Hacjenda - Isabel Cañas - ebook

Hacjenda ebook

Isabel Cañas

3,4

Opis

Pochłaniająca powieść gotycka, która zabiera czytelnika do Meksyku w czasach wojny o niepodległość w XIX wieku.

Ojciec Beatríz został stracony podczas obalania rządu, a jej dom spalono. Kiedy przystojny don Rodolfo Solórzano oświadcza się kobiecie, ta myśli głównie o schronieniu, jakie może zapewnić jego posiadłość na wsi. Ignoruje więc plotki o śmierci pierwszej żony Rodolfa i jego lojalności wobec ludzi, którzy zamordowali jej ojca. Chce mieć własny, spokojny dom i poczucie stabilizacji.

Po przeprowadzce do hacjendy San Isidro, położonej na uboczu, okazuje się, że nie jest to bezpieczna przystań, na jaką Beatríz liczyła. Juana, siostra Rodolfo, bardzo ten dom zaniedbała.

Rodolfo wraca do stolicy, zostawiając żonę ze swoją siostrą. Wkrótce wizje i głosy zaczynają nawiedzać sny Beatríz, a niewidzialne oczy śledzą każdy jej ruch. Juana wyśmiewa wizje bratowej, ale sama nie wchodzi w nocy do budynku. Z kolei kucharka pali kadzidła na skraju kuchni i oznacza drzwi dziwnymi symbolami. Nikt nie chce powiedzieć, co stało się z pierwszą doñą Solórzano.

Zrozpaczona Beatríz szuka pomocy u młodego księdza Andrésa posiadającego nadnaturalne umiejętności. Okazuje się on jednak bezsilny wobec śmiertelnego niebezpieczeństwa, które pojawia się, gdy do hacjendy wraca Rodolfo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (8 ocen)
2
2
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kimchee1

Z braku laku…

Przeczytałam 1/3 i chyba to będzie DNF. Nie wciąga, nie straszy, brak klimatu grozy.
00
aggesz

Dobrze spędzony czas

Czyta się jednym tchem ale nie czułam tej grozy której oczekiwałam niestety Ale jak najbardziej polecam
00
Jagna85

Z braku laku…

Słabość i marność. Ani to gotyk ani prawdziwa groza, z historii Meksyku tyle co kot napłakał ale niech będzie, że chociaż to. Romans paranormalny dla czternastolatek.
00
Dominika198

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść gotycka, z wyrazistymi bohaterami i historią Meksyku w tle
00

Popularność




Karta tytułowa

Mojej matce, która pierwsza zachęciła mnie do pisania.

I mojemu mężowi, który dodaje mi odwagi,

żebym nie przestawała.

1

ANDRÉS

Hacjenda San Isidro

Listopad 1823

iska linia południowego horyzontu była idealnie prosta, nieskalana choćby smugą koni potrząsających łbami w oddali. Droga zionęła pustką.

Powóz odjechał.

Stałem zwrócony plecami do bram hacjendy San Isidro. Wysokie, białe, stiukowe mury wznosiły się za mną niczym kości dawno zdechłej bestii sterczące z ciemnej, spękanej ziemi. Poza tymi murami, za głównym domem i świeżo wykopanymi grobami na tyłach capilli, tlachiqueros1 pracowali maczetami na polach agawy. Włóczenie się po tych polach w dzieciństwie nauczyło mnie, że miąższ agawy nie poddaje się ostrzu tak łatwo jak ludzkie ciało; tlachiqueros wznoszą maczety i opuszczają je raz po raz – każde głuche uderzenie coraz bardziej spragnione słodkiego soku w sercu rośliny, każdy człowiek coraz bardziej oswojony z uległością miąższu wobec metalu, coraz bieglejszy w wyrywaniu serc.

W dolinę wdarł się wiatr znad ciemnych wzgórz; od suchego chłodu szczypały policzki i łzawiły oczy. Czas było wracać. Do życia takiego, jakie mi pozostało. Jednak na samą myśl o tym, by się odwrócić, by chociaż podnieść wzrok na ciężkie drewniane drzwi San Isidro, moje dłonie robiły się śliskie od potu.

Był pewien powód, dla którego kiedyś zacisnąłem szczęki i przestąpiłem próg San Isidro, powód, dla którego przekroczyłem jego bramy jak lekkomyślny młodzieniec z legend o podróżach w zaświaty.

Teraz ten powód przestał istnieć.

A ja nadal stałem pośrodku drogi gruntowej odchodzącej od San Isidro i wiodącej poza Apan, wpatrzony w horyzont z żarliwością grzesznika przed obliczem świętego. Jakby siła mej rozpaczy mogła przewyższyć wolę Boga i zawrócić ten powóz. Sprowadzić na nowo kobietę, którą mi odebrano. Echo oddalającego się tętentu kopyt i tumany kurzu kłębiące się w powietrzu jak dym kopalowego2 kadzidła zdawały się ze mnie szydzić.

Mówi się, że doczesne życie jest puste bez miłości do Boga. Że posłuszeństwo Jego woli może ukoić ból ran samotności, bo w służbie Bogu odnajdujemy doskonałą miłość i uzdrowienie.

Lecz jeśli Bóg jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym – Trójcą, trzema osobami w jednym bycie – to nie wie On nic o samotności.

Nie wie, jak to jest stać obróconym plecami do szarego poranka, paść na kolana w kurzu. Zwiesić ramiona pod nowym ciężarem wiedzy o tym, co to znaczy nie być samotnym. Nie zna przeszywającej świadomości pustki ziejącej w piersi.

Bóg nie wie nic o samotności, bo nigdy nie zakosztował czyjegoś towarzystwa, tak jak zaznają go śmiertelnicy: lgnięcia do siebie nawzajem w ciemności tak całkowitej i ostrej, że zdziera mięso z kości, darzenia się wzajemnym zaufaniem, nawet kiedy gorący dech diabła rozkwita na karkach kochanków.

Szorstkie kamyki wbijały mi się w kolana przez materiał znoszonych spodni, gdy klęczałem, oddychając z trudem, zbyt wyczerpany, by szlochać. Wiedziałem, co czuje agawa. Znałem świst maczety. Znałem to uczucie, gdy pierś ustępuje pod naporem opadającego ostrza. Wiedziałem, jak to jest, kiedy wyrywają ci serce, a słodki aguamiel spływa krętymi, lepkimi strużkami w dół wydrążonej piersi. Moje rany, niczym grzeszne stygmaty, pulsowały i ropiały w słońcu.

Bóg nie wie nic o samotności.

Samotność to klęczenie na zakurzonej drodze ze wzrokiem utkwionym w horyzoncie.

Koniec końców tym, co mnie złamało, nie były atramentowe ciemności ani echa osobliwego śmiechu San Isidro. Ani też strach rozrywający mi pierś.

Złamała mnie jej utrata.

1Tlachiqueros – robotnicy rolni zajmujący się pozyskiwaniem soku z agawy (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Kopal – naturalna żywica wytwarzana przez niektóre drzewa tropikalne, wydobywana jako kopalina; podobna do bursztynu. Stosowana jako kadzidło, wydziela zapach typowo żywiczny, ciężki, choć orzeźwiający.

2

BEATRIZ

Wrzesień 1823

Dwa miesiące wcześniej

twarte przez Rodolfa drzwi powozu skrzypnęły. Zamrugałam, przyzwyczajając się do światła, które zalało moje spódnice i twarz, po czym ujęłam dłoń Rodolfa tak wdzięcznie, jak tylko umiałam. Po wielogodzinnym uwięzieniu w powozie na wyboistych wiejskich drogach pragnęłam czym prędzej wydostać się z tego dusznego pudła i wypełnić płuca świeżym powietrzem, ale się powstrzymałam. Znałam swoją rolę delikatnej, uległej żony. Odgrywanie jej pomogło mi wyrwać się ze stolicy i uciec daleko od udręki w domu wuja, do doliny Apan.

Przywiodła mnie ona tutaj, przed te wysokie drzwi z ciemnego drewna, osadzone głęboko w białych, stiukowych ścianach, gdzie stałam, mrużąc oczy przed oślepiającym blaskiem lazurowego wrześniowego nieba, u boku don Rodolfa Eligia Solórzany o szerokich ramionach i pewnych rękach.

W słońcu jego luźne loki lśniły brązem, oczy zaś miał niemal tak jasne jak niebo w oddali.

– To San Isidro – powiedział.

Hacjenda San Isidro. Przesunęłam wzrokiem po ciężkich drzwiach, akcentach z kutego żelaza, wysokich, ciemnych kolcach na frontach murów oraz wyzierającej zza nich przywiędłej bugenwilli, której i kwiaty, i ciernie były jednakowo wyzute z koloru, obumierające.

Nie tego się spodziewałam, wychowana wśród zielonych, bujnych ogrodów hacjendy w Cuernavace, ale to był mój nowy podbój. Moje zbawienie.

Moje miejsce.

Kiedy poznałam Rodolfa na balu z okazji powstania republiki, powiedział mi, że jego rodzina posiada hacjendę, gdzie od prawie dwustu lat wytwarza się pulque.

Ach, pomyślałam, obserwując, jak wyraziste linie jego gładko ogolonej twarzy flirtują z cieniami oświetlonej świecami sali balowej. Więc tak twoja rodzina utrzymała pieniądze przez całą wojnę. Przemysł się rozwija i upada, a ludzie mogą palić ziemię i mordować się nawzajem w imię cesarzy bądź republik, ale zawsze będą chcieli się napić.

Przetańczyliśmy następną rundę i jeszcze jedną. Patrzył na mnie z wielką intensywnością, a ja wiedziałam, jak bezcennym jest ona narzędziem.

– Opowiedz mi o tej hacjendzie – poprosiłam.

Odparł, że to duży dom rozciągający się na niskich wzgórzach na północ od miasta Apan, z widokiem na pola porośnięte agawą o ostrych wierzchołkach. Przed wojną z Hiszpanią o niepodległość mieszkały tam liczne pokolenia jego rodziny, uprawiano agawę i produkowano pulque, rodzaj cierpkiego piwa, które wysyłano na spragnione rynki stolicy. W ogrodach bujnie kwitły strelicje, a w powietrzu roiło się od jaskółek. Obszerne kuchnie tętniły życiem, gdy szykowano w nich posiłki, aby wykarmić wszystkich tlachiqueros, służbę i rodzinę. Święta obchodzono w capilli – była to kaplica na terenie majątku, ozdobiona malowidłami świętych oraz ołtarzem wyrzeźbionym przez jednego z potomków rodu w siedemnastym wieku, a pozłoconym przez późniejsze, zamożniejsze pokolenia.

– Tęsknisz za nią? – spytałam.

Nie odpowiedział, nie wprost. Zamiast tego opisał, jak zachodziło słońce w dolinie Apan: jego intensywnie złocisty blask stopniowo przechodził w bursztyn, a potem szybkim, pewnym krokiem noc doganiała dzień i gasiła słońce jak zwykłą świecę. Ciemność była tak głęboka, że niemal granatowa, a kiedy dolinę nawiedzały burze przesmykujące się nad stromymi wzgórzami, błyskawice rozlewały się po polach agawy jak rtęć, srebrząc ostre wierzchołki roślin niczym spiczaste hełmy konkwistadorów.

To miejsce będzie moje, pomyślałam wtedy i pozwoliłam, aby ten przebłysk intuicji poprowadził mnie niczym silne, ufne ramię kochanka w tańcu.

I stało się moje.

Po raz pierwszy od marca jakiś dom był mój.

Dlaczego więc nie poczułam się bezpiecznie, kiedy ogromne drzwi hacjendy San Isidro otworzyły się z jękiem i weszliśmy z Rodolfem na pierwszy dziedziniec posiadłości?

Głęboko w gardle czułam delikatne drżenie, trzepot skrzydeł motyla, gdy przyglądałam się hacjendzie.

Jej budynki były okazałe i niezgrabne, niczym bezładnie rozrzucone kończyny bestii, która zastygła, nie osiągnąwszy dojrzałej postaci. Pora deszczowa dobiegała końca; w tej części września ogród powinien był skrzyć się gamą odcieni szmaragdu, a jednak mizerna roślinność porastająca zewnętrzny dziedziniec była ziemisto brązowa. Przywiędłe dzikie agawy rosły rozsiane niczym chwasty po obu stronach poszarzałej capilli – kiedyś musiała być biała – i na trawniku prowadzącym w stronę domu. Zwiędłe strelicje tłoczyły się na rozproszonych tu i ówdzie klombach, pokornie chyląc swe niby-ptasie łepki, gdy je mijaliśmy, chrzęszcząc butami na żwirowej ścieżce. Powietrze zdawało się w murach San Isidro cięższe, gęstsze, jakbym wkroczyła w dziwny, bezgłośny sen, w którym stiuk pochłonął nawet ptasi śpiew.

Minąwszy kaplicę, przeszliśmy na dziedziniec wewnętrzny. Tutaj Rodolfo wskazał na dwa rzędy służących, którzy stali na baczność przed swymi kwaterami i kuchnią, czekając, by nas powitać. Zanim skłonili głowy, dwanaście par czarnych, lśniących oczu omiotło mnie chłodnym i taksującym spojrzeniem.

Wysłuchawszy wyjaśnienia, że tlachiqueros nie wrócą z pola przed zmierzchem, Rodolfo dokonał prezentacji: José Mendoza, niegdyś prawa ręka odprawionego zarządcy Estebana Villalobosa, od ponad dziesięciu lat zajmował się prowadzeniem rejestrów. To on był głównym zarządcą majątku, kiedy Rodolfo przebywał w stolicy. Mendoza zdjął swój znoszony kapelusz i przycisnął go do piersi; dłonie miał sękate od wieku i pracy. Wyglądał na dość starego, by być moim dziadkiem.

Ana Luisa, zarządczyni służby, była kobietą około pięćdziesięcioletnią. Miała stalowosiwe włosy rozdzielone na środku wyraźnym przedziałkiem i warkocze ciasno upięte wokół głowy w dostojną koronę. Obok niej stała jej córka Paloma – sobowtór Any Luisy o kruczoczarnych włosach i okrąglejszych policzkach. Pozostałe nazwiska mi umknęły. Usłyszałam je, lecz ich nie zapamiętałam, bo moją uwagę zwróciła postać pod łukowatym przejściem na drugim końcu dziedzińca służby.

Szła ku nam kobieta – wysoka jak żołnierz i krocząca dumnym żołnierskim krokiem. Nosiła wyblakłą niebieską spódnicę, na tyle krótką, aby odsłonić poplamione od potu skórzane buty do jazdy konnej; kapelusz z szerokim rondem zwisał jej na plecach, przytrzymywany sznurkiem zawiązanym pod szyją, ale wnioskując z jej cery, rzadko go wkładała. Skórę miała bowiem zbrązowiałą, a włosy poprzetykane złocistymi pasmami wskutek długotrwałego przebywania na słońcu.

„Trzymaj się z dala od słońca, bo nigdy nie znajdziesz męża”, wyszeptała kiedyś złośliwie tía1 Fernanda i uszczypnęła mnie w dłoń. Choć nigdy nie poznała mojego ojca, a moja matka nigdy jej nie zdradziła, na ile mieszane było jego pochodzenie, dla tíi Fernandy nie miało to znaczenia: moje włosy i twarz dawały jej wystarczająco dużo amunicji, by uznać mnie za niepożądaną. By nie pozwolić mi stanąć obok jej kremowo bladych córek na balu, na którym poznałam Rodolfa.

Koniec końców zachowanie Fernandy sprawiło, że ja miałam złotego męża, a jej córki nie. Zwykle los mi nie sprzyjał, ale czasami jego małostkowość działała na moją korzyść.

Kobieta zatrzymała się dokładnie naprzeciwko mnie. Jej blade oczy stanowiły wierne odbicie oczu Rodolfa, włosy też miała takie jak on – złociste, muśnięte słońcem, owiane wiatrem. Obrzuciła mnie szybkim, bezpośrednim spojrzeniem od wypolerowanych czarnych butów – szybko zbierających kurz – aż po rękawiczki i kapelusz.

– Przyjechaliście wcześniej – zauważyła. – Czy to moja nowa siostra?

Ze zdumienia aż rozchyliłam usta. Kto? Rodolfo napomknął o siostrze tylko raz, mimochodem. Miała na imię Juana; powiedział, że jest o kilka lat młodsza od niego – on sam skończył dwadzieścia osiem – była więc w wieku, który kazał mi przypuszczać, że jest mężatką. Nigdy nie wspomniał o niej, mówiąc o San Isidro.

– Wyglądasz na niezadowoloną – stwierdziła Juana, kiedy Rodolfo mnie przedstawił. W jej głosie pojawiła się nutka rozbawienia. Pozbawiona serdeczności. – Czyżby Rodolfo nie uprzedził cię o mnie? – Wargi miała suche i zbyt cienkie, by uznać je za atrakcyjne. Całkowicie znikały, kiedy się uśmiechała; zęby niemal zbyt jasne, równe, w kolorze kości słoniowej, przypominały komplet fortepianowych klawiszy. – Nie martw się, trzymam się na uboczu. Nie będę ci się plątała pod nogami. Mieszkam tam. – Kiwnęła ostrym podbródkiem w kierunku służących, na rząd niskich budynków między domem a capillą.

Nie w rodzinnym domu?

– Dlaczego? – spytałam bez zastanowienia.

Jej twarz się zmieniła, ale na krótko.

– W domu są straszne przeciągi o tej porze roku – odparła lekko. – Czyż nie, Rodolfo?

Mój mąż wydał mi się nieco spięty, ale zgodził się z siostrą i odwzajemnił jej uśmiech. Wprawiała go w zakłopotanie, co nagle sobie uświadomiłam. Dlaczego? Z pewnością była niezwykła, ale miała w sobie szczerość, a ta przywodziła mi na myśl rzeczowość Papy. Prosty, naturalny autorytet, który przyciągał do niej uwagę całej służby.

Niemalże czułam, jak otaczające mnie powietrze kieruje się ku niej za sprawą jej niezaprzeczalnej grawitacji. To nie Rodolfo był głową tego domu.

Była nią Juana.

Poczułam zapierający dech w piersiach strach; w odpowiedzi wyprostowałam się i ściągnęłam łopatki, jak to kiedyś robił mój ojciec. Nie było się czego bać. Ta hacjenda należała do mnie. Poślubiłam jej el patrón2, a Juana wolała mieszkać wśród służby. Powinnam się cieszyć, że siostra Rodolfa wprawia go w takie zażenowanie, że prawie o niej nie mówił. Nie stanowiła dla mnie zagrożenia. Niech sobie zostanie w tym środkowym dziedzińcu, w kwaterach dla służby. Ja będę panią głównego domu. Mojego królestwa.

Te myśli uciszyły niespokojne kołysanie w moim żołądku, gdy gawędziliśmy z Juaną jeszcze przez chwilę, a potem zostawiliśmy służbę z jej pracą i przez łukowate przejście wyszliśmy na wewnętrzny dziedziniec.

Przed przyjazdem tutaj Rodolfo dwukrotnie zapytał, czy chcę zostać w stolicy, w starym barokowym apartamencie jego rodziny, ale odmówiłam. Pragnęłam tego domu. Chciałam zabrać Mamę od tíi Fernandy, przywieźć ją tutaj i wszystko jej pokazać. Chciałam jej udowodnić, że poślubienie Rodolfa było słuszne. Że mój wybór otworzy nam drzwi do nowego życia.

A teraz, kiedy wreszcie stanęłam przed tym domem, spojrzałam na jego spadzisty, jakby szczerbaty dach, ciemne okna i zwietrzałe ze starości białe, stiukowe mury, owładnął mną dziki sprzeciw.

Odejdź.

Zesztywniałam. Zapragnęłam uciec z tego dziedzińca, wybiec jak oparzona.

Nie chciałam jednak okazywać słabości. Ścisnęłam mocniej dłoń Rodolfa i odpędziłam to uczucie. To było głupie. Juana mnie zaskoczyła, ale to jeszcze nie powód, by rzucać się do ucieczki. Nie teraz, kiedy tak wiele zdobyłam.

Nie kiedy nie miałam gdzie się podziać.

Powietrze było gęste i panowała cisza, zakłócana jedynie odgłosem naszych kroków, kiedy zmierzaliśmy do niskich, szerokich schodów prowadzących do drzwi frontowych. Weszłam na pierwszy stopień i zastygłam na widok, który odebrał mi dech.

Na trzecim stopniu leżało truchło szczura z przekrzywionym łepkiem i skręconym karkiem; zza pożółkłych zębów wystawał sztywny język. Być może gryzoń spadł z dachu, ale czaszkę miał pękniętą, jakby ktoś cisnął nim o schody z niewiarygodną siłą. Lśniący mózg wylał się na kamienny stopień, a w rozbryzgu zgniłego różu brodziły czarne muchy.

Zaskoczony Rodolfo cicho krzyknął i czym prędzej odciągnął mnie od schodów.

Doleciał nas lekki śmiech Juany. Była tuż za nami i w jednej chwili znalazła się przy mnie.

– Och, tutejsze koty zanadto dokazują – powiedziała wesoło, jakby usprawiedliwiała kłopotliwego siostrzeńca. – Masz coś przeciwko kotom?

1 Tía (hiszp.) – ciotka.

2El patrón (hiszp.) – gospodarz, właściciel, szef; tu: głowa domu.

3

prowadzenie mnie po głównym domu zajęło Rodolfowi niewiele czasu. Powiedział, że gospodyni Ana Luisa zapozna mnie z funkcjonowaniem domostwa jeszcze tego samego dnia, lecz nieco później. Choć spędził w tej posiadłości dzieciństwo i łączyło go z nią wiele miłych wspomnień, to jednak w czasie wojny wracał tutaj zbyt rzadko, by wiedzieć o prowadzeniu gospodarstwa tyle co ona.

Ściany domu były grube, otynkowane i pobielone, lecz chociaż słońce świeciło na zewnątrz jasnym blaskiem, w korytarzach kładły się chłodne cienie. Budynek miał kształt litery U  i otaczał główny dziedziniec, przy czym jedynie jego centralna, największa część była dwukondygnacyjna. Południowe skrzydło mieściło kuchnię oraz spiżarnie i stanowiło rewir Any Luisy. Na północnym krańcu środkowego skrzydła znajdowała się klatka schodowa, która prowadziła na piętro składające się z sypialni, apartamentu el patrón i kilku pustych pokoi.

Gdy Rodolfo i ja wróciliśmy na dół, zauważyłam wąskie przejście na prawo od podnóża schodów. Drzwi były zabite deskami, jakby w pośpiechu, zważywszy na nierówne kawałki drewna i zardzewiałe gwoździe, którymi się posłużono.

– Juana mówiła mi, że w północnym skrzydle są jakieś szkody – wyjaśnił Rodolfo, kiedy przystanęłam, aby się temu przyjrzeć. Ujął mnie delikatnie za rękę i odprowadził stamtąd. – Trzęsienie ziemi albo woda, nie pamiętam dokładnie. Każę Mendozie dopilnować napraw.

Gdy weszliśmy do oficjalnej jadalni, uniosłam głowę, podążając wzrokiem aż pod wysoki sufit, by przyjrzeć się mauretańskim kafelkom sprowadzonym z półwyspu przez przodków Rodolfa. Wokół pomieszczenia, na wysokości trzech i pół metra od podłogi, biegła wąska półka.

Rodolfo powiódł oczami za moim spojrzeniem.

– Kiedy rodzice urządzali tu przyjęcia, służba ustawiała tam kandelabry – oznajmił. – Było jasno jak w operze. – Wywołany wspomnieniem uśmiech nagle przygasł i przez twarz Rodolfa przemknął cień. – Nigdy tam nie wchodź. Jedna ze służących kiedyś stamtąd spadła.

Jego słowa zostawiły w powietrzu jakąś fałszywą nutę, oschłość i lekki dysonans. Zadrżałam. W przeciwieństwie do Juany nie nazwałabym panującego w domu chłodu przeciągiem. Wpijał się w moje kości niczym ostre szpony. Nieruchome powietrze miało posmak stęchlizny podziemnej spiżarni. Chętnie otworzyłabym na oścież wszystkie okiennice i wpuściła do środka świeży powiew i światło. Ale Rodolfo szybko poprowadził mnie dalej, po czym zatrzasnął za sobą drzwi.

– Dziś wieczorem zjemy kolację w wygodniejszym miejscu – powiedział.

Jutro, przyrzekłam jadalni. Jutro rozświetlę wszystkie ciemne kąty, każę mieszać farby i oczyścić okopconą sztukaterię.

Zza zamkniętych drzwi dobiegł mnie szyderczy śmiech.

Zamarłam. Rodolfo szedł dalej i moja dłoń wyśliznęła się z jego uścisku.

Czyżbym się przesłyszała? Wyobraźnia spłatała mi figla? Byłam pewna, że zza tych ciężkich drewnianych drzwi doleciał mnie wybuch lekkiego śmiechu, jakby roześmiało się psotne dziecko.

Lecz przecież nikogo tam nie było. Wiedziałam, że jadalnia jest pusta. Przed chwilą oglądałam ją na własne oczy.

– Chodź, querida1. – Uśmiech Rodolfa był przesadnie radosny, wymuszony. – Jeszcze wiele jest do zobaczenia przed kolacją.

I było. Ogrody, stajnie, kwatery dla służby domowej, wioska, w której mieszkali tlachiqueros i robotnicy polowi, sklep wielobranżowy, capilla… Hacjenda San Isidro była światem sama w sobie.

Rodolfo powierzył mnie opiece Any Luisy, która miała mnie oprowadzić po reszcie domu, a ja natychmiast tego pożałowałam. Była szorstka i wyprana z poczucia humoru.

– To zielony salon – oznajmiła, wskazując na jeden z pokoi, ale do niego nie wchodząc. W środku był kominek okopcony sadzą, ściany były białe, a deski podłogowe porysowane i zniszczone.

– Nie jest zielony. – Mój głos zadudnił głucho w pustej przestrzeni.

– Kiedyś był dywan – brzmiała jedyna odpowiedź Any Luisy.

Podobnie jak jej głos – dom był bezbarwny. Biel, brąz, cienie, sadza – oto mdława paleta San Isidro. Nim zaszło słońce i Ana Luisa skończyła oprowadzać mnie po dziedzińcu dla służby i schludnej capilli, padałam ze zmęczenia. Dom i przynależne do niego tereny były w różnym stanie; wysiłek potrzebny, aby przygotować wszystko na przyjazd Mamy, zdawał się przerażający. Ale kiedy wróciłyśmy z Aną Luisą do domu i przyjrzałam się budynkowi z dziedzińca, od jego złowieszczych, ciemnych drzwi aż po popękane dachówki, nie zdołałam powstrzymać narastających w gardle rozedrganych emocji.

Ten dom był mój. Tutaj byłam bezpieczna.

Siedem miesięcy temu wyskoczyłam z łóżka w środku nocy, zbudzona łomotem gdzieś w głębi domu i dobiegającymi z ulicy krzykami. Z sercem w gardle wyszłam chwiejnym krokiem na ciemny korytarz i potknąwszy się o dywan, chwyciłam lepkimi dłońmi za klamkę drzwi do salonu. Światła i cienie tańczyły drwiąco na wykwintnych krzesłach i subtelnej tapecie, na sfatygowanej mapie bitew Papy, przypiętej do ściany naprzeciwko okien drugiej kondygnacji.

Rzuciłam się do tych okien. Ulica stała w ogniu: ujrzałam dziesiątki mężczyzn w mundurach wojskowych, którzy wymachiwali pochodniami i ciemnymi muszkietami zwieńczonymi długimi bagnetami – ich stal szczerzyła się chciwie w świetle płomieni.

Jeden z żołnierzy walił w drzwi, wykrzykując nazwisko mojego ojca.

Gdzie był Papá? Z pewnością wiedziałby, co znaczy to całe…

I wtedy Papá otworzył drzwi. Stanął przed tymi ludźmi, włosy miał w nieładzie, a szlafrok starannie otulał jego żylastą postać. Wyglądał na bardziej zmęczonego niż kiedykolwiek; ciężkie cienie padające na jego twarz podkreślały jej wymizerowanie.

A jednak kiedy omiatał wzrokiem otaczających go mężczyzn, w jego oczach płonęła nienawiść. Zaczął coś mówić, ale nawet gdybym przycisnęła ucho do szyby, nie usłyszałabym go, nie z tej wysokości i nie wśród tej wrzawy. Patrzyłam sparaliżowana, jak ci ludzie pochwycili Papę za ramiona i wywlekli go z domu na ulicę. Wydawał się taki wątły, taki kruchy…

„Zdrajca”. Z wrzawy dobiegło mnie jedno słowo. „Zdrajca”.

Oddalili się.

Została ich tylko garstka. Twarze mieli pogrążone w cieniu, gdy zamierzali się kolbami muszkietów i uderzali nimi w dolne okna domu. Brzęknęło szkło, w powietrzu zalśniła jakaś ciecz i pochodnie ciskane do środka przez wyszczerbione zęby rozbitych szyb. Mężczyźni rozpłynęli się w mroku, a ja nie mogłam się ruszyć, nawet gdy swąd palonego drewna dotarł do pokoju, a deski podłogi pod moimi kolanami zaczęły się nagrzewać.

Papá nie był zdrajcą. Nawet jeśli na początku wojny on i człowiek, który został cesarzem, byli przeciwnikami – Papá dołączył do powstańców, a Agustín de Iturbide dowodził oddziałami hiszpańskimi – w końcu znaleźli się po tej samej stronie. Papá walczył o niepodległość. O Meksyk. Każda bitwa, którą razem zaznaczaliśmy czerwonym atramentem na jego mapie, była bitwą o Meksyk, a każda… Krzyk Mamy niemal rozsadził mi czaszkę. Odskakując od okna, zahaczyłam piętą o nogę krzesła i runęłam jak długa na dywan. Gorąco paliło mnie w płucach; powietrze zdawało się gęstnieć i falować. Dym przedzierał się delikatnymi smużkami przez deski podłogi, kiedy podźwignęłam się na czworaki.

Mapa. Poderwałam się i dopadłszy do ściany, sięgnęłam ku szpilkom, na których wisiała. Syknęłam, gdy sparzyły mi opuszki palców.

– Beatriz!

Zerwałam mapę ze ściany i zwijałam ją trzęsącymi się rękami, biegnąc w stronę głosu. Dym szczypał mnie w oczy, kaszel wstrząsał żebrami.

– Mamo!

Nic nie widziałam i nie mogłam oddychać; potknęłam się na dole schodów, zbiegając do tylnych drzwi. Mamá złapała mnie i wyciągnęła z domu. Od palącego gorąca nasze plecy spływały potem i pokryły się pęcherzami. Kaszląc, wypadłyśmy boso na ulicę, gdzie wstrząsnął nami chłód nocy.

Mamá pobiegła do kwater dla służby, aby wszystkich obudzić, ale zastała tam tylko puste i zimne posłania. Czyżby wiedzieli? Uciekli, ratując własną skórę i nie próbując nas ostrzec? Musieli wiedzieć. Ktoś musiał im powiedzieć to, czego my dowiedziałyśmy się w bladym, wątłym świetle poranka: że Agustín de Iturbide, cesarz Meksyku, został zdetronizowany. Wygnany. Wysłany statkiem do Włoch. A jego sojusznicy? Nawet byli powstańcy jak Papá? Zostali schwytani i straceni.

– Dostali kulkę w plecy jak tchórze, którymi są, tak słyszałam – rzekła siedząca za stołem śniadaniowym moja kuzynka Josefa, o kaprawych oczach i z szyderczym uśmieszkiem pod rzymskim nosem.

Nie mając dokąd się udać, Mamá zabrała mnie do domu jedynej rodziny, jaka jej pozostała w Meksyku – jedynych krewnych, którzy wciąż z nią rozmawiali, po tym jak poślubiła Papę, mężczyznę z niżej kasty niż ona: do domu Sebastiána Valenzueli, który był synem kuzyna jej ojca.

– Ależ tío2 Sebastián nas nienawidzi – jęczałam, gdy szłyśmy ulicą, dygocząc z zimna, bo warstewka potu, który oblał nas w płonącym domu, w nocnym powietrzu stała się lodowata.

Mapa Papy marszczyła się, przyciskana troskliwie bicepsem do koszuli nocnej, kiedy biegłyśmy ciemnymi, krętymi zaułkami stolicy. Skręciłyśmy za róg tylnej ściany domu wuja i osunęłyśmy się na błotniste stopnie przed wejściem do kwater dla służby.

Mamá powiedziała, że nie może ufać żadnemu z przyjaciół, ani swoich, ani Papy. Nie po tym, co się stało. Musiałyśmy się udać do wuja.

– Nie mamy wyboru – dodała.

Ale Sebastián miał.

Jego żona, Fernanda, dała nam to wyraźnie do zrozumienia, przyjmując Mamę i mnie pod swój dach. Mogła zostawić nas na progu. Mogła nas odprawić, a Sebastián nie kwestionowałby jej decyzji.

To była prawda i dobrze o tym wiedziałam. Mój wuj nigdy nie darzył nas uczuciem, a przyjął nas tylko ze względu na resztki dziecięcej lojalności, jaką żywił wobec krewniaczki, której rodzina wyrzekła się dawno temu.

Przyjął nas zatem, ale pierwszego dnia naszego pobytu w swoim domu wygłosił przy kolacji pyszałkowate kazanie o tym, że przez całą wojnę mój ojciec dokonywał złych wyborów – najpierw wspierając powstańców, potem zaś idąc na ustępstwa i tworząc koalicję z monarchistycznymi konserwatystami.

Choć byłam wyczerpana i głodna, mój apetyt nagle gdzieś zniknął. Siedziałam bez ruchu, wbijając wzrok w stygnący na talerzu posiłek.

– To tragedia, do której musiało dojść – snuł swe rozważania tío Sebastián. Jego siwe, bujne i zbyt długie bokobrody trzęsły się przy każdym żarłocznym kęsie, który wkładał do ust.

Nie byłam pewna, czy to ściskające mnie za gardło uczucie oznacza, że zbiera mi się na wymioty, czy na płacz. Upokorzenie paliło mi policzki. Papá ryzykował życie za niepodległość, a ja miałam mapę, która to potwierdzała. Z pewnością zdradzili go jego adwersarze, musieli kłamać na jego temat. I został zabity. Podniosłam głowę i utkwiłam spojrzenie w wuju. Otworzyłam usta… Poczułam muśnięcie łokciem.

Dotyk Mamy. Wydała ledwie słyszalne mruknięcie, a wykonany ruch był subtelny i pełen gracji, lecz jej intencja była przeszywająco jasna: nic nie mów.

Ugryzłam się w język, a wieprzowina na moim talerzu zdawała się rozmywać, gdy gorące łzy zapiekły mnie w oczy.

Miała rację. Gdyby tío Sebastián postanowił nas wyrzucić, nie miałybyśmy dokąd się udać. Ta świadomość była jak policzek w twarz: nikt by nas nie przyjął. Nasze życie zależało od zadowolenia kuzyna mojej matki i jego małostkowej żony o paciorkowatych oczach, która sączyła mu do ucha truciznę.

Wpychałam sobie jedzenie do ust, a ono przywierało do suchego gardła niczym klej.

Tej nocy, kiedy razem z Mamą, stykając się czołami, leżałyśmy zwinięte w kłębek w jednym wąskim łóżku, którego użyczyła nam tía Fernanda, szlochałam tak, że niemal pękły mi żebra. Mamá odgarnęła spocone włosy, które przylgnęły mi do czoła, i ucałowała mnie w rozpalone policzki.

– Musisz być silna – powiedziała. – Musimy to znosić z godnością.

Z godnością.

W milczeniu, to miała na myśli.

Nie mogłam odziedziczyć majątku po ojcu. Nie mogłam pracować. Nie mogłam zatroszczyć się o Mamę, której twarz poszarzała i zmizerniała. Zależna od miłosierdzia wuja i strzępów dobrej woli zgorzkniałej ciotki, nie miałam nic. Donosiłam ubrania po kuzynkach, nie pozwolono mi się uczyć ani wychodzić z domu z obawy, że moja obecność obniży estymę, jaką cieszyło się nazwisko Valenzuela w opinii innych Kreoli3 i półwyspiarzy. Byłam ciałem pozbawionym głosu, cieniem wtapiającym się w ściany zbyt zatłoczonego domu.

A potem poznałam Rodolfa.

Kiedy zjawił się na tym balu z okazji powstania republiki, kiedy jego szerokie ramiona zasłoniły przejście, na salę spłynęło uczucie spokoju. Coś się zmieniło, przycichł gwar. On był kimś stabilnym. Niezawodnym. Miał władczy głos, głęboki i dźwięczny, a jego brązowe włosy lśniły w blasku świec. Był ułożony i opanowany, emanował pewnością siebie, cichą mocą bożka we własnej świątyni.

Zaparło mi dech. Nie ze względu na jego niewymuszony, lekko asymetryczny uśmiech ani nieśmiałość, niemal skrępowanie, kiedy do mnie podszedł i poprosił mnie do tańca. Nie chodziło o jego młodość ani status wdowca, które zapewniły mu romantyczną i tragiczną reputację u Josefy i jej chichoczących przyjaciółek. Chodziło o ciszę i to skupienie, z jakim obserwowała go cała sala. Pragnęłam tego. Móc zamknąć w dłoni salę pełną ludzi i kazać im znieruchomieć, umilknąć.

Jeśli Rodolfo miał świadomość mocy własnego uroku, to nie dał tego po sobie poznać. I nic w tym dziwnego. Był wojskowym, protegowanym Guadalupe Victorii, jednego z generałów współtworzących rząd tymczasowy, który obalił i zastąpił cesarza.

Pod koniec naszego pierwszego tańca zdałam sobie sprawę, że polityk taki jak Rodolfo nie będzie zbyt długo przymykał oka na dziedzictwo mojego ojca. Jeśli go nie odstraszyło, kiedy nas sobie przedstawiono i usłyszał moje nazwisko – Hernández Valenzuela, wskazujące na rody mojego ojca i mojej matki – być może reakcja ta nastąpi później.

W wieku dwudziestu lat stałam przed tykającym zegarem: wiedziałam, że albo wyjdę za mąż wkrótce, póki widziano mnie jako świeżą, dziewiczą i godną pożądania, albo nie znajdę męża wcale.

Kiedy więc przekonałam się, że mój śmiech i odziedziczone po matce oczy jasne jak jadeit z Chiapas przyciągają Rodolfa, niczym syrop piloncillo przyciąga pszczoły, nie zawahałam się.

Gdy oznajmiłam matce, że wychodzę za don Rodolfa Eligia Solórzanę Ibarrę, odłożyła robótkę na kolana pozbawionym gracji ruchem i otworzyła usta ze zdumienia. Miesiące po śmierci ojca dały się jej we znaki: blada cera nie przywodziła już na myśl gładkiej porcelany, ale wyblakły, pomięty papier. Fioletowe cienie malowały się pod oczami, które utraciły swój dawny wigor. Policzki, niegdyś wysokie i dumne, teraz zapadły się ze zmęczenia.

– Ty… Solórzano – wyszeptała. – To człowiek Victorii.

Założyłam ręce na piersi. Owszem, służył jednemu z przywódców partii politycznej, która zwróciła się przeciwko mojemu ojcu.

– Jeśli chcesz opuścić ten dom i przestać cerować prześcieradła tíi Fernandy, to on jest naszą jedyną szansą. Nie rozumiesz tego? – warknęłam.

„Rozejrzyj się”, chciałam krzyknąć. Mamá wyszła za mąż z miłości i spaliła za sobą mosty. Ja nie miałam tego przywileju. Nie mogłam sobie pozwolić na idealizm. Nie kiedy Rodolfo mi się oświadczył, nie kiedy miałam okazję wydostać nas z domu tíi Fernandy. Mogłabym zapewnić nam godne życie. Nazwisko Rodolfa, jego pieniądze, jego ziemia – to wszystko pomogłoby nam rozwinąć skrzydła. Mamá zamknęła usta, spuściła oczy na robótkę i nie odezwała się już ani słowem. Ani wtedy, ani przez kolejne tygodnie poprzedzające mój ślub.

Zignorowałam jej nieobecność na weselu. Głowę pod koronkową mantylą trzymałam wysoko, puszczając mimo uszu szepty o rodzinie Rodolfa. O jego dawnych miłosnych uwikłaniach i tajemniczych chorobach, o których tía Fernanda zawistnie opowiadała każdemu, kto chciał słuchać; jej język plaskał niczym buty w gęstym błocie, a teatralny szept drapał mnie po karku jak suche, zbyt długie paznokcie.

„Słyszałam, że jego pierwszą żonę zamordowali rozbójnicy na drodze do Apanu. Doprawdy? Ja słyszałam, że zmarła na tyfus. Ja że porwali ją powstańcy. A ja że otruł ją kucharz”.

Rodolfo był moim wybawieniem. Chwyciłam się go, jak tonący chwyta się dryfującego drewna podczas błyskawicznej powodzi. Jego stabilności. Nazwiska. Tytułu. Ramion, które rysowały się na tle oślepiającego nieba Apanu niczym góry otaczające dolinę, i stwardniałych, uczciwych dłoni, które przywiodły mnie do bram San Isidro.

Był bezpieczną przystanią. Właściwym wyborem. Podjęłam jedyną decyzję gwarantującą wyrwanie mnie ze szponów ponurego losu, na jaki skazało nas zabójstwo mojego ojca.

Modliłam się tylko, aby pewnego dnia Mamá dostrzegła w tej decyzji to, czym ta w istocie była: klucz do nowego życia.

1Querida (hiszp.) – ukochana.

2 Tío (hiszp.) – wuj.

3 Kreol – pierwotnie słowo to oznaczało mieszkańca Ameryki Łacińskiej pochodzenia hiszpańskiego, francuskiego lub portugalskiego, czyli białego potomka kolonizatorów i imigrantów; dzisiaj to określenie ma kilka różnych znaczeń.

4

Rodolfem i Juaną spotkaliśmy się znów przy kolacji w przyległym do kuchni pokoiku przerobionym na jadalnię. Jego okna wychodziły na tyły domu – obwiedziony kolumnami i łukami taras z widokiem na martwy ogród ze zwiędłymi strelicjami i z czarnymi szkieletami klombów. Ciężkie, brzuchate chmury wtoczyły się nad dolinę. Gdy usiedliśmy do stołu, Paloma, córka Any Luisy, pozamykała okiennice chroniące przed deszczem. Ten pokój był przytulniejszy dla trzech osób niż oficjalna jadalnia, wkrótce jednak pożałowałam, że nie jest mniej przytulny.

– Przepraszam za stan kwiatów – powiedział Rodolfo, przesuwając wzrokiem po okiennicach, gdy Paloma nieśmiało przemknęła do kuchni. – Juana bardziej się troszczy o pola agawy niż o ogrody.

Juana prychnęła. Zaskoczona, podniosłam oczy znad jedzenia. Choć nie lubiłam kuzynek w domu tío Sebastiána, byłam przyzwyczajona do ich dobrych manier. Sama też tak zostałam wychowana.

– Agawa jest odporna – odparła stanowczo. – To cecha godna podziwu.

Oczy Rodolfa prześliznęły się nad stołem i spoczęły na niej, ich błękit nie był już lśniący, lecz lodowaty.

– Piękno także jest cechą godną podziwu – rzekł. Żartobliwa riposta wypowiedziana bez śladu ciepła w głosie. – Tego, jak sądzę, brakuje agawom.

– W takim razie nie szukasz dość mocno. – Ostry ton wyraźnie wskazywał, jak mało obchodzi ją zdanie brata na temat agawy czy czegokolwiek innego.

Nic dziwnego, że Rodolfo nigdy nie mówił mi o swej siostrze. Powietrze między nimi iskrzyło napięciem.

– Ogród jest piękny, querido1 – skłamałam z wymuszoną pogodą w głosie, który w tym ciasnym pokoju zabrzmiał głucho.

Rodolfo spojrzał na mnie z ukosa, z niedowierzaniem. Położyłam dłoń na jego kolanie pod stołem i potarłam kciukiem tkaninę jego spodni w wyrachowanej próbie rozładowania napięcia.

– Jeszcze w Cuernavace matka nauczyła mnie tego i owego o ogrodnictwie – dodałam. – Daj mi trochę czasu. Nie poznasz go, kiedy wrócisz.

Za dwa tygodnie Rodolfo miał jechać do stolicy. Towarzyszył mi w drodze do Apanu, aby mnie chronić przed rozbójnikami, ale jego działalność polityczna powodowała, że nie mógł zostać na wsi. Rząd tymczasowy planował przeprowadzenie wyborów prezydenckich, a jeśli czegoś się dowiedziałam z ukradkiem przeglądanej korespondencji męża, to tego, że Guadalupe Victoria zamierza je wygrać.

Rodolfo otworzył usta, żeby mi odpowiedzieć, ale ubiegła go siostra.

– Nie trzeba nam ogrodów – rzuciła szorstko, nie zadając sobie trudu, aby skierować ten komentarz do mnie. Jakby wymierzyła mi policzek. – Trzeba ukrócić zakusy San Cristóbal na naszą ziemię.

– To ja decyduję, czego nam trzeba, a czego nie – wycedził Rodolfo. Jego nagła zmiana nastroju sprawiła, że po plecach przebiegł mi dreszcz zaskoczenia. – Jeżeli doña Beatriz chce ogrodu, to będzie go miała. W tym domu słowo mojej żony jest moim słowem, rozumiesz?

Nawet jeśli, to tego nie przyznała.

– Pójdę się położyć – oznajmiła w przestrzeń fałszywie radosnym tonem i z niegrzecznym pacnięciem odłożyła serwetkę na stół. Zesztywniałam, kiedy podniosła się z miejsca, odsuwając krzesło. Następnie rzuciła szorstkie „dobranoc” i już jej nie było.

Jeśli emocje między Rodolfem a Juaną nieco ostygły w ciągu tych dwóch tygodni, które mój mąż spędził z nami w San Isidro, to ja tego nie zauważyłam. W ogóle jej nie widywałam. Zniknęła niczym duch pośród kłujących rzędów agawy na polach ciągnących się poniżej głównego domu.

Nie dołączyła do nas, kiedy Rodolfo i ja udaliśmy się na niedzielną mszę do Apanu.

Była to moja pierwsza wizyta w tym mieście i po raz pierwszy mieli mnie ujrzeć hacendados – właściciele innych posiadłości – oraz ich żony. Miałam wrażenie, że w powietrzu zaszła jakaś zmiana, kiedy minęliśmy bramę hacjendy, i natychmiast rozluźniłam się na swoim siedzeniu. Złożyłam głowę na ramieniu Rodolfa i kołysałam się z ruchem powozu, słuchając tego, co mąż opowiadał mi o hacendados, którym zamierzał przedstawić mnie po mszy.

– Ich przekonania zmieniają się powoli, ale byli sprzymierzeńcami mojego ojca i pozostaną naszymi, jeśli tolerancja wobec Juany jest jakąkolwiek miarą ich cierpliwości. – Ujął moje dłonie w rękawiczkach, położył je sobie na kolanach i z roztargnieniem przesuwał kciukiem po koronce. Choć miałam zamknięte oczy, mogłam sobie wyobrazić jego krzywy uśmieszek, kiedy dodawał znacząco z nutką rozbawienia: – Zresztą wiejska społeczność w porównaniu ze stołeczną jest praktycznie bezzębna.

Dojazd do centrum Apanu zajął nam godzinę. Kiedy Rodolfo pomógł mi wysiąść z powozu, uderzyło mnie, jak małe jest to miasto. Podobno mieszkało w nim około trzech tysięcy ludzi i może jeszcze tysiąc rozsianych po okolicznych hacjendach, ale cóż to była za liczba dla mnie, przyzwyczajonej do gęstości zaludnienia stolicy. Teraz widziałam to jak na dłoni. Samo miasto – z kościołem, pocztą, koszarami i kilkoma innymi budynkami wokół plaza de armas, głównego placu – było tak małe, że moglibyśmy przejechać przez nie powozem w dziesięć minut.

Po obu stronach prowadzącej do kościoła ścieżki ciągnęły się rzędy rachitycznych cyprysów. Choć frontowa fasada budynku była prosta, ozdobiona jedynie rzeźbionym kamieniem, stiukowe mury zostały tak nieskazitelnie wybielone, że na tle lazurowego nieba wyglądały jak chmury. Z jednej z wież rozległ się dzwon obwieszczający rozpoczęcie mszy.

Ubrałam się w skromne kolory, łagodną szarość oraz zieleń, i poczułam się z tego powodu zadowolona, gdy tylko weszliśmy do kościoła. Choć moja suknia nie należała do najbardziej wyszukanych, była zdecydowanie najlepszej jakości i kiedy kroczyłam nawą u boku Rodolfa, przyciągałam spojrzenia zebranych mieszkańców miasta. Mantyla delikatnie zatrzepotała o mój policzek, gdy przyklękłam i zajęłam miejsce w ławce niedaleko ołtarza, zarezerwowanej dla nas i innych hacendados.

W stolicy byłam tylko córką generała; tutaj stałam się doñą Beatriz Solórzano, żoną jednego z najzamożniejszych właścicieli ziemskich, wytworną i tajemniczą. W ciszy przed rozpoczęciem mszy przez ławki za moimi plecami przebiegał szmer szeptów.

Rozkoszowałam się tym. Pochwyciłam tę moc, tuliłam ją do piersi jak skarb przez całe nabożeństwo. Hacjenda San Isidro nie była taka, jak ją sobie wyobrażałam, wychodząc za Rodolfa, lecz ta moc spełniała moje oczekiwania. To było moje nowe życie. Moje zwycięstwo.

Msza była długą godziną wypełnioną kadzidłem i pomrukami, wstawaniem z ławek i powtórnym w nich zasiadaniem. Wszyscy poruszaliśmy się i odpowiadaliśmy jak jeden mąż, jakby w tańcu, którego kroki wyryły się w nas na skutek wieloletniego ich powtarzania niczym rytm kołysanki. Obrzędy łacińskie zawsze wydawały mi się w najlepszym razie monotonne, ale teraz, gdy otaczało mnie tylu hacendados, którym chciałam się przyjrzeć, poświęcałam nabożeństwu jeszcze mniej uwagi niż zwykle. Zamiast skupić się na siwowłosym, pulchnym księdzu i jego przypominającym kruka pomocniku Metysie, służących przy ołtarzu, moja uwaga przefruwała niczym koliber od głowy do głowy siedzących w ławkach ludzi. Kto z tych nieznajomych stanie się moim przyjacielem? Kto okaże się wrogiem?

Po mszy Rodolfo rozpoczął prezentacje: Severo Piña y Cue­vas z żoną Encarnación z hacjendy Ocotepec, dwaj bracia Muñoz z hacjendy Alcantarilla oraz podstarzały Atenógenes Moreno z żoną Maríą José z San Antonio Ometusco. Wszyscy oni wytwarzali pulque i sądząc po szlachetnych jedwabiach i szykownym, półwyspiarskim stylu ubierania się ich żon, przetrwali jedenaście lat wojny domowej równie dostatnio jak rodzina Rodolfa.

– Dobrze, że siostra pani męża nie jest już sama – rzekła doña María José Moreno i ująwszy moją dłoń, czule położyła ją sobie na ramieniu, gdy podążałyśmy za jej mężem Atenógenesem i Rodolfem w kierunku wyjścia z kościoła. Jej włosy pod mantylą były srebrzyste, a plecy nieco przygarbione wiekiem. – Są wdowy, które prowadzą własne hacjendy, to prawda. Muszę panią przedstawić wdowie po starym Herrerze. Kiedyś i ona mieszkała w stolicy, a hacjendę Buenavista prowadzi bez mała od dziesięciu lat. Ale doña Juana to postać budząca pewną… ciekawość. Rada jestem, że ma teraz za przykład kogoś tak wyrafinowanego jak pani.

Poklepała mnie po dłoni z roztargnioną czułością babci, ale miękkość jej głosu podszyta była nutą ostrzeżenia. Starając się zachować nieporuszony wyraz twarzy, odłożyłam tę informację na później. Być może hacendados nie byli aż tak tolerancyjni wobec Juany, jak sądził Rodolfo.

Doña María José podniosła wzrok i zmrużyła oczy pod mantylą.

– Jest pani niemal tak urocza jak doña María Catalina, choć o wiele od niej ciemniejsza. Może zniesie pani to wiejskie życie lepiej niż ona. Biedactwo. Była tak delikatnej konstytucji.

Jakby chlusnęła mi w twarz lodowatą wodą. Pierwsza żona Rodolfa. Było oczywiste, że ktoś o niej wspomni. Przywdziałam zatroskany wyraz twarzy, kiwając głową na znak zgody. Po raz pierwszy spotkałam osobę, która znała poprzednią żonę Rodolfa, a nie tylko rozsiewała złośliwe plotki. Powinnam była poprosić ją, by zdradziła mi prawdę o przedwczesnej śmierci pierwszej doñi Solórzano.

A jednak wzdragałam się przed tym pomysłem. Może mniej uroczą, może o wiele ciemniejszą, ale teraz to ja byłam doñą Solórzano. Rodolfo i wszystko, co do niego należało, było moje, zdobyte w uczciwej walce.

Patrząc na doñę Maríę José, poczułam odrazę. Kobiety takie jak ona uważały się za mędrczynie, gdy udzielały rad młodym mężatkom, więc skierowałam rozmowę na inne tory, dalekie od martwych kobiet i mojej cery, zadając jej błahe pytania na temat małżeństwa, a kiedy odpowiadała, przytakiwałam i uśmiechałam się w chwilach, w których wiedziałam, że powinnam to robić. Myślami byłam jednak gdzie indziej.

„To postać budząca pewną… ciekawość”.

Ciekawość oznaczała plotki, a plotki – podszyte złymi intencjami czy nie – zawsze miały jakieś źródło. Być może przyczyniła się do nich niedbałość Juany o własny wygląd. A może jej opryskliwość. Z pewnością nie wzbudzała pośród znajomych takiej przychylności jak jej nieżyjąca bratowa.

Te myśli snuły się za mną aż do wieczora, wręcz wiły się między palcami niczym włosy, kiedy splatałam warkocz przy świecach, siedząc na krześle przed toaletką. Nie powiedziałam Rodolfowi o rozmowie z doñą Maríą José, choć pytania wyrastały mi w piersi niczym chwasty, a ich korzenie znajdowały mocne oparcie w moich żebrach.

Wciąż jednak nie mogłam zbyt natarczywie dopytywać go o cokolwiek. Byliśmy świeżo po ślubie i łącząca nas intymność zdawała się dość nierówna. Znałam ciepły zapach jego szyi i rytm jego oddechu podczas snu, ale obce mi były skrywające się w jego głowie myśli. Między nami ciągnęły się niezbadane tereny ciszy, długie i naszpikowane sekretami. Czego się bał? Dlaczego ukrywał przede mną Juanę? Skoro tak bardzo kochał San Isidro, to czemu unikał tego domu przez tak wiele lat?

Miałam mnóstwo pytań, a jednak ugryzłam się w język. Zerknęłam przez ramię na łóżko za plecami. Rodolfo oddychał już głęboko, zaplątany w białe koce, a kosmyk brązowych włosów opadał mu na czoło i prosty, ostry nos. Uśpiony książę pod delikatnym całunem.

Chociaż był piękny, nie żywiłam do niego żadnych romantycznych uczuć, gdy przyjmowałam jego oświadczyny. Zabiegając o mnie, wychwalał me niezliczone zalety: siłę, uroczy uśmiech, dźwięczny śmiech i cudowne oczy, ja jednak nie wierzyłam, że poślubia mnie dla tego, kim naprawdę jestem. Być może to mój wygląd przekonał go, by nie zważać na poglądy polityczne mojego ojca; w stołecznej socjecie byłam przecież nowa i wiedziałam, że jestem piękna. Te dwie prawdy uczyniły ze mnie kuszącą zagadkę dla lubiących podboje mężczyzn.

Byłam też jednak kimś, kto przymykał oko na plotki otaczające jego wdowieństwo, a Rodolfo chciał narzeczonej, która nie zadawałaby zbyt wielu pytań. Postanowiłam zaryzykować – mimo jego sekretów. Nasz związek opierał się na jednej rzeczy: mój świat był ciemnym pokojem bez okien, a Rodolfo był drzwiami.

Odwróciłam się z powrotem do lustra i dalej zaplatałam włosy. W moim sercu powoli narastał ból – ciężki i słodki, lecz przy tym ostry jak tłuczone szkło. Tęskniłam za Mamą. Tęskniłam za Papą. Tęskniłam za tym, kim byłam, nim wszystko straciliśmy: za kimś, kto patrzył na droczących się i śmiejących rodziców, kto widział, jak się trzymają za ręce, czytając nocami przy kominku albo szepcząc konspiracyjnie za drzwiami w przekonaniu, że są zamknięte.

Kiedyś byłam kimś, kto tego chciał. Kto tego pragnął. Tego, co miała Mamá, gdy Papá całował ją w czoło i muskał kciukiem jej policzek, zanim wyruszał na bitwę. Tego, co sprawiało, że wyglądała przez okno, niespokojna i niezdolna do przyjęcia pocieszenia, kiedy zbyt długo nie wracał. Tego, co pozwalało im widzieć w sobie nawzajem prawdziwych siebie, a nie klasę bądź kastę, z których się wywodzili.

Moi rodzice walczyli o to, żeby się pobrać mimo dzielących ich różnic, mimo uprzedzeń ze strony rodziny Mamy, bo łączyło ich coś, o co warto było walczyć. Właśnie tego pragnęłam. Kogoś, kto widziałby mnie nie jako ciemniejszą albo mniej uroczą od kogoś innego. Nie jako czyjąś córkę. Nie jako pionek w większej grze. Pragnęłam kogoś, kto dostrzegłby, kim naprawdę jestem, i za to mnie cenił.

A co dostałam?

Obcego, którego wargi pozostawiały mnie obojętną, którego ciężki dotyk w ciemności nie rozpalał we mnie pożądania. Kłębiące się w głowie pytania bez odpowiedzi. Listy do matki, na które nie odpisywała. Dom bez rodziny. Pustkę w piersi, ziejącą, gryzącą i rozrastającą się tym mocniej, im usilniej próbowałam ją stłumić.

Zagryzłam drżącą wargę. Tak, przyjęłam nazwisko Solórzano, mimo że ledwo znałam człowieka, który je nosił. Tak, poślubiłam mężczyznę, który stanął między mną a Mamą, mężczyznę, którego nie kochałam. Poświęciłam swoje marzenie, ponieważ przetrwanie było ważniejsze niż to poczucie samotności, którym je przypłaciłam.

A teraz miałam dach nad głową. Własną hacjendę. Dochód zakorzeniony w ziemi, solidny i zabezpieczony przed bliźniaczymi zawieruchami wojny i zarazy.

Przyszłość.

Byłam wdzięczna Rodolfowi za to, że wyrwał mnie z otchłani niepewności. Że ocalił mnie od biedy. Być może w przypływach cieplejszych uczuć darzyłam go nawet sympatią za to, że odmienił moje życie. Być może kiedyś mogłabym nawet nauczyć się go za to kochać.

Nagle moją uwagę zwrócił jakiś kolorowy błysk w lustrze. Dwa czerwone punkty wpatrywały się we mnie z ciemnego kąta pod oknem.

Mrugnęłam i już ich nie było.

Włoski na karku stanęły mi dęba. Miałam wrażenie, jakby do ramion przylgnęło mi coś oleistego.

Byłam obserwowana.

Odwróciłam się gwałtownie i szeroko otwartymi oczami rozpaczliwie próbowałam przeniknąć mrok.

Światło rzucane przez dogasającą świecę ledwie sięgało stóp łóżka. Spowijające wnętrze czarne cienie jeszcze się pogłębiały w pobliżu ścian.

Poza śpiącym Rodolfem pokój był pusty. Niczego tam nie było.

Zrobiłam głęboki wdech i wydech, chrapliwy i ciężki, żeby oczyścić umysł. Byłam wyczerpana wyprawą do miasta i poznaniem tylu nowych ludzi. Przytłaczała mnie perspektywa gigantycznego zadania, jakim jawiła mi się renowacja domu. Wyobraziłam sobie te błyski czerwieni. I to, że ktoś mnie obserwuje. Albo też był to jeden z kotów, o których wspomniała Juana w dniu, w którym przybyłam do San Isidro.

Tak, to musiał być kot.

Uspokoiwszy umysł tym wyjaśnieniem, odwróciłam się z powrotem do toaletki i zdmuchnęłam świecę. Po omacku przebrnęłam przez lepką ciemność do łóżka i wśliznęłam się pod koce, pozwalając, by ciepło Rodolfa przyciągnęło mnie tak, jak płomień wabi ćmę. Wzdrygnął się raz, gdy musnęłam go zimnymi stopami, po czym wtulił się we mnie przez sen. Jego spokój i stabilność spłynęły na mnie. Zamknęłam oczy.

Ciężar Rodolfa na materacu był zupełnie inny niż ciężar Mamy, kiedy dzieliłyśmy łóżko w domu tíi Fernandy. Choć byłam za tę zmianę wdzięczna, fantazjowałam leniwie o chwilach, kiedy Rodolfo wyjedzie do stolicy i po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy będę miała całe łóżko dla siebie. I więcej. Swój własny dom. Swój własny świat. Spowolniłam bieg myśli, wybierając kolory farb do różnych pokoi na dole, aby przywołać sen.

Dopiero znacznie później, już niemal u progu snu, zdałam sobie sprawę, że od chwili przyjazdu nie widziałam w San Isidro ani jednego kota.

1Querido (hiszp.) – ukochany.

5

ANDRÉS

Apan

Grudzień 1820

Trzy lata wcześniej

dy przejeżdżałem przez wiejski krajobraz dystryktu Tulancingo, dolina Apan otulała mnie jak letni zmierzch: słodko-gorzka świadomość, że jestem już prawie w domu, z początku zdawała się łagodna – jedynie muskała obrzeża moich zmysłów – lecz później ogarnęła mnie znienacka, błyskawicznie i absolutnie. Kilka kilometrów za miastem powiedziałem swym towarzyszom podróży, że mojemu mułowi kamień wbił się pod podkowę i że mają jechać dalej, a ja niebawem ich dogonię.

Zsiadłem.

Przez siedem lat spędzonych w seminarium w Guadalajarze inkwizycja wisiała nade mną niczym całun śmierci – zawsze czujna, dyszała mi w kark zgniłym oddechem. Od szesnastego roku życia do przyjęcia święceń tłumiłem swe zmysły, zagłuszając je łaciną, filozofią i pokutą. Modliłem się do zachrypnięcia. Nosiłem włosiennicę, wierząc, że to mnie oczyści. Poskromiłem najmroczniejsze cząstki siebie, a swego wypaczonego ducha zamknąłem w wewnętrznej skrytce na cztery spusty.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

6

Rozdział dostępny w pełnej wersji

7

Rozdział dostępny w pełnej wersji

8

Rozdział dostępny w pełnej wersji

9

Rozdział dostępny w pełnej wersji

10

Rozdział dostępny w pełnej wersji

11

Rozdział dostępny w pełnej wersji

12

Rozdział dostępny w pełnej wersji

13

Rozdział dostępny w pełnej wersji

14

Rozdział dostępny w pełnej wersji

15

Rozdział dostępny w pełnej wersji

16

Rozdział dostępny w pełnej wersji

17

Rozdział dostępny w pełnej wersji

18

Rozdział dostępny w pełnej wersji

19

Rozdział dostępny w pełnej wersji

20

Rozdział dostępny w pełnej wersji

21

Rozdział dostępny w pełnej wersji

22

Rozdział dostępny w pełnej wersji

23

Rozdział dostępny w pełnej wersji

24

Rozdział dostępny w pełnej wersji

25

Rozdział dostępny w pełnej wersji

26

Rozdział dostępny w pełnej wersji

27

Rozdział dostępny w pełnej wersji

28

Rozdział dostępny w pełnej wersji

29

Rozdział dostępny w pełnej wersji

30

Rozdział dostępny w pełnej wersji

31

Rozdział dostępny w pełnej wersji

32

Rozdział dostępny w pełnej wersji

33

Rozdział dostępny w pełnej wersji

34

Rozdział dostępny w pełnej wersji

35

Rozdział dostępny w pełnej wersji

OD AUTORKI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Hacienda

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Joanna Pawłowska

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Małgorzata Lach

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Oleg Gekman, © Jkraft5, © Arturo Verea / Stock.Adobe.com

Copyright © 2022 by Isabel Cañas

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.

This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.

Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Ryszard Oślizło, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-716-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

   

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik