Habilitant.pl - Meger Zbigniew - ebook

Habilitant.pl ebook

Meger Zbigniew

0,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nawet najjaśniejsze umysły skrywają mrok

Książka przedstawia prawdziwe wydarzenia z przełomu drugiej i trzeciej dekady XXI wieku. Andrzej, dynamicznie rozwijający się naukowiec, dąży do zdobycia tytułu doktora habilitowanego. Kiedy poznaje Patrycję, błyskotliwą mikrobiolożkę, od razu znajduje z nią wspólny język. To ona otwiera Andrzejowi oczy na rzeczywistość akademicką, pełną niepisanych zasad, wszechobecnych intryg lub matactw. Z czasem ich losy się splatają i naukowcy wspólnie próbują przełamać bariery niechęci oraz uprzedzeń.

Gdy nadchodzi pandemia, okazuje się, że ich osiągnięcia mogą znacząco przyczynić się do poprawy powszechnego bezpieczeństwa. By jednak mieć jakikolwiek wpływ na decyzje dotyczące obostrzeń, muszą szybko zdobyć potrzebny awans naukowy. Rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem, a w obliczu globalnego kryzysu zdrowotnego stawka znacząco wzrasta... Są nią losy ludzi na całym świecie.

— Proszę sobie wyobrazić, że jakiś niebezpieczny wirus wymknie się spod kontroli naukowców i zaleje cały świat. Moim zdaniem sytuacja w tej chwili jest dużo bardziej poważna, a prawdopodobieństwo epidemii lub nawet globalnej pandemii jest wyraźnie większe, niż w czasie grypy hiszpanki, która na początku XX wieku spowodowała śmierć milionów osób.
— Chce Pani powiedzieć, że współcześnie z powodu jakiegoś wirusa mogą zginąć miliony osób?
— Uważam to za bardzo prawdopodobne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 626

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zbigniew Meger

Habilitant.pl

Blog, 6 listopada, Phuket, Tajlandia

Wyjechałem z kraju, aby zobaczyć raz jeszcze jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Wyjechałem, aby odetchnąć, aby mieć odskocznię od problemów i cierpień, które mnie spotkały. Wśród pięknej przyrody powinienem odpocząć i nabrać dystansu do spraw, które miały tylko mnie dotyczyć, choć naprawdę wpłynęły na życie wielu ludzi. Chcę dotrzeć do prawdy i opisać bezmiar niegodziwości ogarniającej coraz większą część społeczeństwa. Ale czy dam radę?

Odnoszę wrażenie, że to już schyłek, koniec pewnej epoki, coś się w życiu kończy, zapada zmrok. Tak jak teraz, siedzę na tarasie pięknego hotelu, gdy nastaje zmierzch, ale jeszcze nie jest ciemno. Niebo powleka ciągle lazurowo-niebieski kolor, chociaż coraz bardziej staje się ono ciemnochabrowe, a nawet granatowe. Światła w ogrodzie Hiltona już zapalono, aby oświetlić od dołu wspaniałe palmy i podkreślić piękno tropikalnej roślinności. Z wielkim kunsztem i na pewno przez wiele lat tworzony ogród stawał się teraz bardziej tajemniczy, ukrywając te miejsca, które jeszcze w dzień były dla oczu dostępne.

Pojawia się refleksja, czy twórcy tego naprawdę wspaniałego parku wszystko przewidzieli? Przyroda często bywa nieodgadniona i niezgodnie z planami wytycza scenariusz rozwoju. Architekci ogrodu założyli dokładnie miejsca stawów, basenów, ścieżek, drzew i krzewów kwiatowych. A jednak natura inaczej zaplanowała swój rozwój, z czym architekci nie mogli się zgodzić; zaproponowali więc – widać nie pierwszy raz – obejście dodatkową ścieżką niezwykłego drzewa z rozwijającymi się kłączami i lianami. Pewnie lepiej byłoby wytyczyć inną drogę, niż ciągle poprawiać starą. Tak jak w nauce, nie wszystko można zaplanować, ale architekci już zaplanowanych wcześniej rozwiązań będą bronić swoich pozycji. Jednak zarówno w nauce, jak i w szczegółowo wytyczonym ogrodzie mogą zdarzyć się rzeczy nieprzewidziane, a nawet niebezpieczne, które zagrażają życiu człowieka, a nawet wielu ludzi. Na pewno nie będę zbliżał się do szuwarów stawu, wprawdzie pięknie oświetlonych, ale mogących w tym tropikalnym kraju kryć w ciemnych miejscach różne niebezpieczeństwa.

Wolę spojrzeć bezpiecznie na ocean, na którym z balkonu mojego pokoju widać jeszcze kolory zachodzącego słońca. Niekończące się morze, przecież przed chwilą turkusowe, teraz staje się coraz ciemniejsze, a w granatowej toni odbijają się karminowe i purpurowe promienie. Wprawdzie słońce już zaszło, ale karmazynowa i rubinowa łuna jeszcze rozjaśnia zachodnią część nieba. Można tam dostrzec ciemne chmury z ceglastymi obwódkami, które zwiastują nadejście frontu burzowego, a wiatr od morza z pewnością niebawem je przyniesie. Jeszcze dzisiaj kąpałem się w tym ciepłym morzu, ale już wtedy przybrzeżne fale oceaniczne wyglądały jak sztormowe i często były większe ode mnie. Teraz wzburzone spieniają się już na całym oceanie, a ich białe wierzchołki pokryte są szkarłatnymi pióropuszami. Jestem pełen podziwu dla tej pięknej przyrody, ale też przerażony. Zmrok i ciemność to nieuniknione następstwa i nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę mógł podziwiać tak piękny krajobraz.

Mój wzrok przyciąga biały żagiel mknący przez ciemnogranatowy ocean. Zakładam szybko teleobiektyw do mojej lustrzanki. To katamaran, nie widzę nikogo na pokładzie, choć jego symbol wydaje mi się znajomy. Fale przelewają się często przez jego pokład. Czy nie jest w niebezpieczeństwie? Czy zdąży przed burzą do portu? W tej chwili ma wiatr w żagle, ale – jak to w życiu – gdy wiatry sprzyjają i ma się dobre plecy, może to się szybko zmienić. Tymczasem ocean stał się już cały czarny, ale żagiel jeszcze widać. Płyń, płyń, przez morza i oceany! Płyń i dotrzyj do celu!

1

Wniosek

Andrzej stanął przed okazałym gmachem Wydziału Nauk o Człowieku Uniwersytetu Stołecznego w Warszawie. Zostało parę schodków, aby wejść przez masywne drzwi z napisem Salve. To łacińskie powitanie zapraszało do środka, jednak Andrzej nie od razu przekroczył próg. Najpierw zatrzymał się, westchnął jakby z ulgą, że tutaj dotarł, że pokonał długą drogę, a w końcu, że jest blisko osiągnięcia celu. Dotarcie tutaj nie było łatwe, nikt mu nie pomagał, wręcz przeciwnie – co chwilę ktoś rzucał kłody pod nogi, które z trudem trzeba było pokonywać. W czasie tego krótkiego postoju przed wejściem do budynku przemknęło przed oczami Andrzeja niemal całe jego pogmatwane życie, wielki trud i cierpienia, które właśnie teraz, po przejściu drzwi tego budynku, miały stać się już tylko wspomnieniem.

W teczce Andrzej miał dokument życia, dokument przygotowywany przez wiele lat – wniosek habilitacyjny. Razem z nim była książka habilitacyjna wydana przez dobre wydawnictwo, z nader pozytywnymi recenzjami, oraz szereg dodatkowych książek, prac, zestawień i innych wysoko punktowanych opracowań, które sporządzone zostały zgodnie z tak zwaną starą procedurą habilitacyjną. Aby złożyć dokumenty jeszcze w tym trybie, Andrzej w ostatnich miesiącach bardzo intensywnie pracował i dlatego też do drzwi Wydziału Nauk o Człowieku dotarł naprawdę zmęczony. Przekroczenie progu było jak symbol wyzwolenia, przejścia do nowego życia, w którym już nie będzie miał problemów z pracą, kiedy włożony trud znajdzie wreszcie uznanie, kiedy Andrzej będzie mógł poświęcić się pracy naukowej bez martwienia się o podstawowe środki utrzymania. Stąd z radością przycisnął do siebie całkiem ciężką torbę ze swoimi najważniejszymi dziełami życia i ochoczo przekroczył próg budynku.

Znalazł się w olbrzymim secesyjnym holu z roślinnymi ornamentami na ścianach, które w dalszej części stawały się całkowicie abstrakcyjne, już nie rzeźbione, lecz tylko malowane wyblakłą od starości farbą. Na suficie widać było ślady po wcześniejszych, pewnie kryształowych żyrandolach, ale dzisiaj, przy braku środków, pozostały jedynie wyblakłe zdobienia. Od razu przy wejściu czuło się tutaj specyficzny zapach jakby wilgotnego drewna, ale otwarte okna zapewniały skuteczne wietrzenie. Ten zabytkowy budynek, który z pewnością lata świetności miał już za sobą, mieścił w swoich wnętrzach wiele instytutów. Andrzej znał go dobrze, był już tutaj kilka razy, w końcu to władze tego wydziału zachęcały go do złożenia właśnie w tym miejscu wniosku habilitacyjnego. Tylko dla sprawdzenia podszedł do tablicy informacyjnej, a następnie zdecydowanym, szybkim krokiem udał się do Instytutu Nauk Społecznych na umówione spotkanie.

Tam czekała już na niego pani Stefania. Powitanie było dość nieoczekiwane.

– Miał pan być o ósmej rano.

Andrzej zaskoczony odpowiedział tylko:

– Przecież mówiła pani, że mogę być od ósmej do szesnastej. Poza tym nie jest łatwo dotrzeć z Pomorza do stolicy.

Pewnie pani Stefania inaczej sobie zaplanowała dzień, a przyjęcie dokumentów habilitacyjnych było dla niej w tym dniu bardzo ważne. Jednakże w dalszej części rozmowy była już uprzejma.

– No, proszę pokazać, co pan przyniósł.

Andrzej wyjął wszystkie dokumenty z torby.

– Sześć kompletów: cztery dla recenzentów, jeden dla uniwersytetu i jeden dla Najwyższej Komisji Naukowej – powiedział zdecydowanie z odrobiną dumy.

– Muszę sprawdzić kompletność wszystkich zestawów.

Pani Stefania z urzędową troską sprawdzała po kolei zawartość poszczególnych kompletów dokumentacji. Szczególnie dokładnie analizowała zaświadczenie zapewniające finansowanie habilitacji.

– Widzi pan – stwierdziła – udało się panu zdobyć z uczelni zatwierdzenie finansowania. Jest wszystko tak, jak powinno być.

