Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszy tom trylogii obyczajowej o tematyce wojennej, bestseller „USA Today”.
Ariella Bannon nie ma wyboru.
Musi wysłać swoje dzieci, Liesl i Ericha, w daleką podróż.
Inaczej wpadną w ręce nazistów.
Berlin, rok 1939.
Gdy pewnego dnia jej żydowskiego pochodzenia mąż nie wraca do domu, Ariella zdaje sobie sprawę, że musi ukryć dzieci.
Tysiące kilometrów dalej, w Irlandii Północnej, Elizabeth Klein odizolowała się od świata. Straciła męża, a kilka miesięcy później – dziecko. Wie, że nie ma już w niej miłości. Pewnego dnia staje się dla Liesl i Ericha Bannonów całym światem. Razem odkrywają, że wiejskie życie niesie ukojenie, choć niebezpieczeństwa i intrygi czyhają za każdym rogiem, a niektórzy ludzie nie są tymi, za których się podają...
Akcja powieści toczy się na ulicach ogarniętego wojenną pożogą Berlina, w zbombardowanym Liverpoolu, wreszcie w bujnych dolinach półwyspu Ards.
„Gwiazda i koniczynka” to książka, której nie sposób odłożyć."
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Belfast, 1938
Mroczne wnętrze baru, z boksami wyłożonymi ciemnym drewnem i mlecznymi szybami, stanowiło doskonałe miejsce spotkania. Boksy dawały intymność – choć w lokalu było kilku gości, ich sylwetki zacierały się za szkłem. Na zewnątrz, na Donegal Square, ludzie spieszyli zajęci swoimi sprawami, nie zwracając uwagi na wysokiego mężczyznę, który wszedł do pubu tuż po porze lunchu. Barman, co należało uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności, zajęty był właśnie pijaną klientką i obsłużył go nieco roztargniony. Mężczyzna wziął swojego drinka, usiadł w jednym z tylnych boksów, tak jak to wcześniej ustalono, i uzbroiwszy się w cierpliwość – czekał; jego kontakt się spóźniał. Zerknął na zegarek i pomyślał, że da spóźnialskiemu jeszcze dziesięć minut. Po upływie tego czasu musiałby założyć, że stało się coś złego.
Nie wiedział, z kim się ma spotkać; tak było bezpieczniej, na zasadzie: wiedz tylko tyle, ile musisz wiedzieć. Poczuł nagły dreszcz podniecenia – świadomość, że robi coś konkretnego, dawała zadowolenie. Idealnie nadawał się do tej roboty. Pomysł spotkania wyszedł od niego, rozpierała go z tego powodu duma. Zdawał sobie sprawę, że ci na górze powinni to zauważyć.
Wojna była z pewnością nieunikniona, i to bez względu na to, jaki świstek papieru przywiózłby z Monachium stary Chamberlain. Jeśli Brytole wierzyli, że obiecany przez niego pokój jest prawdopodobny, to cóż… uwierzyliby we wszystko. Uśmiechnął się.
Próbował skupić uwagę na gazecie, którą ze sobą przyniósł, ale jego myśli znowu powędrowały ku przypuszczeniu, które nie dawało mu spokoju od chwili, gdy odebrał telefon. Jeśli Niemcy mogły otrzymać wszelkie wsparcie, by podporządkować sobie Wielką Brytanię – a jego pozycja oznaczała, że można to zaoferować, a nawet więcej – to musiałyby spełnić swoją obietnicę. Wreszcie zjednoczona Irlandia. To wszystko, czego pragnął.
Ponownie spojrzał na zegarek. Ledwie pięć minut, tylko tyle czasu mógł tu jeszcze spędzić. W przeciwnym razie narażałby się na niebezpieczeństwo.
Przebiegł niewidzącym wzrokiem stronice gazety z wynikami wyścigów konnych.
Wtem rozległ się brzęk dzwonka przy drzwiach. Ktoś wszedł do pubu, wziął drinka i zbliżył się do jego stolika. Mężczyzna siedział pochylony nad gazetą, póki nie usłyszał umówionego hasła. Podniósł wzrok i spojrzał w oczy nieznajomego.
Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. Jeśli czegokolwiek lub kogokolwiek się spodziewał, to z pewnością nie tego.
Liverpool, Anglia, rok 1939
Elizabeth odłożyła kopertę i zdjęła okulary. Cienki papier i irlandzkie znaczki zirytowały ją. To najprawdopodobniej znowu ten agent nieruchomości, który próbował sprzedać dom jej matki. Dwukrotnie go już informowała, że nie zamierza tego zrobić, choć nie miała pojęcia dlaczego. Nie planowała wszak nigdy więcej wracać do Irlandii. Jej ojciec od dawna nie żył, a matka odeszła w ubiegłym roku – fruwała teraz zapewne w niebie, zadręczając biednych świętych swoją rozległą wiedzą religijną.
List sprawił, że znów powróciła myślami do małej północnoirlandzkiej wioski, którą nazywała domem… do tego wielkiego, starego, samotnego budynku… do matki.
Margaret Bannon. Filar społeczności w irlandzkim Ballycreggan, w hrabstwie Down, pobożna katoliczka w miejscu naznaczonym głębokimi podziałami. Choć była tak religijna, w jej piersi biło jednak serce z kamienia.
Elizabeth westchnęła. Starała się nie myśleć o matce, wprawiało ją to w rozdrażnienie. Nie zamieniły nawet słowa przez dwadzieścia jeden lat, a potem Margaret zmarła w samotności. Elizabeth włożyła list za zegar; musiała już iść do szkoły. Postanowiła, że przeczyta go później… albo w następnym tygodniu… albo nigdy.
Z fotografii stojącej na toaletce uśmiechnął się do niej Rudi. „Nie ulegaj goryczy, nie bądź jak ona”, zdawał się mówić. Patrząc na jego chłopięcą twarz, zastygłą w bezruchu sepiowej fotografii, na jego mundur królewskiego regimentu, wyobrażała sobie, jak ją strofuje. Był taki dumny, taki podekscytowany, taki cholernie młody. Co wiedział o okropnościach, które go czekały we Flandrii? Co wiedział którykolwiek z nich?
Otrząsnęła się w duchu. Takie myśli w niczym nie pomagały. Rudi już nie żył, a ona nie była swoją matką, lecz sobą. Czyż nie udowodniła tego, sprzeciwiając się jej i wychodząc za Rudiego? Wszystko to zdawało się tak odległe, ale intensywność tamtych emocji wciąż w niej trwała. Poznała, pokochała i poślubiła Rudiego Kleina jako zaledwie osiemnastoletnia dziewczyna. Jej matka, Margaret Bannon, nie kryła przerażenia na myśl, że jej katolicka córka wyjdzie za Żyda; Elizabeth wciąż miała w pamięci to oszałamiające uczucie, gdy się jest młodym i zakochanym. Rudi mógłby być nawet Marsjaninem, jeśli o nią chodziło. Chłopięcy, przystojny, zabawny – sprawiał, że czuła się kochana.
Przeszło jej naraz przez myśl, czy gdyby teraz wrócił w jakiś sposób zza grobu i zjawił się na ulicy, a potem stanął w drzwiach ich małego szeregowca, to czy rozpoznałby mieszkającą w nim kobietę? Jej kasztanowe włosy, zawsze opadające na ramiona, były teraz zebrane w kok z tyłu głowy, a dziewczyna, która niegdyś kochała sukienki, zmieniła się w kobietę ubraną funkcjonalnie i skromnie. Miała trzydzieści dziewięć lat, wiedziała jednak, że może wydawać się starsza. Uchodziła niegdyś za piękność, no w każdym razie nie była koszmarnie brzydka. Rudi powtarzał, że ją kocha, a nawet, że jest piękna.
