska damy, kryjąca prawdziwe emocje? Nie dociekam. Ja od dawna już nie ukrywam się za maską. Jestem sobą. I rzeczywiście od dawna mam w sobie coraz więcej zgody na świat.
Za oknem zmierzch, wczesny i srebrnogranatowy, jak to pod koniec grudnia. Z telewizora – gospodyni włączyła jakiś kanał muzyczny – sączy się cicha melodia. I’m dreaming of a white Christmas, nuci Bing Crosby, pamiętam to z dzieciństwa, babcia codziennie włączała radio i towarzyszyło nam od rana.
– Znowu nie będzie białych świąt – wzdycha Mecenasowa.
Kawa jest mocna, aromatyczna. Powinnam już iść, za chwilę zjawią się jej goście. Poza tym trochę się śpieszę, żeby zanim zapadną całkowite ciemności, zdążyć jeszcze na cmentarz i zapalić świąteczne świeczki rodzicom i babci. Jednak gospodyni protestuje, gdy zaczynam się zbierać.
– Proszę zostać choć kwadrans, tak nam się dobrze rozmawia. Chciałam pani coś zdradzić. Jak panią w myślach nazywam.
O matko, czyżby wiedziała, jak ja ją nazywam? Jeśli nawet wie, jej mina nie zapowiada podstępu, uśmiech jest szczery.
– Jak? – pytam zatem.
– Mam nadzieję, że się pani nie obrazi. Nazywam panią Pierożarką. Na wzór takiego francuskiego filmu Koronczarka. To film o miłości, a że są w nim odniesienia do znanego obrazu Vermeera, stąd tytuł.
Koronczarka! Ze zdziwienia rozdziawiam usta z niedojedzonym pierniczkiem i serce nieco mi przyśpiesza. Pamiętam przecież!
– Wie pani, o którym filmie mówię? – dopytuje, mimo że moja mina to potwierdza.
– Wiem doskonale. – Z trudem przełykam okruchy ciastka, z wyraźnym skurczem wzruszenia w gardle.
Widzę uznanie w jej oczach. Że trafiła na godną partnerkę, że tak możemy rozmawiać na wspólnej fali. Mnie równie mocno zaskakuje, ale i cieszy, że i ona zna film Goretty, którego wciąż nie mogę zapomnieć.
Sporo lat temu to było – obejrzałam go w telewizji, nic o nim wcześniej nie wiedząc, nie znając żadnych zapowiedzi, recenzji, ot tak, z marszu włączyłam telewizor. I utonęłam. Nie spałam potem całą noc, wciąż widząc twarz bohaterki i jej łagodne, jakby pogodzone z losem, lecz przerażająco smutne oczy. Film o miłości tak wielkiej, że aż nieprawdopodobnej. I tak przez jej partnera odrzuconej i zabitej, że ofiara tego zabicia wylądowała w psychiatryku.
Ja też jestem ofiarą zabitej miłości. Tyle że to ja sama musiałam ją zabić, a mój ból był od tego jeszcze większy. Na szczęście obeszło się bez szpitala. Wydźwignęłam się z dołów, w których jedynym pragnieniem było przestać czuć cokolwiek, a najlepiej umrzeć. Tak naprawdę to bliscy mnie wyciągnęli. Babcia i pan Fabisiak. I Helena, moja najlepsza przyjaciółka. Bez ich pomocy nie byłoby mnie już na tym świecie.
Więc żyję. I czasami lepię ludziom pierogi.
– Pierożarka – mówię wreszcie. – Podoba mi się. Nie wiem, czy podczas lepienia pierogów jestem tak skupiona, jak koronczarka Vermeera na swoim hafcie, czy cały świat wtedy wokół mnie przestaje istnieć. Chyba nie aż do tego stopnia. Po prostu lubię swoją pracę i staram się dobrze ją wykonywać. A co do historii miłosnej… – Urywam. Nie będę wtajemniczać Mecenasowej w swoje dawne słoneczne wzloty i mroczne upadki, aż tak blisko ze sobą nie jesteśmy. – W każdym razie dziękuję pani. Naprawdę dobra nazwa dla mojego zajęcia. I jakie piękne filmowe konotacje! Chyba powinnam się czuć zaszczycona. Pierożarka. Prócz tego niedoszła nauczycielka, kioskarka, kwiaciarka. Trochę miałam tych życiowych zakrętów.
Nie powiedziałam tego z drwiną i ona z pewnością tak tego nie odebrała. Uśmiecha się serdecznie, a potem, kiedy żegnamy się w drzwiach, mocno ściska moją dłoń, życząc mi wesołych świąt.
– Wesołych świąt – powtarzam po niej.
Mecenasowa i Pierożarka. Niezły duet.
Za oknem nic, kompletnie nic z zimowego krajobrazu. Tylko wietrzysko raz po raz przepędza po ulicy śmieci i resztki zeschłych liści. W ogrodzie też nie cieszy oczu smutne sczerniałe chwastowisko, bo nie chciało mi się jesienią posprzątać. Odłożyłam na wiosnę. Jedynie róże okalające ganek i wspinające się na daszek przycięłam i zabezpieczyłam słomą, te pod oknami również. Od dawna nie ma prawdziwie mroźnych zim, ale tak na wszelki wypadek.
Róże to więź wciąż łącząca mnie z babcią. A babcię łączyły z poprzednią epoką jej życia „za Bugiem” – jak po wojnie niektórzy nazywali tereny, skąd przybyła. Tam podobnie pod oknami jej domu kwitły pnące róże.
Jeden krzew różany przy naszym ganku był stary, jeszcze po Niemcach, potem babcia dosadziła pozostałe. Również kilka róż cukrowych obok ogrodzenia, z ich płatków ucieranych z cukrem robiła potem niesamowitą konfiturę.
Gdyby w tamtych czasach na naszym osiedlu urządzano konkursy na najlepiej ukwiecony dom, nasz zdobyłby z pewnością pierwsze miejsce. A na targach żywności konfitura babci dostałaby złoty medal. Teraz mam po niej tylko róże. Dzisiaj można je kupić przez okrągły rok, uprawiane w szklarniach lub dostarczane samolotami z innych stron świata, ale przecież to nie to samo, co przydomowe. Te oszałamiające czerwcowe zapachy i ta aż do późnej jesieni feeria barw! Od białych i kremowych po żółte, jasnoróżowe, herbaciane, czerwone, ciemnobordowe. Nie mogę się tego doczekać.
Szara zimo, ledwo się zaczęłaś, a już wyglądam twojego końca.
Wczorajszy wieczór jak co roku spędziłam sama. Od dawna nie chcę w Wigilię innego scenariusza. Ulepiłam osiem pierogów, jeden z grosikiem, żeby tradycji stało się zadość. Lecz ich nie zjadłam, tylko ugotowałam i zostawiłam na dziś. Niech pan Fabisiak, którego właśnie oczekuję, też ma szansę. On zna ten zwyczaj, przecież i dla niego kiedyś moja babcia i ja lepiłyśmy pierogi. Od dawna goszczę go w pierwszy dzień świąt. Że też wcześniej nie wpadłam na to, żeby dzielić się z nim wigilijnym, a właściwie powigilijnym szczęściem! Dziś to naprawię.
Wczoraj na kolację usmażyłam sobie tylko filety z karpia i popiłam barszczykiem. Sama go ugotowałam poprzedniego dnia. W kompot z suszu czy jakieś tam śledzie, sałatki już się nie bawię. Bo ile potrzeba osobie, która od lat się upiera, żeby Wigilię spędzać samotnie? Choć tak naprawdę sama nie bardzo rozumiem dlaczego. Ot, stworzyłam sobie taki rytuał. Czytam książkę. Słucham kolęd. Rozmawiam w myślach z bliskimi. Wspominam dawne czasy. Dobrze mi ze sobą. Jestem pogodna i spokojna. Mam nawet choineczkę w doniczce, na niej kilka świecidełek. Po świętach wystawiam ją na targowisko, tam zabierają drzewka pracownicy zieleni miejskiej. To zaledwie namiastka dawnych świąt, ale mnie cieszy i nie zamierzam niczego zmieniać.