Andrzej nie chciał komentować, jak wiele go to kosztowało. Nie chciał też dodawać, że wolałby sam finansować proces habilitacji, ale prawo na to nie pozwalało, a uniwersytet nie zamierzał zrobić żadnych ustępstw w tym zakresie. Chodziło o sumę niemal półrocznych dochodów Andrzeja, a przez bzdurne przepisy i upór uczelni suma ta dla Andrzeja niemal się podwoiła. Tymczasem pani Stefania kontynuowała sprawdzanie dokumentów. Uwagę zwróciła na załączony dokument końcowy.

– To syntetyczne zestawienie osiągnięć – powiedział Andrzej. – Procedura nie wyklucza dołączenia dodatkowego podsumowania osiągnięć. W ten sposób recenzenci będą mieli ułatwioną pracę.

– Wiem, dość często habilitanci załączają taki dokument, choć właściwie tylko wtedy, gdy naprawdę mają się czym pochwalić.

Andrzej nie odezwał się, przyjmując skromnie, że jest to tylko kurtuazyjny dodatek.

– Pan ma się czym pochwalić – zaakcentowała po chwili i jednocześnie dalej analizowała dodatkowy dokument.

W tym momencie Andrzej uznał, że pani Stefania chce temat rozwinąć. Zresztą był ciekawy, co ma do powiedzenia, stąd od razu dodał:

– Starałem się wypełnić wszystkie kryteria habilitacji, chociaż wiem, że recenzenci mają dużą dowolność w ocenie.

– Nie tylko wypełnia pan wszystkie kryteria, ale też realizuje je pan z dużą nawiązką.

Przeszła do strony, którą wcześniej zaznaczyła palcem.

– Ma pan ponad 400 punktów za publikacje, to niebywałe. – Pani Stefania kręciła głową. – Wie pan, że ostatni rekord na naszym wydziale to 180 punktów?

Andrzej nie odpowiedział, choć czytał protokoły rady wydziału w Internecie i wiedział, że habilitacje przechodziły w granicach od 120 do 180 punktów.

Przewinęła kolejną stronę.

– Indeks Hirscha 6, Index Copernicus też na rewelacyjnym poziomie. Zdaje się, że dotychczas najwyższy indeks Hirscha u habilitantów z naszego wydziału to 3, czyli ma pan kilka razy więcej cytowań. Jestem pod wrażeniem. – Przewinęła jeszcze kilka stron i po chwili dodała: – Powiem panu uczciwie. Pracuję na tym stanowisku już ponad dwadzieścia lat. Przyjmowałam różne wnioski habilitacyjne i profesorskie. Jeżeli pan tu niczego nie naciąga, to jest to naprawdę rewelacyjny wniosek.

Andrzej w żadnym wypadku nie myślał o naciąganiu czegokolwiek. Wręcz przeciwnie, wiedział, że w porównaniu do innych habilitantów osiągnięcia ma rzeczywiście spore. Jakiekolwiek poprawianie uczciwie uzyskanych wyników swojej pracy mogłoby zostać źle przyjęte i działać na jego niekorzyść. Tymczasem podanie rzeczywistych osiągnięć powinno być jak najbardziej na miejscu, a on nie dostrzegał w tym momencie negatywnych następstw.

– W porządku, panie Andrzeju, wniosek jest kompletny. Przyjmuję go.

To stwierdzenie było wtedy dla Andrzeja kamieniem milowym, spełnieniem marzeń, zakończeniem wyboistej drogi. Teraz pozostało dla niego już tylko czekać na wyniki.

– Czy mogę jeszcze spotkać się z panią dziekan Zieleniak? Mówiła, że będzie o tej porze.

– Tak, jest pani dziekan, zaraz z nią porozmawiam. Proszę poczekać na korytarzu.

Andrzej podziękował i posłusznie wyszedł na korytarz. Widział, jak pani Stefania poszła do gabinetu pani dziekan. Była tam jednak dłuższą chwilę, po czym obie panie wyszły, a dziekan Zieleniak podeszła do Andrzeja.

– Przepraszam, panie Andrzeju, że nie zaproszę pana do siebie, ale mam pilne spotkanie u rektora w sprawie funduszy na naukę. Muszę jeszcze przygotować sumaryczne sprawozdania za rok ubiegły. Jednak pana wniosek jest naprawdę dobry, nie musi się pan martwić – powiedziała z uznaniem.

– Bardzo dziękuję za przychylność – odpowiedział Andrzej, kłaniając się z gestem szacunku.

– Jednak trzeba pamiętać – dodała – że słowo końcowe ma Najwyższa Komisja Naukowa. Pochodzi z niej dwóch recenzentów, a jak dwóch się wypowie negatywnie, rada wydziału nie zaakceptuje tej habilitacji.

– Oczywiście, pani dziekan, znam procedurę i zwyczaje panujące w procesie habilitacji.

– Wiem, panie Andrzeju, że przed panem stresujący okres, ale proszę się nie martwić. Nie powinny tu wystąpić żadne komplikacje i za trzy, cztery miesiące sprawa przyznania panu habilitacji stanie na radzie wydziału.

– W takim razie czekam na pozytywne wieści. Kłaniam się, pani dziekan.

– Do widzenia – odpowiedziała dziekan Zieleniak, od razu dodając: – i proszę się nie martwić.

Andrzej jeszcze raz pokłonił się nisko. Wiedział, że nie powinien zajmować czasu pani dziekan. Sam zresztą też był przez wiele lat dziekanem i rozumiał, że wezwanie od rektora jest niezwykle ważne i trzeba być przed spotkaniem bardzo dobrze przygotowanym. Dlatego też niezwłocznie się oddalił, a przed opuszczeniem budynku jeszcze raz spojrzał na secesyjne wnętrze. Kwiatowe ornamenty jakby żegnały go i mówiły, że już dość zrobił, powinien iść. Kłaniały się do niego i oznajmiały o dobrze wykonanym zadaniu. Toteż Andrzej po chwili zadumy udał się zdecydowanym krokiem w kierunku wyjścia i wkrótce znalazł się przed budynkiem. Miał jeszcze szansę, aby zdążyć na popołudniowy pociąg i w godzinach późnowieczornych dotrzeć do domu.

W pociągu Andrzej ciągle nie mógł opanować emocji. Kilka razy otwierał laptop z zamiarem rozpoczęcia kolejnej pracy, ale po chwili go zamykał i zastanawiał się, czy na pewno wszystko zrobił, czy nie pominął jakiegoś szczegółu, czy wybór opublikowanych prac był optymalny. Nie wiedział też, czy recenzenci będą przychylni, czy ich oceny będą zdecydowanie pozytywne, czy też wytknięte zostaną jakieś błędy. Nie dopuszczał nawet myśli, że któraś z recenzji – przy tak znacznych osiągnięciach – mogłaby być negatywna. Raczej martwił się, że niektóre elementy jego pracy naukowej mogą być podważone, chociaż – mówił sobie – „zawsze jeszcze jest kolokwium habilitacyjne, gdzie mogę bronić swoich pozycji”. Właściwie wydawało się, że jakiekolwiek zamartwianie się nie było potrzebne, a nawet jawiło się jako bezcelowe, bo w obecnej sytuacji, po złożeniu dokumentów habilitacyjnych, żadne poprawki nie mogły już być wprowadzone.

Przygotowanie wniosku habilitacyjnego stanowiło dla Andrzeja olbrzymie wyzwanie. Poświęcił na to znaczną część swojego życia, pracując najpierw przez wiele lat na stanowisku adiunkta i prodziekana w uczelni państwowej, z której jednak został zwolniony, rzekomo za brak habilitacji. Wówczas postanowił za wszelką cenę udowodnić swoje kwalifikacje naukowe i powrócić na uczelnię już z tytułem doktora habilitowanego. Zwolnienie z prestiżowej funkcji spowodowało gwałtowny ubytek dochodów Andrzeja i konieczność finansowania z własnej kieszeni konferencji, spotkań i wyjazdów naukowych, także zagranicznych. Andrzej jednak znał dobrze zagadnienia informatyczne, pisał książki, opracowania w dziedzinie informatyki i w ten sposób dorabiał, aby utrzymać dom, rodzinę oraz swoją działalność naukową. Zatrudnił się też na uczelni niepaństwowej, która jednak nie sponsorowała działalności naukowej, a zarobki tylko nieznacznie przekraczały najniższy dopuszczalny poziom wynagrodzeń. Teraz, po złożeniu wniosku habilitacyjnego i po pozytywnej opinii recenzentów, sytuacja miała wreszcie wrócić do normy.

Wielokrotne otwieranie i ponowne zamykanie laptopa zauważyła osoba siedząca w przedziale naprzeciwko Andrzeja.

– Coś nie idzie panu praca.

Andrzej spojrzał na kobietę z pięknymi blond włosami, chociaż raczej krótko obciętymi. Jej szczególną urodę przykrywał jakiś smutek, a może nawet pewne przejścia, które w życiu pojawiają się przecież u każdego człowieka. Jednak dopiero teraz jej twarz wydała mu się znajoma.

– Odnoszę wrażenie, że już gdzieś się spotkaliśmy.

– Tak, słuchałam pana wykładu o edukacji zdalnej w czasie konferencji organizowanej przez SGH.

– Pani też zajmuje się e-learningiem?

– Jestem właściwie mikrobiologiem, ale elementy e-learningu są potrzebne w mojej pracy.

– A to ciekawe… – Andrzej wyraźnie zainteresował się, co może powiedzieć mu towarzyszka z przedziału.

– Władzom uczelni zależy na wdrożeniu pilotażowego programu. Otrzymaliśmy spore środki na realizację badań w zakresie edukacji zdalnej.

Andrzej westchnął. Jak bardzo jemu przydałyby się fundusze na realizację wielu wartościowych badań, ale nie wyraził tego wprost.

– Pracuje pani w Warszawie?

– Na Uniwersytecie Stołecznym, dokładnie na Wydziale Nauk o Człowieku.

– Niesłychane – zauważył zaskoczony Andrzej. – Akurat stamtąd wracam.

– Co pan robił na moim wydziale?

– Złożyłem właśnie wniosek habilitacyjny – pochwalił się Andrzej skromnie, chociaż z zadowoleniem w głosie.

– Wow! Gratulacje! Rozumiem teraz, skąd te emocje i wielokrotne otwieranie i zamykanie laptopa.

Andrzej uśmiechnął się do rozmówczyni, która po chwili dodała:

– W jakim instytucie składał pan pracę?

– W Instytucie Nauk Społecznych.

– Hmm, no cóż, nie chcę tego komentować, ale domyślam się, że praca dotyczyła e-learningu.

Andrzej zastanowił się przez chwilę, dlaczego jego tajemnicza rozmówczyni powstrzymała się od komentowania, a jednocześnie to zaznaczyła. Stwierdził jednak, że nie wypada się o to pytać, chociaż utrzymanie kontaktu uznał za jak najbardziej wskazane. Dlatego z ochotą odpowiedział:

– Tak, dotyczy edukacji zdalnej, w szczególności tej realizowanej w grupach kooperatywnych, czyli w grupach uczniów lub studentów współpracujących ze sobą przez sieć komputerową. Ważny jest tu cel edukacyjny, który grupa ma osiągnąć, a potem organizacja pracy, zupełnie odmienna od tej we współczesnej szkole.

– W Polsce kooperatywne uczenie się to temat unikatowy, tymczasem na świecie bardzo ważny i coraz częściej poruszany w literaturze.

– Widzę, że jest pani bardzo dobrze zorientowana – przyznał Andrzej z uznaniem i niemałym zaskoczeniem. – Dodam, że kształcenie kooperatywne wdrożono już w wielu szkołach na świecie, chociaż nie w Polsce.

– Proszę mi wybaczyć, ale miałabym do pana pewną prośbę. Czy może mi pan przysłać tezy swojej pracy habilitacyjnej?

– Czy pani również jest w fazie składania pracy habilitacyjnej? – zapytał z zaciekawieniem Andrzej. – A może już ma pani to za sobą?

– Jeszcze nie złożyłam wniosku, nawet nie napisałam autoreferatu, ale myślę o tym.

– To mogę pani przysłać mój autoreferat, a nawet mogę to zrobić już w tej chwili. Widzę, że też ma pani laptop. Jeżeli odbierze pani pocztę w pociągu, to możemy podyskutować. I tak jedziemy razem.

– Daleko pan jedzie?

– Do Sławna.

– Ja do Gdańska, ale to jeszcze około… – spojrzała na zegarek – około trzech godzin. Jeżeli baterie w moim laptopie nie siądą, to chętnie zapoznam się z tym od razu.

Andrzej uruchomił swój laptop. Chwilę trwało, zanim przygotował maila z załącznikiem.

– Proszę podać adres do wysyłki.

– Mój adres jest taki, jak moje imię i nazwisko z kropką w środku, czyli Patrycja kropka Zaleska, w domenie Uniwersytetu Stołecznego, którą zapewne pan zna.

– Tak, oczywiście, już wysyłam.

Andrzej był zadowolony z nawiązania tak ciekawego i bezpośredniego kontaktu z panią Patrycją, którą, oczywiście, musiał już wcześniej znać. Wpisał szybko adres mailowy i ochoczo wcisnął Enter, aby potwierdzić wysyłkę. Po chwili namysłu dodał:

– Pani opublikowała pracę w Portalu Edukacyjnym na temat multimedialnej prezentacji przebiegu epidemii?

– Tak, napisałam taki artykuł – odparła Patrycja. – Staram się tam w sposób maksymalnie przejrzysty przedstawić sposób rozwoju epidemii, który uwarunkowany jest wieloma czynnikami.

– No, ale epidemia we współczesnym świecie nam raczej nie grozi.

Patrycja cały czas pochylona była nad laptopem, próbując wczytać przesłanego maila. Niemniej uznała, że na to stwierdzenie należy zdecydowanie zareagować:

– Nie zgadzam się z panem – powiedziała stanowczo. – Nowe wirusy powstają samoczynnie, a czasami nawet człowiek pomaga w tym procesie. Czy wie pan, że na świecie są laboratoria, w których mutuje, wręcz produkuje się nowe wirusy?

– Nie. – Zastanowił się Andrzej. – Nic nie słyszałem na ten temat.

– Na przykład Laboratorium Wuhan w Chinach, ale też laboratoria w innych krajach prowadzą badania dotyczące broni biologicznej.

– Wydawało mi się, że taka broń została zakazana – starał się protestować Andrzej.

– Zakazana, owszem, jest – stwierdziła Patrycja – ale pod przykrywką innych badań cały czas prowadzi się prace w celu udoskonalenia różnych wirusów. Proszę sobie wyobrazić, że jakiś niebezpieczny wirus wymknie się spod kontroli naukowców i zaleje cały świat. Moim zdaniem sytuacja w tej chwili jest dużo bardziej poważna, a prawdopodobieństwo epidemii lub nawet globalnej pandemii wydaje się wyraźnie większe niż w czasie grypy hiszpanki, która na początku dwudziestego wieku spowodowała śmierć milionów osób.

– Chce pani powiedzieć, że współcześnie z powodu jakiegoś wirusa mogą zginąć miliony osób?

– Uważam to za bardzo prawdopodobne.

Po takim wywodzie Andrzej zamilkł. Wprawdzie trudno mu było wyobrazić sobie dzisiaj pandemię, w czasie której ginie znacząca część populacji, jednak nauczony doświadczeniem uznał, że w nauce wszystko jest możliwe i nie należy negować niczego, póki się nie ma twardych dowodów. Tymczasem dowodów na to, że pandemia nie wybuchnie, po prostu nie było.

Patrycja w tym czasie odczytała mail z autoreferatem Andrzeja.

– Widzę, że ma pan bardzo dużo osiągnięć. Nieprawdopodobna liczba publikacji, do tego połowa zagranicznych.

– Dokładnie jedna trzecia – poprawił Andrzej.

– Jest też rewelacyjny indeks Hirscha, powinien pan od razu startować na stopień profesora!

– Niestety, procedura nie pozwala na takie rozwiązanie – odparł skromnie Andrzej.

– Widzę też, że jest pan humboldtczykiem. Robił tam pan doktorat? Na Uniwersytecie Humboldta?

– Tak, trochę mnie to kosztowało.

Tu Patrycja wykonała kilka nietypowych gestów przy komputerze, przejrzała szybko inne aplikacje.

– Niestety, muszę zamknąć laptop, bo zostało mi tylko dziesięć procent baterii. A jak spadnie mi do zera, to będę miała problemy z uruchomieniem.

Andrzej ze zrozumieniem patrzył się na jej pospieszne czynności, a po chwili zapytał:

– Jedzie pani służbowo czy prywatnie?

– Jadę na konferencję, którą organizuje Uniwersytet Trójmiejski.

– Chyba nie konferencję w zakresie e-learningu?

Andrzej zdziwił się, że mógł nie wiedzieć o konferencji w zakresie edukacji zdalnej.

– Konferencja dotyczy mikrobiologii, dokładnie zagadnień epidemiologicznych – odparła Patrycja – ale mam tam wykład na temat przekazu zdalnego treści z zakresu mikrobiologii, dokładnie chodzi o przekaz multimedialny, dotyczący trendów rozwoju epidemii.

Andrzej chwilę się zastanowił, chociaż ciągle nie rozumiał, jak ważny może być ten temat. Zauważył jednak, że wiele go łączy z Patrycją. On stara się przedstawiać treści fizyczne i generalnie przyrodnicze w formie e-learningu, Patrycja zaś przedstawia mikrobiologię w formie edukacji zdalnej. Oboje są przed habilitacją i na pewno zmierzą się z recenzentami, a być może także z innymi powiązanymi z tym wyzwaniami. Nie chciał jednak rozwijać tego tematu. Wielu habilitantów przeżywa podobne problemy, więc jedynie zauważył:

– Może to zbieg okoliczności, ale studiowałem na Uniwersytecie Trójmiejskim.

– Wie pan – powiedziała Patrycja po chwili zastanowienia się – nie do końca wierzę w zbiegi okoliczności. W życiu doświadczamy wielu różnych zbiegów okoliczności. Sytuacje te powodują określone skutki. Naukowo patrząc na to zagadnienie, powinniśmy tu uwzględnić teorię prawdopodobieństwa, a z niej wynika, że nie jest możliwe tak częste występowanie zbiegów okoliczności, jak to w życiu bywa. Nie chcę być źle zrozumiana, ale dodam, że jestem osobą wierzącą i wiem, że zbiegi okoliczności mogą w życiu coś oznaczać, a nawet informować o tym, że ktoś tym wszystkim kieruje.

– Ja też jestem osobą wierzącą – odparł Andrzej nieco poruszony – chociaż nigdy nie postrzegałem teorii prawdopodobieństwa w kontekście wiary.

– Mówi pan, że jest pan osobą wierzącą… – Zastanowiła się Patrycja. – Proszę wybaczyć mi moją ciekawość i moje pytanie, ale jak został pan zatrudniony na uczelni… Przecież to musiało być jeszcze w czasach komunistycznych, kiedy religię tępiono.

Andrzej, zaskoczony nagłą zmianą tematu, nie miał pojęcia, skąd pojawił się taki osąd. Nie widząc niczego dziwnego, odparł zdecydowanie:

– Zgadza się, to było jeszcze w czasach komunistycznych, przed przewrotem roku osiemdziesiątego dziewiątego, ale już po powstaniu Solidarności.

– Nie oszukujmy się – Patrycja zdecydowanie broniła swój punkt widzenia – wtedy na uczelni zatrudniane były tylko osoby mające ścisły związek z reżimem komunistycznym. Czy wobec tego nie było tutaj jakiegoś dzieła przypadku, właśnie zbiegu okoliczności?

– Moja pierwsza praca była właściwie w informatycznym ośrodku obliczeniowym ZETO, wtedy zatrudniali wszystkich, jak leci, oby tylko wykształcenie było kierunkowe.

W istocie Andrzej nie dostrzegał tu żadnego dzieła przypadku. Patrycja jednak nie ustępowała:

– Jak się nie mylę, pracuje pan w Akademii Sławieńskiej. Nikt panu tego nie załatwił?

– Pracowałem – odpowiedział Andrzej, zwracając uwagę na czas przeszły. – Byłem tam najpierw asystentem, potem adiunktem, w końcu przez wiele lat prodziekanem, a potem, rzekomo za brak habilitacji, zostałem po prostu z Akademii Sławieńskiej zwolniony.

– Kto pana zatrudniał i kto zwalniał?

– Zatrudniał mnie pan rektor, a zwalniała pani rektor.

– Okay, zwolnienie osoby na stanowisku prodziekana zapewne wiązało się z decyzją na najwyższym szczeblu, ale zatrudnienie asystenta w komunistycznej uczelni państwowej to sprawa innego kalibru, wtedy jakiejś podstawowej komórki partyjnej – drążyła temat Patrycja.

– Złożyłem po prostu wniosek na ogłoszony konkurs. Nie wydaje się, aby był tu jakiś zbieg okoliczności.

– Nikt pana wtedy nie popierał?

– Owszem, był do mnie przyjaźnie nastawiony kierownik katedry, doktor Stałek. Miałem też pismo polecające od profesora Kawosa, wówczas rektora Uniwersytetu Trójmiejskiego. Pisałem u niego pracę magisterską.

– A jednak miał pan zaplecze ważnych osób, w jakiś sposób związanych z SB lub PZPR – zauważyła tryumfalnie Patrycja.

– Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem, chociaż przyznam, że po latach czasami zastanawiałem się, czy nie mieli na mnie jakichś haków, bo wcześniej byłem zaangażowany w działalność solidarnościową.

– Być może dobrze się pan konspirował. A może ktoś panu wyczyścił akta… Tak się też zdarzało.

– Rozumiem, do czego pani zmierza. Nic nie jest dziełem przypadku.

W tym momencie nastąpiła cisza. Andrzej wrócił myślami do lat studiów i początków swojej pracy, co miało miejsce w latach osiemdziesiątych, czyli jeszcze w czasach komunistycznych. Pojawiły się wówczas na świecie pierwsze mikrokomputery, a Andrzej stał się wyjątkowym pasjonatem tych urządzeń. Jeszcze na studiach wydał swoje ciężko zarobione na saksach pieniądze na kupno jednego z pierwszych mikrokomputerów ZX-81, który posiadał procesor o taktowaniu 1 MHz i pamięć 1 kB. O ile prędkość była wówczas całkiem zadowalająca, to pamięć była miliony razy mniejsza od późniejszych rozwiązań. Sam komputer kosztował w Polsce niemal tyle, ile wynosiły średnie roczne dochody człowieka, stąd nie było mowy o dodatkowej pamięci. Andrzej jednak kupił same układy scalone, stworzył płytkę pod te układy i wmontował do komputera dodatkowe 64 kB pamięci. Ale była jazda!

Komputer pozwolił Andrzejowi na poznanie tajników programowania i architektury komputerów. Potrafił on nawet programować w języku maszynowym lub Assemblerze. Zainteresował się szczególnie zastosowaniem baz danych, które wkrótce stały się systemami sieciowymi. Później napisał na ten temat kilka książek. Na początku sieci nie były jeszcze rozumiane w sposób globalny. Dopiero w roku przewrotu solidarnościowego w Polsce powstała na świecie pierwsza strona internetowa, a cztery lata później przeglądarka internetowa Mosaic, która potrafiła wyświetlać strony z elementami graficznymi. Od tego też czasu zaczął się rozwijać Internet, a trend takiego rozwoju potwierdził w roku 1995 system operacyjny Windows 95, gdzie wprowadzono możliwość systemowego włączenia mikrokomputera do globalnej sieci komputerowej.

W tych czasach jeszcze nikt nie mówił o edukacji zdalnej, a słowo „e-learning” nie było w ogóle znane. Właśnie w takich warunkach Andrzej stworzył jeden z pierwszych sieciowych systemów e-learningowych na świecie, który nie tylko pozwalał na interaktywne oddziaływania nauczyciel–uczeń–komputer, ale też na przygotowywanie eksperymentów fizycznych i wykonywanie ich przez uczniów. Pierwotnie system mógł być wykorzystywany tylko w sieci lokalnej, ale po pojawieniu się nowych możliwości mógł działać również w sieci globalnej. Wcześniej podobne próby wykonywano w USA, gdzie programy PLATO i PLATO 2 pozwoliły na wprowadzenie komputerów do edukacji na uczelni wyższej. Wszystkie te badania bazowały na dużych komputerach systemowych, na przykład typu IBM 360, na które pozwolić sobie mogły, niestety, tylko najzamożniejsze uczelnie. Nowe rozwiązania Andrzeja przedstawiały system działający w sieci małych mikrokomputerów, a koszt takiego rozwiązania pozwalał na wdrożenie go w każdej uczelni, szkole, a nawet w domu.

Taka nowoczesna koncepcja nie spowodowała szczególnego zainteresowania w Polsce, zresztą na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku kraj znajdował się w rozbiciu, ceny szalały, inflacja osiągnęła poziom trzycyfrowy, a nowa nomenklatura uwłaszczała się na zgliszczach komunistycznej gospodarki. Polacy zajęci byli podstawowymi problemami egzystencjalnymi. Wprawdzie Andrzej próbował przedstawiać swoje prace na konferencjach w kraju ojczystym, ale nie znalazło to szerszego odzewu. Publikowanie tu wyników również było utrudnione, gdyż cykl wydawniczy czasopism naukowych trwał zazwyczaj dwa lata, a w tym czasie problematyka w szybko rozwijającej się dziedzinie stawała się nieaktualna.

W tym momencie Patrycja niespodziewanie się odezwała:

– A jak to się stało, że dostał się pan na Uniwersytet Humboldta?

– Och, tu już naprawdę nie było żadnego dzieła przypadku lub protekcji. Po prostu wygrałem konkurs – odparł Andrzej.

– A przecież Uniwersytet Humboldta w Berlinie był po komunistycznej stronie muru – kontynuowała z zaciekawieniem Patrycja.

– No tak, ale było to już po upadku muru, a zanim tam dotarłem, na Uniwersytecie Humboldta doszło do totalnej redukcji zatrudnienia. W niektórych instytutach, także tam, gdzie ja byłem, zwolniono wszystkich profesorów. Po prostu jedna wielka czystka.

– Czyli zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie z powodów ideologicznych nie zwolniono z uczelni chyba żadnej osoby – celnie zauważyła rozmówczyni.

– W istocie – przyznał Andrzej. – Przypominam sobie, że po przewrocie solidarnościowym wiele osób, pracujących przez lata na tym samym stanowisku, nawet tylko z tytułem magistra, utrzymało się na tym samym stanowisku jeszcze przez wiele kolejnych lat, zazwyczaj do emerytury. Pisali oni wprawdzie jakieś artykuły, które stosunkowo łatwo publikowali, ale pachniały one mocno minioną ideologią.

– Pan nie pisał ideologicznych artykułów i został pan zwolniony… – stwierdziła pytająco Patrycja.

– W istocie tak było – przyznał Andrzej – czyli odwrotnie do tego, co działo się na Uniwersytecie Humboldta.

W rzeczywistości Uniwersytet Humboldta przed obaleniem muru berlińskiego był zdominowany przez myśl marksistowsko-leninowską. Niemal każda publikacja zaczynała się od dzieł komunistycznych ideologów. W Polsce doktryna ta była też wszechobecna, chociaż nie raziła tak w oczy, jak we wschodniej części Niemiec. W pracach niby „demokratycznej” NRD ideologia zajmowała co najmniej całą pierwszą stronę każdego dzieła naukowego, pisano o tym oficjalnie, chociaż – jak się wydaje – często bez przekonania. W Polsce ideologia była ukryta, unikano słów: marksizm, leninizm czy socjalizm, ale komunistyczne poglądy i odwołania do innych twardogłowych autorów występowały powszechnie w wielu publikacjach naukowych, szczególnie w naukach społecznych. Do obrony komunistycznych wartości dochodziło także wiele lat po przewrocie solidarnościowym, a liczni autorzy, również z tytułem profesora, nie zdawali sobie nawet sprawy, że prezentują zbrodniczą ideologię.

Z tym problemem uporano się stosunkowo szybko w Niemczech, co dla młodego przybysza z Polski było szokiem światopoglądowym, a także stanowiło trudność w rozpoznaniu nowych autorytetów. Radykalne cięcia i zwolnienia profesorów lub doktorów na Uniwersytecie Humboldta spowodowały odpływ wysoko wykwalifikowanej kadry naukowej, chociaż niektórzy, zwłaszcza usunięci z Humboldta profesorowie o dużych osiągnięciach naukowych, znajdowali zatrudnienie na renomowanych uniwersytetach, takich jak w Oxford lub Cambridge. W takich warunkach w nowym systemie Uniwersytetu Humboldta nie było łatwo się odnaleźć. Wszyscy starali się krytykować ideologię komunistyczną, także młodego naukowca z kraju postkomunistycznego, i dlatego Andrzej musiał wykonać naprawdę olbrzymią pracę, aby w tym środowisku zaistnieć. Nawet przyzwyczaił się do tego, że na kolejnych kolokwiach był totalnie krytykowany. Wprawdzie w ten sam sposób krytykowani byli także inni doktoranci, doktorzy, a nawet profesorowie. Taki był po prostu styl pracy, który w istocie bardzo pomagał w rozwoju naukowym.

– Długo pan był na stażu w Uniwersytecie Humboldta? – zapytała Patrycja, podążając jakby za myślami Andrzeja.

– Hmm, zależy, o który okres chodzi. Byłem tam kilka razy, a z doskoku, można powiedzieć, do dzisiaj mam zadania, które tam realizuję.

Odpowiedź Andrzeja była dla Patrycji niewystarczająca.

– Robił tam pan doktorat.

– Robiłem i obroniłem. Wtedy dostałem stypendium doktoranckie na dwa lata.

– Wszystko w języku niemieckim?

– Wszystko: kolokwia, udziały w seminariach, konferencjach, artykuły, dysertacja i oczywiście samo kolokwium doktorskie przy udziale publiczności.

– Proszę opowiedzieć – kontynuowała z zaciekawieniem Patrycja – jak się pracuje na tak prestiżowym uniwersytecie?

– No cóż, początki nie były łatwe – zaczął Andrzej. – Od razu w pierwszym miesiącu prowadziłem kolokwium wprowadzające, gdzie miałem przedstawić swoje wyniki do pracy doktorskiej. Skończyło się ono kompletną klapą, a krytyka trwała chyba dłużej niż moje wystąpienie. Trzeba jednak przyznać, że mają w tym metodę. Kolega z uniwersytetu zapisywał dla mnie na kartce wszystkie pytania i wątpliwości, które pojawiały się z sali. Podobnie było w drugim, trzecim i w kolejnych miesiącach, chociaż wystąpienia były coraz lepsze. Ostatnie kolokwium było prawie bezbłędne, a obrona doktoratu, już przy udziale publiczności i naukowców z różnych uniwersytetów, wypadła naprawdę dobrze.

– W Polsce też się krytykuje asystentów, ale raczej nie przez godzinę i nie przez dwa lata – zauważyła z uśmiechem na twarzy Patrycja.

– Powiem więcej – uzupełnił Andrzej – w Niemczech krytykuje się naukowo wszystkich, od dyplomanta do profesora. Wszędzie szuka się dziury w całym. I w tym tkwi istotna siła postępowania naukowego, bo jak coś jest krytykowane, to oznacza, że jest to coś warte.

– Jeżeli omawiany przedmiot badań nie jest krytykowany – dodała Patrycja – oznacza to, że nic nie jest warty, wszystko jest jasne, nie podlega dyskusji, więc nie podlega też rozważaniu naukowemu.

– Dokładnie tak! – potwierdził Andrzej. – A wydaje się, że w Polsce ta prosta zależność nie jest rozumiana.

– Raczej obowiązuje zasada, że profesorów i innych osób z naukowego establishmentu nie wolno krytykować – sprostowała Patrycja.

Tutaj Andrzej przypomniał sobie, że w Polsce niejeden raz zajmował krytyczne stanowisko wobec poglądów – jak to ujęła Patrycja – „naukowego establishmentu”. Jeżeli zostałoby to źle zrozumiane i przerodziłoby się w uraz któregoś z ważnych profesorów, to mogłoby przypadkowo odbić się na ocenie dorobku habilitacyjnego. Andrzej jednak nie przyjmował takiego scenariusza, nie dopuszczał nawet myśli, że na stanowiskach profesorskich mogłyby funkcjonować osoby o tak niskim poziomie moralnym.

– Wydaje się – kontynuował Andrzej – że istnieje olbrzymi dystans polskiej nauki do osiągnięć zachodnich. Ostatnio sprawdziłem na przykład globalny indeks cytowań Hirscha tylko dla Uniwersytetu Humboldta i proszę sobie wyobrazić, że w zakresie e-learningu jest on większy niż indeks Hirscha dla wszystkich uniwersytetów w Polsce razem wziętych.

– Niesamowite – przyznała Patrycja – ale dobrze zorientowane osoby wiedzą, jak jest naprawdę. Mimo wszystko tego typu treści bardzo źle się sprzedają w Polsce.

– Powiem więcej – kontynuował Andrzej – w Berlinie są trzy uniwersytety, obok Humboldta, także Uniwersytet Techniczny oraz Wolny Uniwersytet Berlina, i w każdym z nich indeks H w odniesieniu do e-learningu jest większy od sumarycznego indeksu H w Polsce.

– No cóż… – Patrycja jakby ciągle starała się zaprzeczyć. – W Polsce dobrze sprzedają się treści o tym, że nasza nauka jest najlepsza na świecie. Przykładowo, dobrze zostało przyjęte, gdy profesor Liwerow na swoim blogu napisał, że biblioteki w Polsce są już tak świetnie wyposażone jak biblioteki na Zachodzie.

– Zdaje się, że blog Liwerowa jest dość poczytny – stwierdził z odrobiną przekory Andrzej.

– Owszem – potwierdziła Patrycja, podtrzymując drwiący ton. – Czytają go jednak tylko jego poplecznicy.

– Tak czy inaczej, profesor Liwerow nie ma pojęcia, o czym pisze. Na Zachodzie są nie tylko wspaniałe biblioteki, ale też świetne laboratoria, najnowsze technologie, a przede wszystkim zupełnie inna kultura pracy badawczej. Tam naprawdę człowiek może się rozwijać naukowo i jeżeli chce, uczciwie pracuje, to ma szansę coś osiągnąć.

– Nie tylko Liwerow – zauważyła Patrycja – z taką pewnością siebie uważa, że osiągnęliśmy poziom zachodni. Mimo to dobrze zorientowane osoby znają realia.

Nie było wątpliwości, że wielu polskich naukowców doskonale znało warunki pracy na Zachodzie, gdzie na naukę przeznaczało się kilka razy większą część funduszy z budżetów państwa. Dla Andrzeja pozostawało niezrozumiałe, dlaczego wówczas tylko pół procenta dochodu narodowego Polski wspierało bezpośrednio naukę. Zwiększało to dysonans w stosunku do innych krajów, który od czasów komunistycznych wcale nie zmieniał się na lepsze. Tymczasem obowiązująca propaganda głosząca hasła o rzekomo wysokim poziomie polskiej nauki nie przystawała w żadnej mierze do rzeczywistości.

– Wydaje się, że są tacy polscy naukowcy, którzy wyrażają wyłącznie pozytywne i bezkrytyczne opinie o własnych osiągnięciach – kontynuował ostrożnie Andrzej – a przy tym całkowicie dyskredytują osiągnięcia zachodnie. Cytują wyłącznie prace polskich autorów, nie wspomnę, że z minionej epoki, a pomijają zupełnie literaturę zagraniczną.

– Ostatnio sprawdzałam dane Eurostatu – dodała Patrycja – dotyczące liczby patentów w Europie w przeliczeniu na milion mieszkańców. Wie pan, na którym miejscu w Europie jest Polska?

– Na ostatnim, przed nami jest Rumunia, która ma dziesięć razy więcej patentów na milion mieszkańców, a średnia unijna jest ze sto razy wyższa od Polski.

– Może trochę pan przesadził, ale generalnie tak jest – potwierdziła Patrycja. – Nie znaczy to jednak, że można w Polsce krytykować naszą rodzimą naukę, szczególnie w kontekście habilitacji. Trzeba tu naprawdę być ostrożnym.

– Muszę przyznać – zauważył Andrzej – że gdy przygotowywałem książkę habilitacyjną, ostrzegano mnie przed cytowaniem dzieł zagranicznych.

– I posłuchał pan? – Patrycja z troską popatrzyła na Andrzeja.

– W mojej książce jest więcej odwołań do polskich autorów niż w przeciętnym dziele habilitacyjnym. Fakt, że cytowań zachodnich jest przynajmniej dziesięć razy więcej.

– Czy to znaczy, że u pana jest ponad tysiąc cytowań? – spytała z niedowierzaniem Patrycja.

– Jest ich ponad trzy tysiące. Samych cytowanych książek przywołuję ponad pięćset.

– Niesamowite. – Patrycja pokręciła głową. – Nie jestem jednak pewna, czy dobrze pan zrobił, odnosząc się częściej do zachodnich dzieł.

– Właśnie to, co pani mówi, jest niesamowite. Wiem, że istnieje obowiązek cytowania niektórych autorów, stąd na siłę wprowadzałem takie osoby, jak Liwerow, Kwiatek, Witkow, chociaż trudno mi było znaleźć u nich sensowne treści do mojej pracy.

– Autorzy może wybrani poprawnie, ale gdy nie dominują w pracy, to w tych układach…

Patrycja znacząco nie dokończyła zdania, jakby chciała przekazać coś więcej. Andrzej dobrze wiedział, że niektóre zacytowane przez niego polskie dzieła, jak najbardziej współczesne, ciągle bazują na komunistycznej ideologii. Był sam na siebie wściekły, że musiał powoływać się na te prace, które nic nie wnoszą, ale co miał robić… Podobny obowiązek odwoływania się tylko do dzieł czołowych propagandystów komunistycznych występował wcześniej we Wschodnich Niemczech, ale po obaleniu muru berlińskiego problem ten całkowicie zniknął i nikt nie śmiał już takich prac cytować.

– Słyszałam, że w Niemczech wystawia się oceny za doktorat – powiedziała Patrycja, wyraźnie chcąc zmienić temat.

– Tak, to prawda. – Andrzej też odczuwał potrzebę zmiany tematu i trochę patetycznie dodał: – Sam otrzymałem ocenę cum laude, czyli z łacińskiego „ku chwale”.

Ponieważ Patrycja jakby się zamyśliła, Andrzej postanowił kontynuować wątek.

– Mogę się pochwalić, że praktycznie pozwoliło to na nominowanie mojej pracy do wystąpienia o nagrodę prestiżowego Towarzystwa Edukacji Chemicznej i Fizycznej w Niemczech. Dysertacja dotyczyła zastosowania mikrokomputerów w kształceniu fizycznym i chemicznym, toteż świetnie wpisywała się w profil Towarzystwa. Nagrody jednak nie otrzymałem, przypadła ona koledze z Uniwersytetu w Poczdamie, ale naprawdę nie mam o to pretensji. Sam fakt nominowania był już dla mnie wyróżnieniem.

– Nic dziwnego, że Niemcy wybierają Niemca, zapewne w Polsce byłoby podobnie – podsumowała Patrycja.

– Pani praca doktorska dotyczyła mikrobiologii?

– Tak, dokładnie trendów propagacji wirusów – potwierdziła Patrycja. – Ale, panie Andrzeju, minęliśmy Tczew. Zaraz będę wysiadać.

– A tak miło mi się z panią rozmawia – stwierdził Andrzej. – Mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja.

– Jak najbardziej, wymieńmy dane kontaktowe. Możemy to zrobić przez Bluetooth?

– Przynajmniej spróbujmy.

Nie od razu udało się połączyć telefony. Andrzej usiadł koło Patrycji i wskazywał palcem, gdzie powinna kliknąć. Nie raz dotknął przy tym jej dłoni, ale Patrycja nie cofała ręki. Gdy wreszcie wymiana danych kontaktowych się udała, Andrzej zaproponował:

– Zadzwonię do pani, dla sprawdzenia.

Odezwał się telefon Patrycji.

– Wszystko gra.

Patrycja szybko wstała, aby ściągnąć z góry plecak. Natychmiast poderwał się też Andrzej i pomógł jej zdjąć bagaż, ponownie dotykając jej ręki.

– Widzę, że jest pani mężatką – zauważył, spoglądając na jej obrączkę.

– Tak, mam też trzy córki. Stanowimy kochającą się rodzinę – odpowiedziała nieco zaskoczona.

– Och, ja też jestem żonaty i mam trzech synów, ale nie chcę wchodzić w żadne dywagacje o zbiegu okoliczności.

Patrycja uśmiechnęła się, jakby pytając, co Andrzej chciał właściwie powiedzieć.

– Chciałbym, aby przekazała pani mężowi, że odbyłem właśnie rozmowę, która stanowiła dla mnie intelektualną ucztę, a przy tym zawierała jeszcze głębszy przekaz. Bardzo za to dziękuję.

– Panie Andrzeju, dla mnie też była to bardzo ciekawa rozmowa i proszę to przekazać żonie.

Andrzej chciał pocałować Patrycję w rękę staropolskim zwyczajem i jednocześnie okazać jej tym szacunek, ale pomyślał, że jako mikrobiolog raczej nie będzie ona akceptować tego typu gestów, stąd tylko ukłonił się z uszanowaniem. Patrycja też skinęła głową z uśmiechem i wyszła z przedziału. Zaraz jednak wróciła z pytaniem.

– Korzysta pan z jakiegoś komunikatora internetowego?

– Oczywiście. Może być Skype?

– Jasne, mój adres to patrycja kropka zaleska, czyli jak moje imię kropka nazwisko.

– Mój adres to też imię kropka nazwisko, a więc andrzej kropka negan.

– Wynika stąd, że nie musimy nic zapisywać – podsumowała z uśmiechem Patrycja i udała się w kierunku wyjścia z pociągu.

Andrzej pokiwał jeszcze głową i naprawdę nie mógł uwierzyć, jak wiele rzeczy ich łączy. Czy naprawdę to tylko zwykły zbieg okoliczności, czy też oznaka pewnego przeznaczenia lub fatum? Patrycja miała rację. Z teorii prawdopodobieństwa wynikało, że tak często pojawiające się sploty wydarzeń praktycznie nigdy nie powinny wystąpić, a przecież w życiu czasami się one zdarzają. Właśnie widział Patrycję, jak wyszła na peron. Pomachała mu jeszcze z uśmiechem. On też podniósł rękę w geście pożegnania i odprowadził ją wzrokiem, dopóki nie zginęła w tłumie wchodzącym do tunelu gdańskiego dworca.

Do domu Andrzej dotarł w nocy. Jego żona Alina już spała. Przebudziła się tylko na chwilę i zapytała:

– Czy wszystko w porządku?

– Tak, jak najbardziej – potwierdził Andrzej. – Dobranoc.

W tej chwili Andrzej zastanowił się, czy powiedzieć Alinie o poznanej Patrycji i o przekazanych od niej pozdrowieniach. Na pewno by ją obudził, mówiąc jej cokolwiek o tej porze. Taka już jest kobieca natura, że gdy pojawia się inna kobieta, wytwarza się zainteresowanie, niepokój, a czasem nawet zazdrość. Andrzej wiedział, że Alina miała od rana trudny dzień. Pracowała w szkole i właśnie organizowała dzień patrona tej jednostki. Nie powinna być w tym dniu niewyspana, stąd Andrzej nawet nie dał po sobie poznać, że coś chciałby jej przekazać. Jego niepewność co do reakcji żony pozostała u niego na dłużej i dopiero po kilku latach powiedział jej o jego związku z Patrycją.

Tej nocy Andrzej długo nie mógł zasnąć, ale wcale nie myślał o złożonym wniosku habilitacyjnym. Ciągle miał przed oczami Patrycję, jej zdecydowanie, ale też tajemniczość. Zastanawiał się nad licznymi zbiegami okoliczności, a przede wszystkim nad potencjalnymi następstwami tego spotkania, bo wiedział już, że takie nastąpią. Przecież na pewno będzie utrzymywać kontakt z Patrycją. Skoro zapytała go o adres Skype, więc jej też zależało na podtrzymaniu kontaktu. Być może chciała mu coś przekazać, coś ważnego, czego nie można powiedzieć w czasie pierwszego spotkania. W jego opinii Patrycja miała bardzo trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość. Nie wiedział jednak, czy powinien się z tego powodu cieszyć, czy raczej bać. Wkrótce miał się o tym przekonać.

2

Dziekanat

Następnego dnia Andrzej obudził się później niż zwykle. Aliny już nie było w domu, wyszła wcześniej, aby dopilnować szkolnej uroczystości. Zanim wyszedł do pracy, odczuł wyraźne pragnienie, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Patrycji. Chciała mu coś jeszcze przekazać lub wyjaśnić, a może po prostu uświadomić go w zakresie elementarnych spraw. Jej nie do końca wypowiedziane myśli wzbudzały w Andrzeju ciekawość i prowokowały go do poznania skąpo wyrażonych przez nią poglądów. Jako naukowca nurtowało go też, czym dokładnie zajmuje się Patrycja, jakie napisała prace naukowe, artykuły, może książki. Dlatego sięgnął najpierw po dobrze znane narzędzie, potrafiące szybko wyszukać cenne informacje o potencjale twórczym każdego człowieka nauki. Uruchomił program Publish or Perish, który miał mu przedstawić w skrótowej formie opublikowane i znane w sieci osiągnięcia Patrycji Zaleskiej.

Program szybko odszukał potrzebne dane i podał zwięzłe wyniki. Patrycja miała bardzo dużo publikacji. Wśród wielu tytułów był także znany mu artykuł w Portalu Edukacyjnym o multimedialnej prezentacji etapów rozwoju pandemii. Wiele artykułów Patrycji zostało opublikowanych w renomowanych czasopismach zagranicznych. Wrażenie robiły jej indeksy cytowań, a w szczególności indeks Hirscha, który wynosił 6 i był równie wysoki jak u Andrzeja. Już nie myślał o tym, że jest to kolejny zbieg okoliczności, który mógł coś oznaczać. Pojawiło się u niego ważniejsze w tym momencie pytanie: dlaczego w tych warunkach Patrycja nie złożyła wcześniej wniosku habilitacyjnego? Przecież osoby z dużych uniwersytetów mają ułatwione możliwości awansu, co potwierdzają nawet badania naukowe. Patrycja praktycznie już przy indeksie Hirscha 3 bez problemów osiągała poziom wymagany do uznania habilitacji w uczelni, którą reprezentowała.

Pod względem szans na uzyskanie habilitacji Patrycja wyraźnie przewyższała Andrzeja, a mimo to nie zdecydowała się na uruchomienie właściwej procedury. Taki stan rzeczy bardzo zdziwił Andrzeja, ale też wywołał w nim refleksję: dlaczego niektórzy ludzie nauki muszą walczyć o nominację, a inni otrzymują ją bez większego wysiłku? Wprawdzie nie stanowiło to dla niego jakiegoś większego odkrycia, zawsze byli tacy, którzy mieli plecy i potrafili się odpowiednio wkręcić. Wszystko jednak świadczyło o tym, że dysproporcje pomiędzy tymi najbardziej uprzywilejowanymi a tymi, co otrzymują habilitacje za uczciwie pozyskany dorobek, są naprawdę ogromne. Przykład Patrycji dodatkowo wskazywał, że nawet w uprzywilejowanym środowisku wysoka twórczość naukowa, wybiegająca znacznie ponad przeciętność, może nie wystarczyć.

Refleksja ta nie wywołała jeszcze u Andrzeja jakichś negatywnych myśli. Był przekonany, że jego ciężko wypracowany dorobek naukowy, który powstawał w trudnych warunkach, w większości przy własnym finansowaniu działań naukowych, będzie prawidłowo oceniony. Nie miał zresztą czasu, aby dywagować w zakresie różnych scenariuszy rozwoju sytuacji. Tego dnia musiał pojawić się na swojej uczelni, gdyż jego, jako dziekana wydziału, czekały ważne zadania. W ciągu ostatnich tygodni starał się dopiąć autoreferat i inne dokumenty habilitacyjne na ostatni guzik, stąd prace w dziekanacie pozostały nieco na uboczu. Teraz jednak miało to się zmienić – Andrzej planował bowiem nadrobić wszystkie zaległości.

Do pracy na swoim wydziale przyszedł jak co dzień, starając się pokazać dobry nastrój. Wszedł najpierw do dziekanatu.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry, panie dziekanie – odpowiedziała pani Mariola, nie odrywając wzroku od dokumentów.

Z zaplecza krzyknęła też pani Ania:

– Dzień dobry!

Chociaż wiadomo było, że zaległych prac miał sporo, starał się przede wszystkim, aby dziekanat funkcjonował w sposób prawidłowy. Dlatego zapytał:

– Czy mamy jakieś nowe sprawy?

Podszedł z zaciekawieniem do stołu, gdzie rozłożone były dokumenty studentów.

– W pana pokoju na biurku są indeksy do podpisania na jutrzejszą obronę – powiedziała z urzędową troską pani Mariola.

– Okay, zaraz to podpiszę.

– W Warszawie wszystko się udało?

– Wszystko poszło zgodnie z planem – powiedział Andrzej – a nawet dodam, że mój wniosek został przyjęty bez żadnych zastrzeżeń.

– Może jak będzie pan już doktorem habilitowanym, to ranga wydziału się podwyższy i nie będą nas już traktować tak z góry – wyraziła swoje życzenie pani Mariola pochylona ciągle nad dokumentami.

– Może tak będzie, ale póki co, musimy tak pracować, jakby się nic nie zmieniło.

– Nie mówił mi pan jeszcze – podniosła wzrok pani Mariola – czy wyjazd pana do Warszawy traktować jako służbowy?

– Przecież wie pani, że ze środkami wydziałowymi jest krucho, a na fundusze ogólnouczelniane nie ma co liczyć.

– Na uczelni, w której wcześniej pracowałam, wszystkie wydatki habilitacyjne, wyjazdy, konferencje, koszty publikacji, książek czy przewodu habilitacyjnego pokrywała uczelnia, a pan to finansuje z własnej kieszeni.

– No cóż – westchnął Andrzej. – Rektor nie zgodził się nawet na pokrycie kosztów przewodu habilitacyjnego, a to jest naprawdę spory wydatek. Ponieważ to uczelnia musi finansować habilitacje, musiałem pójść na układ z rektorem i zgodzić się na obniżenie zarobków, choć mam nadzieję, że tylko na trzy miesiące.

Pani Mariola oderwała się całkowicie od dokumentów i z niedowierzaniem zapytała:

– Uczelnia ma obowiązek zapłaty i nie chce zapłacić?

– Uczelnia nie ma obowiązku, ale tylko ona może finansować przewód habilitacyjny. Nie wiem, kto ten przepis wymyślił i komu ma on służyć, ale tak jest.

– Prawo chyba powinno tutaj bronić habilitantów – stwierdziła pani Mariola – ale wychodzi akurat odwrotnie.

– W istocie – przyznał Andrzej – a przy tym, gdyby recenzje przeciągnęły się, zapłacę podwójnie, a nawet potrójnie lub jeszcze więcej za tę habilitację.

– Czy próbował pan podsumować, ile to wszystko będzie kosztować?

Pani Mariola kręciła cały czas głową, ale Andrzej nie chciał już jej szokować, bo jeszcze źle by o nim pomyślała.

– Myślę, że zamknie to się sumą sześciocyfrową, ale ostatecznego bilansu jeszcze nie zrobiłem.

– To więcej, niż człowiek zarabia w ciągu roku, a może nawet kilku lat – zauważyła Mariola z przerażeniem i niedowierzaniem.

– No tak. – Andrzej starał się krótko zamknąć temat, chociaż wiedział, że sześciocyfrowa suma mogła mieć na początku bardziej znaczącą cyfrę niż „1”, a to oznaczało wydatek równy wieloletnim dochodom osoby na stanowisku naukowo-dydaktycznym. Aby całkowicie zakończyć temat, dodał: – W przyszłym tygodniu jadę do Berlina na konferencję „Educa”. Nie będzie mnie od poniedziałku do czwartku.

– Tylko dla formalności zapytam się, czy wyjazd jest służbowy?

– Nie, pani Mariolu – odparł zirytowany Andrzej – choć oczywiście uczelnia będzie z tego miała profity, które jak najbardziej mieszczą się w kategoriach pojęcia „służbowy”. Chodzi tu o kontakty naukowe, umiejętności, a być może także publikacje, oczywiście afiliowane w tej uczelni.

– Panie dziekanie – pani Mariola zauważyła wzburzenie dziekana – pytałam się tylko formalnie, żebym wiedziała, co powiedzieć, gdyby ktoś z centrali się interesował.

– Wątpię, aby ktokolwiek miał jakieś zastrzeżenia. Gdyby jednak nawet ktoś ważny się pytał, proszę powiedzieć, że jestem na konferencji „Educa” w Berlinie, a musiałem tam pojechać, bo w dziedzinie e-learningu jest to najważniejsza konferencja na świecie.

– Wszystko jasne, panie dziekanie.

– No, to idę podpisać te indeksy.

Andrzej udał się do swojego pokoju z napisem: „Dziekan Andrzej Negan”. W istocie pracował na prestiżowym stanowisku dziekana, ale jego wydział nie był szczególnie duży. Razem z uczestnikami zajęć podyplomowych studiowało tam niespełna trzysta osób, ale prawie sto właśnie kończyło studia. Co roku Andrzej przeżywał stres, czy uda się utrzymać wydział i miejsca pracy, czy nie zostanie on zlikwidowany, czy studenci nie będą musieli przejść do innego miasta. Pięć lat wcześniej sam organizował ten wydział, pozyskiwał pracowników naukowych, a teraz musiałby wszystkim podpisywać wypowiedzenie. Po każdym roku kanclerz uczelni rozliczał go finansowo i zawsze wisiał nad nim miecz. Nie bez znaczenia była pozycja olbrzymiej Akademii Sławieńskiej, która dominowała w regionie i w celu eliminacji konkurencji szybko otwierała te same kierunki, które były na Andrzeja wydziale. W tym roku sytuacja stała się krytyczna i aby utrzymać wydział, należałoby zwolnić kilka osób. Władze uczelni nie wyrażały zgody na jego dalsze funkcjonowanie bez gwarancji pozytywnego wyniku finansowego.

W tym momencie do pokoju dziekana wpadł pan Sebastian. Nigdy nie pukał i ciągle był w pędzie. Również teraz, stojąc w drzwiach, powiedział:

– Dzień dobry, kłaniam się, mam coś ważnego panu do przekazania, ale najpierw muszę coś dać dziewczynom z dziekanatu. Mamy dwóch nowych kandydatów na studia.

Sebastian był istotną podporą dziekana. Zajmował się sprawami rekrutacji na studia i kwestiami organizacyjnymi. Niestety, on też był zagrożony zwolnieniem. Aby obronić wydział, Andrzej już wcześniej zorganizował spotkanie pracowników. Przedstawił sprawę jasno: ochronić wydział przed zamknięciem można tylko poprzez zrównoważenie budżetu. Nie można było zlikwidować żadnego etatu, gdyż wydział musiał spełniać minimum kadrowe. Dlatego Andrzej zaproponował obniżenie pensji wszystkich pracowników, także samego dziekana, o trzysta złotych, co powinno zbilansować fundusze wydziału. W zasadzie wszyscy się zgodzili, z wyjątkiem pani profesor Suchanko. Protestowała w czasie spotkania, mówiła, że nie może mniej zarabiać, że ma kredyty, że musi spłacać raty i że w ogóle ten wariant nie wchodzi w rachubę. Gdy Andrzej tłumaczył jej, że jest jeszcze czas i że z jej tytułami znajdzie inną pracę, stwierdziła, że to przez niego znalazła się w tak dziadowskiej uczelni i ona jeszcze mu pokaże.

Tymczasem Sebastian wrócił z dziekanatu i w swoim stylu przeszedł od razu do rzeczy:

– Najpierw wiadomość dobra: mamy dwóch nowych studentów.

– Świetnie – odpowiedział Andrzej – ale to nie wystarczy, aby utrzymać pensje na dotychczasowym poziomie.

– No tak, uda się może dla jednej lub dla dwóch osób – stwierdził ze smutkiem Sebastian.

– W każdym razie jest to dobra wiadomość – potwierdził z optymizmem w głosie Andrzej. – A jaka jest ta druga?

– Profesor Suchanko jest wściekła. W Akademii Sławieńskiej wygłaszała o panu pokątnie bardzo niepochlebne opinie. Mówiła, że załatwi, aby pan nigdy nie otrzymał habilitacji – przekazał z przekonaniem Sebastian.

– Wie pan – ze zdziwieniem odparł Andrzej – profesor Suchanko w ogóle nie powinna chwalić się gdziekolwiek, że dorabia u nas na drugim etacie pełną pensję profesorską. A gadanie o obniżce, a tym bardziej o załatwianiu lub niezałatwianiu komuś habilitacji to już jakiś kompletny odlot.

– Właśnie to jest w jej stylu – kontynuował bez ogródek Sebastian. – W Akademii bardzo często się chwali, że ma dobre kontakty ze Liwerowem, Kwiatkiem i całą tą wierchuszką.

– Ale czy na pewno jest to prawda?

Andrzej nie mógł uwierzyć w takie rewelacje. Przecież profesor Suchanko nie miała szczególnej pozycji naukowej. W wykazie jej publikacji, który przy zatrudnianiu składała w dziekanacie, nie było żadnych zagranicznych dzieł. Prawdopodobnie podsumowanie nie dałoby jej więcej niż sto punktów, co w normalnym przypadku nie starczyłoby nawet na uzyskanie habilitacji. Dziwne było, że w jakiś sposób otrzymała ona pełen tytuł profesorski.

– Profesor Suchanko bardzo często przekazuje rewelacje w Akademii, że komuś coś załatwia w Najwyższej Komisji Naukowej. – Sebastian stanowczo przedstawiał sytuację.

– Chwali się, że komuś załatwia habilitację? – zapytał z drwiną Andrzej.

Sebastian jednak kontynuował poważnie:

– Ostatnio mówiła, że postarała się nawet, aby nie przyznać habilitacji doktorowi Kastyrze. Składał on najpierw wniosek w Polsce, miał pozytywne recenzje, ale Najwyższa Komisja mu to odrzuciła. Dlatego złożył ponownie wniosek w Rużomberku na Słowacji. Ponoć Liwerow kazał jej napisać pismo do Rużomberka, że rzekomo Kastyra nie spełnia wymagań. Miała też ogólnie go oczernić i to zrobiła.

– I jaki był skutek?

– Zawiesili tę habilitację w Rużomberku, ale jeszcze nie jest zamknięta lub negatywnie oceniona.

– Nie rozumiem – stwierdził Andrzej, nie dowierzając – dlaczego Liwerow sam nie napisał pisma do Rużomberku, skoro tak mu na tym zależało.

– Ma z nimi na bakier. Kiedyś sam odbył dłuższy staż na Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku. Miał tam jakiś wykład czy kolokwium, skrytykowali go i się obraził. Wyraźnie postanowił się zemścić, a jak polscy doktorzy rozpoznali możliwości habilitowania się w Rużomberku, to zaczął objeżdżać ten uniwersytet bardzo nieprzyjaznymi epitetami.

– W istocie, przypominam sobie – wtrącił Andrzej – był artykuł w „Gazecie Publicznej”. Nie wiedziałem, że za tym stoi Liwerow.

– Jeżeli ktoś składa wniosek w Polsce, a Najwyższa Komisja Naukowa odrzuca habilitację i ten ktoś się z tym nie zgadza, to szuka ratunku w Rużomberku lub w Bańskiej Bystrzycy – stwierdził Sebastian. – To chyba naturalne. Ponoć znają tam dobrze język polski i nie trzeba nawet tłumaczyć dorobku. Liwerow ma wyraźnie inny pogląd, obrzuca Słowaków błotem i nawet pisze książkę na ten temat. Chwali się tym na swoim blogu.

– W moim odczuciu – stwierdził Andrzej – takie zachowanie, gdy obraża się uniwersytet innego kraju, nie jest godne naukowca, a szczególnie profesora, nie będę dodawał: na takim stanowisku.

– Skoro Suchanko wykonuje polecenia Liwerowa, to ten czasami może jej się odwdzięczyć. Wie pan, co mam na myśli – podsumował Sebastian.

– Panie Sebastianie – Andrzej był wyraźnie podirytowany – jest przecież kodeks etyczny.

– Jest kodeks etyczny i jest kodeks resortowy.

Sebastian nie wyjaśnił, co miał na myśli, mówiąc o kodeksie resortowym. Andrzej przez chwilę zastanowił się nad tą sprawą i zdecydował:

– Dobrze, porozmawiam z profesor Suchanko. Proszę sprawdzić, kiedy ma u nas zajęcia.

Sebastian posłusznie wyszedł do dziekanatu, aby sprawdzić zajęcia pani profesor. W tym czasie Andrzej uruchomił na laptopie program Publish or Perish do analizy aktywności akademickiej. Wprowadził tam wyszukiwanie dla naukowca „Suchanko” i po paru sekundach otrzymał wynik kilkunastu prac oraz jednego cytowania. Pokiwał głową z niedowierzaniem. Sprawdził bezpośrednio dane w Google Scholar. Tu również wynik pokazywał jedno cytowanie w innej krajowej pracy, zresztą prawdopodobnie osoby z tego samego instytutu. Andrzej wiedział, że wyniki w sieci są często zaniżone, a w skrajnych przypadkach może być tak, że dany naukowiec ma kilka razy więcej cytowań, niż podaje Google Scholar. Jednak nawet gdy Suchanko ma dziesięć cytowań, to dla profesora stanowi to wynik dramatyczny. Andrzej pomyślał, że jeżeli nikt nie cytuje tej osoby, to jej pozycja naukowa jest bardzo niska, przez co nie ma ona żadnego wpływu na postępowania habilitacyjne.

W tym momencie wrócił Sebastian z informacjami o terminach pani profesor Suchanko.

– Zajęcia ma dopiero za miesiąc, ale dzisiaj dzwoniła do dziekanatu i zamierza zaraz tutaj przyjść, bo pilnie potrzebuje zaświadczenia o zarobkach pod kolejny kredyt. Ponoć jest jakaś promocja na fontanny do ogródka – dodał z przekąsem.

– Przecież w dziekanacie nie wystawimy jej zaświadczenia o zarobkach. Musi to załatwić w centrali.

– Wiem o tym – powiedział jasno Sebastian. – Mariola jej to też tłumaczyła przez telefon, ale jak chce przychodzić, to niech przyjdzie.

Andrzej znał panią Suchanko od wielu lat i zawsze ją postrzegał jako pewną siebie i wyniosłą osobę, nieliczącą się z innymi ludźmi. Bywał czasami też na jej wykładach, ostatnio w czasie konferencji edukacyjnej organizowanej przez Akademię Sławieńską. Swoją drogą wygłoszony tam przez nią referat raczej nie był na tematy edukacyjne, tylko dotyczył prawdopodobnie socjologii. Andrzej próbował wsłuchać się w jej monolog i coś z niego zrozumieć, ale mu to nie wychodziło. Pani profesor czytała z kartki, więc chyba wszystko było poprawnie poukładane i na pewno było w języku polskim. Jednak im bardziej Andrzej wytężał swój intelekt i dokładniej wsłuchiwał się w jej przemowę, tym częściej stwierdzał, że kolejne zdania nie mają ze sobą związku, a nawet wewnątrz pojedynczych sentencji brakowało logicznej spójności. Całość wygłoszono z olbrzymią ilością niezrozumiałych terminów, co miało sprawiać wrażenie naukowości, ale dla Andrzeja były to tylko pozory. Najciekawsze sceny działy się po wykładzie, gdy inni słuchacze stawiali pani profesor pytania. Być może coś z wykładu zrozumieli, próbowali nawet naśladować jej słownictwo, ale w żaden sposób nikt z nią nie mógł dojść do porozumienia. W końcu jednak każdy dziękował jej za niby wyczerpującą odpowiedź i stwierdzał, że jest z niej bardzo zadowolony.

Na pojawienie się pani profesor w dziekanacie Andrzej nie musiał długo czekać. Przyszła bezpośrednio do jego gabinetu i weszła bez pukania.

– Dzień dobry – rozpoczęła sucho, rozglądając się po pokoju.

– Dzień dobry, witam panią profesor. – Andrzej wstał z krzesła i ustawił się w takiej pozycji, aby mógł wyciągnąć i podać rękę, gdyby zaistniała taka potrzeba.

Profesor Suchanko jednak nie zamierzała witać się w ten sposób, tylko patrząc się na jedyne wolne krzesło, spytała:

– Czy mogę usiąść?

– Oczywiście, proszę uprzejmie – odpowiedział Andrzej z gestem zaproszenia, chociaż dostrzegł w jej oczach zastrzeżenie co do jakości krzesła.

W pokoju dziekana nie było luksusów, bo wydział też do bogatych nie należał. Wprawdzie znajdowało się tutaj duże biurko, gdzie Andrzej miał porozkładane dokumenty, ale oddzielnego stolika na kawę już brakowało. Czasami udawało się na biurku znaleźć miejsce nawet na kilka szklanek, ale pani profesor jakby wyprzedziła intencje Andrzeja:

– Proszę nic nie robić. Mam krótką sprawę.

– Słucham panią. – Andrzej usiadł za biurkiem.

– Wie pan, mam nowy dom – rozpoczęła zwięźle pani profesor, potem jednak rozgadała się, mówiła o ogrodzie, o fontannie w jego centralnej części, o tym, jacy fachowcy ją montowali i co się w niej zepsuło.

Andrzej starał się dokładnie słuchać, co mówi profesorka. Próbował też wyrazić współczucie z powodu problemów z wykonaną instalacją, a nawet doradzać, jak powstałą usterkę naprawić, bo akurat na układach hydraulicznych trochę się znał. Pani profesor stwierdziła jednak, że nie chce żadnej naprawy i musi mieć nową fontannę, a stąd potrzebny jest jej nowy kredyt, bo za mało zarabia.

– Szanowna pani profesor – Andrzej uznał, że jest to dobry moment na uzgodnienie ważnych spraw – przede wszystkim musimy coś ustalić.

Pani profesor kiwnęła głową jakby z zaciekawieniem.

– Słyszałem – kontynuował Andrzej, bezpośrednio przechodząc do sprawy – co mówiła pani profesor w Akademii. Ma ponoć pani załatwić, abym nigdy nie otrzymał habilitacji.

– Ależ panie dziekanie – profesorka szybko zaprotestowała – jakbym mogła coś takiego powiedzieć?! Nigdy bym się nie odważyła. Absolutnie nic takiego nie miało miejsca. Kto panu mówił takie rzeczy?

Na szczęście na wydziale pracowało wielu nauczycieli z Akademii, stąd identyfikacja osoby przekazującej była trudna. Andrzej zresztą nie zamierzał nikogo zdradzać, więc nic nie mówiąc, zachował pytającą minę. Postawione pytanie było dla profesorki zaskakujące, a nawet szokujące, stąd musiała szybko uporządkować myśli i dalej broniła się już w sposób bardziej osobisty:

– Panie Andrzeju, jak pan mógł w ogóle coś takiego pomyśleć? Uważam, że powinniśmy wszyscy wspierać naukowców w naszym lokalnym środowisku.

– Jeżeli pani profesor tak myśli, to dobrze, bo chciałem pani akurat zakomunikować, że właśnie złożyłem dokumenty habilitacyjne – stwierdził Andrzej i od razu pożałował, że to powiedział.

– To gratuluję – odpowiedziała z udawaną radością. – Jeżeli będę mogła w czymś pomóc, to na pewno to zrobię.

Tego też nie powinna mówić – pomyślał Andrzej i postanowił zmienić temat.

– Jeżeli chodzi o zaświadczenie o zarobkach, to nie możemy go tutaj wystawić, co pewnie pani wie.

– Jak to nie? Przecież zna pan moje zarobki. – Profesorka robiła wyraźną aluzję do wcześniejszego spotkania, obniżającego pensję brutto o trzysta złotych. – Proszę wystawić zaświadczenie, póki moje zarobki są jeszcze na dobrym poziomie.

– Zarobki zmieniają się w kolejnych miesiącach, mają czynniki stałe i zmienne, w nich są podatki, ZUS i inne komponenty. Zaświadczenie musi mieć odpowiedni format i przedstawiać prawdziwe dane. Nikt w dziekanacie nie jest uprawniony do wystawienia takiego dokumentu.

– Mnie to nic nie obchodzi – odparła profesorka. – Ja chcę mieć zaświadczenie i specjalnie po nie tutaj przyszłam.

– Czy w Akademii Sławieńskiej w sprawie zaświadczenia o zarobkach też zwraca się pani do dziekana? – zapytał Andrzej, co wywołało u profesorki zaskoczenie.

– No, ale przecież pan jest tu reprezentantem uczelni i pan powinien takie rzeczy realizować.

Z całą pewnością dziekan nie był reprezentantem uczelni, wystawienie świadectwa nie było jego obowiązkiem ani też nawet nie leżało w jego kompetencjach. Wystarczyłby telefon profesorki do centrali, a jeszcze lepiej mail dla załatwienia tej sprawy. Pani profesor nie była jednak biegła w technikach komputerowych, dlatego Andrzej, chcąc zachować wrażenie dobrej współpracy, postanowił jej pomóc.

– Zrobimy tak: dziewczyny w dziekanacie napiszą teraz krótkie pismo do działu kadr, które pani podpisze. Skan pisma wyślemy mailem i również mailem powinna przyjść odpowiedź.

– Ja potrzebuję to zaświadczenie od razu – protestowała profesorka.

– Zadzwonię do kadr, powinno być dobrze.

Rzeczywiście udało się całą operację przeprowadzić w niespełna pół godziny. W dziekanacie dokument o zarobkach został potwierdzony i wydawało się, że pani profesor wyszła zadowolona. Pomimo starań Andrzej później się dowiedział, że ukochanej fontanny nie kupiła, ponieważ bank, analizując jej historię kredytową, pożyczki i tak nie udzielił.

Tego dnia Andrzej dłużej został w pracy, miał przecież spore zaległości. Jednakże sprawy dziekanatowe odeszły gdzieś na bok, a na pierwszy plan wracała ciągle myśl o Patrycji. Przeglądał nawet w sieci informacje o jej publikacjach. Gdy starał się wczytać w niektóre z nich, myśl o rozwoju epidemii, wywołanej jakimkolwiek wirusem, przestawała być dla niego już tak nierealna lub niemożliwa w dzisiejszym świecie. Stawała się realistyczna, a wręcz przerażająca. Patrycja nie tylko opisywała potencjalne czynniki propagacji wirusa, ale też skomplikowany proces rozwoju ogólnoświatowej pandemii, uwzględniając zarówno czynniki biologiczne, jak i socjologiczne, gospodarcze, a nawet działania polityczne. Ciągle jednak nic nie wskazywało na to, aby taki proces pandemiczny miał się rozpocząć.

Wieczorem czekała Andrzeja jeszcze rozmowa z Aliną. Przecież nie miał dotychczas okazji z nią pogadać o tym, co wydarzyło się w jego, jak to wcześniej ujął, najważniejszym dniu życia. Gdy Andrzej wrócił z pracy, Alina już czekała w domu. Chciał być uprzejmy i dlatego przy wejściu od razu zapytał:

– Jak tam wypadł dzień patrona szkoły?

Alina zdawała sobie sprawę, że dotyczące jej wydarzenia i drobne piekiełko, w którym żyła, nie miały takiej wagi jak miniony dzień u Andrzeja. Dlatego krótko odparła:

– Dzień patrona jak rok temu. W przyszłym roku będzie kolejny.

Andrzej wyczuł w głosie żony pewien niepokój.

– Jak cię znam, na pewno coś cię zdenerwowało.

Alina nie chciała odpowiadać i wyjaśniać, co się w szkole wydarzyło, jakie było zachowanie dzieci i grona pedagogicznego. Wiedziała, że lepiej nie przynosić trudnych spraw do domu i nie obarczać nimi drugiej osoby. Z tego powodu szybko zmieniła temat.

– Powiedz lepiej, jak wypadł ten twój jak dotąd najważniejszy dzień życia.

– Wszystko w porządku – odparł zdecydowanie Andrzej.

– Przyjęli dokumenty?

– Przyjęli.

– Mieli zastrzeżenia?

– Nie, wręcz przeciwnie, zauważyli duże osiągnięcia. Na pewno wszystko się uda.

Andrzej ukrył przed Aliną wątpliwości, które później się pojawiły. Nie wspomniał też o poznaniu tajemniczej Patrycji. Podobnie jak Alina wiedział dobrze, że do domu lepiej nie przynosić spraw, które mogą obciążać relacje małżeńskie. Pozostali właściwie sami. Ich już dorosłe dzieci wyjechały na studia. Wszyscy ich chłopcy uczyli się poza domem, każdy w innym mieście, co było dla nauczycielskiego małżeństwa sporym obciążeniem. Tymczasem jeszcze teraz, przez kilka kolejnych miesięcy, Andrzej miał pobierać dodatkowo obniżoną pensję z tytułu ponoszenia przez uczelnię opłat habilitacyjnych. Stwarzało to jeszcze większe zagrożenie braku środków na utrzymanie, bo przecież ich synowie nie mogli się dowiedzieć o tych problemach. Andrzejowi bardzo też zależało na utrzymaniu często kosztownej aktywności naukowej, choćby w minimalnym, ale kluczowym zakresie. Właśnie zbliżał się taki kosztowny moment, kiedy w reprezentowanej przez niego dziedzinie nauki mieli spotkać się ludzie z największymi osiągnięciami na świecie. Na miejsce spotkania wybrano Berlin, czyli miasto, które dobrze znał i do którego nie było tak daleko.