Włączyła radio, ale znowu mówili o tym, co się dzieje w Europie. Zgasiła odbiornik; trudno było słuchać tego z samego rana. Niezachwianie wierzyła, że wielcy tego świata nie dopuszczą do tego po raz drugi, zwłaszcza po ostatniej krwawej wojnie.
Wszyscy w kółko gadali o jej wybuchu, o tym, co zamierza uczynić Hitler. Więc czy rzeczywiście zapanuje pokój, tak jak obiecywał pan Chamberlain? Wedle tego, co pisano w gazetach, miało być gorzej, nim byłoby lepiej, oczywiście jeśli wierzyć gazetom.
Choć była spóźniona, zdjęła z toaletki zdjęcie. Gładkie czoło jej męża przecinała smuga sadzy; starła ją rękawem swetra i popatrzyła mu w oczy.
– Do widzenia, kochany Rudi. Zobaczymy się później.
Pocałowała szkło, tak jak to robiła każdego dnia.
Jakże inne mogło być jej życie… mąż, rodzina. Tymczasem otrzymała lakoniczny telegram, tak jak wiele innych kobiet podczas tej strasznej wojny, która miała być kresem wszelkich konfliktów zbrojnych. Od dwudziestu lat nosiła w sercu to uczucie rozpaczy. Telegram odebrała od chłopca, który uparcie unikał jej wzroku. Był młodszy od niej najwyżej o kilka lat. Otworzyła depeszę na progu tego samego domu, słowa wyrażające żal rozpływały się przed jej oczami. Pamiętała gwałtowny skurcz w brzuchu, była to reakcja dziecka, która odzwierciedlała jej własną. „Mój tata nie żyje”.
Musieli zaprowadzić ją do domu, pocieszyć; sąsiedzi nie zawiedli pod tym względem. Wiedzieli, że kiedy chłopak wiozący telegram pojawia się na ich ulicy, ktoś będzie potrzebował wsparcia. Tego dnia to była ona… kiedy indziej ktoś inny. Pamiętała krew i wrażenie strasznego ucisku, które skończyły się poronieniem w piątym miesiącu ciąży. Po tylu latach ból fizyczny stępiał do wiecznie obecnego cierpienia duszy.
Odstawiła z czułością zdjęcie na półkę. Jedyne, jakie posiadała. Pod wieloma względami nie przedstawiało Rudiego zgodnie z rzeczywistością; nie był wcale taki szczupły ani atrakcyjny. „Armia brytyjska mnie odświeżyła”, zwykł mawiać z humorem. Ale ona pamiętała go takim, jakim był bez munduru. Najwyrazistsze wspomnienie – siedzieli razem w tej samej kuchni tego dnia, gdy dostali klucz. Pieniądze na kupno domu pożyczył im jego wuj Saul, zamierzali go spłacić.
Pobrali się w urzędzie stanu cywilnego latem 1918 roku, kiedy Rudi przyjechał do domu, otrzymawszy krótką przepustkę z powodu złamanej ręki. Niemalże słyszała matczyne utyskiwania docierające przez Morze Irlandzkie, ale nic ją nie obchodziły. Nie miało żadnego znaczenia, że matka jest przerażona, iż jej córka wychodzi za „Żyda”, jak się uparła go nazywać, albo że Elizabeth odcina się od wszystkiego, czym żyła dotychczas – wszystko to nie miało najmniejszego znaczenia. Kochała Rudiego, a on kochał ją. Nic więcej się nie liczyło.
Włożyła jedyną przyzwoitą sukienkę, jaką miała, i rozpinany sweter – minimalna pensja pomocnicy nauczyciela nie mogła zapewnić nowego ubrania, ale miała to w nosie. W drodze do urzędu Rudi zebrał dla niej bukiet kwiatów, świadkowali im jego kuzyn Benjamin i jego żona Nina. Ben zginął potem nad Sommą, a Nina wyjechała do Londynu do swojej rodziny. Straciły ze sobą kontakt.
Elizabeth z wysiłkiem przełknęła. Zdawało się, że ten żal wciąż ją gdzieś gniecie w krtani. Skurcz żalu wywołany myślą o stracie, bólu i gniewie. W tamtym czasie żal ustąpił przed furią, jeśli miała być szczera. Rudi zginął rankiem 11 listopada 1918 roku w Belgii. Zawieszenie broni już podpisano, ale zaczęło obowiązywać dopiero po jedenastej wieczorem. Po jedenastej jedenastego miesiąca. Wyobrażała sobie, że generałowie musieli dostrzec w tym jakąś wzniosłą symetrię. Tyle że żadnej nie było. Po prostu żałoba ogarnęła więcej ludzi, niż to było konieczne. Straciła go, swego Rudiego, ponieważ ktoś w sztabie pragnął, by kulminacja czterech lat rzezi ładnie się prezentowała na papierze.
Wzdrygnęła się na to wspomnienie. Rankami panował chłód, choć w powietrzu wyczuwało się już wiosnę. Dzieci w jej klasie bezustannie pociągały nosami i pokasływały. Przypomniała sobie wielki stary kominek w szkole państwowej w Ballycreggan, gdzie każde dziecko miało przynieść grudę torfu albo polano do podtrzymania ognia. Żona dyrektora O’Reilly’ego stawiała rankami obok paleniska wielki dzban mleka, by dzieci mogły się napić przed lunchem czegoś gorącego. Elizabeth z radością powitałaby ogień w swojej klasie, niestety, brytyjski system edukacyjny nigdy nie aprobował takich luksusów.
Zerknęła na zegar. Wpół do ósmej. Powinna już wyjść. Wzięła płaszcz i kapelusz, a także ciężką torbę z zeszytami, które sprawdziła poprzedniego wieczoru, a potem wyszła z domu.
Wszędzie panował spokój. Oprócz listonosza, który dostarczał przesyłki po drugiej stronie ulicy, była jedynym człowiekiem w zasięgu wzroku. Lubiła to, owo poczucie samotności, spokój przed nadchodzącą burzą.
Półtorakilometrowy spacer do szkoły traktowała jako ćwiczenie fizyczne i czas na rozmyślania. Zastanawiała się zazwyczaj nad tym, czego będzie uczyć danego dnia albo jak sobie poradzić z dzieckiem sprawiającym problemy – czy też, o wiele częściej, z rodzicem sprawiającym problemy. Była nauczycielką w szkole podstawowej już tak długo, że widziała niemalże wszystko. Kiedy przyjechała do Anglii jako bystra szesnastolatka objąć stanowisko asystentki nauczyciela w katolickiej szkole, odsunęła się nieskończenie daleko od Ballycreggan, od swojej matki, od wszystkiego tego, co dotąd znała.
Słabo już pamiętała studia, dzięki którym przestała być asystentką, a stała się w pełni wykwalifikowaną nauczycielką. Kiedy Rudi zginął, a ona straciła dziecko, pewna miła zakonnica poradziła jej, by zdać egzaminy i zostać nauczycielką, a nie tylko asystentką, a ponieważ mogła w ten sposób zająć czymś udręczony umysł, zgodziła się. Otrzymywała na studiach najwyższe oceny, musiała więc pewnie oddawać się bez reszty nauce, ale niewiele sobie przypominała z tamtych lat. Spowijała je mgła żalu i bólu.