Pan Fabisiak zjawia się punktualnie o czternastej, tak jak się umówiliśmy. Dostrzegam go, gdy otwiera bramkę. Dwa razy w roku, w Boże Narodzenie i Wielkanoc, jemy razem obiad. Przejęłam ten zwyczaj po babci. Zapoczątkowała naszą tradycję przed laty. Zbigniew Fabisiak był wtedy młodym wdowcem, prowadził sklepik, który przekazali mu rodzice. Stał się jego właścicielem parę lat po tym, jak na studiach poznał przyszłą żonę. Po ślubie przyjechał z nią do naszego miasta. Wyprowadził się wtedy z domu rodzinnego, a mieszkanie urządził w sąsiadujących ze sklepem pomieszczeniach. Wymuskane gniazdko dla dwojga, w którym niestety bardzo krótko cieszyli się małżeńskim szczęściem. Teraz, gdy Fabisiak od tylu lat jest samotny, to lokum nadal w zupełności mu wystarcza. No i do pracy ma blisko. Przez ścianę, a dokładnie przez dwoje drzwi.
– Proszę, to na pewno będzie pani smakowało.
Na przywitanie wręcza mi butelkę czerwonego wina. Niejednokrotnie się przekonałam, że zna się na dobrych trunkach, w każdym razie te, którymi obdarowuje mnie z okazji świąt, są na pewno z górnej półki.
– Oczywiście mam dla pani coś jeszcze. – Wyciąga z reklamówki owinięty folią kwiatek, gwiazdę betlejemską. – To z okazji imienin. Wszystkiego najlepszego. – Całuje mnie w rękę, robiąc przy tym swoje „pu”, ale tylko jedno.
Zawsze jest taki szarmancki. I zawsze dostaję od niego ten sam kwiat. O dziwo to nie tylko okazjonalna roślinka. Potem od wiosny do późnej jesieni zdobi mi ganek przed domem.
– Psia pogoda, ludzie siedzą w domach, nawet na świąteczny spacer nie mają ochoty. – Pan Zbigniew wiesza kurtkę, a ja odstawiam prezenty na kredens w pokoju. – Niemal kompletne pustki na ulicach. Jedynie w oddali mignęła mi Mecenasowa, chyba to była ona – kontynuuje.
– Mecenasowa? – pytam zdziwiona. – Sama była?
Nie doczekuję się odpowiedzi, bo w tym momencie dzwoni piecyk, sygnalizując, że pieczenie karkówki dobiegło końca, więc truchtam do kuchni, żeby wyjąć brytfankę, a potem zapominam o sprawie.
Pan Fabisiak tym razem mnie zaskoczył. Jest w ciemnogranatowej marynarce, chyba to jakiś nowy zakup. I bez żadnego wzoru! Za to popielata koszula ma pepitkowy rzucik. Więc wszystko gra, mój gość nie zmienił przyzwyczajeń, tylko nieco je zmodyfikował.
Wino, które towarzyszy naszemu obiadowi, jest znakomite. Tak mi smakuje, że wychylam aż dwa pełne kieliszki. Czuję w głowie miły szmerek, a jednocześnie luz, ośmielający mnie do zadania pytania, z którym nosiłam się od dawna.
– Panie Zbigniewie, byłam wczoraj na cmentarzu. Na grobie mamy ktoś położył wiązankę róż. To pan, prawda?
Zaskoczyłam go. Widzę jego szeroko otwarte oczy, ale jest w nich nie tylko zdziwienie. Smutek…? Usta układają mu się do wypowiedzenia „pu”, lecz mocno je zaciska. Po chwili pojawia się na nich delikatny półuśmiech. Jak na wspomnienie czegoś miłego, lecz chyba niezbyt wesołego.
Odważyłam się na to pytanie, bo to nie pierwszy raz, gdy grobowiec moich rodziców i babci zdobią kwiaty, które nie ja przyniosłam.
Kiedyś, bodaj trzy lata temu, wybrałam się na cmentarz w dniu imienin Bogusławy – mama obchodziła je osiemnastego kwietnia i był to jednocześnie dzień jej urodzin (babcia mówiła, że mama „przyniosła” sobie to imię). Z daleka zobaczyłam pana Zbyszka, jak kładł wiązankę, a potem długą chwilę stał, wpatrując się w napisy na grobowcu. Nie zauważył mnie, a ja wolałam nie przeszkadzać mu w zadumie. Pewnie najpierw odwiedził grób swojej żony, a przy okazji i ten. Od dziecka znał moich rodziców i babcię, chyba tego dnia chciał również ich powspominać. Tak to sobie tłumaczyłam.
Ukryłam się za jednym z drzew, a kiedy odwrócił się i ruszył ku wyjściu, podeszłam do grobu. Kwiaty, czerwone róże, nie leżały na środku płyty, mimo że było tam najwięcej miejsca, tylko z boku, po prawej stronie. Dokładnie tam, gdzie znajdowało się wyryte w granicie imię i nazwisko: Bogusława Romanowska. Po lewej Artem Romanowski, a poniżej, pośrodku, już mniejszymi literami, bo tylko takie kamieniarzowi się zmieściły: Zofia Bartczak. Czyli moja babcia. Z nagrobka po obu stronach jak zawsze uśmiechały się portreciki moich rodziców. Mama tego dnia wyglądała jakby weselej. Z powodu tych kwiatów? Wręcz miałam wrażenie, że puszcza do mnie oko.
Specjalnie takie wesołe zdjęcia wybrałam, na przekór smutkowi, w jakim pozostawili mnie i babcię, stanowczo za wcześnie zabrani z tego świata. Los miał kaprys, żeby nie dać im dłużej pożyć, co to jest sześćdziesiąt lat?
Ten wspólny grobowiec zamówiłam nie tak dawno, po śmierci babci. Dożyła niemal setki. Załatwiłam przeniesienie szczątków w jedno miejsce. Z nadzieją, że znajdzie się tam kawalątek również dla urny z moimi prochami. Tylko muszę komuś zostawić odpowiednie dyspozycje.
Po prawej stronie nagrobkowej płyty znajdowałam potem jeszcze kilkakrotnie bukiety róż. Choć nigdy więcej nie przyłapałam tam pana Fabisiaka, powzięłam podejrzenie, że to za każdym razem jego sprawka. Tylko dlaczego tak dziwnie je kładł?
– To pan? – powtarzam pytanie.
– Ach, to taka stara historia. – Wzdycha wreszcie mój gość. – Pu, pu… Byłem wtedy smarkaczem w drugiej klasie podstawówki.
I znowu milczy. Nie pojmuję, co ma dzieciństwo pana Zbigniewa do zanoszenia kwiatów na grób mojej mamy, lecz nie ponaglam go. Przez długą chwilę koncentrujemy się jedynie na przełykaniu pieczeni z kluseczkami. Kluski kupiłam w markecie, nawet niezłe. Karkówka zaś – niebo w gębie. Mięciutka, pachnąca czosnkiem i majerankiem. Tylko taką zawsze przyrządzam, dokładnie według przepisu babci. A jak do niej pasuje czerwone wytrawne wino!
Tylko że „alkohol ma dobre, ale też złe strony” – jak śpiewał kiedyś Andrzej Grabowski. Mnie zanadto wyluzował. Gdy pan Zbyszek nadal nic nie mówi, przychodzi mi do z lekka zawianej głowy jeszcze jedno pytanie:
– Co się stało z tą pana flanelową koszulą w czerwono-zieloną kratę?
– Wyrzuciłem ją zaraz po tym, jak przyszła pani do mnie do pracy. Nie chciałem, żeby przypominała pani tamtą noc – wyznaje bez namysłu, choć widzę jego zaskoczenie, że tak skaczę po tematach. – Tylko szkoda, że zjawiłem się wtedy za późno – dopowiada.
Przypomnienie, które sama sprowokowałam, studzi mnie niczym lodowaty prysznic. W sumie to jednak dobrze, bo przesadziłam z winem. Nie wezmę już ani łyczka. Z drugiej strony szmerek w głowie działa dobroczynnie, pomaga mi szybciej uporać się z koszmarem dawnego wspomnienia. No i nie po to zaprosiłam gościa, żeby go zasmucać. Zresztą siebie też. Wigilijnego wieczoru nie powinny psuć smutne historie sprzed lat.
Po długiej chwili milczenia przepraszam pana Fabisiaka i zaczynam zbierać talerze ze stołu.
– Mam jeszcze coś na deser! – wołam z kuchni, już prawie całkiem spokojna. – Za chwilkę do pana wracam.
Deserem nazwałam wigilijne pierogi. Odgrzewam je na maśle i wykładam na talerz.
– Przepraszam pana za te pytania – mówię, siadając znowu obok niego. – Nie chcę na siłę wdzierać się w pana tajemnice. O moich smutkach też lepiej zapomnieć. Na osłodę mamy trochę szczęścia, tyle że nie słodkiego, a kapuściano-grzybowego. Ciekawe, komu z nas się trafi.
– Nie ma sprawy. – Pan Fabisiak nakłada sobie pierożek i uśmiecha się tym swoim smutnym, poważnym uśmiechem.
Czuję, że poruszyłam w nim jakieś struny, których lepiej było nie tykać, zwłaszcza że i dla mnie bolesne. Ta koszula…
Modlę się, żeby to on trafił na grosik. W pierwszym pierogu go nie znajduje, ja w swoim również nie. Specjalnie jem wolno, żeby zwielokrotnić szanse mojego współbiesiadnika. i rzeczywiście! Jest! W drugim pierogu, który z półmiska przeniósł na swój talerz!
– No, skoro tak – pan Fabisiak puszcza do mnie oko – nie mam wyjścia. Od tej chwili przez cały rok będę szczęśliwy. A pierogi wspaniałe, dziękuję.
– Miło mi – odpowiadam tylko.
– Widzę, że to wieczór odkrywania tajemnic. – Mój gość nawiązuje do zadanych przeze mnie pytań.
Wymietliśmy już wszystko do czysta, teraz jego oczy są jakby odrobinę weselsze. Cieszy mnie ten widok.
– Zrobię kawę – proponuję. – Mam sernik, sama upiekłam. Są również pierniczki, dostałam od znajomej.
– Z chęcią. – Pan Fabisiak zawsze chwalił moje wypieki, na pewno i teraz będzie zadowolony, a ciasteczka od Mecenasowej dopełnią przyjemności.
Znowu opuszczam go na chwilę. Włączam gaz, ustawiam na palniku włoską maszynkę do kawy, kroję ciasto. Gdy zanoszę na stół paterę i talerzyki, pan Zbigniew pomaga mi przenieść tacę z dzbankiem i filiżankami. Dźwięczą w mojej głowie słowa o odkrywaniu tajemnic, podnieca mnie myśl, że dowiem się czegoś więcej o kwiatach na grobie mamy.
I rzeczywiście!
– Pyszny. – Mój gość schrupał jeden z pierniczków, teraz odkrawa widelczykiem kawałek sernika. – A skoro to taki wieczór… – kontynuuje, gdy przełknął kęs – tę największą tajemnicę mogę ci zdradzić. Kochałem twoją matkę. Ale ona mnie nie chciała.
*
Ależ mnie zastrzelił! Nawet nie zauważyłam, że przeszedł na ty.
– Przepraszam panią. To z emocji – usprawiedliwia się natychmiast.
Oczywiście nie od tego osłupiałam! Kochał moją matkę? Kiedy? Przecież miał, wprawdzie krótko, żonę, a moja mama męża. Jak to możliwe?
Dobrze, że zostało w butelce trochę wina. Teraz on je sączy, ja więcej nie chcę.
Alkohol w tym wypadku ma wyłącznie dobre strony, panu Zbyszkowi jest łatwiej mówić. Opowieść jest długa, słucham jej w milczeniu, z bijącym sercem. Nie przerywam. Mimo wszystko ładna, choć jednocześnie smutna. Ale przecież historie miłosne zwykle takie są. Piękne – i często tragiczne. Począwszy od Hajmona i Antygony, poprzez dzieje Tristana i Izoldy, Romea i Julii, cierpienia młodego Wertera, historię Małgorzaty i Fausta… Ba, Mickiewicz i Maryla też pasują do tego wzorca. A Wokulski w Lalce? Róża w Cudzoziemce? Przykłady zawiedzionej, tragicznej miłości można by mnożyć.
Pan Fabisiak zawsze był mi bliski. Teraz, po wysłuchaniu jego zwierzeń, będzie jeszcze bliższy. Przez to, że kochał moją mamę, chociaż ona, zapatrzona w swojego Artema, chyba nawet o tym nie wiedziała.
Przez długie godziny po wyjściu pana Zbyszka i przez kawał nocy nie mogę przestać o tym myśleć. Powtarzam sobie jego historię, żeby utrwalić wszystkie szczegóły. Może powinnam wrócić do mojego dziennika i spisać słowo po słowie? Widzę jej bohaterów niczym na ekranie telewizora – młodych, właściwie dzieci, mnie nawet nie było w planach. Śmiejąca się para dzieciaków i o cztery lata młodszy od nich Zbysio, zakochany w swojej nie swojej królewnie.
Był w drugiej klasie podstawówki, ona w szóstej. Zaczęły jej rosnąć piersi, zaznaczało się wcięcie w talii, zmieniał owal twarzy – z dziecięcego na bardziej kobiecy. Tak przynajmniej to widzę, pamiętając, jak było ze mną nastoletnią.
Występowali razem w szkolnym przedstawieniu o Królewnie Śnieżce i krasnoludkach. Artem zwany Artkiem, którego też brano pod uwagę do jakiejś roli, odmówił, nie chciał „się wygłupiać” na scenie. Bogusia, długowłosa szatynka o jasnej cerze i brązowych oczach w kształcie migdałów, wysoka jak na swój wiek, była rzecz jasna królewną. Zbyszek – krasnalkiem. Fakt, rólkę miał epizodyczną, a i tak Bogusia od początku go wyróżniała. Spędzali razem wiele godzin, najpierw na próbach, potem na występach, bo spektakl był bardzo udany i jeździli z nim na tournée po różnych szkołach i przeglądach. Cieszyła go każda okazja, żeby być blisko niej.
Kiedyś, ze względu na jasne loki (wtedy był jeszcze blondynkiem), nazwała go swoim przybocznym Małym Księciem. Żart zrozumiał dosłownie, bo wtedy nie znał opowieści Exupéry’ego o chłopcu z gwiazd. Jego fascynacja nie była wyłącznie dziecięcym zauroczeniem starszą koleżanką. Była czymś o wiele doroślejszym, co z każdym dniem mocniej przepełniało jego serce, a czego nie umiał z początku nawet nazwać.
Po zaledwie roku szkolny teatr zakończył działalność, bo prowadząca go nauczycielka zmieniła pracę i wyjechała do innej miejscowości. Natomiast Zbyszek na każdej przerwie wciąż wypatrywał ukochanej, wtedy uczennicy ostatniej, siódmej klasy. Tylko że ona już coraz mniejszą zwracała na niego uwagę, czasem obdarzając go najwyżej jakimś zdawkowym „cześć, Mały Książę”. Całym jej światem stał się Artem. To znaczy był nim od zawsze, bo razem dorastali, ale teraz zmienił się w planetę, na której żyło wyłącznie ich dwoje, wpatrzonych w siebie i coraz dalszych od tego banalnego świata, który ich otaczał. Uśmiech dla Zbysia był wprawdzie pełen wesołych iskierek, ale nigdy nie miała w oczach tego szczęścia i rozmarzenia jak wtedy, gdy patrzyła na Artema.
Potem Bogusia i jej przybrany brat skończyli podstawówkę i Zbyszek mógł widywać swoją królewnę już tylko na ulicy. Lub w sklepiku rodziców, gdzie spędzał coraz dłuższe godziny na zapleczu i gdzie ona czasem przychodziła po „Kobietę i Życie” i „Przyjaciółkę” dla matki albo po zeszyty czy ołówki.