Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chłopięca przyjaźń, początki dorastania, społeczne wykluczenie i potransformacyjna rzeczywistość, w której trudno związać koniec z końcem.
Gruby albo Buła, jak nazywają głównego bohatera nawet kumple, wraca z wakacyjnego obozu organizacji paramilitarnej, na który posłała go babcia, by w końcu zrobić z niego mężczyznę. Udaje się to tylko częściowo. Chłopak zrzuca wprawdzie sporo nadprogramowych kilogramów, jednak w oczach otoczenia nie przestaje być Bułą. W dalszym ciągu jest obiektem drwin ze strony rówieśników i ofiarą różnego rodzaju przemocy, także fizycznej, i nieuchronne przybiera z powrotem na wadze.
Gdy do klasy dołącza nowy kolega, o rok starszy Sebastian, życie Buły odmienia się na lepsze. Wraz z Mareczkiem, dotychczas jego jedynym przyjacielem, tworzą teraz nierozłączne trio. Przynajmniej dopóki nie pojawią się pierwsze narkotyki.
„Gruby” to czwarta powieść Michała Michalskiego, ale pierwsza, która ukazuje się pod jego własnym nazwiskiem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 131
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Michał Michalski
Gruby
Mówili na mnie Gruby albo wołali Buła, ale z obozu, na który wysłała mnie babka, wróciłem odmieniony. Nie tylko dlatego, że nie byłem już gruby, a przynajmniej nie tak jak przed wyjazdem. Zmieniłem się całkowicie.
Włosy, wcześniej do ramion, miałem zgolone przy samej skórze. Gdy zrzuciłem plecak, wołając w progu: wróciłem!, kobiety zaczęły piszczeć z zachwytu. Tak działał mundur i dziarsko wetknięty za pagon beret. Chuj z tym, że tymi kobietami były moja mama, babcia i ich koleżanki. Teraz wołały na mnie: dziarski kawaler i chłop, co się zowie. Wreszcie.
Był koniec wakacji. Za tydzień rozpoczynałem naukę w szóstej klasie Szkoły Podstawowej nr 23 imienia Mariusza Zaruskiego w Darłowie. I nikt już nigdy nie miał powiedzieć do mnie per Gruby.
Oczywiście gówno z tego wyszło. Już na wstępie usłyszałem: kurwa, Gruby, to ty?! Marek, mój najbliższy przyjaciel, był jeszcze większą baryłą niż ja. Ale do niego nikt nie odważył się nigdy odezwać w sposób pozbawiony szacunku. To dlatego, że Marek nie był po prostu gruby. Był tak gruby, że budził strach. Zbity, krępy i obły – śmiertelne zagrożenie w formie żywej kuli armatniej. Żaden cios wymierzony w jego zbite cielsko nie robił na nim wrażenia. Równie obły jak twardy. Coś jak wyglansowany głaz.
Ja rozlewałem się miękko na wszystkie strony – wystarczyło popchnąć. Nie przysparzało mi to popularności.
Byliśmy więc z Mareczkiem sami, we dwóch. On sam, bo się go bali. Ja, bo mną gardzili.
Mareczek też wołał na mnie Buła. Mówił: ej Buła!, a zaraz potem: sorry, kurde, przepraszam, nie chciałem, ale mijało raptem kilka minut, a on znowu: ej Buła! I tak w kółko, więc w ogóle przestałem się tym przejmować, nigdy się zresztą tak naprawdę nie przejmowałem. Wiedziałem, że nie robi tego złośliwie, tylko tak mu po prostu wychodzi. Raz mu nawet powiedziałem: gościu, mów do mnie, jak chcesz, jak ci wygodniej, ja się nie gniewam, serio. W ustach innych to było przezwisko, ale w jego tylko ksywka. Mareczek ciągle przepraszał. Ja się wciąż nie gniewałem. I tak to się toczyło.
Babcia postanowiła coś z tym zrobić. Była kobietą czynu, więc na postanowieniach się nie skończyło. Emerytowana wojskowa w stopniu majora uruchomiła kontakty i załatwiła mi turnus na obozie Strzelców – organizacji paramilitarnej zrzeszającej dzieciaki, których rodzina wyraźnie chciała pozbyć się z domu, bo na przykład sprawiały problemy i trochę musztry nie mogło im zaszkodzić.
Ojciec temu nawet przyklasnął, choć w milczeniu, matka nie protestowała. Chciała mi jakoś pomóc, ale sama nie mogła dojść do ładu ze swoją wagą i wyraźnie nie miała dla mnie lepszego pomysłu, pieniędzy zresztą też, żeby w całości opłacić mój wyjazd. Wydałem więc na niego wszystkie swoje oszczędności. Nie żebym chciał. Babcia jednak nie należała do osób, którym można się sprzeciwić, a ja nie byłem kimś, kto sprzeciwiać się za bardzo umiał.
A ci cali Strzelcy to była taka banda popaprańców, co to nie tyle udawała wojsko, ile była wojskiem udawanym. To znaczy oficjalnie nie można było rekrutować do armii dzieci, a harcerstwo to jednak bardziej dla pedałów i niemot, dlatego pod skrzydłami Wojska Polskiego, żeby nawiązać do przedwojennych tradycji, powołano sobie paramilitarną organizację Strzelców i całkowicie legalnie musztrowano tam dzieciaki w wieku od lat siedmiu.
No i do tych Strzelców na bite dwa miesiące wakacji wysłała mnie babcia.
Mamie powiedziała, że to dla mojego dobra, bo w końcu zmężnieję. Ojcu nic nie musiała mówić, bo on w ogóle nie protestował. Ja z początku zresztą też nie, bo wszystko było lepsze niż pomaganie matce w ogarnianiu pokoi i gości w trakcie sezonu. Gdy w końcu chciałem zaprotestować, było za późno. Podobno zaliczki, zapłaconej z moich oszczędności, nie dało się już odzyskać. Nigdy nie sprawdziłem, czy to prawda. Miałem przecież jedenaście lat.
Cieszyłem się na ten wyjazd, chociaż były to pierwsze wakacje bez Mareczka. Ani ja, ani on nie wyjeżdżaliśmy nigdzie latem, bo wtedy był sezon. A jak był sezon, to każda para rąk do pracy się liczyła. Zwłaszcza darmowych. Rodziny się przecież nie zatrudnia, bo rodzina nie pracuje, tylko pomaga.
Wszystko było jednak lepsze niż wypływanie ze starym na połów.
W sezonie ojciec wypływał kutrem na krótkie rejsy, żeby można było dać naszym gościom to, po co – jak twierdził – przyjechali. Mnie tam się wydawało, że ludzie przyjeżdżają odpocząć, a nie po jakieś śmierdzące glonami rybsko, ale co ja tam wiem.
Gdy zjawiali się goście, to zawsze mogłem wymówić się od połowu koniecznością pomocy mamie na pokojach. Z deszczu pod rynnę, ale jak kto woli. Gorzej robiło się jesienią, gdy ojciec wypływał na dłużej i potrzebował pomocy bardziej niż latem. Nie chciałem i nie umiałem mu odmówić, ale nie było ze mnie na łodzi zbyt dużego pożytku. Stary tylko częściej się wściekał, ciągle kurwił na mnie i groził wyrzuceniem za burtę, jak nie przestanę się mazać. Nie pomagało. Wprost przeciwnie. W końcu coraz rzadziej pytał, czy z nim popłynę, aż przestał pytać w ogóle, ale chyba głównie dlatego, że sieci było coraz trudniej napełnić i zarobek nie wystarczał już nawet na opłacenie konserwacji łajby, więc stary sprzedał ją w piździec.
Nie mogłem już pomagać staremu, gdy bywanie na morzu zamienił na wyjazdy w trasę ciężarówką kupioną na kredyt, którego miał nigdy nie spłacić. Nie musiałem już też pomagać matce przy pokojach gościnnych, bo coraz rzadziej się ktoś trafiał. Nie widziałem złych stron tej sytuacji, choć nie trzeba było wcale być starszym czy mądrzejszym, żeby je dostrzec. Po prostu nie chciałem tego robić.
Ludzie nie przestali przyjeżdżać nad morze. Otwierały się nowe pensjonaty i działały stare, wielkie ośrodki wczasowe pobudowane jeszcze przed moim urodzeniem. Roboty było sporo, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
I właśnie na niej mijało lato za latem. Ojciec wyjeżdżał, wracał, znowu wyjeżdżał. Matka pracowała to tu, to tam, czasami podnajmując górę naszego domu jakimś turystom, którzy zostawiali parę groszy i niewyobrażalny syf, jakby przyjechali tutaj właśnie po to, żeby go zrobić.
W te wakacje wszystko miało się niby zmienić, bo w końcu i ja gdzieś wyjeżdżałem. Mimo że wcale nie chciałem.
Mareczek nie mówił do mnie per Buła bite dwa tygodnie. I tak wytrzymał najdłużej ze wszystkich.
***
Mieliśmy w klasie takiego Pawełka, co to jakby mnie teraz do niego na długość ręki kto dopuścił, to chyba bym go ubił. On wołał do mnie Buła-sruła. Nie miało to żadnego sensu, może właśnie dlatego było tak okrutnie nie do zniesienia. Do wszystkiego mogłem przywyknąć, naprawdę, ale ten to mnie tym Buła-sruła wkurwiał tak, że no ciężko było, nie ma co ukrywać.
Ale nie Pawełek był najgorszy, tylko Marcinek. Na Marcinka każdy mówił Szpaku, bo nazwisko miał Szczygielski. Komuś się kiedyś widać ptaki pomyliły i tak zostało.
Szpaku to był ten, co to się nie bał Mareczka. Jako jedyny chyba. To Mareczek się go bał i Szpaku, gnojek w typie nie do zajebania, o fizjonomii i charakterze goblina, chętnie to wykorzystywał. To znaczy: gnębił mnie. A jak inni widzieli, że Szpaku sobie na mnie używa i nic się nie dzieje – co niby miało się dziać, skoro Mareczek udawał, że tak generalnie to go nie ma, choć trudno było nie zauważyć, że przecież jest – to z chęcią się do Szpaka przyłączali.
Kiedyś Szpaku tak się czymś wkurwił, nie pamiętam czym dokładnie – mogło to być coś w stylu, że on do mnie hej, a ja do niego nic, albo że zajebał mi kanapkę i mu nie posmakowała, tego typu to był człowiek – że wziął i mi palca złamał. U nogi wprawdzie, więc niby szkoda mniejsza i nie było co roztrząsać, przecież nawet gipsu mi nie założyli, bo u nogi na palec się nie zakłada. Zresztą na pewno nie chciał mi nic złamać, to wypadek, niechcący tak wyszło, tłumaczyli mi dorośli, rodzice Szpaka, nauczyciele Szpaka, szkolna psycholog Szpaka. Szpaka, bo nie moi przecież. Ani wtedy, ani nigdy, bo żeby tak się stało, musieliby choć jeden raz, którekolwiek z nich, wziąć moją stronę. A nikt nie chce brać strony grubasa, bo wiadomo przecież, że grubas jest zawsze winny, przecież nie po to jest grubasem, żeby nie mieć czego na sumieniu. Brali więc Szpaka w obronę i tłumaczyli go tak długo, aż sam w to uwierzyłem, bo przecież na pewno nie chciał mi złamać palca, złamas zasrany. Kto by chciał złamać komuś palca u nogi, tłumaczyli, to kompletnie bez sensu. Jak się naprawdę chce, to u rąk się łamie, po co niby u nogi – wmawiałem sobie sam. Marcinek nie chciał, a oficjalna skarga Marcinkowi życie zmarnuje, będzie kiblować w klasie kolejny rok za złe zachowanie, jeden już kiblował przecież; wyjebią go ze szkoły, poprawczak go czeka, po co mi to – mieć Marcinka na sumieniu?
Nie to, żeby Szpaku był czyimś ulubieńcem. Nikt go, poza dwoma czy trzema wyjątkowymi przygłupami, tak naprawdę nie lubił. Bano się go raczej, ale nie tak jak Mareczka; Mareczka bano się, jak człowiek boi się pędzącego pociągu, ośmiotysięcznika albo haubicy 3600 mm; Marcinka bano się jak nieobliczalnego zjeba/psychola/narkomana, którym zresztą był. Nauczyciele też nie pałali do niego wielką miłością, bo oceny miał, delikatnie mówiąc, takie se, co nas akurat łączyło. Ostatecznie uznałem, że koleś może faktycznie ma wystarczająco przejebane i nie ma co mu dokładać.
Szpak wyraził wdzięczność w charakterystyczny dla siebie sposób: dostałem lepę na ryj po lekcjach za szkołą, żebym przypadkiem ryja nie rozwarł. Nie miało znaczenia, że przecież nie otworzyłem. Kapusi wyrzuca się na otwartym morzu, żeby szorowali po dnie, powiedział, a ja tylko, że spoko, że wiem, a w ogóle to umiem pływać, ale tego już chyba nie usłyszał. Debil.
Na obozie w drewnianych barakach, które – jak ktoś mi powiedział – były kiedyś kolonią karną, przebywałem równe dwa miesiące, przynajmniej według rodziny i kalendarza. Mnie się jednak wydawało, że minęły lata. Przez cały ten czas robiłem cztery rzeczy: stałem na baczność, kopałem rowy, szorowałem sracze i spałem. Trzy z nich robiło się zwykle za karę, a jednej za karę nie można było robić, nawet gdy się bardzo chciało.
Większość dni można by streścić w ten sposób: wstawaliśmy rano i czekaliśmy na poranną inspekcję przeprowadzaną przez sierżanta. Czy łóżka ładnie zasłane, czy buty czyste, czy mundur dopięty, takie tam pierdolety, z których wszyscy się śmiali, ale tylko na początku. Po inspekcji, o ile wszyscy bez wyjątku przeszliśmy ją pozytywnie, mogliśmy iść na śniadanie.
W żadnych innych warunkach nie tknąłbym tego gówna czubkiem języka, nie spojrzałbym na nie nawet. Kto odmówił posiłku, był karany. Pół biedy, gdyby za karę chodziło się głodnym, bo to, co dawali nam do żarcia, wyglądało i smakowało jak rzygowiny, które bezdomny pies zlizał z podłogi, a potem wyrzygał z powrotem. Pusty żołądek byłby nagrodą. Odmowa zjedzenia posiłku oznaczała niesubordynację. Niesubordynację karano obowiązkiem wyszorowania kibli na błysk. Szczoteczką do zębów.
Szorowanie kibli było karą za cokolwiek – albo odpowiedzią na wszystko. Niedopięty guzik, bójkę, kablowanie.
Spaliśmy w barakach po kilkadziesiąt osób. Po kilkunastu na salę. Podzieleni według wieku, ale nie rocznikami, tylko przedziałami wiekowymi. W mojej sali wylądowali więc inni dziesięciolatkowie, ale też czternasto- czy piętnastoletnie byczki.
Bardzo ich złościło, kiedy na przykład prosiłeś w nocy, żeby zgasili latarki, bo nie możesz spać, a poza tym, jak sierżant zobaczy, że nie śpią, to wszyscy będziemy zapierdalać pompki pół nocy. Albo myć kible szczoteczkami do zębów.
Oni jednak chcieli akurat walić konia, a ciężko ogląda się pornosy po ciemku, więc japa w kubeł młody, bo inaczej zrobimy ci kocówę.
Nieopatrznie powiedziałem o tym sierżantowi, licząc na odrobinę spokoju, a może i wdzięczności, dzięki czemu miałem jedyną w swoim rodzaju okazję kolejny dzień spędzić na szorowaniu kibli szczoteczką do zębów. Kible nawet przez chwilę, nawet z daleka, nie wyglądały, jakby kiedykolwiek ktoś je czyścił.
Po wszystkim chłopaki z wdzięczności zrobili mi kocówę. I dalej walili sobie wieczorami konia, tylko teraz jakby głośniej, pewnie na złość.
Jedyną szansą na to, żeby sierżant wyznaczył inną karę niż szorowanie kibli, było nie znajdować się w pobliżu jakichkolwiek kibli. Na przykład maszerować przez poligon. Na poligonie nie ma kibli, więc jak człowiek coś zjebał – nierówno stawiał nogi, stawiał je za wolno, za szybko, za krzywo, albo z kimś gadał – sierżant rozkazywał orbitować.
Czterdzieści okrążeń wokół niezatrzymującej się kolumny marszowej. Żeby nie było za łatwo, sierżant w każdej chwili mógł wydać rozkaz, by kolumna przeszła w trucht. I robił to.
Można było od tego wyrzygać płuca i umrzeć. Ale, kurwa, jak się od tego chudło!
Normalnie przy takim stresie, jak na tym zesłaniu, co mi je babcia zgotowała, to bym wpierdalał do porzygu. Ale że tam żarcie wyglądało jak wyglądało, to nie bardzo miałem na to ochotę, a poza tym przez większość dni byłem tak styrany, że starczało mi siły tylko, żeby zwalić się na pryczę. W sensie pójść spać, a nie jak te zbole ode mnie z pokoju, które nawet po sobie specjalnie nie sprzątały, tylko wpychały ufaflunione chustki pod poduszkę.
W domu łatwo było o pocieszenie, zwłaszcza latem, w sezonie, wszędzie te gofry, każdy jeden „najlepszy w mieście”, a ich kuszący aromat czuć było jeszcze daleko za miastem. Ze śnieżnobiałą bitą śmietaną, do tego polewa czekoladowa i słodka posypka na dokładkę. Ze dwa bym opierdolił albo i trzy, jak dzień gorszy. Albo lepszy. To zależy, bo humory człowiek ma dwa: zły albo dobry. Jak zły, to można się pocieszyć, a jak dobry, to świętować. Można też nie mieć żadnego humoru, być znudzonym, a nudę to najłatwiej zajeść, wiadomo, ale nuda to nie humor, więc będę się trzymać tego, że człowiek ma tylko dwa.
Nie zawsze do humoru słodkie pasuje. Nie zawsze słodkie pasuje też do pogody, aury, układu gwiazd czy fazy księżyca. No ale jest jeszcze, na przykład, taka pizza. Jak gorzej z kasą, to ze sklepu, z pudełka, do piekarnika i styknie. Jak z kasą lepiej, czyli prawie nigdy, to przynajmniej u nas w mieście pizza „prosto z pieca” jest do kupienia prawie na każdym rogu.
Ten zapach cienkiego ciasta, bazylii i oregano przyćmiewany rybną smażeniną i starym tłuszczem z frytek. Lepiej się już zapchać ziemniakami czy serem niż słodkim, lepsza kaloria na pewno, tak myślałem często, ale ostatecznie i tak kończyło się na tym, że najpierw jedno, a potem drugie, bo bez deseru to nie jest pełnoprawny posiłek przecież.
I tylko starzy zgrzytali zębami, co ja z tymi pieniędzmi robię. Nic nie zauważali, jakby, kurwa, oczu nie mieli. Na pewno wszystko na automatach przepierdalam, krzyczeli. A ja nie mogłem przecież nie chodzić na automaty – nie tylko dlatego, że o własnym kompie mogłem co najwyżej pomarzyć.
Pomarzyć mogłem też o tym, że jestem bohaterem jednej z tych gier, a prawie każdy z nich był na całego dojebanym kozakiem, zazwyczaj bez koszulki albo chociaż z dobrze wyeksponowaną klatą, bicami, tricami, żyłami na wierzchu i tak zajebistym sześciopakiem, że przebijałby nawet spod puchowej kurtki, a co dopiero jakiegoś elastycznego kombinezonu dla ulicznych wojowników czy kogoś w tym stylu. Tylko na automatach mogłem zamienić się na chwilę w kogoś, kim nie byłem i nigdy nie będę, i to wcale nie dlatego, że w najbliższym czasie nie planowano międzygalaktycznych turniejów w karate ani nie zanosiło się na apokalipsę, która oszczędzi najsilniejszych, a przy okazji przywróci do życia dinozaury.
Ale powiedzmy, że na tym całym zasranym obozie się na moment odrobinę, tak ciut-ciut, do tego zbliżyłem.
Były lata dziewięćdziesiąte, ale dorastaliśmy w osiemdziesiątych, bo wszystko, co zamorskie, zachodnie, docierało do nas z co najmniej dziesięcioletnim opóźnieniem, a to, co nasze, polskie, nie interesowało nas wcale, bo było po prostu nudne i obciachowe.
W trakcie sezonu roboty nie brakowało, ale głównie u nas na kwaterach albo w Róży Wiatrów, ośrodku, w którym się zaczepiłem, gdy podrosłem, żeby charytatywnie dla starych nie robić. Nikt mi tam w papiery nie zaglądał, bo wiadomo, że młodemu można zapłacić mniej.
Mareczek też czasami gdzieś dorabiał, ale miałem wrażenie, że nie potrzebował kasy tak bardzo jak ja albo po prostu jeszcze bardziej mu się nie chciało.
Poza pracą wolne chwile spędzaliśmy głównie na dwóch rzeczach. Cisnęliśmy na automatach, których na promenadzie było multum, a my znaliśmy każdą dobrą miejscówkę i wiedzieliśmy, gdzie co jest, co było o tyle istotne, że w większości z nich gry się powtarzały i niełatwo było wyczaić jakąś perełkę.
Moi rodzice (Mareczka chyba zresztą też) uważali, że siedzenie w ciemnym, dusznym namiocie z pomalowanej w jakieś tandetne płomienie plandeki i wgapianie się godzinami w ekrany, na których pierzemy się po mordach albo szlachtujemy jakieś potwory – generalnie nurzamy się w okrucieństwie i zatracamy w przemocy – ogólnie rzecz ujmując, nie jest zdrowe. Chyba wszyscy dorośli tak sądzili. Powtarzali więc, że powinniśmy iść na plażę, pobyć na świeżym powietrzu, złapać trochę słońca, wiecie, korzystać z tego przywileju, jakim jest mieszkanie nad morzem.
Robiliśmy, jak każą, i oddawaliśmy się drugiej rozrywce: waleniu konia za wydmami, gdy na opustoszałej plaży udało się zobaczyć jakieś cycuszki z przyczajki.
***
Cały ten pomysł babci, żeby wysłać mnie na obóz wojskowy, był zwyczajnie poroniony, ale ostatecznie odniósł dwojaki efekt.