Berlin, rok 1939
Ariella Bannon czekała za drzwiami, serce jej łomotało w piersi. Zakryła włosy chustą i włożyła jedyny płaszcz, jaki jej jeszcze pozostał, szary i niegdyś elegancki. Choć w ogóle nie wyglądała na Żydówkę z tymi swoimi zielonymi oczami i kręconymi rudymi włosami – a małżeństwo z Peterem Bannonem, katolikiem, zapewniało nieco bardziej uprzywilejowaną pozycję, niż mieli inni Żydzi – ludzie wiedzieli, kim jest. Zabierała dzieci do synagogi, prowadziła koszerny dom. Nigdy, w najczarniejszych snach, nie wyobrażała sobie, że owo spokojne, ciche przestrzeganie zasad jej wiary doprowadzi do czegoś takiego.
Jeden z listonoszy, Herr Krupp, przystąpił do brunatnych koszul. Obawiała się, że w ogóle nie dostarczy przesyłki, więc miała nadzieję, że tego dnia zjawi się Frau Braun. Nie była zbyt przyjacielska, ale przynajmniej przynosiła listy. Ariella dziwiła się postawie Kruppa; wcześniej tak miły, od czasu nocy kryształowej całkiem się zmienił; wszyscy się zmienili. Pamiętała nawet, jak Peter rozmawiał z nim o pogodzie, łowieniu ryb i temu podobnych rzeczach. Trudno było uwierzyć, że kryje się pod tym taka nienawiść. Można by pomyśleć, że sąsiedzi, ludzie na ulicy, nawet dzieci, dosłownie wszyscy, zwrócili się przeciwko Żydom. Liesel i Erich bali się cały czas. Liesel starała się nadrabiać miną – była takim wspaniałym dzieckiem – ale miała zaledwie dziesięć lat. Erich ją podziwiał. Jako siedmiolatek wierzył, że starsza siostra ze wszystkim sobie poradzi.
W przyszłym miesiącu przypadały urodziny córeczki, teraz niepodobna było je świętować. Ariella wróciła myślą do tych dni z przeszłości – torty, przyjaciele, prezenty – to już się skończyło. Wszystko się skończyło.
Próbowała przełknąć, by pozbyć się znajomego ucisku paniki w krtani. Peter został zatrzymany, ponieważ ze swoim kolegą z pracy, chrześcijaninem, stanął w obronie pewnej starszej żydowskiej damy, którą nazistowscy chuligani prześladowali na ulicy. Ariella dowiedziała się, że umundurowani funkcjonariusze pobili obu mężczyzn i wrzucili do ciężarówki. Wydarzyło się to pięć miesięcy temu. Każdego dnia miała nadzieję, że pewnego dnia jej mąż do niej wróci, ale jak dotąd nie wrócił. Zastanawiała się, czy nie odwiedzić żony tego kolegi i nie sprawdzić, czy coś wie, ale w tych czasach wszelkie kontakty Żydów z aryjczykami, z jakiegokolwiek powodu, nie były dobrym pomysłem.
Jakie to szczęście, że mówiła do dzieci po angielsku od chwili, gdy się urodziły. Przynajmniej to. Robiła to, bo potrafiła; w dzieciństwie miała angielską guwernantkę, budzącą grozę kobietę, panią Beech, która nalegała, by Ariella mówiła nie tylko po niemiecku, ale też po angielsku, francusku i włosku. Peter uśmiechał się, słysząc, jak dzieci gaworzą w obcych językach, i zawsze twierdził, że odziedziczyły po niej tę lingwistyczną smykałkę. Sam mówił tylko po niemiecku, choć jego ojciec był Irlandczykiem. Wspominała ciepło swojego teścia Paddy’ego. Umarł jeszcze za niemowlęcych lat Ericha. Posługiwał się niemieckim biegle, ale zawsze z uroczym zaśpiewem. Raczył ją opowieściami o swoim dorastaniu w Irlandii. Przyjechał do Niemiec jako młody człowiek, żeby studiować; spotkał tam Christianę Berger, piękność z Bawarii, i od razu się w niej zakochał. I został już w Niemczech. Peter był ich jedynym dzieckiem, Christiana zginęła w wypadku podczas jazdy konnej; chłopiec miał wtedy ledwie pięć lat. Jak proste jawiły się te dni, siedem krótkich lat temu, gdy Ariella miała córeczkę drobiącą wokół swoimi maleńkimi nóżkami, nowo narodzonego synka w ramionach, kochającego męża i troskliwego teścia. Teraz czuła się taka samotna.
Ulga. To była Frau Braun. Minęła jednak budynek.
Ariella oparła się fali rozpaczy. Adresatka powinna do tej pory otrzymać list. Został wysłany przed trzema tygodniami. Starała się nie rozważać wielu ponurych możliwości. A co, jeśli ta kobieta już tam nie mieszkała? Może rodzina gdzieś się przeniosła? Peter nie utrzymywał kontaktów ze swą jedyną kuzynką, o ile się orientowała.
Nathaniel, najlepszy przyjaciel Petera, powiedział jej, że może załatwić, by Liesel i Erich wyjechali z Berlina tak zwanym Kindertransportem – najwidoczniej miał jakieś koneksje – nie mogła znieść myśli, że jej dzieci trafią do obcych. Żeby tylko Elizabeth się zgodziła… jedynie pod tym warunkiem Ariella była gotowa wsadzić dzieci do pociągu. A nawet i wówczas… Odrzuciła tę myśl, nie chcąc snuć czarnych wizji. Musiała odesłać syna i córkę i czekać, aż to szaleństwo się skończy.
Próbowała już wszystkiego, by wydostać ich z kraju. Na próżno. Skontaktowała się z każdą możliwą ambasadą – Stanów Zjednoczonych, Wenezueli, Paragwaju, miejsc, o których ledwie słyszała, nie było jednak nadziei. Kolejki przed ambasadami wydłużały się z każdym dniem, a bez kogoś, kto mógłby za człowieka poręczyć, rzecz zdawała się niemalże niemożliwa. Irlandia stanowiła jej ostatnią szansę. Ojciec Petera, dziadek Liesel i Ericha, był obywatelem irlandzkim. Gdybyż tylko udało jej się nakłonić Elizabeth, by wzięła do siebie jej dzieci, to przynajmniej im nic by nie groziło.
Budziła się czasem w nocy, myśląc, że to wszystko jest jakimś koszmarnym snem. Z pewnością nie działo się w Niemczech, w kraju słynącym z nauki i literatury, muzyki i sztuki? A jednak się działo.
Peter i Ariella powiedzieliby, że są Niemcami, że ich dzieci są Niemcami, tak jak wszyscy inni, ale okazało się, że nie. To przez nią jej ukochane dzieci były określane mianem Untermensch, podludzi, z powodu żydowskiej krwi płynącej w jej żyłach.
Elizabeth weszła do domu. Miała za sobą długi dzień. Dzieci w jej klasie były zafascynowane i jednocześnie przerażone perspektywą wojny, panowania Hitlera i wszystkim, co się z tym wiąże. Tak wiele z nich straciło poprzednim razem dziadków, wujów i kuzynów, ona jednak dostrzegała błysk podniecenia w oczach małych chłopców. Usiłowała porzucić ten temat, malcy jednak bezustannie chcieli do niego wracać.
Hitler i naziści jawili się jako absurd. Był naprawdę najbardziej odrażającym małym człowieczkiem i jeśli wierzyć doniesieniom, okropnie traktował swój naród.
Słyszała, jak dyskutowano o tym w szkole, w pokoju nauczycielskim, w autobusie, w sklepie za rogiem. Wydawało się, że to jedyny temat rozmów: Hitler i naziści. I jak należałoby go powstrzymać.
Odłożyła jutową torbę pełną zeszytów i nalała wody do czajnika. Musiała się napić herbaty przed sprawdzeniem wypracowań.
Kiedy czekała, aż woda się zagotuje, ponownie dostrzegła list z Ballycreggan. Otworzyła go w roztargnieniu, gotowa wyrzucić jego zawartość do kosza. Cokolwiek to było, nie wzbudzało jej zainteresowania.
Zauważyła jednak ku swemu zaskoczeniu, że w kopercie nie ma listu od agenta nieruchomości, lecz jeszcze mniejsza koperta, zaadresowana do niej, ale wysłana do domu jej matki w Ballycreggan. Poczta zapewne przekierowała przesyłkę. Wyjęła cienką kopertę z zagranicznymi znaczkami. Zaintrygowana otworzyła ją i wyciągnęła pojedynczą kartkę.
Droga Elizabeth
Proszę, wybacz mi śmiałość, z jaką kontaktuję się z Tobą w ten sposób. Nigdy się nie spotkałyśmy, jestem Ariella Bannon. Wydaje mi się, że mój mąż Peter był jednym z Twoich kuzynów. Jego ojciec, Paddy, był bratem Twego ojca. Jestem Żydówką.
Peter i ja mamy dwoje dzieci. Liesel ma dziesięć lat, a Erich siedem, ja zaś za wszelką cenę chcę je wydostać z Niemiec. Mój mąż zaginął – zakładam, że nie żyje – i boję się o bezpieczeństwo swoich dzieci, jeśli nie uda mi się wysłać ich daleko stąd, póki to wszystko się nie skończy.
Przyjaciel rodziny może załatwić ich wyjazd Kindertransportem, ale nie zniosłabym myśli, że nie wiem, dokąd albo do kogo by się udały. Wiem, że proszę o wiele, ale błagam Cię – weź moje dzieci. Dopilnuję, byś jak najszybciej otrzymała każdego pensa z poniesionych wydatków, jakich będzie wymagała opieka nad nimi, lecz w tej chwili nie mogę uczynić nic więcej, jak tylko zdać się na Twoje miłosierdzie i modlić.
Próbowałam uzyskać wizę i wyjechać wraz z nimi, jednak bez powodzenia.
To bardzo dobre dzieci, wierz mi, i zrobią posłusznie wszystko, co im powiesz, poza tym Liesel jest niezwykle pomocna w domu. Posługują się biegle angielskim, mówią też po francusku i włosku. Jeśli uznasz w swym sercu, że możesz mi pomóc, to zaskarbisz sobie moją dozgonną wdzięczność.
Z poważaniem,Ariella
PS Proszę, odpisz mi, i jeśli się zgodzisz, postaram się jak najszybciej wszystko załatwić. Sprawy przybierają tu coraz gorszy obrót.
Czajnik zagwizdał i Elizabeth wyłączyła pod nim gaz. Usiadła, zapominając całkiem o herbacie. Przeczytała ponownie list.
Przez jej głowę przetaczały się niezliczone myśli, fala za falą. Ogarnęło ją współczucie – biedna Ariella, z jakim koszmarnym wyborem przyszło jej się zmierzyć; nieszczęsna kobieta postradała chyba zmysły. Elizabeth nie wiedziała nawet, że jej kuzyn ma na imię Peter; musiała przeczesywać umysł w poszukiwaniu choćby wzmianki o swoim wuju czy kuzynie. Gdy sięgnęła w głębokie zakamarki pamięci, wydało jej się naraz, że matka mogła coś wspominać, ale w najlepszym razie jawiło się to jako odległe, niewyraźne opowieści.
Ta kobieta chciała, by ona, Elizabeth, zaopiekowała się jej dziećmi. Musiałaby ponosić za nie odpowiedzialność przez czas na razie nieokreślony. Czy mogła to zrobić? Owszem, była nauczycielką, ale nie matką i nic nie wiedziała o wychowywaniu dzieci. Kto by się nimi zajmował, gdy byłaby w pracy? Gdzie by spały? W jej domu znajdowały się tylko dwie sypialnie. A gdyby ją znienawidziły? I znienawidziły życie w Anglii? A gdyby płakały i mówiły, że chcą wrócić? Lubiła wszak swoje towarzystwo i swój mały, cichy domek – był oazą spokoju po całym dniu w szkole – i myśl, że miałaby niebawem dzielić go z dwojgiem nieznajomych maluchów, napawała ją lękiem. Lecz Ariella nie prosiłaby jej, gdyby nie była zdesperowana. Elizabeth wiedziała, że musi spełnić jej prośbę.
Siedziała przy kuchennym stole, próbując sobie wyobrazić tę niemiecką rodzinę, swoje kuzynostwo. Wydało jej się, że pamięta kilka kartek bożonarodzeniowych z dzieciństwa – miały inny kształt niż te irlandzkie, raczej kwadratowe niż prostokątne, przypominały pocztówki. Obrazy zaśnieżonych gór. Kiedy zmarł jej ojciec, nawet te kartki przestały przychodzić. Matka z pewnością nie chciała mieć nic do czynienia z cudzoziemcami.
Posiadała dość pieniędzy, by pokryć wszelkie wydatki związane z opieką nad dwójką dzieci. Spadek po matce spoczywał nietknięty w banku, a jej nauczycielska pensja wzrastała z roku na rok. Zapłaciła Saulowi za dom, choć po śmierci Rudiego próbował to umorzyć, i poza podstawowymi artykułami niewiele kupowała.
Nie umknęła jej ironia losu – mogła w końcu, przynajmniej na jakiś czas, zasmakować w macierzyństwie.
Miała nadzieję, że zajdzie w ciążę zaraz po ślubie z Rudim, w czerwcu 1918 roku, i zaszła. Radość wywołana tym wspomnieniem natychmiast zgasła, stłumiona przez koszmar utraty dziecka. Nigdy więcej nie zaangażowała się w żaden związek, choć w ciągu minionych lat spotkała się z propozycjami ze strony kilku mężczyzn. Czuła się w środku zlodowaciała. Nie chciała ponownie pozwalać sobie na tak głębokie uczucie. Mówiło się, że żal jest ceną miłości; była to cena, której nigdy więcej nie zamierzała płacić.
Przez lata godziła się z faktem, że nie tylko straciła Rudiego, ale też, że nigdy więcej nie zostanie matką. A teraz miała nią być dla dwojga nieznanych istot.
Wzdychając, wyjęła plik kartek i pióro i zanotowała adres w Berlinie.
„Droga Ariello…” – zaczęła.
– Dlaczego płaczesz, mamo? – spytał Erich.
Miał ściągniętą twarz, kiedy wszedł do sypialni. Ariella schowała pospiesznie zdjęcia pod poduszkę i odwróciła się do niego. Tak bardzo pragnęła znów ujrzeć szeroki uśmiech syna, w ich domu od dawna nikt się nie uśmiechał.
– Nie płaczę, kochanie – odpowiedziała. – Coś mi tylko wpadło do oka.
Przygładziła jego ciemne włosy, a on popatrzył na nią z niezachwianym zaufaniem swymi dużymi, brązowymi oczami. Przestał już pytać, gdzie tata, ale wciąż się upierał, że będzie z nią spał, i bezustannie szeptał: „Nie odejdziesz, Mutti, prawda?”.
Nienawidziła kłamać – i w gruncie rzeczy nie kłamała. To nie ona miała odejść, lecz one; wsadziłaby swe ukochane dzieci do pociągu, nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jaką by uczyniła. Wraz z całą społecznością żydowską obserwowała z przerażeniem, jak naziści rosną w siłę. Zbiry w brunatnych koszulach działali praktycznie bez jakiejkolwiek kontroli, a nie-Żydzi stali po prostu z boku, obojętnie się przyglądając. No cóż, większość z nich. Ludzie, którzy starali się to powstrzymać, znikali jak Peter.
Sprzedała wszystko, co mogła, i nie zostały jej już żadne pieniądze. Nie mieli na dobrą sprawę co jeść, więc dawała Liesel i Erichowi to, co zdołała wygrzebać ze śmietnika. Wiedziała, że słabnie z powodu wygłodzenia, nie miała jednak wyboru.
List Elizabeth przyszedł w samą porę. Frau Braun wręczyła jej przesyłkę bez słowa, lecz z zaciętością w oczach. Ariella zdążyła się już przyzwyczaić do tego spojrzenia.
Elizabeth chciała je zabrać do siebie. Sprawiała wrażenie miłej i serdecznej; wyjaśniła, że nie mieszka już w Irlandii, tylko w Anglii, w Liverpoolu. Jeśli Ariella nie ma nic przeciw temu, by dzieci tam pojechały, to ona, Elizabeth, zapewni im dom na tak długo, jak będzie trzeba. Miały wyjechać z Lehrter Banhof w czwartek wieczorem. Był wtorek, musiała więc im o tym powiedzieć jeszcze tego samego dnia. Mimo że się bardzo starała, nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Każde wyjaśnienie, gdy analizowała je, zamierało na ustach.
Spakowała ich bagaże. Organizatorzy podróży byli niezwykle konkretni – jedna mała walizeczka na osobę i nie więcej niż dziesięć reichsmarek. Ta akurat zasada się do niej nie stosowała, i tak nie miała pieniędzy, które mogłaby dać dzieciom. W nocy, gdy spały, wyhaftowała ich imiona na każdej sztuce odzieży, potem wyprała je po cichu i rozwiesiła. Dołożyła zdjęcia, swoje i Petera, i całej ich czwórki na bar micwie dziecka jednego z jej kuzynów. Dorzuciła jeszcze fotografię Petera i jego ojca, na odwrocie napisała: „Paddy i Peter Bannonowie z Ballycreggan w Irlandii”. Mogłoby to pomóc, któż wie? Otrzymałyby tabliczki z imionami i nazwiskami, i numerem, zawieszone na szyi, ten sam numer miał być umieszczony na ich walizkach. Dzieci będą miały opiekę przez całą drogę do Anglii; zapewniono ją, że w chwili przybycia na brytyjską ziemię zostaną przekazane pod opiekę kuzynki jej męża. Kobieta, która organizowała Kindertransport, była miła, choć sprawiała wrażenie udręczonej. Ariella zdawała sobie sprawę, że to wszystko musi przysparzać cierpienia, ale wiedziała też, jakimi szczęściarzami są Liesel i Erich. Dostały pozwolenie na wyjazd tylko dlatego, że ich ojciec zniknął i że Nathaniel pociągnął za właściwe sznurki.
W drzwiach stanęła Liesel. Tak bardzo przypominała Petera, że Arielli czasami zapierało dech w piersi. Ciemne włosy, zielone oczy, drobna budowa ciała. Była taka bystra, taka kreatywna. Dostawała najwyższe oceny w klasie, nim zaczął się ten horror. Żadne z jej dzieci od dawna nie chodziło do szkoły. Zamknięto ją dla Żydów. Pojawiły się nieśmiałe próby posłania ich do szkoły ściśle żydowskiej, ale była położona bardzo daleko od domu, a ponieważ chodzenie po ulicach stało się teraz niebezpieczne, Ariella nigdzie nie posyłała dzieci. Całymi dniami szlifowała ich angielski, a kiedy pytały, dlaczego nie robią ćwiczeń z francuskiego czy włoskiego, jak poprzednio, mówiła, że angielski jest najlepszym z języków. Czytały książki, pisały opowiadania i wymyślały historie, by doskonalić i tak już bogaty słownik.
Z początku Ariella próbowała kontynuować z nimi lekcje w domu, ale wobec tego, co się działo, wydawało się to bez sensu. Czytała im opowiadania, a dzieci rysowały obrazki i grały w różne tworzone przez siebie gry. Starała się zachowywać pozory normalnego życia, choć w rzeczywistości w niczym takiego nie przypominało.
– Mutti? – zagadnęła Liesel.
Była bardzo spostrzegawczym dzieckiem; wiedziała, że się dzieje coś złego.
Ariella wzięła głęboki oddech, zdając sobie sprawę, że musi to zrobić. Zaprowadziła dzieci do łóżka i posadziła je na nim. Ileż to razy wpełzały do niego rankami, by się przytulić do niej i do Petera? Łaskotał je, śmiejąc się, i bawił się z nimi, opowiadał im zabawne historyjki o gadających psach albo stepujących papugach. Ona zaś wstawała i biegła do piekarni po chleb, a potem jedli razem śniadanie na ich małym tarasie wiosną i latem, a w zimowe ranki w słonecznej kuchni. Peter miał dobrą pracę w banku, cieszyli się ładnym mieszkaniem. Słyszała, że wielu Żydów wyeksmitowano z ich domów, a naziści w to miejsce wsadzali swoich ludzi, ale jak dotąd Bannonów to nie spotkało. Wiedziała jednak, że jest kwestią czasu, gdy ich wyrzucą z mieszkania.
– Moje kochane dzieci, muszę wam coś powiedzieć, a wy powinnyście być bardzo odważne, jak ci rycerze, o których czytaliśmy zeszłego wieczoru. – Siliła się na beztroski ton, widziała jednak, że przypatrują się jej z obawą; w tych dniach nie zdarzały się miłe niespodzianki. – Wybieracie się w ekscytującą podróż do Anglii. Najpierw pojedziecie pociągiem, a potem popłyniecie statkiem. A gdy tam dotrzecie, kuzynka taty, urocza pani imieniem Elizabeth, zabierze was do swojego domu. Zastaniecie tam mnóstwo dzieci, z którymi będziecie się mogły bawić, i mnóstwo jedzenia. Będzie wspaniale.
Powstrzymała siłą łzy, które piekły ją w oczy.
– Ale pojedziesz z nami, prawda Mutti? – spytała Liesel niepewnie.
– Nie, moja kochana, nie teraz… to pociąg tylko dla dzieci. Dołączę do was później, kiedy już zgromadzę odpowiednie papiery.
Starała się przedstawić to jako drobną biurokratyczną niedogodność, nie coś prawie niemożliwego.
– Nie, Mutti, zaczekamy i pojedziemy, kiedy ty też będziesz mogła jechać. – Liesel była nieustępliwa.
– Bardzo bym chciała, córeczko, naprawdę, ale ty i Erich musicie pojechać pierwsi, a ja potem do was dołączę. Łatwiej mi będzie uzyskać pozwolenie, gdy zostanę sama. A kuzynka Elizabeth zaopiekuje się wami troskliwie…
Wiedziała, że musi przekonać przede wszystkim córkę. Erich pojechałby wszędzie, gdzie by mu kazała, a gdyby z nim była, czułby się bezpieczniej. Że też Liesel musiała mieć w sobie buntowniczą żyłkę ojca! Peter był wspaniałym człowiekiem, lecz niekiedy upartym; Liesel bardzo go pod tym względem przypominała.
– Nie! – krzyknęła. – Nie pojadę bez ciebie. I już! Nie mogę!
Teraz i Erich zdradzał niepokój.
Ariella uchwyciła wzrok córki, nakłaniając ją w milczeniu, by zrozumiała, błagając oczami o zgodę ze względu na brata.
– Możesz, kochanie, zapewniam cię. Możesz to zrobić. Będziecie przez całą drogę otoczeni opieką, musicie się tylko trzymać razem i troszczyć o siebie nawzajem, póki do was nie dojadę.
– Nie możemy tu zostać? – Te słowa padły niczym ciężkie kamienie.
W głosie córki pojawiło się coś… Potem Ariella zastanawiała się nad tym wiele razy. W dziewczynce dokonała się jakaś zmiana.
Ariella spojrzała jej głęboko w oczy. Przez całe życie córki robiła wszystko, by jej pomagać – bandażowała kolano, kiedy się przewróciła, zdrapywała twardą skorupkę z grzanki, przyszywała oko pluszowemu misiowi – ale tego nie dawało się łatwo naprawić, a wzrok Liesel jasno dowodził, że żadne słowa nie zdołają tego uczynić.
– Nie, kochanie, nie możemy – odparła. – Ten kraj nie jest już dla nas. Musimy stąd wyjechać.
Upłynęła długa chwila milczenia, nim Liesel znów się odezwała.
– I obiecujesz, że do nas przyjedziesz? Przysięgniesz, że tak się stanie?
Płonący wzrok dziewczynki palił matczyne oczy.
– Przysięgam. Dopóki starczy mi tchu, moje najmilsze dzieci, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by do was dotrzeć. Ale teraz musicie być dzielne i silne, tak jak o tym wiemy, ja i tata, że jesteście, i wsiąść do tego pociągu. Zrobicie to dla mnie? Dla taty?
Erich popatrzył na Liesel i wsunął rączkę w jej dłonie, ona zaś odpowiedziała z powagą za nich oboje:
– Pojedziemy, Mutti. Zostaniemy razem i zaczekamy na ciebie w Anglii.
Ariella rozłożyła ramiona, a dzieci przytuliły się do niej z całych sił. Siedzieli tak jeszcze długi czas, obejmując się nawzajem i dodając sobie otuchy.
Elizabeth stała przy barierce wraz z innymi londyńczykami czekającymi na ludzi, którzy wysiadali z pociągu na stacji przy Liverpool Street. W wyznaczonym czasie na peronie pojawiła się grupa dzieci prowadzonych przez kilkoro dorosłych, którzy wydawali polecenia w obcym języku – niemieckim, jak przypuszczała Elizabeth – po czym ruszyła w stronę głównej hali dworca.
Elizabeth podeszła do kobiety, na oko sześćdziesięciokilkuletniej, która trzymała w ręku podkładkę z klipsem, a na szyi miała zawieszony gwizdek.
– Witam – powiedziała. – Nazywam się Elizabeth Klein, mam odebrać dwoje dzieci, Liesel i Ericha Bannonów.
Wydawało się to dość osobliwe – posługiwać się panieńskim nazwiskiem w celu identyfikacji dwójki nieznajomych maluchów.
Kobieta popatrzyła na nią nieprzytomnym, zagubionym wzrokiem.
– Zajmuje się pani przewozem małych uchodźców z Niemiec, czyż nie? – spytała Elizabeth. Przeszło jej przez głowę, że może zwróciła się do niewłaściwej osoby.
– Tak, tak… oczywiście… tak. Niech spojrzę na listę. Przepraszam, to była długa podróż i… przepraszam. Jak się pani nazywa? Może pani powtórzyć?
Kobieta pochodziła z Europy i miała ciężki akcent.
Stojący wokół nich ludzie podchodzili do innych opiekunów w grupie, wszyscy bez wyjątku w tym samym celu. Dzieci trzymały się razem, skulone i przerażone. Elizabeth nie kryła szoku, widząc tak wiele bardzo małych dzieci, nawet niemowląt trzymanych w ramionach starszych. Był to żałosny widok.
– Klein, Elizabeth Klein – powiedziała wyraźnie i powoli. – Mam odebrać Liesel i Ericha Bannonów.
Kobieta przesuwała palec w dół listy, aż natrafiła na właściwą pozycję.
– Tak, są tutaj. Jest pani kuzynką ich ojca, zgodnie z tym, co tu napisano? – Ponownie sprawdziła listę, zdejmując i wkładając kilkakrotnie okulary do czytania.
– Tak, zgadza się.
– Pani adres? – Kobieta po raz pierwszy przyjrzała się jej twarzy.
– Barrington Close czternaście, Liverpool.
Zaczekała, aż kobieta to potwierdzi, a potem zerknęła raz jeszcze na skuloną grupkę dzieciaków. Które to? – zastanawiała się.
– Zgadza się. Proszę zaczekać, przyprowadzę je.
Kobieta zbliżyła się do grupy malców i zawołała:
– Erich i Liesel Bannon! Dein Cousin ist hier.
Ze środka ciasno zbitej gromadki wystąpiło dwoje dzieci i ruszyło w ślad za kobietą ku miejscu, w którym stała Elizabeth.
– Spotkaliście się wcześniej? – spytała opiekunka.
– Nie, nie. Nigdy. – Elizabeth uśmiechnęła się do dzieci i wyciągnęła rękę. – Willkommen, freut mich dich kennenzulernen.
Posłużyła się jedyną niemiecką frazą, jaką znała.
Liesel uścisnęła jej dłoń.
– Miło mi panią poznać – odparła nieśmiało po angielsku.
– Witaj, Liesel – rzekła Elizabeth, doznając ulgi. Ariella pisała, że jej dzieci mówią płynnie po angielsku, ale przeszło jej wtedy przez głowę, czy przypadkiem ich matka nie stara się w ten sposób nakłonić jej do spełnienia swej prośby.
– A to zapewne Erich? – zwróciła się do małego chłopca, który chował się za siostrą.
– Tak. To mój brat.
Liesel popchnęła go łagodnie. Zbliżył się kilka centymetrów, tak że Elizabeth widziała przynajmniej jego twarz.
Przykucnęła, by mogli sobie patrzeć w oczy, i oznajmiła powoli i wyraźnie:
– Jestem Elizabeth i będę się wami opiekować.
Nie wiedziała, czy zrozumiał, ale wlepił w nią oczy, ona zaś nabrała nadziei, że poczuł się pewniej. Następnie wypełniła stosowne formularze, wzięła walizki swych podopiecznych z dużego wózka, po czym ujęła dłonie dzieci i wyszła z nimi na blask lipcowego słońca.
Przy herbacie i drożdżówce przekonała się, że istotnie – oboje mówią płynnie po angielsku, tak jak zapewniała ich matka.
– Mutti też mówi – rzekł z dumą Erich. – Tato pracuje w banku, więc nie musi znać tego języka, ale Mutti nauczyła się go, jak była młoda, a potem nas nauczyła.
– No to wspaniale. Cieszę się, bo w ogóle nie mówię po niemiecku. Martwiłam się, że nie zdołam się z wami porozumieć. – Uśmiechnęła się i zauważyła z ulgą, że dzieciaki nie są już takie spięte.
– Ma pani psa? – spytał ją nagle Erich.
– Nie, nie mam psa, ale jest mała kotka, która przychodzi codziennie na miseczkę mleka. Stawiam ją dla niej na podwórzu. Może zajmiesz się jej karmieniem, Erichu?
Chłopiec sprawiał wrażenie zachwyconego tą propozycją. Pokiwał radośnie głową.
– No i jak się czujesz, Liesel? – zwróciła się do dziewczynki. – Przypuszczam, że jesteś zmęczona?
Ponieważ z racji zawodu rozmawiała z dziećmi po całych dniach, wiedziała – a przynajmniej się domyślała – że wielu spośród rodziców i kadry nauczycielskiej uważa, iż lepiej się porozumiewa z dziećmi niż z dorosłymi. Teraz jednak było inaczej. Dręczyła ją niepewność.
– Tak – przyznała dziewczynka, ale nie rzekła nic więcej. Ani na chwilę nie puściła ręki brata, nawet gdy piła herbatę.
