Gwiazda i koniczynka - Jean Grainger - ebook + audiobook + książka

Gwiazda i koniczynka ebook

Grainger Jean

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom trylogii obyczajowej o tematyce wojennej, bestseller „USA Today”.

Ariella Bannon nie ma wyboru.

Musi wysłać swoje dzieci, Liesl i Ericha, w daleką podróż.

Inaczej wpadną w ręce nazistów.

Berlin, rok 1939.

Gdy pewnego dnia jej żydowskiego pochodzenia mąż nie wraca do domu, Ariella zdaje sobie sprawę, że musi ukryć dzieci.

Tysiące kilometrów dalej, w Irlandii Północnej, Elizabeth Klein odizolowała się od świata. Straciła męża, a kilka miesięcy później – dziecko. Wie, że nie ma już w niej miłości. Pewnego dnia staje się dla Liesl i Ericha Bannonów całym światem. Razem odkrywają, że wiejskie życie niesie ukojenie, choć niebezpieczeństwa i intrygi czyhają za każdym rogiem, a niektórzy ludzie nie są tymi, za których się podają...

Akcja powieści toczy się na ulicach ogarniętego wojenną pożogą Berlina, w zbombardowanym Liverpoolu, wreszcie w bujnych dolinach półwyspu Ards.

„Gwiazda i koniczynka” to książka, której nie sposób odłożyć."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 350

Oceny
4,5 (51 ocen)
31
16
2
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

To historia nie tylko o wojnie, ale przede wszystkim o miłości, przyjaźni i akceptacji. Elizabeth to wspaniała kobieta, która mimo wielu obaw, zdecydowała się na opiekę nad dziećmi, których kompletnie nie znała. Jak się z czasem okazało, była to jedna z najlepszych decyzji w jej życiu, ponieważ zyskała nie tylko satysfakcję z pomocy, ale przede wszystkim rodzinę. Wszyscy bohaterowie to ludzie, którzy mimo że przeżyli tak wiele, nie poddawali się i dążyli do realizacji swoich marzeń.
10
izabela19840723

Nie oderwiesz się od lektury

poruszająca, ciekawa i na pewno warta przeczytania
10
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
63zofia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00

Popularność




Pro­log

Bel­fast, 1938

Mroczne wnę­trze baru, z bok­sami wyło­żo­nymi ciem­nym drew­nem i mlecz­nymi szy­bami, sta­no­wiło dosko­nałe miej­sce spo­tka­nia. Boksy dawały intym­ność – choć w lokalu było kilku gości, ich syl­wetki zacie­rały się za szkłem. Na zewnątrz, na Done­gal Squ­are, ludzie spie­szyli zajęci swo­imi spra­wami, nie zwra­ca­jąc uwagi na wyso­kiego męż­czy­znę, który wszedł do pubu tuż po porze lun­chu. Bar­man, co nale­żało uznać za szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści, zajęty był wła­śnie pijaną klientką i obsłu­żył go nieco roz­tar­gniony. Męż­czy­zna wziął swo­jego drinka, usiadł w jed­nym z tyl­nych bok­sów, tak jak to wcze­śniej usta­lono, i uzbro­iw­szy się w cier­pli­wość – cze­kał; jego kon­takt się spóź­niał. Zer­k­nął na zega­rek i pomy­ślał, że da spóź­nial­skiemu jesz­cze dzie­sięć minut. Po upły­wie tego czasu musiałby zało­żyć, że stało się coś złego.

Nie wie­dział, z kim się ma spo­tkać; tak było bez­piecz­niej, na zasa­dzie: wiedz tylko tyle, ile musisz wie­dzieć. Poczuł nagły dreszcz pod­nie­ce­nia – świa­do­mość, że robi coś kon­kret­nego, dawała zado­wo­le­nie. Ide­al­nie nada­wał się do tej roboty. Pomysł spo­tka­nia wyszedł od niego, roz­pie­rała go z tego powodu duma. Zda­wał sobie sprawę, że ci na górze powinni to zauwa­żyć.

Wojna była z pew­no­ścią nie­unik­niona, i to bez względu na to, jaki świ­stek papieru przy­wió­złby z Mona­chium stary Cham­ber­lain. Jeśli Bry­tole wie­rzyli, że obie­cany przez niego pokój jest praw­do­po­dobny, to cóż… uwie­rzyliby we wszystko. Uśmiech­nął się.

Pró­bo­wał sku­pić uwagę na gaze­cie, którą ze sobą przy­niósł, ale jego myśli znowu powę­dro­wały ku przy­pusz­cze­niu, które nie dawało mu spo­koju od chwili, gdy ode­brał tele­fon. Jeśli Niemcy mogły otrzy­mać wszel­kie wspar­cie, by pod­po­rząd­ko­wać sobie Wielką Bry­ta­nię – a jego pozy­cja ozna­czała, że można to zaofe­ro­wać, a nawet wię­cej – to musia­łyby speł­nić swoją obiet­nicę. Wresz­cie zjed­no­czona Irlan­dia. To wszystko, czego pra­gnął.

Ponow­nie spoj­rzał na zega­rek. Led­wie pięć minut, tylko tyle czasu mógł tu jesz­cze spę­dzić. W prze­ciw­nym razie nara­żałby się na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Prze­biegł nie­wi­dzą­cym wzro­kiem stro­nice gazety z wyni­kami wyści­gów kon­nych.

Wtem roz­legł się brzęk dzwonka przy drzwiach. Ktoś wszedł do pubu, wziął drinka i zbli­żył się do jego sto­lika. Męż­czy­zna sie­dział pochy­lony nad gazetą, póki nie usły­szał umó­wio­nego hasła. Pod­niósł wzrok i spoj­rzał w oczy nie­zna­jo­mego.

Na jego twa­rzy odma­lo­wało się zasko­cze­nie. Jeśli cze­go­kol­wiek lub kogo­kol­wiek się spo­dzie­wał, to z pew­no­ścią nie tego.

Roz­dział 1

Liver­pool, Anglia, rok 1939

Eli­za­beth odło­żyła kopertę i zdjęła oku­lary. Cienki papier i irlandz­kie znaczki ziry­to­wały ją. To naj­praw­do­po­dob­niej znowu ten agent nie­ru­cho­mo­ści, który pró­bo­wał sprze­dać dom jej matki. Dwu­krot­nie go już infor­mo­wała, że nie zamie­rza tego zro­bić, choć nie miała poję­cia dla­czego. Nie pla­no­wała wszak ni­gdy wię­cej wra­cać do Irlan­dii. Jej ojciec od dawna nie żył, a matka ode­szła w ubie­głym roku – fru­wała teraz zapewne w nie­bie, zadrę­cza­jąc bied­nych świę­tych swoją roz­le­głą wie­dzą reli­gijną.

List spra­wił, że znów powró­ciła myślami do małej pół­noc­no­ir­landz­kiej wio­ski, którą nazy­wała domem… do tego wiel­kiego, sta­rego, samot­nego budynku… do matki.

Mar­ga­ret Ban­non. Filar spo­łecz­no­ści w irlandz­kim Bal­ly­creg­gan, w hrab­stwie Down, pobożna kato­liczka w miej­scu nazna­czo­nym głę­bo­kimi podzia­łami. Choć była tak reli­gijna, w jej piersi biło jed­nak serce z kamie­nia.

Eli­za­beth wes­tchnęła. Sta­rała się nie myśleć o matce, wpra­wiało ją to w roz­draż­nie­nie. Nie zamie­niły nawet słowa przez dwa­dzie­ścia jeden lat, a potem Mar­ga­ret zmarła w samot­no­ści. Eli­za­beth wło­żyła list za zegar; musiała już iść do szkoły. Posta­no­wiła, że prze­czyta go póź­niej… albo w następ­nym tygo­dniu… albo ni­gdy.

Z foto­gra­fii sto­ją­cej na toa­letce uśmiech­nął się do niej Rudi. „Nie ule­gaj gory­czy, nie bądź jak ona”, zda­wał się mówić. Patrząc na jego chło­pięcą twarz, zasty­głą w bez­ru­chu sepio­wej foto­gra­fii, na jego mun­dur kró­lew­skiego regi­mentu, wyobra­żała sobie, jak ją stro­fuje. Był taki dumny, taki pod­eks­cy­to­wany, taki cho­ler­nie młody. Co wie­dział o okrop­no­ściach, które go cze­kały we Flan­drii? Co wie­dział któ­ry­kol­wiek z nich?

Otrzą­snęła się w duchu. Takie myśli w niczym nie poma­gały. Rudi już nie żył, a ona nie była swoją matką, lecz sobą. Czyż nie udo­wod­niła tego, sprze­ci­wia­jąc się jej i wycho­dząc za Rudiego? Wszystko to zda­wało się tak odle­głe, ale inten­syw­ność tam­tych emo­cji wciąż w niej trwała. Poznała, poko­chała i poślu­biła Rudiego Kle­ina jako zale­d­wie osiem­na­sto­let­nia dziew­czyna. Jej matka, Mar­ga­ret Ban­non, nie kryła prze­ra­że­nia na myśl, że jej kato­licka córka wyj­dzie za Żyda; Eli­za­beth wciąż miała w pamięci to osza­ła­mia­jące uczu­cie, gdy się jest mło­dym i zako­cha­nym. Rudi mógłby być nawet Mar­sja­ni­nem, jeśli o nią cho­dziło. Chło­pięcy, przy­stojny, zabawny – spra­wiał, że czuła się kochana.

Prze­szło jej naraz przez myśl, czy gdyby teraz wró­cił w jakiś spo­sób zza grobu i zja­wił się na ulicy, a potem sta­nął w drzwiach ich małego sze­re­gowca, to czy roz­po­znałby miesz­ka­jącą w nim kobietę? Jej kasz­ta­nowe włosy, zawsze opa­da­jące na ramiona, były teraz zebrane w kok z tyłu głowy, a dziew­czyna, która nie­gdyś kochała sukienki, zmie­niła się w kobietę ubraną funk­cjo­nal­nie i skrom­nie. Miała trzy­dzie­ści dzie­więć lat, wie­działa jed­nak, że może wyda­wać się star­sza. Ucho­dziła nie­gdyś za pięk­ność, no w każ­dym razie nie była kosz­mar­nie brzydka. Rudi powta­rzał, że ją kocha, a nawet, że jest piękna.

Włą­czyła radio, ale znowu mówili o tym, co się dzieje w Euro­pie. Zga­siła odbior­nik; trudno było słu­chać tego z samego rana. Nie­za­chwia­nie wie­rzyła, że wielcy tego świata nie dopusz­czą do tego po raz drugi, zwłasz­cza po ostat­niej krwa­wej woj­nie.

Wszy­scy w kółko gadali o jej wybu­chu, o tym, co zamie­rza uczy­nić Hitler. Więc czy rze­czy­wi­ście zapa­nuje pokój, tak jak obie­cy­wał pan Cham­ber­lain? Wedle tego, co pisano w gaze­tach, miało być gorzej, nim byłoby lepiej, oczy­wi­ście jeśli wie­rzyć gaze­tom.

Choć była spóź­niona, zdjęła z toa­letki zdję­cie. Gład­kie czoło jej męża prze­ci­nała smuga sadzy; starła ją ręka­wem swe­tra i popa­trzyła mu w oczy.

– Do widze­nia, kochany Rudi. Zoba­czymy się póź­niej.

Poca­ło­wała szkło, tak jak to robiła każ­dego dnia.

Jakże inne mogło być jej życie… mąż, rodzina. Tym­cza­sem otrzy­mała lako­niczny tele­gram, tak jak wiele innych kobiet pod­czas tej strasz­nej wojny, która miała być kre­sem wszel­kich kon­flik­tów zbroj­nych. Od dwu­dzie­stu lat nosiła w sercu to uczu­cie roz­pa­czy. Tele­gram ode­brała od chłopca, który upar­cie uni­kał jej wzroku. Był młod­szy od niej naj­wy­żej o kilka lat. Otwo­rzyła depe­szę na progu tego samego domu, słowa wyra­ża­jące żal roz­pły­wały się przed jej oczami. Pamię­tała gwał­towny skurcz w brzu­chu, była to reak­cja dziecka, która odzwier­cie­dlała jej wła­sną. „Mój tata nie żyje”.

Musieli zapro­wa­dzić ją do domu, pocie­szyć; sąsie­dzi nie zawie­dli pod tym wzglę­dem. Wie­dzieli, że kiedy chło­pak wio­zący tele­gram poja­wia się na ich ulicy, ktoś będzie potrze­bo­wał wspar­cia. Tego dnia to była ona… kiedy indziej ktoś inny. Pamię­tała krew i wra­że­nie strasz­nego uci­sku, które skoń­czyły się poro­nie­niem w pią­tym mie­siącu ciąży. Po tylu latach ból fizyczny stę­piał do wiecz­nie obec­nego cier­pie­nia duszy.

Odsta­wiła z czu­ło­ścią zdję­cie na półkę. Jedyne, jakie posia­dała. Pod wie­loma wzglę­dami nie przed­sta­wiało Rudiego zgod­nie z rze­czy­wi­sto­ścią; nie był wcale taki szczu­pły ani atrak­cyjny. „Armia bry­tyj­ska mnie odświe­żyła”, zwykł mawiać z humo­rem. Ale ona pamię­tała go takim, jakim był bez mun­duru. Naj­wy­ra­zist­sze wspo­mnie­nie – sie­dzieli razem w tej samej kuchni tego dnia, gdy dostali klucz. Pie­nią­dze na kupno domu poży­czył im jego wuj Saul, zamie­rzali go spła­cić.

Pobrali się w urzę­dzie stanu cywil­nego latem 1918 roku, kiedy Rudi przy­je­chał do domu, otrzy­maw­szy krótką prze­pustkę z powodu zła­ma­nej ręki. Nie­malże sły­szała mat­czyne uty­ski­wa­nia docie­ra­jące przez Morze Irlandz­kie, ale nic ją nie obcho­dziły. Nie miało żad­nego zna­cze­nia, że matka jest prze­ra­żona, iż jej córka wycho­dzi za „Żyda”, jak się uparła go nazy­wać, albo że Eli­za­beth odcina się od wszyst­kiego, czym żyła dotych­czas – wszystko to nie miało naj­mniej­szego zna­cze­nia. Kochała Rudiego, a on kochał ją. Nic wię­cej się nie liczyło.

Wło­żyła jedyną przy­zwo­itą sukienkę, jaką miała, i roz­pi­nany swe­ter – mini­malna pen­sja pomoc­nicy nauczy­ciela nie mogła zapew­nić nowego ubra­nia, ale miała to w nosie. W dro­dze do urzędu Rudi zebrał dla niej bukiet kwia­tów, świad­ko­wali im jego kuzyn Ben­ja­min i jego żona Nina. Ben zgi­nął potem nad Sommą, a Nina wyje­chała do Lon­dynu do swo­jej rodziny. Stra­ciły ze sobą kon­takt.

Eli­za­beth z wysił­kiem prze­łknęła. Zda­wało się, że ten żal wciąż ją gdzieś gnie­cie w krtani. Skurcz żalu wywo­łany myślą o stra­cie, bólu i gnie­wie. W tam­tym cza­sie żal ustą­pił przed furią, jeśli miała być szczera. Rudi zgi­nął ran­kiem 11 listo­pada 1918 roku w Bel­gii. Zawie­sze­nie broni już pod­pi­sano, ale zaczęło obo­wią­zy­wać dopiero po jede­na­stej wie­czo­rem. Po jede­na­stej jede­na­stego mie­siąca. Wyobra­żała sobie, że gene­ra­ło­wie musieli dostrzec w tym jakąś wznio­słą syme­trię. Tyle że żad­nej nie było. Po pro­stu żałoba ogar­nęła wię­cej ludzi, niż to było konieczne. Stra­ciła go, swego Rudiego, ponie­waż ktoś w szta­bie pra­gnął, by kul­mi­na­cja czte­rech lat rzezi ład­nie się pre­zen­to­wała na papie­rze.

Wzdry­gnęła się na to wspo­mnie­nie. Ran­kami pano­wał chłód, choć w powie­trzu wyczu­wało się już wio­snę. Dzieci w jej kla­sie bez­u­stan­nie pocią­gały nosami i poka­sły­wały. Przy­po­mniała sobie wielki stary komi­nek w szkole pań­stwo­wej w Bal­ly­creg­gan, gdzie każde dziecko miało przy­nieść grudę torfu albo polano do pod­trzy­ma­nia ognia. Żona dyrek­tora O’Reilly’ego sta­wiała ran­kami obok pale­ni­ska wielki dzban mleka, by dzieci mogły się napić przed lun­chem cze­goś gorą­cego. Eli­za­beth z rado­ścią powi­ta­łaby ogień w swo­jej kla­sie, nie­stety, bry­tyj­ski sys­tem edu­ka­cyjny ni­gdy nie apro­bo­wał takich luk­su­sów.

Zer­k­nęła na zegar. Wpół do ósmej. Powinna już wyjść. Wzięła płaszcz i kape­lusz, a także ciężką torbę z zeszy­tami, które spraw­dziła poprzed­niego wie­czoru, a potem wyszła z domu.

Wszę­dzie pano­wał spo­kój. Oprócz listo­no­sza, który dostar­czał prze­syłki po dru­giej stro­nie ulicy, była jedy­nym czło­wie­kiem w zasięgu wzroku. Lubiła to, owo poczu­cie samot­no­ści, spo­kój przed nad­cho­dzącą burzą.

Pół­to­ra­ki­lo­me­trowy spa­cer do szkoły trak­to­wała jako ćwi­cze­nie fizyczne i czas na roz­my­śla­nia. Zasta­na­wiała się zazwy­czaj nad tym, czego będzie uczyć danego dnia albo jak sobie pora­dzić z dziec­kiem spra­wia­ją­cym pro­blemy – czy też, o wiele czę­ściej, z rodzi­cem spra­wia­ją­cym pro­blemy. Była nauczy­cielką w szkole pod­sta­wo­wej już tak długo, że widziała nie­malże wszystko. Kiedy przy­je­chała do Anglii jako bystra szes­na­sto­latka objąć sta­no­wi­sko asy­stentki nauczy­ciela w kato­lic­kiej szkole, odsu­nęła się nie­skoń­cze­nie daleko od Bal­ly­creg­gan, od swo­jej matki, od wszyst­kiego tego, co dotąd znała.

Słabo już pamię­tała stu­dia, dzięki któ­rym prze­stała być asy­stentką, a stała się w pełni wykwa­li­fi­ko­waną nauczy­cielką. Kiedy Rudi zgi­nął, a ona stra­ciła dziecko, pewna miła zakon­nica pora­dziła jej, by zdać egza­miny i zostać nauczy­cielką, a nie tylko asy­stentką, a ponie­waż mogła w ten spo­sób zająć czymś udrę­czony umysł, zgo­dziła się. Otrzy­my­wała na stu­diach naj­wyż­sze oceny, musiała więc pew­nie odda­wać się bez reszty nauce, ale nie­wiele sobie przy­po­mi­nała z tam­tych lat. Spo­wi­jała je mgła żalu i bólu.

Roz­dział 2

Ber­lin, rok 1939

Ariella Ban­non cze­kała za drzwiami, serce jej łomo­tało w piersi. Zakryła włosy chu­stą i wło­żyła jedyny płaszcz, jaki jej jesz­cze pozo­stał, szary i nie­gdyś ele­gancki. Choć w ogóle nie wyglą­dała na Żydówkę z tymi swo­imi zie­lo­nymi oczami i krę­co­nymi rudymi wło­sami – a mał­żeń­stwo z Pete­rem Ban­nonem, kato­li­kiem, zapew­niało nieco bar­dziej uprzy­wi­le­jo­waną pozy­cję, niż mieli inni Żydzi – ludzie wie­dzieli, kim jest. Zabie­rała dzieci do syna­gogi, pro­wa­dziła koszerny dom. Ni­gdy, w naj­czar­niej­szych snach, nie wyobra­żała sobie, że owo spo­kojne, ciche prze­strze­ga­nie zasad jej wiary dopro­wa­dzi do cze­goś takiego.

Jeden z listo­no­szy, Herr Krupp, przy­stą­pił do bru­nat­nych koszul. Oba­wiała się, że w ogóle nie dostar­czy prze­syłki, więc miała nadzieję, że tego dnia zjawi się Frau Braun. Nie była zbyt przy­ja­ciel­ska, ale przy­naj­mniej przy­no­siła listy. Ariella dzi­wiła się posta­wie Kruppa; wcze­śniej tak miły, od czasu nocy krysz­ta­ło­wej cał­kiem się zmie­nił; wszy­scy się zmie­nili. Pamię­tała nawet, jak Peter roz­ma­wiał z nim o pogo­dzie, łowie­niu ryb i temu podob­nych rze­czach. Trudno było uwie­rzyć, że kryje się pod tym taka nie­na­wiść. Można by pomy­śleć, że sąsie­dzi, ludzie na ulicy, nawet dzieci, dosłow­nie wszy­scy, zwró­cili się prze­ciwko Żydom. Lie­sel i Erich bali się cały czas. Lie­sel sta­rała się nad­ra­biać miną – była takim wspa­nia­łym dziec­kiem – ale miała zale­d­wie dzie­sięć lat. Erich ją podzi­wiał. Jako sied­mio­la­tek wie­rzył, że star­sza sio­stra ze wszyst­kim sobie pora­dzi.

W przy­szłym mie­siącu przy­pa­dały uro­dziny córeczki, teraz nie­po­dobna było je świę­to­wać. Ariella wró­ciła myślą do tych dni z prze­szło­ści – torty, przy­ja­ciele, pre­zenty – to już się skoń­czyło. Wszystko się skoń­czyło.

Pró­bo­wała prze­łknąć, by pozbyć się zna­jo­mego uci­sku paniki w krtani. Peter został zatrzy­many, ponie­waż ze swoim kolegą z pracy, chrze­ści­ja­ni­nem, sta­nął w obro­nie pew­nej star­szej żydow­skiej damy, którą nazi­stow­scy chu­li­gani prze­śla­do­wali na ulicy. Ariella dowie­działa się, że umun­du­ro­wani funk­cjo­na­riu­sze pobili obu męż­czyzn i wrzu­cili do cię­ża­rówki. Wyda­rzyło się to pięć mie­sięcy temu. Każ­dego dnia miała nadzieję, że pew­nego dnia jej mąż do niej wróci, ale jak dotąd nie wró­cił. Zasta­na­wiała się, czy nie odwie­dzić żony tego kolegi i nie spraw­dzić, czy coś wie, ale w tych cza­sach wszel­kie kon­takty Żydów z aryj­czy­kami, z jakie­go­kol­wiek powodu, nie były dobrym pomy­słem.

Jakie to szczę­ście, że mówiła do dzieci po angiel­sku od chwili, gdy się uro­dziły. Przy­naj­mniej to. Robiła to, bo potra­fiła; w dzie­ciń­stwie miała angiel­ską guwer­nantkę, budzącą grozę kobietę, panią Beech, która nale­gała, by Ariella mówiła nie tylko po nie­miecku, ale też po angiel­sku, fran­cu­sku i wło­sku. Peter uśmie­chał się, sły­sząc, jak dzieci gawo­rzą w obcych języ­kach, i zawsze twier­dził, że odzie­dzi­czyły po niej tę lin­gwi­styczną smy­kałkę. Sam mówił tylko po nie­miecku, choć jego ojciec był Irland­czy­kiem. Wspo­mi­nała cie­pło swo­jego teścia Paddy’ego. Umarł jesz­cze za nie­mow­lę­cych lat Eri­cha. Posłu­gi­wał się nie­miec­kim bie­gle, ale zawsze z uro­czym zaśpie­wem. Raczył ją opo­wie­ściami o swoim dora­sta­niu w Irlan­dii. Przy­je­chał do Nie­miec jako młody czło­wiek, żeby stu­dio­wać; spo­tkał tam Chri­stianę Ber­ger, pięk­ność z Bawa­rii, i od razu się w niej zako­chał. I został już w Niem­czech. Peter był ich jedy­nym dziec­kiem, Chri­stiana zgi­nęła w wypadku pod­czas jazdy kon­nej; chło­piec miał wtedy led­wie pięć lat. Jak pro­ste jawiły się te dni, sie­dem krót­kich lat temu, gdy Ariella miała córeczkę dro­biącą wokół swo­imi maleń­kimi nóż­kami, nowo naro­dzo­nego synka w ramio­nach, kocha­ją­cego męża i tro­skli­wego teścia. Teraz czuła się taka samotna.

Ulga. To była Frau Braun. Minęła jed­nak budy­nek.

Ariella oparła się fali roz­pa­czy. Adre­satka powinna do tej pory otrzy­mać list. Został wysłany przed trzema tygo­dniami. Sta­rała się nie roz­wa­żać wielu ponu­rych moż­li­wo­ści. A co, jeśli ta kobieta już tam nie miesz­kała? Może rodzina gdzieś się prze­nio­sła? Peter nie utrzy­my­wał kon­tak­tów ze swą jedyną kuzynką, o ile się orien­to­wała.

Natha­niel, naj­lep­szy przy­ja­ciel Petera, powie­dział jej, że może zała­twić, by Lie­sel i Erich wyje­chali z Ber­lina tak zwa­nym Kin­der­tran­spor­tem – naj­wi­docz­niej miał jakieś konek­sje – nie mogła znieść myśli, że jej dzieci tra­fią do obcych. Żeby tylko Eli­za­beth się zgo­dziła… jedy­nie pod tym warun­kiem Ariella była gotowa wsa­dzić dzieci do pociągu. A nawet i wów­czas… Odrzu­ciła tę myśl, nie chcąc snuć czar­nych wizji. Musiała ode­słać syna i córkę i cze­kać, aż to sza­leń­stwo się skoń­czy.

Pró­bo­wała już wszyst­kiego, by wydo­stać ich z kraju. Na próżno. Skon­tak­to­wała się z każdą moż­liwą amba­sadą – Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Wene­zu­eli, Para­gwaju, miejsc, o któ­rych led­wie sły­szała, nie było jed­nak nadziei. Kolejki przed amba­sa­dami wydłu­żały się z każ­dym dniem, a bez kogoś, kto mógłby za czło­wieka porę­czyć, rzecz zda­wała się nie­malże nie­moż­liwa. Irlan­dia sta­no­wiła jej ostat­nią szansę. Ojciec Petera, dzia­dek Lie­sel i Eri­cha, był oby­wa­te­lem irlandz­kim. Gdy­byż tylko udało jej się nakło­nić Eli­za­beth, by wzięła do sie­bie jej dzieci, to przy­naj­mniej im nic by nie gro­ziło.

Budziła się cza­sem w nocy, myśląc, że to wszystko jest jakimś kosz­mar­nym snem. Z pew­no­ścią nie działo się w Niem­czech, w kraju sły­ną­cym z nauki i lite­ra­tury, muzyki i sztuki? A jed­nak się działo.

Peter i Ariella powie­dzie­liby, że są Niem­cami, że ich dzieci są Niem­cami, tak jak wszy­scy inni, ale oka­zało się, że nie. To przez nią jej uko­chane dzieci były okre­ślane mia­nem Unter­mensch, pod­lu­dzi, z powodu żydow­skiej krwi pły­ną­cej w jej żyłach.

Roz­dział 3

Eli­za­beth weszła do domu. Miała za sobą długi dzień. Dzieci w jej kla­sie były zafa­scy­no­wane i jed­no­cze­śnie prze­ra­żone per­spek­tywą wojny, pano­wa­nia Hitlera i wszyst­kim, co się z tym wiąże. Tak wiele z nich stra­ciło poprzed­nim razem dziad­ków, wujów i kuzy­nów, ona jed­nak dostrze­gała błysk pod­nie­ce­nia w oczach małych chłop­ców. Usi­ło­wała porzu­cić ten temat, malcy jed­nak bez­u­stan­nie chcieli do niego wra­cać.

Hitler i nazi­ści jawili się jako absurd. Był naprawdę naj­bar­dziej odra­ża­ją­cym małym czło­wiecz­kiem i jeśli wie­rzyć donie­sie­niom, okrop­nie trak­to­wał swój naród.

Sły­szała, jak dys­ku­to­wano o tym w szkole, w pokoju nauczy­ciel­skim, w auto­bu­sie, w skle­pie za rogiem. Wyda­wało się, że to jedyny temat roz­mów: Hitler i nazi­ści. I jak nale­ża­łoby go powstrzy­mać.

Odło­żyła jutową torbę pełną zeszy­tów i nalała wody do czaj­nika. Musiała się napić her­baty przed spraw­dze­niem wypra­co­wań.

Kiedy cze­kała, aż woda się zago­tuje, ponow­nie dostrze­gła list z Bal­ly­creg­gan. Otwo­rzyła go w roz­tar­gnie­niu, gotowa wyrzu­cić jego zawar­tość do kosza. Cokol­wiek to było, nie wzbu­dzało jej zain­te­re­so­wa­nia.

Zauwa­żyła jed­nak ku swemu zasko­cze­niu, że w koper­cie nie ma listu od agenta nie­ru­cho­mo­ści, lecz jesz­cze mniej­sza koperta, zaadre­so­wana do niej, ale wysłana do domu jej matki w Bal­ly­creg­gan. Poczta zapewne prze­kie­ro­wała prze­syłkę. Wyjęła cienką kopertę z zagra­nicz­nymi znacz­kami. Zain­try­go­wana otwo­rzyła ją i wycią­gnęła poje­dyn­czą kartkę.

Droga Eli­za­beth

Pro­szę, wybacz mi śmia­łość, z jaką kon­tak­tuję się z Tobą w ten spo­sób. Ni­gdy się nie spo­tka­ły­śmy, jestem Ariella Ban­non. Wydaje mi się, że mój mąż Peter był jed­nym z Two­ich kuzy­nów. Jego ojciec, Paddy, był bra­tem Twego ojca. Jestem Żydówką.

Peter i ja mamy dwoje dzieci. Lie­sel ma dzie­sięć lat, a Erich sie­dem, ja zaś za wszelką cenę chcę je wydo­stać z Nie­miec. Mój mąż zagi­nął – zakła­dam, że nie żyje – i boję się o bez­pie­czeń­stwo swo­ich dzieci, jeśli nie uda mi się wysłać ich daleko stąd, póki to wszystko się nie skoń­czy.

Przy­ja­ciel rodziny może zała­twić ich wyjazd Kin­der­tran­spor­tem, ale nie znio­sła­bym myśli, że nie wiem, dokąd albo do kogo by się udały. Wiem, że pro­szę o wiele, ale bła­gam Cię – weź moje dzieci. Dopil­nuję, byś jak naj­szyb­ciej otrzy­mała każ­dego pensa z ponie­sio­nych wydat­ków, jakich będzie wyma­gała opieka nad nimi, lecz w tej chwili nie mogę uczy­nić nic wię­cej, jak tylko zdać się na Twoje miło­sier­dzie i modlić.

Pró­bo­wa­łam uzy­skać wizę i wyje­chać wraz z nimi, jed­nak bez powo­dze­nia.

To bar­dzo dobre dzieci, wierz mi, i zro­bią posłusz­nie wszystko, co im powiesz, poza tym Lie­sel jest nie­zwy­kle pomocna w domu. Posłu­gują się bie­gle angiel­skim, mówią też po fran­cu­sku i wło­sku. Jeśli uznasz w swym sercu, że możesz mi pomóc, to zaskar­bisz sobie moją dozgonną wdzięcz­ność.

Z powa­ża­niem,Ariella

PS Pro­szę, odpisz mi, i jeśli się zgo­dzisz, posta­ram się jak naj­szyb­ciej wszystko zała­twić. Sprawy przy­bie­rają tu coraz gor­szy obrót.

Czaj­nik zagwiz­dał i Eli­za­beth wyłą­czyła pod nim gaz. Usia­dła, zapo­mi­na­jąc cał­kiem o her­ba­cie. Prze­czy­tała ponow­nie list.

Przez jej głowę prze­ta­czały się nie­zli­czone myśli, fala za falą. Ogar­nęło ją współ­czu­cie – biedna Ariella, z jakim kosz­mar­nym wybo­rem przy­szło jej się zmie­rzyć; nie­szczę­sna kobieta postra­dała chyba zmy­sły. Eli­za­beth nie wie­działa nawet, że jej kuzyn ma na imię Peter; musiała prze­cze­sy­wać umysł w poszu­ki­wa­niu choćby wzmianki o swoim wuju czy kuzy­nie. Gdy się­gnęła w głę­bo­kie zaka­marki pamięci, wydało jej się naraz, że matka mogła coś wspo­mi­nać, ale w naj­lep­szym razie jawiło się to jako odle­głe, nie­wy­raźne opo­wie­ści.

Ta kobieta chciała, by ona, Eli­za­beth, zaopie­ko­wała się jej dziećmi. Musia­łaby pono­sić za nie odpo­wie­dzial­ność przez czas na razie nie­okre­ślony. Czy mogła to zro­bić? Ow­szem, była nauczy­cielką, ale nie matką i nic nie wie­działa o wycho­wy­wa­niu dzieci. Kto by się nimi zaj­mo­wał, gdy byłaby w pracy? Gdzie by spały? W jej domu znaj­do­wały się tylko dwie sypial­nie. A gdyby ją znie­na­wi­dziły? I znie­na­wi­dziły życie w Anglii? A gdyby pła­kały i mówiły, że chcą wró­cić? Lubiła wszak swoje towa­rzy­stwo i swój mały, cichy domek – był oazą spo­koju po całym dniu w szkole – i myśl, że mia­łaby nie­ba­wem dzie­lić go z dwoj­giem nie­zna­jo­mych malu­chów, napa­wała ją lękiem. Lecz Ariella nie pro­si­łaby jej, gdyby nie była zde­spe­ro­wana. Eli­za­beth wie­działa, że musi speł­nić jej prośbę.

Sie­działa przy kuchen­nym stole, pró­bu­jąc sobie wyobra­zić tę nie­miecką rodzinę, swoje kuzy­no­stwo. Wydało jej się, że pamięta kilka kar­tek bożo­na­ro­dze­nio­wych z dzie­ciń­stwa – miały inny kształt niż te irlandz­kie, raczej kwa­dra­towe niż pro­sto­kątne, przy­po­mi­nały pocz­tówki. Obrazy zaśnie­żo­nych gór. Kiedy zmarł jej ojciec, nawet te kartki prze­stały przy­cho­dzić. Matka z pew­no­ścią nie chciała mieć nic do czy­nie­nia z cudzo­ziem­cami.

Posia­dała dość pie­nię­dzy, by pokryć wszel­kie wydatki zwią­zane z opieką nad dwójką dzieci. Spa­dek po matce spo­czy­wał nie­tknięty w banku, a jej nauczy­ciel­ska pen­sja wzra­stała z roku na rok. Zapła­ciła Sau­lowi za dom, choć po śmierci Rudiego pró­bo­wał to umo­rzyć, i poza pod­sta­wo­wymi arty­ku­łami nie­wiele kupo­wała.

Nie umknęła jej iro­nia losu – mogła w końcu, przy­naj­mniej na jakiś czas, zasma­ko­wać w macie­rzyń­stwie.

Miała nadzieję, że zaj­dzie w ciążę zaraz po ślu­bie z Rudim, w czerwcu 1918 roku, i zaszła. Radość wywo­łana tym wspo­mnie­niem natych­miast zga­sła, stłu­miona przez kosz­mar utraty dziecka. Ni­gdy wię­cej nie zaan­ga­żo­wała się w żaden zwią­zek, choć w ciągu minio­nych lat spo­tkała się z pro­po­zy­cjami ze strony kilku męż­czyzn. Czuła się w środku zlo­do­wa­ciała. Nie chciała ponow­nie pozwa­lać sobie na tak głę­bo­kie uczu­cie. Mówiło się, że żal jest ceną miło­ści; była to cena, któ­rej ni­gdy wię­cej nie zamie­rzała pła­cić.

Przez lata godziła się z fak­tem, że nie tylko stra­ciła Rudiego, ale też, że ni­gdy wię­cej nie zosta­nie matką. A teraz miała nią być dla dwojga nie­zna­nych istot.

Wzdy­cha­jąc, wyjęła plik kar­tek i pióro i zano­to­wała adres w Ber­li­nie.

„Droga Ariello…” – zaczęła.

Roz­dział 4

– Dla­czego pła­czesz, mamo? – spy­tał Erich.

Miał ścią­gniętą twarz, kiedy wszedł do sypialni. Ariella scho­wała pospiesz­nie zdję­cia pod poduszkę i odwró­ciła się do niego. Tak bar­dzo pra­gnęła znów ujrzeć sze­roki uśmiech syna, w ich domu od dawna nikt się nie uśmie­chał.

– Nie pła­czę, kocha­nie – odpo­wie­działa. – Coś mi tylko wpa­dło do oka.

Przy­gła­dziła jego ciemne włosy, a on popa­trzył na nią z nie­za­chwia­nym zaufa­niem swymi dużymi, brą­zo­wymi oczami. Prze­stał już pytać, gdzie tata, ale wciąż się upie­rał, że będzie z nią spał, i bez­u­stan­nie szep­tał: „Nie odej­dziesz, Mutti, prawda?”.

Nie­na­wi­dziła kła­mać – i w grun­cie rze­czy nie kła­mała. To nie ona miała odejść, lecz one; wsa­dzi­łaby swe uko­chane dzieci do pociągu, nawet gdyby miała to być ostat­nia rzecz, jaką by uczy­niła. Wraz z całą spo­łecz­no­ścią żydow­ską obser­wo­wała z prze­ra­że­niem, jak nazi­ści rosną w siłę. Zbiry w bru­nat­nych koszu­lach dzia­łali prak­tycz­nie bez jakiej­kol­wiek kon­troli, a nie-Żydzi stali po pro­stu z boku, obo­jęt­nie się przy­glą­da­jąc. No cóż, więk­szość z nich. Ludzie, któ­rzy sta­rali się to powstrzy­mać, zni­kali jak Peter.

Sprze­dała wszystko, co mogła, i nie zostały jej już żadne pie­nią­dze. Nie mieli na dobrą sprawę co jeść, więc dawała Lie­sel i Eri­chowi to, co zdo­łała wygrze­bać ze śmiet­nika. Wie­działa, że słab­nie z powodu wygło­dze­nia, nie miała jed­nak wyboru.

List Eli­za­beth przy­szedł w samą porę. Frau Braun wrę­czyła jej prze­syłkę bez słowa, lecz z zacię­to­ścią w oczach. Ariella zdą­żyła się już przy­zwy­czaić do tego spoj­rze­nia.

Eli­za­beth chciała je zabrać do sie­bie. Spra­wiała wra­że­nie miłej i ser­decz­nej; wyja­śniła, że nie mieszka już w Irlan­dii, tylko w Anglii, w Liver­po­olu. Jeśli Ariella nie ma nic prze­ciw temu, by dzieci tam poje­chały, to ona, Eli­za­beth, zapewni im dom na tak długo, jak będzie trzeba. Miały wyje­chać z Lehr­ter Ban­hof w czwar­tek wie­czo­rem. Był wto­rek, musiała więc im o tym powie­dzieć jesz­cze tego samego dnia. Mimo że się bar­dzo sta­rała, nie potra­fiła zna­leźć odpo­wied­nich słów. Każde wyja­śnie­nie, gdy ana­li­zo­wała je, zamie­rało na ustach.

Spa­ko­wała ich bagaże. Orga­ni­za­to­rzy podróży byli nie­zwy­kle kon­kretni – jedna mała wali­zeczka na osobę i nie wię­cej niż dzie­sięć reich­sma­rek. Ta aku­rat zasada się do niej nie sto­so­wała, i tak nie miała pie­nię­dzy, które mogłaby dać dzie­ciom. W nocy, gdy spały, wyha­fto­wała ich imiona na każ­dej sztuce odzieży, potem wyprała je po cichu i roz­wie­siła. Doło­żyła zdję­cia, swoje i Petera, i całej ich czwórki na bar micwie dziecka jed­nego z jej kuzy­nów. Dorzu­ciła jesz­cze foto­gra­fię Petera i jego ojca, na odwro­cie napi­sała: „Paddy i Peter Ban­no­no­wie z Bal­ly­creg­gan w Irlan­dii”. Mogłoby to pomóc, któż wie? Otrzy­ma­łyby tabliczki z imio­nami i nazwi­skami, i nume­rem, zawie­szone na szyi, ten sam numer miał być umiesz­czony na ich waliz­kach. Dzieci będą miały opiekę przez całą drogę do Anglii; zapew­niono ją, że w chwili przy­by­cia na bry­tyj­ską zie­mię zostaną prze­ka­zane pod opiekę kuzynki jej męża. Kobieta, która orga­ni­zo­wała Kin­der­tran­sport, była miła, choć spra­wiała wra­że­nie udrę­czo­nej. Ariella zda­wała sobie sprawę, że to wszystko musi przy­spa­rzać cier­pie­nia, ale wie­działa też, jakimi szczę­ścia­rzami są Lie­sel i Erich. Dostały pozwo­le­nie na wyjazd tylko dla­tego, że ich ojciec znik­nął i że Natha­niel pocią­gnął za wła­ściwe sznurki.

W drzwiach sta­nęła Lie­sel. Tak bar­dzo przy­po­mi­nała Petera, że Arielli cza­sami zapie­rało dech w piersi. Ciemne włosy, zie­lone oczy, drobna budowa ciała. Była taka bystra, taka kre­atywna. Dosta­wała naj­wyż­sze oceny w kla­sie, nim zaczął się ten hor­ror. Żadne z jej dzieci od dawna nie cho­dziło do szkoły. Zamknięto ją dla Żydów. Poja­wiły się nie­śmiałe próby posła­nia ich do szkoły ści­śle żydow­skiej, ale była poło­żona bar­dzo daleko od domu, a ponie­waż cho­dze­nie po uli­cach stało się teraz nie­bez­pieczne, Ariella ni­gdzie nie posy­łała dzieci. Całymi dniami szli­fo­wała ich angiel­ski, a kiedy pytały, dla­czego nie robią ćwi­czeń z fran­cu­skiego czy wło­skiego, jak poprzed­nio, mówiła, że angiel­ski jest naj­lep­szym z języ­ków. Czy­tały książki, pisały opo­wia­da­nia i wymy­ślały histo­rie, by dosko­na­lić i tak już bogaty słow­nik.

Z początku Ariella pró­bo­wała kon­ty­nu­ować z nimi lek­cje w domu, ale wobec tego, co się działo, wyda­wało się to bez sensu. Czy­tała im opo­wia­da­nia, a dzieci ryso­wały obrazki i grały w różne two­rzone przez sie­bie gry. Sta­rała się zacho­wy­wać pozory nor­mal­nego życia, choć w rze­czy­wi­sto­ści w niczym takiego nie przy­po­mi­nało.

– Mutti? – zagad­nęła Lie­sel.

Była bar­dzo spo­strze­gaw­czym dziec­kiem; wie­działa, że się dzieje coś złego.

Ariella wzięła głę­boki oddech, zda­jąc sobie sprawę, że musi to zro­bić. Zapro­wa­dziła dzieci do łóżka i posa­dziła je na nim. Ileż to razy wpeł­zały do niego ran­kami, by się przy­tu­lić do niej i do Petera? Łasko­tał je, śmie­jąc się, i bawił się z nimi, opo­wia­dał im zabawne histo­ryjki o gada­ją­cych psach albo ste­pu­ją­cych papu­gach. Ona zaś wsta­wała i bie­gła do pie­karni po chleb, a potem jedli razem śnia­da­nie na ich małym tara­sie wio­sną i latem, a w zimowe ranki w sło­necz­nej kuchni. Peter miał dobrą pracę w banku, cie­szyli się ład­nym miesz­ka­niem. Sły­szała, że wielu Żydów wyeks­mi­to­wano z ich domów, a nazi­ści w to miej­sce wsa­dzali swo­ich ludzi, ale jak dotąd Ban­no­nów to nie spo­tkało. Wie­działa jed­nak, że jest kwe­stią czasu, gdy ich wyrzucą z miesz­ka­nia.

– Moje kochane dzieci, muszę wam coś powie­dzieć, a wy powin­ny­ście być bar­dzo odważne, jak ci ryce­rze, o któ­rych czy­ta­li­śmy zeszłego wie­czoru. – Siliła się na bez­tro­ski ton, widziała jed­nak, że przy­pa­trują się jej z obawą; w tych dniach nie zda­rzały się miłe nie­spo­dzianki. – Wybie­ra­cie się w eks­cy­tu­jącą podróż do Anglii. Naj­pierw poje­dzie­cie pocią­giem, a potem popły­nie­cie stat­kiem. A gdy tam dotrze­cie, kuzynka taty, uro­cza pani imie­niem Eli­za­beth, zabie­rze was do swo­jego domu. Zasta­nie­cie tam mnó­stwo dzieci, z któ­rymi będzie­cie się mogły bawić, i mnó­stwo jedze­nia. Będzie wspa­niale.

Powstrzy­mała siłą łzy, które pie­kły ją w oczy.

– Ale poje­dziesz z nami, prawda Mutti? – spy­tała Lie­sel nie­pew­nie.

– Nie, moja kochana, nie teraz… to pociąg tylko dla dzieci. Dołą­czę do was póź­niej, kiedy już zgro­ma­dzę odpo­wied­nie papiery.

Sta­rała się przed­sta­wić to jako drobną biu­ro­kra­tyczną nie­do­god­ność, nie coś pra­wie nie­moż­li­wego.

– Nie, Mutti, zacze­kamy i poje­dziemy, kiedy ty też będziesz mogła jechać. – Lie­sel była nie­ustę­pliwa.

– Bar­dzo bym chciała, córeczko, naprawdę, ale ty i Erich musi­cie poje­chać pierwsi, a ja potem do was dołą­czę. Łatwiej mi będzie uzy­skać pozwo­le­nie, gdy zostanę sama. A kuzynka Eli­za­beth zaopie­kuje się wami tro­skli­wie…

Wie­działa, że musi prze­ko­nać przede wszyst­kim córkę. Erich poje­chałby wszę­dzie, gdzie by mu kazała, a gdyby z nim była, czułby się bez­piecz­niej. Że też Lie­sel musiała mieć w sobie bun­tow­ni­czą żyłkę ojca! Peter był wspa­nia­łym czło­wie­kiem, lecz nie­kiedy upar­tym; Lie­sel bar­dzo go pod tym wzglę­dem przy­po­mi­nała.

– Nie! – krzyk­nęła. – Nie pojadę bez cie­bie. I już! Nie mogę!

Teraz i Erich zdra­dzał nie­po­kój.

Ariella uchwy­ciła wzrok córki, nakła­nia­jąc ją w mil­cze­niu, by zro­zu­miała, bła­ga­jąc oczami o zgodę ze względu na brata.

– Możesz, kocha­nie, zapew­niam cię. Możesz to zro­bić. Będzie­cie przez całą drogę oto­czeni opieką, musi­cie się tylko trzy­mać razem i trosz­czyć o sie­bie nawza­jem, póki do was nie dojadę.

– Nie możemy tu zostać? – Te słowa padły niczym cięż­kie kamie­nie.

W gło­sie córki poja­wiło się coś… Potem Ariella zasta­na­wiała się nad tym wiele razy. W dziew­czynce doko­nała się jakaś zmiana.

Ariella spoj­rzała jej głę­boko w oczy. Przez całe życie córki robiła wszystko, by jej poma­gać – ban­da­żo­wała kolano, kiedy się prze­wró­ciła, zdra­py­wała twardą sko­rupkę z grzanki, przy­szy­wała oko plu­szo­wemu misiowi – ale tego nie dawało się łatwo napra­wić, a wzrok Lie­sel jasno dowo­dził, że żadne słowa nie zdo­łają tego uczy­nić.

– Nie, kocha­nie, nie możemy – odparła. – Ten kraj nie jest już dla nas. Musimy stąd wyje­chać.

Upły­nęła długa chwila mil­cze­nia, nim Lie­sel znów się ode­zwała.

– I obie­cu­jesz, że do nas przy­je­dziesz? Przy­się­gniesz, że tak się sta­nie?

Pło­nący wzrok dziew­czynki palił mat­czyne oczy.

– Przy­się­gam. Dopóki star­czy mi tchu, moje naj­mil­sze dzieci, zro­bię wszystko, co w mojej mocy, by do was dotrzeć. Ale teraz musi­cie być dzielne i silne, tak jak o tym wiemy, ja i tata, że jeste­ście, i wsiąść do tego pociągu. Zro­bi­cie to dla mnie? Dla taty?

Erich popa­trzył na Lie­sel i wsu­nął rączkę w jej dło­nie, ona zaś odpo­wie­działa z powagą za nich oboje:

– Poje­dziemy, Mutti. Zosta­niemy razem i zacze­kamy na cie­bie w Anglii.

Ariella roz­ło­żyła ramiona, a dzieci przy­tu­liły się do niej z całych sił. Sie­dzieli tak jesz­cze długi czas, obej­mu­jąc się nawza­jem i doda­jąc sobie otu­chy.

Roz­dział 5

Eli­za­beth stała przy barierce wraz z innymi lon­dyń­czy­kami cze­ka­ją­cymi na ludzi, któ­rzy wysia­dali z pociągu na sta­cji przy Liver­pool Street. W wyzna­czo­nym cza­sie na pero­nie poja­wiła się grupa dzieci pro­wa­dzo­nych przez kil­koro doro­słych, któ­rzy wyda­wali pole­ce­nia w obcym języku – nie­miec­kim, jak przy­pusz­czała Eli­za­beth – po czym ruszyła w stronę głów­nej hali dworca.

Eli­za­beth pode­szła do kobiety, na oko sześć­dzie­się­cio­kil­ku­let­niej, która trzy­mała w ręku pod­kładkę z klip­sem, a na szyi miała zawie­szony gwiz­dek.

– Witam – powie­działa. – Nazy­wam się Eli­za­beth Klein, mam ode­brać dwoje dzieci, Lie­sel i Eri­cha Ban­no­nów.

Wyda­wało się to dość oso­bliwe – posłu­gi­wać się panień­skim nazwi­skiem w celu iden­ty­fi­ka­cji dwójki nie­zna­jo­mych malu­chów.

Kobieta popa­trzyła na nią nie­przy­tom­nym, zagu­bio­nym wzro­kiem.

– Zaj­muje się pani prze­wo­zem małych uchodź­ców z Nie­miec, czyż nie? – spy­tała Eli­za­beth. Prze­szło jej przez głowę, że może zwró­ciła się do nie­wła­ści­wej osoby.

– Tak, tak… oczy­wi­ście… tak. Niech spoj­rzę na listę. Prze­pra­szam, to była długa podróż i… prze­pra­szam. Jak się pani nazywa? Może pani powtó­rzyć?

Kobieta pocho­dziła z Europy i miała ciężki akcent.

Sto­jący wokół nich ludzie pod­cho­dzili do innych opie­ku­nów w gru­pie, wszy­scy bez wyjątku w tym samym celu. Dzieci trzy­mały się razem, sku­lone i prze­ra­żone. Eli­za­beth nie kryła szoku, widząc tak wiele bar­dzo małych dzieci, nawet nie­mow­ląt trzy­ma­nych w ramio­nach star­szych. Był to żało­sny widok.

– Klein, Eli­za­beth Klein – powie­działa wyraź­nie i powoli. – Mam ode­brać Lie­sel i Eri­cha Ban­no­nów.

Kobieta prze­su­wała palec w dół listy, aż natra­fiła na wła­ściwą pozy­cję.

– Tak, są tutaj. Jest pani kuzynką ich ojca, zgod­nie z tym, co tu napi­sano? – Ponow­nie spraw­dziła listę, zdej­mu­jąc i wkła­da­jąc kil­ka­krot­nie oku­lary do czy­ta­nia.

– Tak, zga­dza się.

– Pani adres? – Kobieta po raz pierw­szy przyj­rzała się jej twa­rzy.

– Bar­ring­ton Close czter­na­ście, Liver­pool.

Zacze­kała, aż kobieta to potwier­dzi, a potem zer­k­nęła raz jesz­cze na sku­loną grupkę dzie­cia­ków. Które to? – zasta­na­wiała się.

– Zga­dza się. Pro­szę zacze­kać, przy­pro­wa­dzę je.

Kobieta zbli­żyła się do grupy mal­ców i zawo­łała:

– Erich i Lie­sel Ban­non! Dein Cousin ist hier.

Ze środka cia­sno zbi­tej gro­madki wystą­piło dwoje dzieci i ruszyło w ślad za kobietą ku miej­scu, w któ­rym stała Eli­za­beth.

– Spo­tka­li­ście się wcze­śniej? – spy­tała opie­kunka.

– Nie, nie. Ni­gdy. – Eli­za­beth uśmiech­nęła się do dzieci i wycią­gnęła rękę. – Wil­l­kom­men, freut mich dich ken­nen­zu­ler­nen.

Posłu­żyła się jedyną nie­miecką frazą, jaką znała.

Lie­sel uści­snęła jej dłoń.

– Miło mi panią poznać – odparła nie­śmiało po angiel­sku.

– Witaj, Lie­sel – rze­kła Eli­za­beth, dozna­jąc ulgi. Ariella pisała, że jej dzieci mówią płyn­nie po angiel­sku, ale prze­szło jej wtedy przez głowę, czy przy­pad­kiem ich matka nie stara się w ten spo­sób nakło­nić jej do speł­nie­nia swej prośby.

– A to zapewne Erich? – zwró­ciła się do małego chłopca, który cho­wał się za sio­strą.

– Tak. To mój brat.

Lie­sel popchnęła go łagod­nie. Zbli­żył się kilka cen­ty­me­trów, tak że Eli­za­beth widziała przy­naj­mniej jego twarz.

Przy­kuc­nęła, by mogli sobie patrzeć w oczy, i oznaj­miła powoli i wyraź­nie:

– Jestem Eli­za­beth i będę się wami opie­ko­wać.

Nie wie­działa, czy zro­zu­miał, ale wle­pił w nią oczy, ona zaś nabrała nadziei, że poczuł się pew­niej. Następ­nie wypeł­niła sto­sowne for­mu­la­rze, wzięła walizki swych pod­opiecz­nych z dużego wózka, po czym ujęła dło­nie dzieci i wyszła z nimi na blask lip­co­wego słońca.

Przy her­ba­cie i droż­dżówce prze­ko­nała się, że istot­nie – oboje mówią płyn­nie po angiel­sku, tak jak zapew­niała ich matka.

– Mutti też mówi – rzekł z dumą Erich. – Tato pra­cuje w banku, więc nie musi znać tego języka, ale Mutti nauczyła się go, jak była młoda, a potem nas nauczyła.

– No to wspa­niale. Cie­szę się, bo w ogóle nie mówię po nie­miecku. Mar­twi­łam się, że nie zdo­łam się z wami poro­zu­mieć. – Uśmiech­nęła się i zauwa­żyła z ulgą, że dzie­ciaki nie są już takie spięte.

– Ma pani psa? – spy­tał ją nagle Erich.

– Nie, nie mam psa, ale jest mała kotka, która przy­cho­dzi codzien­nie na miseczkę mleka. Sta­wiam ją dla niej na podwó­rzu. Może zaj­miesz się jej kar­mie­niem, Eri­chu?

Chło­piec spra­wiał wra­że­nie zachwy­co­nego tą pro­po­zy­cją. Poki­wał rado­śnie głową.

– No i jak się czu­jesz, Lie­sel? – zwró­ciła się do dziew­czynki. – Przy­pusz­czam, że jesteś zmę­czona?

Ponie­waż z racji zawodu roz­ma­wiała z dziećmi po całych dniach, wie­działa – a przy­naj­mniej się domy­ślała – że wielu spo­śród rodzi­ców i kadry nauczy­ciel­skiej uważa, iż lepiej się poro­zu­miewa z dziećmi niż z doro­słymi. Teraz jed­nak było ina­czej. Drę­czyła ją nie­pew­ność.

– Tak – przy­znała dziew­czynka, ale nie rze­kła nic wię­cej. Ani na chwilę nie puściła ręki brata, nawet gdy piła her­batę.

– Zatrzy­mamy się dziś w hotelu, ina­czej długo musie­li­by­śmy jechać tam, gdzie miesz­kam. Zaje­cha­li­by­śmy na miej­sce późno w noc. Pomy­śla­łam, że prze­no­cu­jemy w Lon­dy­nie, a jutro rano udamy się pocią­giem do Liver­po­olu.

Czuła się głu­pio. Kiedy rezer­wo­wała pokój w Devon­shire Arms Hotel przy Fins­bury Park, sądziła, że będzie to dla nich atrak­cja. Teraz jed­nak, gdy się z nimi spo­tkała, uświa­do­miła sobie, iż są zagu­bione, smutne i tak bar­dzo odda­lone od swo­jego domu, że miej­sce noc­legu sta­no­wiło ich naj­mniej­szy pro­blem.

– Wszystko będzie dobrze – powie­działa, choć nie wie­działa, czy to prawda.

– Nasza Mutti nie­długo przy­je­dzie – oznaj­mił Erich z taką pew­no­ścią, że Eli­za­beth zaczęła się zasta­na­wiać, czy chło­piec nie pró­buje cza­sem jej prze­ko­nać do sie­bie.

– Kiedy uzy­ska wizę – uzu­peł­niła Lie­sel. Spra­wiała wra­że­nie łagod­nej, ale ta uwaga dowo­dziła doj­rza­ło­ści, nie­ty­po­wej dla tak małego dziecka.

Kobieta odsta­wiła fili­żankę i zary­zy­ko­wała – poło­żyła obie ręce na stole i obró­ciła je wnę­trzem dłoni do góry.

Lie­sel popa­trzyła na nie, a potem spoj­rzała Eli­za­beth w twarz. Erich ani na chwilę nie spu­ścił oczu z sio­stry. Dziew­czynka wsu­nęła powoli swoją dłoń w dłoń Eli­za­beth, Erich uczy­nił to samo. Objęła ich małe rączki pal­cami i ści­snęła lekko.

Lata pracy ją nauczyły, że dzieci należy trak­to­wać z sza­cun­kiem, któ­rego czę­sto bra­ko­wało doro­słym. Były małymi ludźmi. Nie odzna­czały się głu­potą ani nie­świa­do­mo­ścią, prze­ciw­nie – nie­jed­no­krot­nie wie­działy o wiele lepiej od doro­słych, co się dzieje.

Dawno się prze­ko­nała, że prawda, czy też to, co jej naj­bliż­sze, jest naj­lep­szym wyj­ściem z sytu­acji.

– Lie­sel, Eri­chu, wiem, że to wszystko musi wam się wyda­wać dziwne i trudne. Nie umiem sobie nawet wyobra­zić, jak wam jest smutno i jak ciężko było zosta­wić waszą Mutti. Będziemy się co dzień wie­czo­rem modlić za nią i waszego tatę. Popro­siła mnie, żebym się wami zaopie­ko­wała, a ja się będę bar­dzo sta­rała. Nie mam wła­snych dzieci, mój mąż Rudi zgi­nął pod­czas ostat­niej wojny, więc z początku może mi to za bar­dzo nie wycho­dzić. – Uśmiech­nęła się nie­znacz­nie, ale dzieci wciąż nie oka­zy­wały emo­cji. – Jed­nak obie­cuję wam, że będę się sta­rała z całych sił. Wiem, że bar­dzo byście chcieli być z rodzi­cami, to jasne, lecz chwi­lowo nie jest dla was w Niem­czech bez­piecz­nie…

Nie miała poję­cia, jak daleko Ariella posu­nęła się w opi­sach nara­sta­ją­cego anty­se­mi­ty­zmu.

– Bo jeste­śmy Żydami, a Hitler nas nie­na­wi­dzi – rze­kła ponuro Lie­sel.

– Tak, nie­na­wi­dzi. Ale to okropny czło­wiek i inne kraje świata, dobre kraje, nie będą go już długo zno­sić. Znęca się nad słab­szymi, a wie­cie, co się z takimi dzieje, prawda?

Uśmiech­nęła się znowu i tym razem też dostrze­gła na ich twa­rzach cień uśmie­chu.

– Dostają w końcu za swoje? – spy­tał Erich, a Eli­za­beth zachi­cho­tała, sły­sząc to sfor­mu­ło­wa­nie w ustach tak małego chłopca.

– Wła­śnie, Eri­chu. A paskudny, mały Hitle­rek dosta­nie za swoje, nie martw się o to.

Malec uśmiech­nął się teraz, i to szcze­rze. Eli­za­beth poczuła, że wygrywa.

– Więc jak już dokoń­czymy her­batę i droż­dżówki, to pój­dziemy do hotelu i się zamel­du­jemy. Możemy też kupić pocz­tówkę i wysłać ją do waszej Mutti, żeby wie­działa, że bez­piecz­nie tu dotar­li­ście. A potem, jak już będziemy w domu, napi­sze­cie list, taki z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Dam wam papier i znaczki. Naprze­ciw hotelu jest plac zabaw, dla­tego jak już nadamy pocz­tówkę, może przej­dziemy się na spa­cer? Potem zjemy kola­cję i porząd­nie się wyśpimy, a jutro poje­dziemy pocią­giem do domu. Co wy na to?

Wie­działa, jak ważne jest, by dzieci miały świa­do­mość, że uczest­ni­czą w podej­mo­wa­niu decy­zji; doda­wało im to pew­no­ści sie­bie i było ożyw­cze.

– Tak, bar­dzo tego chcemy – odparła Lie­sel.

Dokoń­czyw­szy posi­łek, wyszli z kawiarni wprost na gwar dużego mia­sta. Naj­pierw szła Eli­za­beth, która nio­sła walizki, a za nią drep­tały dzieci. Ruchem kie­ro­wał poli­cjant; po chwili dał znak, że mogą przejść na drugą stronę ulicy. Poczuła, jak Erich przy­su­nął się do niej. Kiedy na niego popa­trzyła, chcąc się prze­ko­nać, o co cho­dzi, doj­rzała w jego oczach prze­ra­że­nie.

Nim zdą­żyła cokol­wiek powie­dzieć, Lie­sel ją uprze­dziła:

– W porządku, Erich. To miły bry­tyj­ski poli­cjant. Nie skrzyw­dzi nas.

Chło­piec spoj­rzał na Eli­za­beth, szu­ka­jąc u niej potwier­dze­nia. Ta pod­jęła decy­zję w ułamku sekundy: wzięła go za rączkę i popro­wa­dziła do umun­du­ro­wa­nego funk­cjo­na­riu­sza.

– Prze­pra­szam, panie wła­dzo – rze­kła. – Chcia­łam panu przed­sta­wić Eri­cha i Lie­sel Ban­no­nów z Ber­lina. Wła­śnie zamie­rza­łam im wyja­śnić, że bry­tyj­skiemu poli­cjan­towi można zawsze ufać.

Męż­czy­zna, napo­tkaw­szy jej wzrok, od razu zro­zu­miał, o co cho­dzi. Bez­zwłocz­nie pochy­lił się i spoj­rzał dzie­cia­kom w twarz.

– No cóż, młody czło­wieku i ty, młoda damo, oboje jeste­ście mile widziani w Anglii. I dopóki wam nie przyj­dzie do głowy obra­bo­wać jakie­goś banku albo wysa­dzić w powie­trze pałacu Buc­kin­gham, nie musi­cie się oba­wiać kło­po­tów. Nie pla­nu­je­cie chyba niczego takiego, prawda? – spy­tał z uda­waną suro­wo­ścią, na co Lie­sel zachi­cho­tała.

– Nie, sir – odparł Erich z sza­cun­kiem.

– Wobec tego będzie się wam tu dobrze wio­dło. A teraz muszę wam coś uświa­do­mić, a mia­no­wi­cie to, że samo­chody jeż­dżą tu po lewej stro­nie, więc uwa­żaj­cie, kiedy prze­cho­dzi­cie przez ulicę. Sły­szy­cie, co mówię? Zawsze pamię­taj­cie, żeby się naj­pierw dokład­nie rozej­rzeć. – Ton miał szorstki, ale w jego oczach malo­wała się ser­decz­ność.

– Nasza matka nam o tym powie­działa – odrze­kła Lie­sel. – Ale dzię­ku­jemy, panie wła­dzo.

Poli­cjant się wypro­sto­wał, wszedł ponow­nie na jezd­nię, a potem wstrzy­mał ruch, by ich małe trio mogło bez­piecz­nie przejść na drugą stronę ulicy.

Roz­dział 6

Ariella cze­kała w wej­ściu do kamie­nicy. Na zewnątrz prze­cho­dzili umun­du­ro­wani męż­czyźni. Prze­by­wa­nie na ulicy budziło w tych dniach coraz więk­szy strach, ale musiała coś w końcu zjeść. Miesz­ka­nie świe­ciło pust­kami. Poin­stru­owano ją, że należy je zgło­sić jako wła­sność żydow­ską; było tylko kwe­stią czasu, kiedy zosta­nie jej ode­brane. W poprzed­nim roku więk­szość Żydów wyeks­mi­to­wano z ich lokali. Ponie­waż jej miesz­ka­nie wid­niało w ewi­den­cji jako zare­je­stro­wane na Petera, była jesz­cze przez jakiś czas bez­pieczna, ale ktoś doniósł, że Peter znik­nął. Miej­scowy czło­nek par­tii – pamię­tała, że jest wła­ści­cie­lem warsz­tatu szew­skiego dwie ulice dalej; kilka lat wcze­śniej napra­wiał im zimowe buty – odwie­dził ją i kazał zgło­sić nie­ru­cho­mość. Uczy­niła tak, jak jej powie­dział. Poprzed­niego roku postą­piła zgod­nie z dekre­tem naka­zu­ją­cym dodać do jej imie­nia miano „Sara”. W dowo­dzie toż­sa­mo­ści figu­ro­wało teraz: Ariella Sara Ban­non, a także duża litera Ż. Jeśliby stwier­dzono, że nie ma przy sobie tego doku­mentu, zosta­łaby od razu aresz­to­wana, ale gdy go przy sobie nosiła, czuła się nazna­czona. Wolała już sie­dzieć w domu, choć wiecz­nie sie­dzieć też nie mogła, musiała wyjść coś kupić do jedze­nia. Na domiar złego nie miała ani kar­tek żyw­no­ścio­wych, ani pie­nię­dzy, nie wie­działa, jak zdoła cokol­wiek zdo­być.

Ledwo Ariella wyszła na chod­nik, tuż obok prze­je­chała na rowe­rze Frau Braun. Na zawsze miała zapa­mię­tać ten dzień, gdy listo­noszka wrę­czyła jej pocz­tówkę osiem dni po tym, jak Lie­sel i Erich wsie­dli do pociągu. Na pocz­tówce wid­niała lon­dyń­ska twier­dza Tower, a na odwro­cie skre­ślone po nie­miecku słowa: „Doje­cha­li­śmy bez­piecz­nie, Mutti. Anglia jest ładna, a Eli­za­beth bar­dzo miła. Przy­bądź szybko. Kochamy Cię. Lie­sel i Erich. Całusy”. Każ­dej nocy spała nie­spo­koj­nie z tą pocz­tówką pod poduszką. Jej dzieci były bez­pieczne.

Ruszyła ulicą, trzy­ma­jąc się jak naj­bli­żej ścian mija­nych domów, ale Frau Braun jej nie daro­wała: zatrzy­mała się, zsia­dła z roweru i pode­szła do niej.

Ariella przyj­rzała się jej nie­uf­nie. Mąż listo­noszki, Hubert Braun, nale­żał do par­tii, a ona, jego żona, nosiła w kla­pie trój­kątny zna­czek Naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej Ligi Kobiet. Ich jedyny syn, Willi, słu­żył w Wehr­mach­cie. Frau Braun sta­no­wiła ide­alne wprost uoso­bie­nie nie­miec­kiej Haus­frau. Hitler by ją poko­chał. Wciąż jesz­cze miała dziew­częcą figurę, choć dobie­gała pięć­dzie­siątki i rysy jej twa­rzy zdą­żyły już stward­nieć. Sta­lowe spoj­rze­nie oczu spo­częło teraz oskar­ży­ciel­sko na Arielli.

– Co też pani wypra­wia? – spy­tała ostrym tonem.

Ariella poczuła, że robi się jej sucho w ustach. Nie mogła wydo­być słowa. Obok prze­je­chało z tur­ko­tem kilka pojaz­dów woj­sko­wych, sunął za nimi duży, czarny samo­chód oso­bowy z cho­rą­giew­kami ze swa­styką na masce.

– Pani dzieci są bez­pieczne – cią­gnęła Frau Braun. – Pani mąż nie żyje. Nie będzie się pani już długo cie­szyć swoim ład­nym miesz­kan­kiem.

Ariella ska­mie­niała. Strach, głód i żal splą­tały się niczym mocno zaci­śnięty węzeł w jej żołądku, sku­tecz­nie unie­moż­li­wia­jąc jaką­kol­wiek odpo­wiedź. Tak, Peter praw­do­po­dob­nie już nie żył, ale czy Frau Braun mogła to wie­dzieć na pewno?

Teraz przy­su­nęła się do niej, nie­malże sycząc jak wąż.

– Nie rozu­mie pani…? Jest pani Żydówką, w dodatku samotną, i nie powinna pani tak sobie swo­bod­nie spa­ce­ro­wać ulicą.

Po policzku Arielli spły­nęła poje­dyn­cza, samotna łza.

– Niech­że pani zej­dzie z ulicy – naka­zała Frau Braun, wsia­da­jąc na rower.

Roz­dział 7

Liver­pool, sier­pień 1940

Eli­za­beth pró­bo­wała spra­wić, by kanapki z mie­lonką kon­ser­wową wyglą­dały ape­tycz­niej dzięki natce pie­truszki, którą hodo­wała na para­pe­cie okna. Wybie­rali się całą trójką na pik­nik przed roz­po­czę­ciem roku szkol­nego po waka­cjach, żeby zoba­czyć balony zapo­rowe nie­da­leko doków.

Liver­pool był naj­więk­szym por­tem na zachod­nim wybrzeżu Bry­ta­nii i głów­nym ogni­wem łączą­cym ją z Ame­ryką. W Jer­sey, mię­dzy Liver­poolem i Bir­ken­head, roiło się od okrę­tów wojen­nych i stat­ków han­dlo­wych, a rzeka tęt­niła żeglu­go­wym życiem.

Eli­za­beth bała się, że bez­u­stanne roz­mowy o woj­nie i widok jed­no­stek bojo­wych poru­szy dzieci jesz­cze bar­dziej, ale potęga floty bry­tyj­skiej doda­wała pew­no­ści sie­bie. Za dnia dzieci były na ogół pogodne, lecz gdy zapa­dała noc, ich nie­po­kój rósł. Towa­rzy­szyła im cią­gła tro­ska o rodzi­ców.

Erich bez prze­rwy pytał, co się stało z jego matką, a Lie­sel sta­rała się roz­wiać jego obawy, choć Eli­za­beth widziała, że dziew­czynka mar­twi się tak samo jak brat. Poprzed­niego wie­czoru, po kola­cji, sytu­acja się powtó­rzyła. „A jeśli ją skrzyw­dzą?” – Erich pytał co chwila ze łzami w oczach.

– Eri­chu, mówi­łam ci już, nie krzyw­dzą kobiet ani dzieci. Chcą tylko, żeby­śmy wyje­chali, i tak zro­bi­li­śmy. Może zabrali Mutti do pracy w jed­nej ze swo­ich fabryk… pamię­tasz, jak słu­cha­li­śmy o tym w wia­do­mo­ściach? Mają w Niem­czech fabryki tak jak tutaj, gdzie się pro­du­kuje różne rze­czy dla żoł­nie­rzy, więc pew­nie tam jest. A nie pozwa­lają nikomu pisać listów, bo ktoś mógłby zdra­dzić tajem­nice nie­miec­kich dział czy cze­goś tam.

Cał­ko­wite zaufa­nie, jakim Erich darzył sio­strę, do głębi wzru­szało Eli­za­beth, ale teraz wsparła Lie­sel.

– Myślę, że Lie­sel ma rację. Pamię­tasz te slo­gany, które widzie­li­śmy? „Usta papla­jące to statki tonące” i „Milcz jak grób, bo będzie z cie­bie trup”? No cóż, Niemcy też chcą zacho­wać swoje sekrety, nie pozwolą nikomu pisać listów.

Wyda­wał się prze­ko­nany… aż do następ­nego razu. Eli­za­beth i jego sio­stra wymie­niły spoj­rze­nia.

Lie­sel była teraz wysoką jede­na­sto­let­nią dziew­czynką, a Erich miał osiem lat i Eli­za­beth wyda­wało się pod wie­loma wzglę­dami, że to jej wła­sne dzieci. Kochała je gorąco i jeśli przed­tem żywiła jakieś wąt­pli­wo­ści, czy zdoła się nimi wła­ści­wie zaopie­ko­wać, teraz znik­nęły bez śladu.

Eli­za­beth wzięła ze stołu maski gazowe i wik­tu­ały na pik­nik, wie­dząc, że Lie­sel i Erich są w holu przy drzwiach wej­ścio­wych i cze­kają na pocztę, tak jak każ­dego dnia od przy­jazdu.

Nad­szedł jeden list od Arielli, dwa tygo­dnie po tym, jak przy­były do Anglii, na tym się jed­nak skoń­czyło.

Eli­za­beth sta­rała się chro­nić je przed naj­gor­szymi wia­do­mo­ściami, jakie docie­rały z Europy, nie­stety, wojna była wszech­obecna. Hitler sprze­ci­wił się wszyst­kim i wkro­czył minio­nego wrze­śnia do Pol­ski – od tej pory minął już pra­wie rok – a inne kraje euro­pej­skie zda­wały się padać niczym kostki domina – Dania, Nor­we­gia, Holan­dia, Bel­gia. Pła­kała, widząc hero­izm pod Dun­kierką, flo­tylle kutrów, które rato­wały ludzi. Obiet­nica, jaką zło­żyła Eri­chowi pierw­szego dnia – że Hitler dosta­nie to, na co zasłu­żył, i to bar­dzo szybko – brzmiała teraz pusto. Wyglą­dało na to, że tego czło­wieka nic nie powstrzyma. Było już dosta­tecz­nie tra­giczne, że ten nadęty bufon Mus­so­lini przy­łą­czył się do niego, ale upa­dek Fran­cji to już zupełny kosz­mar. Nic nie stało na dro­dze Hitlera do Bry­ta­nii prócz wąskiego pasma kanału.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki