Wbrew pozorom - Bilińska-Stecyszyn Hanna - ebook + audiobook + książka

Wbrew pozorom ebook i audiobook

Bilińska-Stecyszyn Hanna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Adamowi już w młodości odebrano pierwszą ukochaną. Kiedy wreszcie spotyka swoją drugą połówkę, Stokrotkę, znowu musi zrezygnować z uczucia. Bo spotkali się za późno − Adam jest mężem i ojcem, i kolejny raz w jego życiu zwycięża przyzwoitość. Nie wie, że jego żona związała się z nim, żeby zrobić na złość byłemu chłopakowi.

Brak spełnienia w miłości sprawia, że wiele lat później Eleonora nie potrafi zaakceptować małżeństwa swojego syna. Jej ciągłe przepychanki z synową doprowadzają młodych do ściany. Kasia i Marek będą musieli o siebie zawalczyć ze wszystkich sił. Wbrew pozorom czasem łatwiej jest ukryć swoje prawdziwe uczucia, żyć pokornie, zgadzając się na wszystko, niż wziąć sprawy w swoje ręce. Tylko czy to prowadzi do szczęścia…? 

Miłość zawsze znajdzie drogę. U Hanny Bilińskiej-Stecyszyn szukają jej zwyczajni ludzie. Nadzwyczajny jest klimat, w jakim autorka odmalowuje portrety bohaterów – tyle tu ciepła, życzliwości, mądrości. Spokoju, który ocala. Natury, uzdrowicielki wszystkich poturbowanych na życiowych zakrętach. Czegóż więcej nam trzeba w obecnych czasach? Zuzanna Muszyńska - dziennikarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 10 min

Lektor: Hanna Bilinska-Stecyszyn
Oceny
4,5 (12 ocen)
8
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lawedowepole

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo zyciowa ksiażka , zdarzają się i takie tesciowe. Zaciekawiła mnie bardzo . Polecam
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

samo życie , trudne dla każdego historie, ale jakże znajome... niestety
00

Popularność




Serdeczne pozdrowienia od wydawczyni

dla wszystkich bibliotekarek i bibliotekarzy.

Rozmowy z Państwem zawsze są wspaniałe!

Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem

Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.

Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2021

Tekst © Hanna Stecyszyn, 2021

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden fragment tej książki nie może być publikowany

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc

występujących w książce jest przypadkowe.

Warszawa 2021

Rozdział 1

ADAM

„Nie możemy się dłużej spotykać. Przepraszam, jeśli cię zraniłem. Wybacz mi” – tak jejpowie.

Tak…? Czy w ogóle można komukolwiek powiedzieć takie słowa, zwłaszcza gdy z początku między nimi całkiem dobrze sięzapowiadało?

Dobrze się zapowiadało, ale się pomylił. Jak wiele razydotąd.

„Słuchaj, pomyliłem się. To mojawina”.

Może tak zabrzmi lepiej. Z tą pomyłką. Albo nie, lepiej powie, że nie jest jej wart. Sobie przypisze całą winę. Żeby zapomniała o nim jak najszybciej. Że zasługuje na kogoślepszego.

A gdyby powiedzieć tak: „Daj mi trochęczasu”?

Bzdury! Czasu na co? Przecież ma nie być dalszegociągu.

Jak to najlepiej załatwić, cholera jasna!? Poza tym czy w ogóle trzeba coś załatwiać? Zapowiadać?

– Chłopie, naprawdę koniecznie musisz jej cokolwiek mówić? – spytał niedawnoJurek.

Nie żeby mu się Adam zwierzał czy prosił o radę. To baby się zwierzają, mają wspólne tajemnice, przecież nie faceci. Ot tak, po prostu, Jurek spytał kumpla, co tam u jego nowej dziewczyny. A on na to, że już mu przeszło i nie wie, jak jej tooznajmić.

– Adam, chyba na mózg ci padło! Tak w oczy jej powiesz? Musisz koniecznie postawić kropkę nad i? Nie bądź taki formalista, minie jeszcze trochę i samo się rozsypie. Mało to par się rozchodzi? Zwłaszcza takich jak wy, na odległość. Weź na wstrzymanie. Nie pisz do niej, już jej nie odwiedzaj, sama się domyśli. Może ona też się rozczarowała i nawet będzie jej to narękę…?

Uczepił się tej myśli. Faktycznie, może i ona ma dość? Wprawdzie korespondencja między nimi nigdy nie była superintensywna, jednak teraz tym bardziej mu toodpowiadało.

Tak, obustronne przedłużające się milczenie będzie najlepszym sposobemzerwania.

I właśnie wtedy przyszedł od niej list. Przypominała o ślubie swoich przyjaciół, podawała dokładną datę. Miała być druhną panny młodej, Alicji, z którą studiowała. Tak, coś o tym wcześniej wspominała, chyba podczas nocy sylwestrowej. Wolał nie pamiętać, że obiecał jej przyjazd, miał nadzieję, że sprawa sama się rozejdzie pokościach.

I co teraz? Przecież nie zostawi dziewczyny nalodzie.

Nienawidził wesel. Ale dobrze. Pojedzie. I zaraz po zakończeniu tej imprezy jej powie. Albo nie. Ona i tak się domyśli. Niech sprawa sama się rozwiąże, Jurek marację.

Tak czy siak, to będzie pożegnanie. Nazawsze.

Rozdział 2

KASIA

Kiedy zamierzasz odbić sobie wszystkie niewyspania, wczesne pobudki i poranną bieganinę, oczywiście nic z tego nie wychodzi. Masz zamiar pospać przynajmniej do dziewiątej, ale i tak z przyzwyczajenia zerwiesz się o świcie jak strażak gotowy do służby. A jeśli sama się nie zerwiesz, to ktoś cię wyrwie z najgłębszego snu. Niczym marchewkę z przydomowego ogródka. Z całej siły zanać!

Ten drugi wariant właśnie mnie dopadł niedzielnym rankiem. Rozdzwoniony telefon rozkazywał mi natychmiast pożegnać się z mrzonkami o wytęsknionym odpoczynku. Telefon stacjonarny, dodam dlaścisłości.

Marek smacznie pochrapywał obok, kompletnie nieświadom wypełniających cały dom dryńdryniów, które nawet umarłego wyrwałyby ze snu. Wiecznego rzecz jasna. Jedynie mocniej zacisnął powieki, westchnął jak dziecko i wykrzywił wargi, aż pogłębił mu się dołek koło ust. Kocham ten dołek, ale przez poranny alarm nie w głowie mi byłypieszczoty.

Wściekła, wciąż półprzytomna, powlokłam się do przedpokoju. Aparat telefoniczny wycinał hołubce na toaletce pod lustrem, jego jazgot wwiercał mi się w mózg. Choć to sprzęt z tak zwanej wyższej półki, ledwo się powstrzymałam, żeby nie trzasnąć nim o ścianę. Stoi jak wyrzut sumienia na tej toaletce już od paru lat. Głównie pokrywa go kurz, bo naprawdę mało kto dzwoni do nas na numer stacjonarny. Ale nie ona! Matka mojego męża. Jakby sprawdzała, czy należycie szanujemy jej bezcenny dar. Tyle razy mówiłam Markowi, żeby toto zlikwidować! Przecież mamy telefony komórkowe, po co nam dodatkowy rachunek. Niestety on się upiera, bo przecież to prezent i ofiarodawczyni byłoby przykro. A że ja się muszę zrywać skoro świt, przykro mu niejest…?

– Słucham – powiedziałam spokojnie, mimo że miałam ochotę gryźć wredotę, która Bogu ducha winnym obywatelom w niedzielę o siódmej dziesięć śmie przerywać sen. Przez półprzymknięte powieki nie sprawdziłam nawet, czyj numer się wyświetla. Zresztą po co miałam sprawdzać. I takwiedziałam.

– Katarzyno. – Miałam rację z tą wredotą! Głos teściowej wwiercił mi się w ucho jeszcze boleśniej niż sygnał telefonu. – Tu Eleonora. Wybacz, skarbie, że budzę was tak wcześnie, ale… Mareczekśpi?

– Tak, mam go obudzić? – Powściągnęłam złość i mój głos zabrzmiał niemalsłodko.

– Nie, nie, Katarzyno, nie przeszkadzaj mu. Macie remont w domu, pewnie wczoraj pracował dopóźna.

Pracował?! Akurat. Balował do późna. Z jednym kolesiem z pracy. I bez przesady z tym remontem, to było tylko malowanie ścian w pokoju. Uporaliśmy się z tym w parę godzin i Marol poleciał się spotkać z kolegą wezwany przez niego nagłym telefonem, że coś tam. Okazało się, że biedak pokłócił się z żoną. Marek przywlókł go późnym wieczorem: „Bo może by się Patryk u nas przespał? Trzeba pomóc bliźniemu w potrzebie, pocieszyć go, nakarmić i napoić”. Zwłaszcza napojenie dobrze im wyszło. Pocieszali się do pierwszej w nocy z udziałem półlitrówki, choć kolega ledwie już mówił, a i Marolowi ciut plątał sięjęzyk.

Ten mój piękny mąż z uroczym dołeczkiem w policzku zwykle pije niewiele, więc dramat kolegi Patryka musiał nim naprawdę wstrząsnąć. Ledwo zdołałam mu wybić z głowy ten pomysł z nocowaniem. Lojalność kobieca zobowiązuje, przecież gdzieś tam niepokoiła się ta cała żona, choćby i kłótliwa. Zadzwoniłam po taksówkę i jakoś udało się nam wyekspediować w miarę uspokojonego jużgościa.

Ale przecież nie powiem tego Eleonorze. Zaraz mi zarzuci, że się skarżę, zamiast cenić Mareczka za empatię. I znowu da mi do zrozumienia, że nie zasługuję na ten diament, jaki mi się trafił w postaci jejsyna.

– Skarbie, dzwonię z wieścią, że dzisiejsze plany muszą ulec zmianie. Chciałabym was zaprosić na trochę wcześniejszą godzinę. Powiedzmy trzynasta. Może być? Bo potem wyjeżdżamy z Julią i Teodorem do teatru. Odpowiada wam? – Niby pytała, ale przecież i tak nie pozostawiała nam wyboru. Jakby nie mogła z tą ważną wieścią zaczekać jeszcze z godzinę! – Tylko, proszę, bądźcie punktualni. Mareczek nie lubi zimnegorosołu.

– Oczywiście. Dziękuję, będziemy punktualnie. Do widzenia – wyrecytowałam grzecznie jak najprzykładniejsza synowa podsłońcem.

„Pewnie, nie lubi. Tylko ciekawe, czemu zawsze przed wyjściem z domu tak się guzdrze”. – Rzecz jasna, tego nie powiedziałam głośno, jedynie oczy wzniosłam do sufitu, oczywiście nie w celu wyszukania zacieków. Choć te akurat czasem się zdarzają, przecież mieszkamy napoddaszu.

– Do zobaczenia, skarbie, czekam. – Chłód w głosie Eleonory przeczył słodkim zapewnieniom. Jakzawsze.

„Skarbie”. Nie znoszę tego słowa w jej ustach. Już wolę tę poważnie brzmiącą „Katarzynę”. Zauważyłam, że dla mojej teściowej nie istnieją zdrobnienia, a jedynie formy oficjalne. Oczywiście Marek stanowi wyjątek. Jest dla niej Mareczkiem, Marusiem, syneczkiem. Mareczeńkiem nawet. Dla mnie zawsze ma, niczym ochłap, ten „skarb”. Puste słowo, brzmiące niby słodko, a takfałszywie.

Rozdział 3

KASIA

Nigdy nie myślałam, że kobieta może stanąć na wojennej ścieżce z drugą kobietą. To znaczy znałam takie historie z książek czy filmów. No i z dzieciństwa. Na sąsiednim podwórku niemal co dzień przekrzykiwały się dwie odwiecznie skłócone baby, Boliniakowa z Żukowską. Raz czy dwa nawet wzięły się za łby i mężowie musieli je rozdzielać. Pół wsi miało widowisko. Zwłaszcza kupa dzieciaków, wśród nich ja i Marta, aż nas mama odciągnęła stamtąd pod jakimś pretekstem. Dla niej, takiej spokojnej i poukładanej, sąsiedzkie sceny musiały być gorszące i bała się, że to będzie zły przykład dladzieci.

Gdy mama nie widziała, z Martą, moją siostrą, kilka razy pokłóciłyśmy się o lalki, kiedyś mnie nawet poszarpała za warkocze – cóż, była starsza i silniejsza. Ale szybko wyrosłyśmy z tej dziecinady, zwłaszcza że nasi rodzice kochają się jak gołąbki, więc jak się przy nichkłócić…?

W ogóle moi rodzice to dla mnie niedościgniony wzór. Oni nie potrzebują żadnych psychologicznych porad, żadnych leżanek u terapeutów, żadnych książkowych ani tym bardziej internetowych mądrości, żeby tworzyć udany związek. Po prostu tacy są. Szczęściarze. Nawet gdy się posprzeczają, tato od razu całuje mamę w rękę, ona też się obraża na krótko. Zresztą chyba tylko udaje obrażoną, bo gniew szybko jej mija i przytula się do taty nazgodę.

Kłótnie w szkole też mi się nie zdarzały. Z przyjaciółkami raz od wielkiego dzwonu drobne sprzeczki, a z dziewczynami, z którymi nie było mi po drodze, nie utrzymywałam żadnych, dosłownie żadnych stosunków, więc też się niekłóciłam.

Czy w tej sytuacji można się dziwić, że nie potrafię pojąć, jak to jest możliwe, żeby ktoś aż tak mnie nie lubił? Najpierw łudziłam się, że to minie. Że teściowa w końcu mnie zaakceptuje i zechce zobaczyć moje dobre strony. Nie, nie jestem idealna, każdy ma jakieś wady. Ale kilka zalet chyba też mam, docholery!

Co jednak poradzę, skoro Eleonorze nie podoba się nawet moje imię. Marol dopiero niedawno zdradził mi, jak zareagowała, gdy jej powiedział, że się we mniezakochał.

– Wiesz, synu, kobiety o tym imieniu najlepiej omijać z daleka – doradziłamu.

Ciekawe dlaczego? Tego nie raczyła mu wytłumaczyć. Na szczęście jej nieposłuchał.

Niestety po pierwszym zimnym prysznicu następne nie były cieplejsze. Ona ma dla mnie wyłącznie lód. Zwykle w kostkach jak do drinków, choć bywa, że i w całych blokach, niczym w gigantycznej chłodziarce. Od początku traktowała mnie jak zło konieczne, przekonana, że stanowię chwilowy kaprys Marka i że jak poprzednie kaprysy, i ten muminie.

Myliła się. Jej supersynuś nie zamierzał się ze mną rozstać, aczkolwiek nie obeszło się bez zgrzytów. Nie między nami, na szczęście! Ale na linii Marek – jego matka zdarzały się kamyczki i większe kamulce. O linii teściowa – ja nawet nie ma co mówić. Wyłącznie głazy i kłody, na przemian z dołami głębokimi popiekło.

I tak jest niestety dodziś.

Gdy po studiach Marek wrócił do swojego miasta, Eleonora była pewna, że znów weźmie go pod pantofel, tymczasem on szybko ściągnął mnie. Wspólnie kupiliśmy mieszkanie, niemal za bezcen – na strychu starej trzypiętrowej kamienicy, do kapitalnego remontu. Taki zresztą postawiłam warunek. Mamy mieszkać na swoim, nie przy mamusi, i po swojemu urządzić naszeżycie.

Nie miał zamiaru zdradzać matce, że kredyt spłaca wraz ze mną. Z oznajmieniem, że się od niej wyprowadzi, również się nie śpieszył. Dopiero po pewnym czasie się zorientowała, że syn jej się wymyka, a przecież wciąż nie zamierzała go wypuszczać spod skrzydeł. Więc gdy dotarło do niej, jakie mamy plany, za wszelką cenę chciała go przekonać, że jeszcze nie pora na takikrok.

Marol często jej ulega. Mówi, że dla świętego spokoju, że po co nam jakieś sęki. Lecz wtedy był stanowczy. Gdy nadszedł moment oznajmienia matce, że ją opuszcza, jakaż to była obraza, jakie wymówki! Na szczęście nie wprost do mnie kierowała swoje pretensje. Poza tym nawet tego nie byłam godna jako ta zimna i bezwzględna suka, która nieszczęsnej matce odbiera ukochane dziecko. Och, rzecz jasna powstrzymała się od skalania takimi słowami swych pięknych ust. Uznała, że bardziej wymowne będzie ukaranie mnie wyniosłym milczeniem. Markowi wylała swoje żale. Wysłuchał. Podał krople. Zadzwonił po Julię, przyjaciółkę i powiernicę matki. Uspokoił ciepłym słowem, czułym gestem. Jakoś ją zmiękczył. I nazajutrz zjawił się u niej wraz ze mną, zdecydowany dokończyćdzieła.

Doskonale pamiętam, to była sobota, pod koniec marca. W powietrzu już się czuło wiosnę na całego. Jak na tę porę roku dzień zaskakiwał ciepłem, a leciutki zefirek owiewał twarze. W przydomowych ogródkach i parkach powyłaziły z ziemi fioletowe i żółte krokusy, hiacynty coraz odważniej rozsnuwały swój zapach, zauważyłam nawet kilka tulipanów wyciągających pąki do nieba. Aż żałowałam, że akurat mieliśmy tę przeprowadzkę, zamiast na dłużej wybrać się w plener, tak już grzało słońce. Chłodem emanowało jedynie wyniosłe obliczeEleonory.

– To dla mnie zbyt bolesne, Mareczku, być świadkiem, jak opuszczasz rodzinne gniazdo. Wybacz, nie będę ci towarzyszyć w tym exodusie. Ale pamiętaj, tu jest twój dom. Tu zawsze możesz wrócić. – Odstawiła jeden ze swoich monodramów, pełen westchnień i sięgań po chusteczkę do nosa, którą oczywiście manewrowała tak, żeby, broń Boże, nie dotknąć pomalowanychrzęs.

Oboje dobrze znaliśmy jej repertuar, więc przyjęliśmy to ze spokojem. Zresztą spektakl przeznaczony był głównie dla „wyrodnego syna”, mnie potraktowała jak powietrze. Tym razem ze szczególną ostentacją, w ramach kary, na którą według niej zasłużyłam. Kara czy nie – i tak przy innych okazjach traktuje mnie niewiele lepiej, więc jakoś to przełknęłam. Na koniec poprosiła (a może lepszy czasownik to poleciła?), żeby odwieźć ją do Julii, co Marek niezwłoczniewykonał.

Potem powynosiliśmy jego rzeczy do samochodu; trzy kursy – i zamknął drzwi za swoim dotychczasowym życiem u mamusi. To znaczy ja tak wtedy myślałam. Że zamknął. Że już będziemy sami. Bezpieczni. Podtrzymujący z jego matką poprawne kontakty, miłe nawet, lecz na odległość. Na zasadzie rodzinnych spotkań, ale nigdy pod przymusem. Marek też miał takieprzekonanie.

Naiwni byliśmyoboje.

Rozdział 4

KASIA

Eleonora uważa za szczyt łaskawości, że mnie obdarza tym „skarbem”, że w ogóle toleruje u boku swojego syneczka. Próbuję mieć dystans, ratować się poczuciem humoru, choć czasem naprawdę nie jest łatwo. Może przywyknę? Zresztą czy mam inne wyjście? Nie widzę sposobu, żeby dowieść, że nie jestem wielbłądem, gdy ona tak uparcie chce widzieć mój garb. I tak czasami ledwo zipię, bo mam wariacką pracę, której coraz bardziej nie lubię, Marol też jest zaganiany, a tu jeszcze nieporozumienia z matką.

Może nie wypada się skarżyć, wciąż słyszymy, że powinniśmy się cieszyć, bo dobrze zarabiamy, nie musieliśmy emigrować za chlebem, jesteśmy urządzeni. Ale za jaką cenę? Nie wiem, jak długo da się wytrzymać w tej cholernej korporacji. Oczywiście Eleonorze się nie żalimy. Po co jej dawać do ręki oręż do pełnych wyższości zdziwień i pouczeń?

Monodramów mojej teściowej doświadczyliśmy zwłaszcza w związku ze ślubem. Strawiwszy jakoś myśl, że wszelkie knowania może wyrzucić na śmietnik, bo Marek i tak ze mną będzie, skapitulowała. Pozornie!

Termin ślubu przekładaliśmy trzy razy: z sierpnia na wrzesień, z września na październik, a potem aż na luty. Dlaczego? Bo moja teściowa najpierw wymyśliła dwie choroby, a po nich nagły wyjazd. I Marek musiał jej towarzyszyć, bo jak to, nie zajmie się matką w potrzebie?

Myślicie, że później już było z górki? Nic z tego. Koniecznie chciała nas przymusić do wyprawienia wesela. Takiego na sto osób! Pojęcia nie mam, czemu się upierała przy organizowaniu widowiska. Może chciała sobie powetować to, że sama miała mikrouroczystość? Już nawet zaczęła zliczać gości, których „koniecznie trzeba zaprosić”. No tak, wesele ukochanego synusia. Okazja do popisu przed całym miastem. Na szczęście, chociaż z niemałym trudem, zdołaliśmy jej to wyperswadować. Uparliśmy się, że nasz ślub ma zwieńczyć wyłącznie skromne przyjęcie dla najbliższych w restauracji. Jakoś to przełknęła. Pewnie udobruchał ją argument, że choć wdzięczni jesteśmy za jej chęć finansowego wsparcia, sami poniesiemy wszystkie koszty. A może przeciwnie: jeszcze bardziej ją obraził? Jak zawsze chciała trzymać w ręku wszystkie sznurki, a tu jeden się wyraźnie wymknął spod kontroli. To było dla niej jakpoliczek.

Przed dniem ślubu staraliśmy się za wszelką cenę ją dobrze usposobić. Marol wręcz matce schlebiał. Znosił kwiaty, słodycze, słał uśmiechy, dawał całusy. To był przecież nasz ślub i nie chcieliśmy go sobie zatruwać jej fochami. Mimo tylu numerów autorstwa szanownej teściowej naiwnie wierzyliśmy, że tego dnia wszyscy będą się cieszyć wraz z nami. Onateż.

A skądże! Nie zamierzała okazywać radości, a tym bardziej pozostać na drugim planie. W restauracji, ledwo skubnąwszy co nieco (choć menu, smaczne i eleganckie, było ułożone specjalnie pod nią i z nią ustalone), z wyrazem cierpienia na twarzy kilkakrotnie chwyciła się zaczoło.

– Mamo, co się stało? Głowa cię rozbolała? – Zatroszczył sięMarek.

– Ach, nie przejmuj się mną – wyszeptała.

Jej twarz, gładka jak maska, z nienagannym makijażem, usiłowała przybrać wyraz cierpienia, lecz nie ze mną, Brunner, te numery! Z Marolem też nie. Tylko że w dniu naszego ślubu nie zamierzaliśmy ani jednym grymasem zdradzić, że rozpoznajemy te chwyty. A tym bardziej uświadamiać to pozostałym gościom, przyglądającym się Eleonorze z wyraźnymwspółczuciem.

– To migrena, synku – kontynuowała. – Wybaczcie, nie chcę wam psuć obiadu. Będę musiała wrócić do domu i się położyć. – Podniosła się z krzesła, znów wymownym gestem muskając palcami skroń. – Zadzwoń, proszę, po taksówkę – zwróciła się do Marka. Ton przybrała tak zbolały, że Marol, chcąc jak najprędzej zakończyć ten spektakl, stanął na baczność, nim jeszcze sięgnął po telefon. – Naturalnie ty zostań, syneczku, wszak to twoje święto – wyszeptała. Oczywiście szept był sceniczny, bo przecież inni biesiadnicy też musieli go usłyszeć. – Pojadę z Julią, ona wie, jak mipomóc.

– Ależ mamo, służę ci. – Podał jej ramię. – Przepraszam państwa, wkrótce wrócę – zwrócił się do pozostałych gości. Mnie cmoknął w policzek i wyszli z restauracji.

Tuż za nimi podreptałaJulia.

I już było po radości. Na powrót mojego świeżo poślubionego małżonka czekaliśmy dobre dwie godziny. Nawet tym, którzy dotąd nie znali Eleonory, w końcu się to jej zniknięcie wydało podejrzane, co potwierdzały półsłówka i miny.

Siedziałam z coraz dotkliwszym poczuciem żalu, teraz ja w masce „szczęśliwa panna młoda”, odgrywając radość i luz. Wszyscy udawaliśmy, że jest wspaniale. W tle sączyła się wesoła, kompletnie nieadekwatna muzyka (ustalony z kierownikiem restauracji repertuar, który miał towarzyszyć obiadowi, w tym momencie wyłącznie mnie drażnił), a ja rozciągałam sztucznie usta w uśmiechu i zastanawiałam się jedynie, jak długo z tym wytrzymam i kiedy puści klejenie. Dałam radę, chociaż daleka byłam odtriumfu.

Gdy Marek wrócił, zapytany, co z mamą, obwieścił, że już dobrze, lecz przy tym wymownie machnął ręką. Mnie szepnął do ucha: „Jak zwykle”. Potem ona kilka razy dzwoniła z dalszym ciągiem swoich rzekomych bolączek. Potem Marek zadzwonił, bo jak zawsze pragnął być w porządku. Nawet nie chciałam tego komentować. Zresztą moi rodzice i tak już spoglądali na nas z troską, choć oczywiście dyskretniemilczeli.

Tak wyglądał dzień mojego ślubu. Miałam ochotę sięupić!

Rozdział 5

KASIA

– Maroool… Wstań już, co? Zjedzmy wreszcie śniadanie. Z głodu żołądek mi się przykleja dokrzyża.

Ani myślał otworzyć oczy. Przez kwadrans kręciłam się po mieszkaniu i w końcu znowu zaczęłam marudzić, łaskocząc w nos z lekka pochrapującegomałżonka.

Nazywam go Marolem albo Marczyskiem na przekór teściowej, żeby jakoś zrównoważyć te jej zdrobnienia. Zastanawiające, że ona imię dorosłego w końcu faceta nadal poddaje tym zabiegom upiększającym. Dziwna kobieta, możecie miwierzyć.

Choć po wczesnej pobudce nie zdołałam już zmrużyć oka, złość minęła mi na dobre. Za to czułam coraz większy głód. Podreptałam do kuchni sprawdzić, czy w młynku zostało trochę kawy. Była. Nastawiłam czajnik, a potem z parującymi kubkami i gazetą z programem telewizyjnym wróciłam dosypialni.

– Marczysko, rusz się, już się naspałeś! – Po przerzuceniu kilku stron gazety cmoknęłam go w ten jego dołek i otworzył wreszcieoczy.

– Matko, jak mnie łeb boli – jęknął.

Podpuchnięte, z lekka przekrwione oczy, szarawa cera i włos w nieładzie. Widok istotnie świadczący o niemałym umęczeniu mojego pięknegomęża.

– Dobrze ci tak. – Zrobiłam minę z serii „zero litości”. – Trzeba było wczoraj tyle pić?

– Kochanie, przepraszam, że tak zabalowałem. – Przeciągnął się i zrobił skruszoną minę. W jego piwnych oczach zabłysły jednak wesołe iskierki. – Ale ty tylko udajesz srogą, prawda? – Z gębą niewiniątka niby chciał się upewnić, choć mnie zna i wiedział doskonale, że się na niego niepogniewałam.

A może popełniam błąd? Podobno w małżeństwie kłótnie muszą się zdarzać, a ich brak wcale nie świadczy o tym, że związek jest idealny. Bo najważniejsze, żeby umieć się godzić. My, Bogu dzięki, wciążumiemy.

– Proszę, dobra żona zrobiła ci kawę. Już jej nawet pozwoliła przestygnąć, żebyś się nie poparzył, słoneczko moje skacowane. Ratuj się! – Podsunęłam mu kubek. – Wodę mineralną mamy w lodówce – roześmiałamsię.

– Kochana jesteś. – Wziął duży łyk. – Którato?

– Jedenasta piętnaście. Pośpiesz się, bo się znów spóźnimy do twojej mamy. Prosiła, żebyśmy przyszli natrzynastą.

– Dzwoniła? – Wykonał taki gest, jakby zamierzał wygramolić się z łóżka, lecz tylko siorbnął na leżąco kawy, ja zaś ledwo zdążyłam mu wyrwać z ręki kołdrę, którą chciał podciągnąć podszyję.

– Wyłaź, ale już! I tak, zaraz po siódmej dzwoniła. Nie słyszałeś? – Miałam ochotę potarmosić go za ucho, bo jednak już mnie zaczęło drażnić, że Marol zachowuje się jak łobuziak. – Jasne, chrapałeś w najlepsze. Ach, ci faceci! A biedne żony muszą latać do telefonu w środku nocy. Dzwoniła, że się wybiera do teatru i dlatego mamy być na obiedzie wcześniej. Marol, wyłaź wreszcie z tego łóżka, bo umrę z głodu!

– Nie umrzesz. Chyba że z rozkoszy.

Ta kawa tak wyraźnie przywróciła go do żywych, że znów siorbnąwszy łyk, gwałtownym ruchem odstawił kubek na podłogę i zamiast wstać, złapał mnie za ręce i zaczął całować. Nie tylko po rękach, rzecz jasna. I nie tylko całować. Było odlotowo, ale potem mieliśmy jeszcze większy poślizg ze śniadaniem. Właściwie wcale go nie zjedliśmy. Po prysznicu, ubierając się, chwyciliśmy w biegu co tam się komu nawinęło pod rękę. Ja – mandarynkę.

– Nie martw się – pocieszał mnie Marol – u mamy zjemy z nawiązką. Zapowiadała, że zrobi kaczkę z jabłkami i te pyszne kluchy. Już mi ślinkaleci.

Jasne, kaczka z jabłkami w wykonaniu teściowej to arcydzieło. Kluski z dziurką też. Okrąglutkie, zgrabniutkie, każda z kleksem pysznego sosu. Siedzą sobie na porcelanowym talerzu w subtelny kwiatowy wzór i nie wiadomo, czy je jeść, czy tylko podziwiać. Ta niedzielna obiadowa porcelana to jakaś bezcenna pamiątka rodzinna, matka Marola dostała ją w prezencie ślubnym od swoich rodziców, a ci od swoich. Kiedyś zerknęłam na spód talerza, a tam był napis „Villeroy & Boch”. Marek wzruszył ramionami, jakby chcąc mi dać do zrozumienia, że kaczka z jabłkami równie dobrze smakowałaby mu na plastikowej tacce. Wiedziałam, że udaje, zresztą jego mama już wróciła z kuchni i zaprzestał robienia min, jednak po powrocie do domu sprawdziłam tego Villeroya w Wikipedii. No, faktycznie. Nie jest to wprawdzie Rosenthal, ale też firma z tradycjami. I nadal produkuje wyjątkowe zastawy stołowe. Dziś można je kupić niemal w każdym centrum handlowym albo w internecie. „WPolsce i na świecie wszystko kupisz w internecie” – ułożyłam rymowane hasło reklamowe. Może ja się marnuję w tej mojej firmie, hm…? Moi rodzice kiedyś wspominali, że za ich młodości były puściutkie półki – a ja w ogóle nie mogłam sobie tego wyobrazić. Tak czy siak, i wtedy, i dziś prawdziwe rarytasy to porcelanowe unikaty sprzed wojny, a najlepiej dwóch. Czasem można znaleźć pojedyncze sztuki na pchlich targach, sami z Marolem kilka takich upolowaliśmy, ale żeby cały komplet? Ta Eleonora toszczęściara!

Wśród jej naczyń najpiękniejszy jest półmisek do serwowania szparagów. Koronkowe brzegi, delikatne złocenia, przykrywka w kształcie szparagowych łodyżek przewiązanych wstążeczką, cudo po prostu! Musiał go projektować zdolny artysta. Nie jest to wprawdzie starożytna chińska waza, lecz i tak, jak przypuszczam, wraz z całą zastawą musiał kosztować kupę forsy. Więc za każdym razem, niczym nieszczęsny książę Myszkin, boję się, żeby przypadkiem go nie stłuc. Zawsze w niedzielę przypomina mi się ta scena z Idioty.

Kiedyś nawet mi się przyśniło, że niechcący strąciłam na podłogę jeden z tych pięknych talerzy; w moim koszmarze rozprysł się na tysiąc kawałków. Gdy opowiedziałam to Markowi, tylko się śmiał i pocieszał mnie, że porcelanę tłucze się naszczęście.

Szczęście czy nie, te obiady u jego matki nie należą do najbardziej wyczekiwanych chwil mojego życia. W dodatku z powodu kaczki Marol nawet mnie nie zapytał, co zamierzałam przygotować na śniadanie. A ja tak lubię celebrować nasze wspólne niedzielne poranki. W tygodniu nigdy nie ma szans na spokojne śniadanie, więc żałowałam straconej okazji. Trudno. Przecież w parę chwil po cudownym seksie nie mogłam wylewać swoich żalów. Postanowiłam, że powiem mu kiedy indziej. A stracone śniadanie powetujemy sobie kolacją. W lodówce mam krewetki, uwielbiamy je oboje: z czosnkiem, masełkiem i dużą ilością zielonejpietruszki.

Rozdział 6

KASIA

Bardzo się już śpieszyliśmy, a i tak drżałam, że się spóźnimy. I ona znowu uzna, że przeze mnie. Bo raz tak było…? Marol jest kochany i w pracy ma opinię jednego z najlepszych, lecz gdy w niedzielę wisi nad nim konieczność szybkiego i sprawnego działania, wtedy wszystkie jego wewnętrzne sprężyny, w normalnych warunkach działające bez zarzutu, zaczynają się jedna po drugiej luzować i pękać. Człowiek to materia złożona, wiem, każdy ma co najmniej dwie natury, ale czy ta mniej sprawna musi się ujawniać właśnie w niedzielę?

Tym razem zanim odpalił, pobiegł do piwnicy, bo mu się przypomniało, że właśnie dziś musi dolać płynu do spryskiwaczy w samochodzie. Potem kolejna kłoda rzuciła się nam pod nogi: zapomniał komórki, więc na skrzyżowaniu gwałtownie zawrócił! Dłuższą chwilę zajęło mi wyperswadowanie mu pomysłu wracania do domu po głupi telefon, który przecież nie zginie. Zrobiliśmy kolejne kółeczko. Znowu czekanie na zmianę świateł. Cholera! Nasze miasto jest nieduże i krzyżówek ze światłami ma tyle co na lekarstwo, tylko szkoda, że wszystkie są po drodze doEleonory!

– Biednemu zawsze wiatr w oczy – powiedziałam do Marola pocieszająco, choć już gotowało się we mnie przez te jego manewry. Przy okazji przyszło mi do głowy, że ten niemal coniedzielny taniec w zwolnionym tempie to reakcja mojego męża na stres, bo cóż by innego. I pogłaskałam go popoliczku.

Wpadliśmy wreszcie. Zziajani, a i tak spóźnieni. Ledwie siedem minut, lecz to i tak o siedem za dużo.

Już od progu rozpoczęło się tradycyjne niedzielneprzedstawienie.

 – Rosół całkiem zimny – ogłosiła Eleonora lodowatym tonem. Adresatką tej pretensji oczywiście byłam ja, mimo że rosół został ugotowany dla całej naszej trójki. – Przecież prosiłam o punktualność. Czy naprawdę tak trudno to uszanować? – Jej oczy wycelowały we mnie dwa ostrepociski.

Żarliwie, jedno przez drugie, próbowaliśmy coś tłumaczyć, wymawiać się korkami, przepraszać. Na nic! Z tymi korkami to zresztą była wersja po desperacku naciągana, przecież w niedzielę jest o wiele mniej samochodów na ulicach… Oczy Eleonory potwierdzały, że nie łyknęła tej wymówki, ale gdyby nawet na przeszkodzie stanęła nam rzeczywista katastrofa drogowa, i tak nie byłoby to dla niejusprawiedliwieniem.

– Ja rozumiem, że korki – wycedziła – ale przecież można wcześniej wyjść z domu. – W dalszym ciągu patrzyła z wyrzutem tylko na mnie. Na mnie, Bogu ducha winną. A czy to przeze mnie sięspóźniliśmy?

Wyniosłym gestem zabrała wazę do kuchni, żeby podgrzać jej zawartość, ubolewając przy tym, jak bardzo podgrzewanie psuje smak i klarowność rosołu. My z Markiem spojrzeliśmy na siebie z porozumiewawczym uśmiechem i gdy teściowa wróciła z parującą wazą i postawiła ją przed nami, to moje Marczysko ostentacyjnie zerwało się z krzesła i pocałowało ją w rękę – a za sekundę mnie w usta. Oddałam pocałunek, choć po reprymendzie Eleonory czułam się jak uczennica, która zapomniała butów na gimnastykę, i miałam ochotę kopnąć go w kostkę. Ale on, ponownie usiadłszy za stołem, przysunął się i mocno mnie przytulił. Rozbroił mnie tym uściskiem. Zwłaszcza że nic sobie nie robił z tego, co pomyśli jego matka, która, jak zawsze zresztą, patrzyła na te czułości z dezaprobatą.

Obiad był smaczny, jakżeby inaczej. Kaczka rozpływała się w ustach – moja teściowa to przecież mistrzyni. Zabytkowa porcelana również i tym razem nie doznała uszczerbku. Lecz atmosfera przy stole wciąż nie buzowała radością. Była jedynie uprzejmą wymianą zdań trojga dobrze wychowanych ludzi, przestrzegających zasad savoir-vivre’u. Próbowałam z siebie krzesać entuzjazm, chwalić, Marek tym bardziej – lecz oboje mieliśmy poczucie, że adresatka i tak woli się okopać w swej obrażonejdumie.

Po obiedzie łaskawie przyjęte zostały nasze pochwalno-dziękczynne mowy końcowe, lecz pożegnanie miało temperaturę listopada w fazie pierwszych przymrozków. Teściowa bez uśmiechu zaprosiła nas na obiad za tydzień. Mnie nie zaszczyciła już choćby przelotnym spojrzeniem. Jedynie dla Mareczeńka miała porcyjkę serdeczności (mówię „porcyjkę”, bo tym razem i jemu ich poskąpiła). Pewnie za karę, że mnie tak ostentacyjnie pocałował. Zamiast się cieszyć, że syn i synowa siękochają!

Rozdział 7

ADAM

Marylkę kochał od zawsze. Nawet gdy nie miał o tym bladego pojęcia. Mieszkali w dwóch sąsiednich klatkach jednego z szarych pegeerowskich bloków, do których przed kilku laty wprowadziły się rodziny pracowników zakładu rolnego. Codziennie spotykali się na podwórku. O ile można nazwać podwórkiem wybetonowany placyk między budynkami i mizerny trawnik ze ścieżkami wydeptanymi przez tych, którym nie chciało się obchodzić go dookoła. Dwie huśtawki zgrzytały smętnie nienaoliwionymi zawiasami, w piaskownicy leżało więcej psich kup niż piasku, a drzewka jarzębin i klonów, posadzone w czynie społecznym na skraju trawnika, raz po raz nadłamywał jakiś bezmózgi złośliwiec. Na ławkach pod ścianami budynków wygrzewały się koty i plotkowały sąsiadki. Lecz dzieciom z osiedla to miejsce w zupełności wystarczało. Gdy tylko pogoda pozwalała, na podwórku zawsze było tłoczno i gwarno.

Adam ze wszystkich dzieci najbardziej lubił Marylkę, niestrudzoną towarzyszkę jego chłopięcych zabaw. Bo nie bawiła się lalkami ani nie skakała na skakance. Może w domu, gdy on nie widział. Na podwórku wolała grać z chłopakami w piłkę, najchętniej w dwa ognie. Za jednym z bloków mieli takie prowizoryczne boisko, bardziej klepisko, ale dawało się tam rozgrywać osiedlowe mecze. Bywało, że i w nogę, lecz najczęściej, z powodu zbyt małych rozmiarów placu, w podwórkowego szczypiorniaka lub w zbijanego. Gdy Marylka chwytała piłkę i rzucała nią w przeciwnika (a wychodziło jej to wcale nie gorzej niż chłopakom), śmiesznie podskakiwały jej na plecach czarnewarkocze.

Jednak najwięcej czasu spędzali tylko we dwoje. Włóczyli się po okolicy, chodzili razem do biblioteki albo nad jezioro, do szkoły i po lekcjach do domu. Byli w tej samej klasie, czytali te same książki. Zbliżało ich, choć niewiele na ten temat mówili, także i to, że oboje wychowywali się bez ojców. Marylka wprawdzie miała ojca, ale lepiej, żeby nie miała wcale. Niemal codziennie pił i urządzał burdy. Tylko wtedy było dobrze, gdy ruszał w długą. Kiedy wracał, przez kilka dni panował spokój, a potem zaczynały się wrzaski na cały blok. Wyzwiska. Płacz Marylki i jej małego brata Piotrusia, płacz ich matki. Sąsiedzi się nie wtrącali, a przecież nie sposób było tego niesłyszeć.

Adam o swoim ojcu wiedział jedynie to, co powiedziała mu kiedyś babcia. Że nie chciał sobie, drań jeden, wiązać życia i na wieść o ciąży zostawił mamę. A ona uniosła się ambicją i wyjechała na drugi koniec Polski. Znalazła pracę w Jeziorkach jako księgowa w kombinacie rolnym. I mieszkanie w pegeerowskim bloku. Tylko że zawsze była takasmutna…

Radziła sobie. Nie starała się o alimenty. Duma jej na to nie pozwalała. A Adam nigdy nie pytał o tego drania, chociaż niekiedy dotkliwie odczuwał brak mężczyzny w babskim domu. Od urodzenia znał tylko taki: towarzystwo matki i babci. Ogromnie go kochały, wiedział o tym, lecz czasem zazdrościł innym dzieciom. Miały tatusiów, ojców, starych…

Gdy dopadał go żal, pocieszał się, że lepiej wcale nie mieć ojca, niż mieć pijaka i awanturnika. Marzył, że kiedyś wyzwie na pojedynek starego Marylki. Zwycięży i jąwyzwoli.

Zamiast tego pewnego dnia to ona rzuciła się na pomoc, gdy na Adama napadli chuligani. Nie wiadomo, skąd się wzięli na ich podwórku. Szarzało już. Siedział na ławce, nie mogąc się oderwać od książki o przygodach Winnetou. Na szyi miał zawieszony aparat fotograficzny Smiena, który dostał od babci w prezencie na pierwszą komunię. Marylka miała wrócić za parę minut, pobiegła do domu po cieplejszy sweter. Dopiero co przyszli znad jeziora, gdzie pstrykali fotki. Teraz czekał na nią, bo chcieli sprawdzić, jak uda się robienie wieczornychzdjęć.

Ci dwaj podeszli niepostrzeżenie. Wyrwali mu książkę i rzucili na ziemię. Schylił się, żeby ją podnieść, wtedy jeden go pchnął, a drugi wykręcił mu rękę i usiłował ściągnąć z szyi aparat. Adam zdołał wolną ręką złapać za pasek. Ściskał go z całej siły i szarpał się rozpaczliwie, chcąc się uwolnić. Wtedy pierwszy łobuz się zamachnął. Nie zdążył go jednak uderzyć, bo w tym momencie rozległ się wrzask Marylki. Pewnie przez okno zobaczyła, co się dzieje, a teraz biegła w stronęławki.

– Wynocha! Zostawcie go! Milicja! Milicjaaa! Moja mama zadzwoniła na milicję! Już jadą! – darła się na całygłos.

Mała bohaterka ze śmiesznie podskakującymi warkoczykami. Z pewnością nie jej widok przepłoszył złodziei. Lecz z okien zaczęli wyglądać ludzie, trzasnęły jakieś drzwi. Łobuzy uciekły. Wszystko po chwili się uspokoiło, bo przecież z tą milicją to byłabujda.

Siedzieli jeszcze długo na ławce – mały nieszczęśnik i jego wybawicielka. Ciemno się zrobiło, nie widzieli swoich twarzy. Dobiegały ich tylko stłumione dźwięki płynące z telewizorów nadających wieczorny program, mieszające się z odgłosami zamykanych na noc okien. Jakiś przestraszony ptak gwałtownie zakwilił w pobliżu. Potem zrobiło się cicho. Nawet psy, których szczekanie czasem dobiegało na osiedle aż z drugiego końca wsi, tym razem chyba poszły jużspać.

Milczeli. Ledwo wydukałciche:

– Dziękuję.

Wciąż nie mógł się uspokoić. Chciało mu się płakać. Bardziej z upokorzenia i złości niż z doznanego niedawno strachu. Coraz dotkliwiej pulsowała bólem wykręcona ręka, ale nie chciał się z tymzdradzić.

I takzauważyła.

– Boli cię? – spytała szeptem, zewspółczuciem.

Zaprzeczył ruchem głowy. Wzrok wbił w ziemię, jakby dzięki smudze światła z żarówki nad wejściem do najbliższej klatki schodowej, której nikły poblask docierał do ich stóp, próbował policzyć łupinki słonecznika i niedopałki walające się wokółławki.

– Już dobrze. Poszli sobie. Już dobrze… – Zrobiła taki gest, jakby chciała pogłaskać Adama po policzku. Powstrzymała się, a za to poklepała go poramieniu.

W jego sercu wdzięczność mieszała się z żalem i wstydem. Przecież to on miał być mężnym rycerzem! Tymczasem zaciskał zęby, żeby się nie rozpłakać w głos. Jak jakaś zasmarkanababa!

Rozdział 8

KASIA

Kiedy wprowadziliśmy się na nasze piękne poddasze, teściowa bezustannie załamywała ręce, że jej Mareczeniek będzie mieszkał w klitce, w dodatku tak wysoko i bez windy. Sześćdziesiąt pięć metrów to raczej nie jest klitka, tym bardziej że taki metraż wynika jedynie z aktu notarialnego – ponieważ stropy w większości są skośne, faktyczna powierzchnia jest większa, i to o kilka metrów. Ale niech jejbędzie.

Eleonora długo nie przejawiała woli, żeby sprawdzić warunki lokalowe syneczka osobiście. A przecież urządziliśmy mieszkanie najprzytulniej, jak było można. Ciut po staroświecku, bo nie lubię nowoczesnych, zbyt sterylnych i zimnych wnętrz. Sporo rzeczy wypatrzyliśmy na pchlich targach, niektóre kupiłam przez internet. Półki na książki i drewnianą balustradę na balkonie Marol wykonał sam! Pożyczył narzędzia od jednego znajomego z pracy, zresztą sporo miał swoich. Nawet nie wiedziałam, że on taki sprzęt przechowuje w piwnicy. A gdy przystąpił do dzieła, aż się zdumiałam, skąd mój delikatny, wychuchany przez mamusię mąż o długich palcach pianisty ma takie umiejętności. Powiedział, że odziedziczył talent stolarski po ojcu, a może nawet po przyszywanym dziadku. Ten dziadek z babcią, a także z ciotką Marola od wielu lat mieszkają w Stanach, wysyłamy sobie wzajemnie życzeniaświąteczne.

Uwielbiamy to nasze poddasze. Błękit nieba w oknie pomieszany latem z zielenią, zimą z bielą śniegowej pierzynki na drzewach (w pobliżu jest nieduży park). Wygodne meble, urocze durnostojki na półkach, choć nie chce nam się zbyt często walczyć z pokrywającym je kurzem. To znaczy mnie się nie chce, bo kurze to moja działka – Marol jest odpowiedzialny za bieganie z odkurzaczem po podłodze i dywanach.

Najbardziej kochamy poranny zapach świeżo zaparzonej kawy, chwilkę wcześniej zmielonej w młynku. Ręcznym! Ma porcelanowy pojemnik z napisem Kaffee, do którego wsypuje się ziarna, pod spodem szklane naczynko na zmieloną kawę i oczywiście korbkę do kręcenia. Marol nam kiedyś zrobił taki prezent na pierwszą rocznicę ślubu (przez tydzień grzebał w internecie). Oczywiście sam tę kawę miele. To jest nasz poranny rytuał, nawet w tygodniu, mimo że wymaga wcześniejszegowstania.

Wdrapanie się na trzecie piętro (właściwie z powodu tego poddasza na trzecie i pół) przynajmniej na razie nie sprawia nam szczególnych trudności. W dodatku jakie to piękne uczucie mieszkać po sąsiedzku z ptakami, które codziennie odwiedzają nasz balkon, a para gołębi w kącie między balustradą a ścianą wije sobie gniazdko… Roztkliwiam się, ale to naprawdę nasz azyl, namiastka życia na łonie natury – zwłaszcza gdy jest ładna pogoda i można na balkonie gapić się w gwiazdy, udając, że się nie słyszy dochodzących z dołu odgłosów miasta. Dla kogoś, kto jak ja mieszkał kiedyś na wsi, dobre i to.

Eleonora też wciąż śmiga tak, że niejedna nastolatka mogłaby jej pozazdrościć, poza tym nikt nie zmusza jej do wizyt u syna codziennie. Lecz i tak wciąż wzdychała i powtarzała to swoje „biedaku mój”, gdy Marol opowiadał, jak się urządziliśmy. Nie jestem w stanie pojąć tej kobiety. Czy dla niej nie ma znaczenia, że jej syn w tym mieszkaniu jest szczęśliwy? Zamiast się cieszyć, ona użala się nad jegolosem.

Mimo wszystkich jej dąsów chciałam zasłużyć na miano dobrej synowej, a przede wszystkim dowieść, jak dobrze jest Markowi ze mną, jak o niego dbam. Przez długie miesiące nie miałam okazji, bo Eleonora wiele razy przekładała termin przybycia. Nawet owego roku gdy staliśmy się małżeństwem, mimo licznych zaproszeń wciąż jej było nie po drodze. Zawsze znalazła jakąś wymówkę i zaczęłam się już przyzwyczajać do myśli, że dzień jej wizyty u nas nie nastąpinigdy.

Jednak nastąpił! Kiedy Eleonora obwieściła wreszcie chęć odwiedzin, wszystkie kąty tak wypucowaliśmy, że aż lśniło. Przygotowałam słodki podwieczorek, a potem zamierzaliśmy podać gorącą kolację. Przyrządziłam pieczeń według przepisu mojej mamy. Mięso, gdy go próbowaliśmy, rozpływało się w ustach. Marek był przekonany, że pani matka doceni moje umiejętności kulinarne. Co prawda jedno z ciast odrobinę przypaliłam (choć normalnie mi się to nie zdarza), na szczęście był jeszcze czas na wywalenie przypalonki do śmieci, a reszta udała się bezzarzutu.

Ręce mi się trzęsły, fakt, chociaż naprawdę starałam się zachować spokój. Mimo napięcia czułam zadowolenie, że teściowa wreszcie nas odwiedzi i uda mi się zdać ten trudnyegzamin.

Matka Marola zawsze wygląda rewelacyjnie, a tego dnia, gdy stanęła w naszych drzwiach, jej elegancja i szyk aż biły po oczach. Nie stwierdzam tego złośliwie! I nie chodzi o to, że chciałabym jej dorównać, zresztą nawet nie próbuję. Wystarczą mi firmowe mundurki i do nich cała bateria bluzek, a po pracy wolę luz. W naszym miasteczku są dwa lumpeksy i od czasu do czasu z ochotą je odwiedzam, bo w nich też można trafić na coś interesującego, a nawet markowego. I nie, nie rajcują mnie metki, ważne, żeby mi było w miarę do twarzy (no, do figury też!), a przede wszystkimwygodnie.

Eleonora ubiera się w eleganckich butikach w Poznaniu i w Łodzi, poza tym ma tu na miejscu zaprzyjaźnioną krawcową, która jej od lat szyje kreacje. Ta, w której przyszła do nas (cudny kostiumik z cienkiej wełenki w kolorze butelkowej zieleni), zapewne była jedną z nich. Makijaż mojej teściowej, zwykle też bez zarzutu, tym razem wydał mi się jeszcze piękniejszy. Sądziłam więc, że to wszystko dla uczczenia pierwszej uroczystej bytności w domu syna i synowej. A gdzie tam! Wizyta była krótka i nieudana. Niczym bańka mydlana prysły nadzieje, że w Eleonorę wstąpi Duch Święty i pozwoli nam i jej cieszyć się tymspotkaniem.

– Wybaczcie, ale nie będę mogła długo zostać – zaczęła od progu. – Zresztą nie chcę ci, skarbie, robić kłopotu. – Oznajmienie okrasiła smutnym uśmiechem mającym dowodzić, że jej przykro, lecz ton głosu nie budził wątpliwości. Pokazywała mi, gdzie mojemiejsce.

A my byliśmy tacy durni! Tacy naiwni! Jak mogliśmy tego nie przewidzieć? Przecież znaliśmy jej zagrania, mimo to mnie zamurowało. Tyle starań, przygotowań, szukania odpowiedniej wołowiny, grzybów, przypraw! W naszym mieście to nie jest łatwe. To nie wielkomiejskie bazarki z doskonałym zaopatrzeniem w ekologiczne towary z końca świata. Mamy dwa markety na krzyż i nawet sklepu ze zdrową żywnością u nas nie ma, więc po produkty ekstra jeździmy specjalnie doPoznania.

I co? I kicha! Nie rozumiała, że sprawia nam przykrość. A może przeciwnie – zrobiła to celowo. Ręce mi opadły. Już nawet nie próbowałam jej powiedzieć, że to naprawdę żaden kłopot, skoro wszystko jest gotowe. Dla niejprzecież!

Ciąg dalszy wyglądał jeszczegorzej.

– Poproszę o herbatę, skarbie – powiedziała, zasiadłszy sztywno w fotelu, znacząco zerkając nazegarek.

Zaparzyłam najlepszą, jaką mieliśmy. Mimo wszystko nadal starałam się nie wypaść z roli doskonałej gospodyni i laureatki konkursu na najwspanialszą synową świata. Odprawiłam całą celebrę: z imbrykiem, ogrzewaczem, filiżankami i talerzykami. Podałam własnoręcznie upieczone ciasta: torcik bezowy i sernik z brzoskwiniami. Marek otworzył butelkę, napełnił kieliszki, wzniósł toast. Ledwie umoczyła usta. Minę przy tym miała taką, jakby ten łyczek z trudem przeszedł jej przez gardło, choć jej syn specjalnie wybrał wino, które matka lubi – delikatne, francuskie.

To nie był koniecegzaminu.

Sięgnęła po filiżankę i znów sięskrzywiła.

– Wiesz, skarbie – oznajmiła tonem słodkiej żmijki – chyba macie tu niesmaczną wodę. Może dlatego ta herbata jest jakaś taka… Nie myślałaś o kupowaniu mineralnej w baniakach? A przede wszystkim radziłabym założyć filtr. – Rada brzmiała jakrozkaz.

W całym mieście została przeprowadzona modernizacja sieci wodociągowej, a w jej ramach wymiana instalacji, na co Unia Europejska dała pieniądze. Od jakiegoś czasu wszyscy mamy taką samą, pyszną wodę, którą można pić prosto z kranu, ale cóż, nie zamierzałampolemizować.