– Zatrzymamy się dziś w hotelu, inaczej długo musielibyśmy jechać tam, gdzie mieszkam. Zajechalibyśmy na miejsce późno w noc. Pomyślałam, że przenocujemy w Londynie, a jutro rano udamy się pociągiem do Liverpoolu.
Czuła się głupio. Kiedy rezerwowała pokój w Devonshire Arms Hotel przy Finsbury Park, sądziła, że będzie to dla nich atrakcja. Teraz jednak, gdy się z nimi spotkała, uświadomiła sobie, iż są zagubione, smutne i tak bardzo oddalone od swojego domu, że miejsce noclegu stanowiło ich najmniejszy problem.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziała, choć nie wiedziała, czy to prawda.
– Nasza Mutti niedługo przyjedzie – oznajmił Erich z taką pewnością, że Elizabeth zaczęła się zastanawiać, czy chłopiec nie próbuje czasem jej przekonać do siebie.
– Kiedy uzyska wizę – uzupełniła Liesel. Sprawiała wrażenie łagodnej, ale ta uwaga dowodziła dojrzałości, nietypowej dla tak małego dziecka.
Kobieta odstawiła filiżankę i zaryzykowała – położyła obie ręce na stole i obróciła je wnętrzem dłoni do góry.
Liesel popatrzyła na nie, a potem spojrzała Elizabeth w twarz. Erich ani na chwilę nie spuścił oczu z siostry. Dziewczynka wsunęła powoli swoją dłoń w dłoń Elizabeth, Erich uczynił to samo. Objęła ich małe rączki palcami i ścisnęła lekko.
Lata pracy ją nauczyły, że dzieci należy traktować z szacunkiem, którego często brakowało dorosłym. Były małymi ludźmi. Nie odznaczały się głupotą ani nieświadomością, przeciwnie – niejednokrotnie wiedziały o wiele lepiej od dorosłych, co się dzieje.
Dawno się przekonała, że prawda, czy też to, co jej najbliższe, jest najlepszym wyjściem z sytuacji.
– Liesel, Erichu, wiem, że to wszystko musi wam się wydawać dziwne i trudne. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak wam jest smutno i jak ciężko było zostawić waszą Mutti. Będziemy się co dzień wieczorem modlić za nią i waszego tatę. Poprosiła mnie, żebym się wami zaopiekowała, a ja się będę bardzo starała. Nie mam własnych dzieci, mój mąż Rudi zginął podczas ostatniej wojny, więc z początku może mi to za bardzo nie wychodzić. – Uśmiechnęła się nieznacznie, ale dzieci wciąż nie okazywały emocji. – Jednak obiecuję wam, że będę się starała z całych sił. Wiem, że bardzo byście chcieli być z rodzicami, to jasne, lecz chwilowo nie jest dla was w Niemczech bezpiecznie…
Nie miała pojęcia, jak daleko Ariella posunęła się w opisach narastającego antysemityzmu.
– Bo jesteśmy Żydami, a Hitler nas nienawidzi – rzekła ponuro Liesel.
– Tak, nienawidzi. Ale to okropny człowiek i inne kraje świata, dobre kraje, nie będą go już długo znosić. Znęca się nad słabszymi, a wiecie, co się z takimi dzieje, prawda?
Uśmiechnęła się znowu i tym razem też dostrzegła na ich twarzach cień uśmiechu.
– Dostają w końcu za swoje? – spytał Erich, a Elizabeth zachichotała, słysząc to sformułowanie w ustach tak małego chłopca.
– Właśnie, Erichu. A paskudny, mały Hitlerek dostanie za swoje, nie martw się o to.
Malec uśmiechnął się teraz, i to szczerze. Elizabeth poczuła, że wygrywa.
– Więc jak już dokończymy herbatę i drożdżówki, to pójdziemy do hotelu i się zameldujemy. Możemy też kupić pocztówkę i wysłać ją do waszej Mutti, żeby wiedziała, że bezpiecznie tu dotarliście. A potem, jak już będziemy w domu, napiszecie list, taki z prawdziwego zdarzenia. Dam wam papier i znaczki. Naprzeciw hotelu jest plac zabaw, dlatego jak już nadamy pocztówkę, może przejdziemy się na spacer? Potem zjemy kolację i porządnie się wyśpimy, a jutro pojedziemy pociągiem do domu. Co wy na to?
Wiedziała, jak ważne jest, by dzieci miały świadomość, że uczestniczą w podejmowaniu decyzji; dodawało im to pewności siebie i było ożywcze.
– Tak, bardzo tego chcemy – odparła Liesel.
Dokończywszy posiłek, wyszli z kawiarni wprost na gwar dużego miasta. Najpierw szła Elizabeth, która niosła walizki, a za nią dreptały dzieci. Ruchem kierował policjant; po chwili dał znak, że mogą przejść na drugą stronę ulicy. Poczuła, jak Erich przysunął się do niej. Kiedy na niego popatrzyła, chcąc się przekonać, o co chodzi, dojrzała w jego oczach przerażenie.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Liesel ją uprzedziła:
– W porządku, Erich. To miły brytyjski policjant. Nie skrzywdzi nas.
Chłopiec spojrzał na Elizabeth, szukając u niej potwierdzenia. Ta podjęła decyzję w ułamku sekundy: wzięła go za rączkę i poprowadziła do umundurowanego funkcjonariusza.
– Przepraszam, panie władzo – rzekła. – Chciałam panu przedstawić Ericha i Liesel Bannonów z Berlina. Właśnie zamierzałam im wyjaśnić, że brytyjskiemu policjantowi można zawsze ufać.
Mężczyzna, napotkawszy jej wzrok, od razu zrozumiał, o co chodzi. Bezzwłocznie pochylił się i spojrzał dzieciakom w twarz.
– No cóż, młody człowieku i ty, młoda damo, oboje jesteście mile widziani w Anglii. I dopóki wam nie przyjdzie do głowy obrabować jakiegoś banku albo wysadzić w powietrze pałacu Buckingham, nie musicie się obawiać kłopotów. Nie planujecie chyba niczego takiego, prawda? – spytał z udawaną surowością, na co Liesel zachichotała.
– Nie, sir – odparł Erich z szacunkiem.
– Wobec tego będzie się wam tu dobrze wiodło. A teraz muszę wam coś uświadomić, a mianowicie to, że samochody jeżdżą tu po lewej stronie, więc uważajcie, kiedy przechodzicie przez ulicę. Słyszycie, co mówię? Zawsze pamiętajcie, żeby się najpierw dokładnie rozejrzeć. – Ton miał szorstki, ale w jego oczach malowała się serdeczność.
– Nasza matka nam o tym powiedziała – odrzekła Liesel. – Ale dziękujemy, panie władzo.
Policjant się wyprostował, wszedł ponownie na jezdnię, a potem wstrzymał ruch, by ich małe trio mogło bezpiecznie przejść na drugą stronę ulicy.
Ariella czekała w wejściu do kamienicy. Na zewnątrz przechodzili umundurowani mężczyźni. Przebywanie na ulicy budziło w tych dniach coraz większy strach, ale musiała coś w końcu zjeść. Mieszkanie świeciło pustkami. Poinstruowano ją, że należy je zgłosić jako własność żydowską; było tylko kwestią czasu, kiedy zostanie jej odebrane. W poprzednim roku większość Żydów wyeksmitowano z ich lokali. Ponieważ jej mieszkanie widniało w ewidencji jako zarejestrowane na Petera, była jeszcze przez jakiś czas bezpieczna, ale ktoś doniósł, że Peter zniknął. Miejscowy członek partii – pamiętała, że jest właścicielem warsztatu szewskiego dwie ulice dalej; kilka lat wcześniej naprawiał im zimowe buty – odwiedził ją i kazał zgłosić nieruchomość. Uczyniła tak, jak jej powiedział. Poprzedniego roku postąpiła zgodnie z dekretem nakazującym dodać do jej imienia miano „Sara”. W dowodzie tożsamości figurowało teraz: Ariella Sara Bannon, a także duża litera Ż. Jeśliby stwierdzono, że nie ma przy sobie tego dokumentu, zostałaby od razu aresztowana, ale gdy go przy sobie nosiła, czuła się naznaczona. Wolała już siedzieć w domu, choć wiecznie siedzieć też nie mogła, musiała wyjść coś kupić do jedzenia. Na domiar złego nie miała ani kartek żywnościowych, ani pieniędzy, nie wiedziała, jak zdoła cokolwiek zdobyć.
Ledwo Ariella wyszła na chodnik, tuż obok przejechała na rowerze Frau Braun. Na zawsze miała zapamiętać ten dzień, gdy listonoszka wręczyła jej pocztówkę osiem dni po tym, jak Liesel i Erich wsiedli do pociągu. Na pocztówce widniała londyńska twierdza Tower, a na odwrocie skreślone po niemiecku słowa: „Dojechaliśmy bezpiecznie, Mutti. Anglia jest ładna, a Elizabeth bardzo miła. Przybądź szybko. Kochamy Cię. Liesel i Erich. Całusy”. Każdej nocy spała niespokojnie z tą pocztówką pod poduszką. Jej dzieci były bezpieczne.
Ruszyła ulicą, trzymając się jak najbliżej ścian mijanych domów, ale Frau Braun jej nie darowała: zatrzymała się, zsiadła z roweru i podeszła do niej.
Ariella przyjrzała się jej nieufnie. Mąż listonoszki, Hubert Braun, należał do partii, a ona, jego żona, nosiła w klapie trójkątny znaczek Narodowosocjalistycznej Ligi Kobiet. Ich jedyny syn, Willi, służył w Wehrmachcie. Frau Braun stanowiła idealne wprost uosobienie niemieckiej Hausfrau. Hitler by ją pokochał. Wciąż jeszcze miała dziewczęcą figurę, choć dobiegała pięćdziesiątki i rysy jej twarzy zdążyły już stwardnieć. Stalowe spojrzenie oczu spoczęło teraz oskarżycielsko na Arielli.
– Co też pani wyprawia? – spytała ostrym tonem.
Ariella poczuła, że robi się jej sucho w ustach. Nie mogła wydobyć słowa. Obok przejechało z turkotem kilka pojazdów wojskowych, sunął za nimi duży, czarny samochód osobowy z chorągiewkami ze swastyką na masce.
– Pani dzieci są bezpieczne – ciągnęła Frau Braun. – Pani mąż nie żyje. Nie będzie się pani już długo cieszyć swoim ładnym mieszkankiem.
Ariella skamieniała. Strach, głód i żal splątały się niczym mocno zaciśnięty węzeł w jej żołądku, skutecznie uniemożliwiając jakąkolwiek odpowiedź. Tak, Peter prawdopodobnie już nie żył, ale czy Frau Braun mogła to wiedzieć na pewno?
Teraz przysunęła się do niej, niemalże sycząc jak wąż.
– Nie rozumie pani…? Jest pani Żydówką, w dodatku samotną, i nie powinna pani tak sobie swobodnie spacerować ulicą.
Po policzku Arielli spłynęła pojedyncza, samotna łza.
– Niechże pani zejdzie z ulicy – nakazała Frau Braun, wsiadając na rower.
Liverpool, sierpień 1940
Elizabeth próbowała sprawić, by kanapki z mielonką konserwową wyglądały apetyczniej dzięki natce pietruszki, którą hodowała na parapecie okna. Wybierali się całą trójką na piknik przed rozpoczęciem roku szkolnego po wakacjach, żeby zobaczyć balony zaporowe niedaleko doków.
Liverpool był największym portem na zachodnim wybrzeżu Brytanii i głównym ogniwem łączącym ją z Ameryką. W Jersey, między Liverpoolem i Birkenhead, roiło się od okrętów wojennych i statków handlowych, a rzeka tętniła żeglugowym życiem.
Elizabeth bała się, że bezustanne rozmowy o wojnie i widok jednostek bojowych poruszy dzieci jeszcze bardziej, ale potęga floty brytyjskiej dodawała pewności siebie. Za dnia dzieci były na ogół pogodne, lecz gdy zapadała noc, ich niepokój rósł. Towarzyszyła im ciągła troska o rodziców.
Erich bez przerwy pytał, co się stało z jego matką, a Liesel starała się rozwiać jego obawy, choć Elizabeth widziała, że dziewczynka martwi się tak samo jak brat. Poprzedniego wieczoru, po kolacji, sytuacja się powtórzyła. „A jeśli ją skrzywdzą?” – Erich pytał co chwila ze łzami w oczach.
– Erichu, mówiłam ci już, nie krzywdzą kobiet ani dzieci. Chcą tylko, żebyśmy wyjechali, i tak zrobiliśmy. Może zabrali Mutti do pracy w jednej ze swoich fabryk… pamiętasz, jak słuchaliśmy o tym w wiadomościach? Mają w Niemczech fabryki tak jak tutaj, gdzie się produkuje różne rzeczy dla żołnierzy, więc pewnie tam jest. A nie pozwalają nikomu pisać listów, bo ktoś mógłby zdradzić tajemnice niemieckich dział czy czegoś tam.
Całkowite zaufanie, jakim Erich darzył siostrę, do głębi wzruszało Elizabeth, ale teraz wsparła Liesel.
– Myślę, że Liesel ma rację. Pamiętasz te slogany, które widzieliśmy? „Usta paplające to statki tonące” i „Milcz jak grób, bo będzie z ciebie trup”? No cóż, Niemcy też chcą zachować swoje sekrety, nie pozwolą nikomu pisać listów.
Wydawał się przekonany… aż do następnego razu. Elizabeth i jego siostra wymieniły spojrzenia.
Liesel była teraz wysoką jedenastoletnią dziewczynką, a Erich miał osiem lat i Elizabeth wydawało się pod wieloma względami, że to jej własne dzieci. Kochała je gorąco i jeśli przedtem żywiła jakieś wątpliwości, czy zdoła się nimi właściwie zaopiekować, teraz zniknęły bez śladu.
Elizabeth wzięła ze stołu maski gazowe i wiktuały na piknik, wiedząc, że Liesel i Erich są w holu przy drzwiach wejściowych i czekają na pocztę, tak jak każdego dnia od przyjazdu.
Nadszedł jeden list od Arielli, dwa tygodnie po tym, jak przybyły do Anglii, na tym się jednak skończyło.
Elizabeth starała się chronić je przed najgorszymi wiadomościami, jakie docierały z Europy, niestety, wojna była wszechobecna. Hitler sprzeciwił się wszystkim i wkroczył minionego września do Polski – od tej pory minął już prawie rok – a inne kraje europejskie zdawały się padać niczym kostki domina – Dania, Norwegia, Holandia, Belgia. Płakała, widząc heroizm pod Dunkierką, flotylle kutrów, które ratowały ludzi. Obietnica, jaką złożyła Erichowi pierwszego dnia – że Hitler dostanie to, na co zasłużył, i to bardzo szybko – brzmiała teraz pusto. Wyglądało na to, że tego człowieka nic nie powstrzyma. Było już dostatecznie tragiczne, że ten nadęty bufon Mussolini przyłączył się do niego, ale upadek Francji to już zupełny koszmar. Nic nie stało na drodze Hitlera do Brytanii prócz wąskiego pasma kanału.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki