Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
KOBIETY MAJĄ GŁOS!
Zaskakujący i prowokacyjny obraz międzypokoleniowych relacji pomiędzy córką, matką i babką, macierzyństwa, kobiecości, seksualności i miłości, która niejedno ma imię.
Missy co wieczór wychodzi na scenę i gra opowiadający o nieobecnej matce utwór, dzięki któremu zespół stał się sławny. Dziewczyna ma dopiero dwadzieścia dwa lata i nie zamierza marnować życia; co wieczór imprezuje, jakby jutra miało nie być. W każdym mieście łamie serca mężczyznom, uciekając przed zobowiązaniami. Missynie widzi siebie w roli matki ani posłusznej żony, a kobiecość definiuje przez wolność i niezależność. Do czasu, aż na jej drodze pojawi się osoba, dzięki której zacznie odkrywać swoją seksualność.
Carola próbuje dojść do siebie i zdefiniować, czym są dla niej szczęście i życiowe spełnienie. Od wielu lat nie ma kontaktu ze swoją córką. Gdy zauważa jej zdjęcie na okładce magazynu, pojawiają się pierwsze wątpliwości, czy postąpiła słusznie, rezygnując z roli matki.
Ruth ma osiemdziesiąt trzy lata i planuje powrót do tureckiej nadmorskiej wioski, w której spędziła dzieciństwo. Ale kiedy jej wnuczka, Missy, staje na progu jej domu, Ruth decyduje, że nadszedł czas, aby silne i uparte kobiety w jej rodzinie znalazły sposób, by ponownie się zrozumieć.
Poznaj historię kobiet, które nie bały się zabrać głosu. Każda z nich ma inną definicję spełnienia, szczęścia, macierzyństwa, miłości i przyjaźni. Posłuchaj głosu Missy, Caroli i Ruth, a dowiesz się, że życie to najdłuższy życiowy koncert i każdy z nas chciałby usłyszeć na koniec brawa.
Zatrać się w HerStory!
TW: aborcja, sceny erotyczne, przemoc seksualna, narkotyki
+18
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zoe Whittall
Her Story
Z języka angielskiego przełożyła Emilia Skowrońska
Drogi Czytelniku/Czytelniczko/Osobo Czytająca!
Ta książka zawiera zachowania oraz tematy, które mogą wywołać niepokój lub urazić. Ostrzeżenia dotyczące treści: sceny erotyczne, aborcja, przemoc seksualna, narkotyki.
Tylko dla dorosłych czytelników.
Życzymy Wam emocjonującej lektury, która będzie wstępem do dyskusji.
Księga pierwsza
Rozdział pierwszy Missy
Przedzierałam się przez grupę protestujących, oczy łzawiły mi od zimnego wiatru. Siwy lewiatan z widniejącym na owłosionej klacie wisiorem w kształcie śpiącego płodu pochylił się nade mną i szepnął gardłowo:
– Szmata. – Różowy wisiorek z plastiku stuknął o moje czoło. Mężczyzna wrócił do swego gnuśnego kręgu, a odgłos ich wspólnego szurania nóg zapewnił mu anonimowość. Skandowali. Krążyli. Potem znowu skandowali. Kiedy próbowali uniemożliwić mi dojście do drzwi, straciłam nad sobą panowanie. Jak przez mgłę zobaczyłam, że wolontariuszka z kliniki łapie mnie za nadgarstek.
– Ja nawet nie chcę aborcji! – wrzasnęłam nad ich głowami ze szczytu schodów.
Wolontariuszka szybko wprowadziła mnie do środka, do szumiącej ciszy, jaka panuje w niemal każdej poczekalni. Zamiast jednak iść za nią, odwróciłam się i ponownie otworzyłam drzwi. Lubię mieć ostatnie słowo.
– Ale aborcje są wspaniałe! Szkoda, że ciebie nie wyskrobano!
Rzucił się na schody, zerwałam płód z jego szyi.
Wolontariuszka złapała mnie za kurtkę i z powrotem wciągnęła do środka, po czym szybko zamknęła drzwi na zamek, bo starzec zaczął napierać na nie z całych sił.
Mężczyzna przypominał mi konia, jakiego mieliśmy w czasach, w których staraliśmy się nie wydawać pieniędzy i żyć dzięki handlowi wymiennemu. Ojciec dał sąsiadowi starą strzelbę, a ten w zamian podarował nam Słodycz, klacz maści palomino z czarnym sercem na tyłku. Jej zachowanie nigdy nie pasowało do imienia. Miała wredne spojrzenie i lubiła gryźć dzieci. Miałam wtedy dziesięć lat. Niby była moja, ale dostałam zakaz zbliżania się do niej. Siadałam więc na szczycie żłobu, boks był dalej, i próbowałam uspokoić ją piosenkami ze ścieżki dźwiękowej z Hair. Kopała w drzwi boksu tak mocno, że pozostawiła po sobie ślady kopyt. Potem wymieniliśmy ją na pół mrożonego jelenia i pralkę, która działała tylko wtedy, gdy padał deszcz.
Starzec nadal rzucał się na drzwi. Skandowanie na zewnątrz stało się jeszcze głośniejsze.
– To nie było mądre – powiedziała wolontariuszka kliniki, spojrzała na ochroniarza i przewróciła oczami.
– Ale satysfakcjonujące.
Plastikowy płód w mej pięści stał się gorący. Nie dałam rady oczarować wolontariuszki.
– Nic, co pani powie, nie będzie miało dla nich znaczenia – powiedziała i podała mi formularz do wypełnienia. Długopis wyślizgnął mi się z palców i zawisł na sznurku przy podkładce. Wrzuciłam płód do pobliskiego śmietnika i zobaczyłam, że przykleił się do gumy do żucia.
Imię i nazwisko: Melissa Wood. Wiek: 21 lat. Ale wkrótce, przez całą wiosnę i lato, będę Missy Alamo. Od wszystkich tych klinik i prób miałam pełno pęcherzy na palcach. Oddałam formularz recepcjonistce.
Dwadzieścia minut później siedziałam w podniszczonym skórzanym fotelu naprzeciwko lekarki o przyprószonych siwizną włosach. Wyglądała na rozbawioną moją osobą.
– Czym mogę służyć?
– Chciałabym podwiązać jajowody – wyjaśniłam takim tonem, jakbym zamawiała coś z menu. Kiedy wypowiadałam słowo „jajowody”, wyobraziłam sobie czerwone kable. Na ścianie gabinetu wisiały feministyczne akwarele: wątłe boginie i kwiaty przypominające waginy. Ubrałam się jak Julia Roberts w Pretty Woman. Miałam tak krótką spódniczkę, że lekarka mogła niemal zajrzeć mi w szyjkę macicy.
– No cóż, dość rzadko proszą mnie o to kobiety w hm… pani wieku.
Wyjaśniłam jej swój problem. Naprawdę mnie wysłuchała, mile mnie to zaskoczyło.
– Nie chcę zabrzmieć protekcjonalnie, ale jest pani po prostu za młoda. Później może pani tego żałować.
– No cóż, rzeczywiście brzmi pani protekcjonalnie – odparłam.
Rozpoczął się pojedynek na spojrzenia.
Łup.
Łup.
Wygrałam.
Przetasowała papiery i spojrzała na zegar.
– Szanuję pani autonomię i pewność siebie w tej kwestii, ale nie chcę być odpowiedzialna za konsekwencje tego wyboru, kiedy będzie pani starsza.
Nie chciała być odpowiedzialna za to, że w przyszłości mogę się tym martwić. Co za absurd. Obecna „ja” jest bardzo zmartwiona. Przyszła „ja” jeszcze nie istnieje. Może zostanie potrącona przez samochód?
– Będę żałować wielu rzeczy – powiedziałam po chwili. – Nigdy nic nie wiadomo. Wiem tylko, że nie chcę próbować dokonać aborcji w Kansas, w czasie, gdy moi koledzy z zespołu będą imprezować. To pani feministyczny obowiązek! – Wskazałam na wiszącą u niej pocztówkę z hasłem: „Twoje ciało to pole bitwy”. – No, proszę. Jeśli tego pożałuję, zainteresuję się adopcją. Biologia nie ma tu znaczenia.
Lekarka wypuściła powietrze w górę i zaczęła wpatrywać się w wentylator nad moją głową. Wydawał z siebie stukot na trzy czwarte.
– Nawet jeśli skieruję panią dalej, lekarz tego nie zrobi – rzekła. – Przykro mi. Władze tej prowincji chcą, by rodziła pani dużo dzieci. Tak to już jest.
– Czy to nie ten sam kraj, który sterylizował biedne kolorowe kobiety w więzieniach?
Czytałam o tym na zajęciach z historii kobiet w McGill, zanim odroczyłam naukę, by wyjechać w trasę.
Zmarszczyła czoło.
– Już tego nie robimy – powiedziała i ponownie zaczęła tasować dokumenty na biurku z taką miną, jakby żałowała wybrania tego właśnie zawodu.
Wiesz, jak trudno jest się wysterylizować, kiedy jest się młodą i pod pewnymi kątami konwencjonalnie ładną kobietą, kiedy wyglądasz na klasę średnią, mimo że na koncie oszczędnościowym masz tylko siedemnaście dolców, i kiedy wszyscy lekarze uważają, że nie przemyślałaś sprawy, bo kiedyś w końcu zechcesz rozkwitnąć, dojrzeć i karmić piersią?
Siedząca w bezruchu lekarka znowu się we mnie wpatrywała. Tym razem to ja pierwsza zerwałam kontakt wzrokowy. Nienawidzę przegrywać.
Próbowałam już w kilku klinikach. Najgorsi byli lekarze mężczyźni, bo wyglądałam jak dziewczyny, do których walą konia, i gdyby rzeczywiście uważali, że nie chcesz, by się w tobie spuścili, nie mieliby powodów do dalszej zabawy. Uschliby i umarli, nastąpiłoby samospalenie od kryzysu egzystencjalnego.
Znałam ograniczenia swojego ciała i umysłu, ale żaden lekarz nie chciał pomóc mi zdusić mojego problemu w zarodku, że tak powiem. Mieliśmy być w trasie przez wiele miesięcy – pierwszy przystanek Rochester, ostatni Los Angeles. Dostałam zastrzyk przeciwtężcowy, wypełniałam torebkę witaminami z grupy B, balsamami do ust, maściami na skaleczenia, kroplami do oczu i plastrami. Wydawało się, że naprawa jedynej wady konstrukcyjnej w moim ciele – skoro na późniejszym etapie byłam pozbawiona wyboru – była dość roztropnym pomysłem, zwłaszcza że miałam nigdy nie pragnąć dziecka. Wyrażenie „podwiązanie jajowodów” brzmiało jak pestka, tak jakby lekarze mogli sięgnąć do środka, złapać jajowody i zrobić na nich węzeł „uszy królika”, którego uczą w przedszkolu. Uszy królika, uszy królika, a potem hop! do norki.
Wiecie, ilu rzeczy nie potrzebuję? Mam szafę wypchaną dziesięcioma parami tych samych dżinsów. Mam dwie pary glanów, jedną trampek, dwie pary bojówek. Trzy sukienki i pięć takich samych bluz z kapturem w różnych kolorach. I tak naprawdę potrzebuję tylko być ciałem na świecie. Nie potrzebuję własnych jaj ani bezużytecznej pustej przestrzeni przeznaczonej na najeźdźcę.
Poza tym byłam zajęta. Codziennie mieliśmy próby. Ostatnie tygodnie pracowałam jako recepcjonistka w konserwatorium. Jestem osobą zorientowaną na przyszłość. Gdy mówili do mnie przyjaciele, nie słuchałam ich zbyt uważnie. Myślałam o dniu, w którym wsiądę do vana z Tomem, Alanem, Billym i Jaredem, naszym nowym skrzypkiem, którego zaczęliśmy nazywać Tymczasem. Na ten dzień czekałam od momentu podpisania umowy z dużą wytwórnią, po kilku latach otwierania większych projektów. Ta wycieczka oznaczała hotele i menedżera dbającego o pieniądze i szczegóły, wszystko to, co wcześniej było dla mnie niedostępne. Nie zamierzałam już sikać do kubka Big Gulp z tyłu vana, przeżywać na kuponach na drinki czy spać w czwórkę na podłodze w salonie jakiejś punkowej dzieciarni, śmierdzącej kocimi sikami i pustymi puszkami po piwie. Mogłam za to myśleć o występach, o haju, jaki daje zagranie naprawdę dobrego koncertu, takiego, żeby piraci mogli się chwalić, że mają go na kasecie. Mogłam też myśleć o przyjemności. Na przykład o ponownym spotkaniu z Jamesem w Baltimore i Haydenem w Nowym Orleanie. Hayden naprawdę potrafił się pieprzyć. Był niesamowicie wytrzymały.
– Hmmm, Hayden.
– Hay-den.
To był ładny widok.
Prosił mnie, żebym została jego jedną jedyną, nie mogłam jednak odmówić kobietom takiego oddania, zwłaszcza że mieszkaliśmy kilka tysięcy kilometrów od siebie. Stałam się chciwa. Miałam kochanka w domu w Montrealu, Scotta, ale on mówił mi, że przyjdzie około dziesiątej, a potem pojawiał się trzy dni później. Naprawdę mnie kochał, wiedziałam o tym, ale najbardziej kochał speeda. Kiedyś tego spróbowałam i zrozumiałam jego punkt widzenia. Nie potrafiłam sprawić, by poczuł się jak wybuchająca gwiazda czy najmądrzejszy facet na ziemi. Mogłam tylko doprowadzić go do orgazmu, ale to potrafił każdy. Miał dwadzieścia dwa lata. Spodobałoby mu się zerżnięcie nawet dziury w ziemi.
Kiedy w zeszłym roku Billy poddawał się wazektomii, przeprowadził ją pierwszy lepszy lekarz. „Powiedziałem mu, że jestem głównym wokalistą w zespole. Natychmiast zakumał. Czy to nie seksistowskie?”, spytał, ale się roześmiał. Podsłuchałam, jak chwalił się tym swoim przyszłym podbojom. Laski uważają, że wazektomia świadczy o jego uprzejmości, a on po prostu nienawidzi gumek, bo naoglądał się za dużo pornosów i gumki wydają mu się nieodpowiednie. Miał też dość wydawania pieniędzy ojca na kolejne skrobanki. Poradziłam mu, żeby przed wyjazdem zaopatrzył się w antybiotyki.
Nie mam wspierającej rodziny Billy’ego ani nie mogę sobie pozwolić na aroganckie podejście zakładające, że jakoś to będzie. Przygotowałam się do podnajmu mojego pokoju we wspólnym mieszkaniu i nauczyłam moją współlokatorkę Amitę, w jaki sposób podlewać wszystkie wymagające rośliny, uzyskać ubezpieczenie zdrowotne czy kupić nowy plecak. Zabezpieczenie własnej macicy wydawało się logiczną pozycją do wykreślenia z listy zadań do zrobienia. Czułam, że to dobry krok zapobiegawczy. Prezerwatywy nie są niezawodne, a pigułka zrobiła ze mnie potwora. Myśl o zostaniu przypadkowo zapłodnioną kojarzyła mi się z fabułą horroru, a przecież to było całkiem możliwe. Miałam zachowywać się w trasie jak zakonnica, podczas gdy wszyscy faceci będą świetnie się bawić? Z pewnością nie o to chodziło w rewolucji seksualnej, o której wszyscy ostatnio mówili z taką nostalgią. W telewizji zawsze leci jakiś program o latach sześćdziesiątych, o drugiej fali feministek. Och, ta nostalgia.
Jaki miałam wybór? Nie lubię polegać na szczęściu, gwiazdach czy czymkolwiek innym. Nie wierzę w przeznaczenie. Lubię mieć plan.
Wiedziałam, że w kolejnej klinice muszę pojawić się pewna siebie i wyglądająca starzej. Poprzedniego wieczoru nie zmyłam tuszu z rzęs, zostawiłam go, żeby się rozmazał, workowate bojówki zamieniłam na jakieś wąskie spodnie z wysokim stanem, takie, jakie nosiły niemodne mamy. Dodałam krzykliwy szal od babci, który zwykle zarzucałam na lampę, żeby nadać pomieszczeniu odpowiedni nastrój, i zawiązałam go sobie na szyi. Nie pasował do bluzki, którą pożyczyłam na tę okazję od Amity, by wyglądać na rozsądną i dojrzałą dorosłą kobietę. Amita pomalowała mi usta na neutralny odcień różu i ściągnęła taśmą klejącą kocią sierść z rękawów. Natapirowała mi grzywkę. I tak wyszykowaną odwróciła do lustra w naszym przedpokoju, żebym się przejrzała.
– No, taki aseksualny wygląd tym razem z pewnością zaskoczy ich do tego stopnia, że się zgodzą.
W przychodni niedaleko mojego mieszkania byłam grzeczna i uprzejma, spokojnie tłumaczyłam, że po pigułkach mam straszne wahania nastroju, że realizacja recept w podróży i tak jest prawie niemożliwa, że prezerwatywy bywają zawodne, a ja przecież chcę postępować odpowiedzialnie.
– Chciałabym, by przeprowadzono u mnie kobiecą sterylizację chirurgiczną – powiedziałam, łudząc się, że użycie odpowiedniej terminologii może mi pomóc.
– Jest pani zbyt młoda, by zrozumieć konsekwencje – rzekł lekarz o wyglądzie Wilforda Brimleya.
Chciałam mu powiedzieć, że niczego się nie wstydzę, że nie każda historia dziwki rozwija się z traumy czy z braku lub przesunięcia poczucia własnego ja. Choć oczywiście byłam młodą dziewczyną i miałam różne problemy, z którymi musiałam się borykać, ale w porównaniu z tymi wszystkimi drażliwymi tematami seks był szalenie prosty. W rzeczywistości moje problemy wynikały prawdopodobnie ze zbyt dużego ego. Informacja zwrotna, jaka często do mnie docierała, brzmiała: „Jesteś za trudna”. W wieku dwudziestu jeden lat pragnęłam wyłącznie bogactwa chwili obecnej. Dlaczego nie mówić o tym głośno? Bycie skromną jest dla frajerów. Jestem wystarczająco dorosła, żeby wstąpić do wojska i zabijać ludzi, a także żeby urodzić pięcioro dzieci – o ile będę mieć na to ochotę. Dlaczego nie mogę więc zdecydować się na brak dzieci?
Wróciłam do domu, zaparzyłam dzbanek kawy i opracowałam plan. Umówiłam więcej wizyt.
W następnej kolejności udałam się do kliniki w zamożnej dzielnicy. Lekarka w średnim wieku z długimi lśniącymi włosami i gabinetem obwieszonym zdjęciami swojej kretyńsko wyglądającej rodziny niecierpliwiła się już od chwili, w której weszłam i usiadłam naprzeciwko niej.
– Muszę mieć podwiązane jajowody, bo każde dziecko, które urodzę, odziedziczy straszną chorobę mojej matki.
Próbowałam odwołać się do katolickiego poczucia winy i ableizmu tej lekarki.
– A jaka to choroba?
– Występuje rzadko i ma długą nazwę, nigdy jej nie pamiętam, ale jest bardzo ciężka. – Udawałam, że próbuję przypomnieć sobie tę nazwę. Nie przygotowałam się jednak na żadne dodatkowe pytania i zaczęłam się jąkać. Nie słyszałam głosu matki od prawie dziesięciu lat. Nie miałam pojęcia, gdzie jest ani dlaczego wyjechała. Jedyną straszliwą chorobą mojej matki była matczyna obojętność i wiedziałam, że akurat to po niej odziedziczyłam.
Stuknęła długopisem w biurko, po czym owinęła obsadkę lśniącym pasmem włosów i zaczęła patrzeć przed siebie pustym wzrokiem, aż zrobiło mi się jeszcze bardziej nieswojo.
– Nie popieram aborcji, ale chcę uprawiać seks z moim monogamicznym chłopakiem, właściwie to narzeczonym, a wiem, że prezerwatywy są skuteczne tylko w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. Jestem pragmatyczką – dodałam. Oczywiście popierałam aborcję, ale znad jej bluzki zerkał na mnie krucyfiks.
Poirytowana odchyliła się do tyłu. Potem zmrużyła oczy i powiedziała:
– Sterylizacja nie jest szybkim rozwiązaniem problemu braku możliwości uprawiania dzikiego i nieskrępowanego seksu. To zabieg medyczny, a nie zabezpieczenie dla dziwek.
Cholera.
Wskazałam krzykliwy krucyfiks na jej ścianie.
– Cała pani religia ma obsesję na punkcie dziwek! Cała kultura obraca się wokół uwielbienia dla młodych cipek!
Wstała i spojrzała mi prosto w oczy.
– Widać, że jest pani młodą inteligentną dziewczyną… Ale może zbyt inteligentną. Radzę pomyśleć o przyszłości i o tym, co może być ważne w życiu oprócz pani – powiedziała przed wyjściem z gabinetu. Następnie tęga pielęgniarka, która uśmiechała się z zadowoleniem, bo jej szefowa została zwymyślana przez histeryczkę ubraną jak chórzystka, zaproponowała mi szczepionkę przeciwko żółtaczce.
Wszystko to bardzo wyraźnie kontrastowało z moją pierwszą wizytą u ginekologa w wieku lat czternastu. Skurcze w podbrzuszu stawały się nie do zniesienia i ojciec uznał, że powinnam udać się do lekarza – pewnie dlatego, że nie miał pojęcia, co mi powiedzieć. Umówił mnie na spotkanie, zapisał adres przychodni i powiedział mi, gdzie mam wysiąść z autobusu.
Wtedy jeszcze nawet się nie pocałowałam z chłopakiem, ale młody lekarz rzucił mi próbne opakowanie tabletek antykoncepcyjnych i zaczął się upierać, że mam je brać.
– Ale ja nie mam chłopaka – szepnęłam.
– Ha – zaśmiał się. – Zawsze tak mówicie.
Uśmiechał się tak szeroko, aż bałam się, że zaraz mnie połknie.
– Nie potrzebuję ich – nie odpuszczałam.
Wyciągnął słoik z prezerwatywami i przycisnął jego krawędź do ściągacza w pasie moich rajstop, które od czasu ostatniej lekcji utworzyły swędzącą czerwoną pręgę w poprzek mojego brzucha.
– Weź też trochę tego. Nigdy nie zakładaj, że chłopak zachowa się odpowiedzialnie.
Trzymałam te gumki w dłoni i ogarniało mnie obrzydzenie. Nie miałam torebki, do której mogłabym je włożyć. Powinnam zanieść je do domu w rękach, czy jak?
Wściekła wyrzuciłam pigułki i prezerwatywy do śmietnika obok przystanku. Nie byłam czternastolatką, która chciała mieć osiemnaście lat. Pragnęłam mieć zawsze dwanaście lat. Każda zmiana w moim ciele robiła się uciążliwa, jakbym wyhodowała drugą czaszkę, jakby moje kończyny chciały mnie dopaść. To dlatego na zajęciach z orkiestry wybrałam wiolonczelę – bo mogłam schować za nią swoje ciało.
Ale na pierwszym roku studiów coś się wydarzyło. Rozejrzałam się po tych wszystkich tłumionych dzieciakach z ich instrumentami dętymi i poczułam, że to nieuniknione. Tak jakbym po raz pierwszy zobaczyła nasze ciała, nasze zapięte bluzki i niewygodne spódnice do kolan, chłopców w koszulach, które ich mamy spakowały do pudełek i włożyły do bagażnika samochodu.
Pieprzyć się nauczył mnie czuły mężczyzna o imieniu Josh, który grał na oboju i zajmował maleńkie mieszkanie naprzeciwko akademii muzycznej, gdzie jedynym miejscem do siedzenia było łóżko. Wypijaliśmy na spółę jedną dużą puszkę piwa, a potem stawialiśmy ją obok łóżka, żeby zrobiło się ciepłe, a w tym czasie analizowaliśmy, do czego zdolne są nasze ciała. Nie był dobrym kochankiem, ale czułym, no i lepszym niż ja. Powiedział mi, że do tego czasu dotknął sześć cycków. Pod koniec naszego związku zrozumiałam kilka rzeczy.
Oczywiście wiedziałam, co to jest seks. Dzieciństwo spędziłam z dorosłymi, którzy wychowywali się w duchu wolnej miłości lat sześćdziesiątych. Gdy siedziałam na batikowym kocu, bawiąc się moimi Barbie z kościelnej skrzyni z darami – zanim matka pozwoliła mi się nimi bawić, ścięła lalkom włosy tak, by nie można było rozpoznać płci – podsłuchałam ich kłótnię o monogamię będącą narzędziem państwa. W okresie niemowlęcym lubiłam być tak samo naga jak wszyscy w Słoneczniku, ale gdzieś około szóstego roku życia zaczęłam codziennie nosić kombinezony, wskazywać dyndające części ciała i dziwaczne piersi otaczających mnie dorosłych i mówić „ble”. O dorosłych wiedziałam wtedy tylko tyle, że uwielbiali się całować i to niekoniecznie ze swoimi partnerami. To było obrzydliwe. Wcale mi się to nie podobało.
Tak więc w czasie dojrzewania wcale nie dołożyłam seksu do okresu buntu. Oczekiwano, że zacznę go szukać, że mnie zaciekawi, że będę eksperymentować. A ja w naturalnym odruchu wcale tego nie chciałam. Zaczęłam później niż reszta. Przy pełnej współpracy mojego ciała. To było tak, jakbym miała uszkodzony przełącznik dojrzewania, który sprawiał, że wprawdzie wyglądałam jak nastolatka, nadal jednak czułam się jak dziewczynka. Moi znajomi opowiadali o tym, jak pieprzyli swoje pluszaki i bawili się w doktora z dzieciakami z sąsiedztwa, ale ja nigdy czegoś takiego nie robiłam.
Ostatnim miejscem, w którym spróbowałam szczęścia, była prywatna klinika na West Island, w pobliżu domu mojej babci. Aby dostać się do placówki, trzeba było obejść olbrzymi, zbudowany z kamienia dom przy ulicy mieszkalnej, w pobliżu lotniska. Użyłam studenckiej karty Visa, którą trzymałam na czarną godzinę. To była moja ostatnia szansa na usłyszenie „tak”. Założyłam, że tutejsi lekarze są przyzwyczajeni do przyjmowania żądań od bogatych ludzi, którzy nie chcieli korzystać z darmowego i względnie doskonałego publicznego systemu opieki zdrowotnej. Ale ta lekarka też mnie nie zrozumiała. Powiedziała: „Kiedy byłam w pani wieku, też nie chciałam mieć dzieci. Teraz dla nich wstaję rano z łóżka. Przysięgam, że będzie pani tego żałowała”.
Ja jednak wiedziałam, że będzie inaczej.
Skoro i tak znajdowałam się w okolicy, postanowiłam odwiedzić babcię. Wsiadłam do autobusu jadącego do wioski, w której mieszkała. Od czasu do czasu do niej zaglądałam, upewniałam się, że sobie radzi. Przyniosłam jej siatkę pomarańczy, trochę herbaty, karton mleka i bochenek świeżego chleba ze sklepu na końcu jej ulicy. Kiedy byłam u niej ostatnio, dodawała mleka w proszku do herbaty i martwiłam się, że dojście do sklepu zaczyna sprawiać jej trudności. Sama nigdy by mi tego nie powiedziała. Wyciągnęłam z płóciennej torby na ramię plan trasy i przyczepiłam go na drzwiach jej lodówki. Wyjeżdżałam za miesiąc czy dwa, ale nie wiedziałam, czy do tego czasu zdążę tu wrócić.
Siedziałyśmy w jej salonie i prowadziłyśmy naszą standardową rozmowę: ona w fotelu, a ja rozłożona na sofie w sposób, który określała kiedyś mianem nieprzystającego damie – ale to było dawno i nie powtórzyło się od moich czasów nastoletnich. Zadała mi kilka pytań o to, co u mnie słychać, o moją muzykę, o to, czy mam już chłopaka. Ja natomiast nieoficjalnie próbowałam wybadać jej pamięć. „Uczysz jeszcze tego chłopca z kręconymi rudymi włosami, jak on się nazywał?”. Jak zwykle wykazywała się ogromną bystrością. „Tak, Jonah nadal przychodzi co tydzień”.
W chwili rzadkiej szczerości powiedziałam jej, co próbuję zrobić. Po jej minie wywnioskowałam, że popełniłam błąd.
– W ogóle tego nie rozumiem. Na taką operację decydują się kobiety, które mają już dzieci albo są chore na raka. Dlaczego tego chcesz? Przecież to nie ma sensu.
– Jestem praktyczna – odparłam głosem, w który niepostrzeżenie wkradła się nutka obronności. – Nie chcę żadnych błędów.
– Zmienisz zdanie! Twoje pokolenie jest po prostu takie pełne gniewu – zaśmiała się. – To ironia. Nie macie pojęcia, jaką otrzymaliście wolność. Na pewno zmienisz odczucia w tej kwestii. Kiedy znajdziesz odpowiedniego mężczyznę.
Za każdym razem, gdy dzieliłam się z nią jakimiś problemami, kończyła swoje rady słowami: „Kiedy znajdziesz odpowiedniego mężczyznę”, co brzmiało szalenie ironicznie, bo ona nigdy takiego nie znalazła.
Moja babcia nie wie, jak to jest mieć dwadzieścia jeden lat i celowo unikać związków. Nigdy jej o to nie pytałam, ale gdybym musiała zgadywać, powiedziałabym, że moja babcia prawdopodobnie nigdy w życiu nie cieszyła się seksem. Nie wiem, czy to akurat jej życie wygląda smutno, czy też każdy człowiek ma smutne życie pod jakimś tam względem, a dzięki niej ja mam po prostu dostęp do naprawdę starej wersji smutku. Babcia wyemigrowała z Turcji (ale jest Brytyjką, najbielszą osobą na ziemi, to długa historia) z mężem, który bez jej wiedzy sprowadził swoją kochankę do domu w tej samej okolicy. A jednak zawsze powtarza mi, że małżeństwo to dla kobiety jedyny sposób na zapewnienie sobie szczęścia, co wydaje mi się szaleństwem.
Dalej jest moja matka, która we wspólnocie uważała się za taką wyzwoloną. Była przekonana o swoim braku konwencjonalnych oczekiwań, ale przecież to zawsze kobiety płakały na polu słoneczników, a mężczyźni wzruszali ramionami i wypowiadali zdania, takie jak: „Zgodziliśmy się na to”, „Jesteś taka sztywna”, „To był twój pomysł”, „To nic nie znaczyło!”. Za słowami kobiet ze wspólnoty nie szły czyny, ale widziałam, że seks nie jest dla nich.
Teraz jestem w wieku, w którym byli moi rodzice, gdy zakładali Słonecznik, swoją intencjonalną wspólnotę. I wcale nie chcę żadnej wspólnoty. Chcę przemierzać kraj z wolnością, jaką cieszy się każdy mężczyzna w moim wieku. Chcę doświadczyć każdego spektakularnego, żywego szczegółu życia w trasie, grać nasze najlepsze kawałki, skakać ze sceny, latać na czubkach wyciągniętych palców tłumu, machać nogą podczas niekończących się finałowych solówek, zostać złapaną i całowaną przez życie, tego wszystkiego, świetnie się bawić.
Świetnie się bawić, tak jak próbuję to robić teraz. Z Bernie’em. Gra na basie w naszym supporcie, już od pierwszego odcinka trasy. To jego ostatnia noc z nami, doszłam więc do wniosku, że to będzie uczciwa zagrywka.
Ale nam nie idzie. Nie dam rady dojść, myśląc o tych wszystkich lekarzach, przypominając sobie stresujące tygodnie poprzedzające rozpoczęcie trasy. Staram się. Bernie też ma jakieś tam umiejętności. Zaciskam mocno powieki, odchylam głowę do tyłu. Na tej maleńkiej pryczy nie ma zbyt wiele miejsca i jedyne, o czym jestem w stanie myśleć, to czy Bernie zdąży się wycofać na czas.
Pieprzy się jak basista. Pachnie pikantną, drzewną wodą kolońską, a po całodniowych przekomarzankach i flirtach skuliliśmy się, żeby obejrzeć Stop Making Sense Talking Heads na małym monitorze z tyłu autokaru, w którym znajdował się na wpół działający magnetowid. Kaseta zacinała się przy każdym wyboju na drodze. I tak jedno poprowadziło do drugiego. Podoba mi się uczucie silnika pod pryczą, warkotliwe wibracje, dotyk nagiej klatki piersiowej Bernie’ego na mojej.
Założył prezerwatywę, ja jednak nie lubię ryzykować.
– Dochodzisz? – szepcze.
Nie, ale spoko.
Od siedemnastego roku życia, kiedy to moje ciało wreszcie się obudziło, miałam jedną i tę samą fantazję seksualną. Choć jak na standardy fantazji, moja jest dość nudna. Wymarzyłam sobie, by mężczyzna pochylił się nade mną i zaczął całować moją szyję, szepnął do mnie „dziewczynko”, a potem podciągnął lekko moją długą spódnicę i szarpnął za bieliznę. I to wszystko. Fantazja zawsze zatrzymuje się w tym miejscu. Oczywiście z wiekiem miałam znacznie intensywniejsze marzenia czy wyobrażenia, wirujące obrazy czy słowa z filmów pornograficznych, na które reagowałam. Ale często wyobrażam sobie tę scenę tuż przed dojściem. Zawsze działa.
Teraz też ją wyczarowuję, jednak nic się nie dzieje.
Uwielbiam seks, ale nigdy nie doszłam z drugą osobą.
Podczas pieprzenia Bernie robi taką samą minę jak podczas gry na basie. Z bliska jest potworna. Kiedy dochodzi, zaciska zęby, odpływa. Widzę to w jego wyrazie twarzy, słyszę w szybkości jego oddechu, w słowach, które zaczyna mamrotać.
Tak jak większość kobiet nie mogę dojść od samego bycia pieprzoną – nieważne jak umiejętnie – ale pieprzenie jest lepsze niż wiele innych rzeczy, które mogłabym robić. Poza tym lubię wygląd ich twarzy, gdy dochodzą, gdy otrzymują od ciebie to, czego pragną już od pierwszego oddechu.
Rozdział drugi Carola
Detektyw krzyknął:
– Carola Neligan?
Jego głos przypominał mi jakiś rytm w tle, niewyraźne brzęczenie. Wpatrywałam się w telewizor przypięty łańcuchem wysoko w rogu pokoju i oglądałam moją córkę w późnowieczornym programie rozrywkowym. Nie widziałam jej od lat. Jej twarz się zmieniła. Była teraz ściągnięta. Twarz kobiety.
Ciągle zapominałam o Caroli. Gdy skończyłam dwadzieścia lat, przyjęłam imię Jałowiec. Wróciłam do Caroli, ale jeszcze się do niej nie przyzwyczaiłam. Moja córka nabazgrała na swoim brzuchu napis WYBÓR. Na jej widok czułam jednocześnie dumę i wstyd. Do pary z dorosłą twarzą pojawiło się dorosłe ciało. Gdy widziałam ją po raz ostatni, miała nieproporcjonalne kończyny. Była tak bardzo podobna do mojej siostry, Marie. Miała nos Neliganów. Młoda recepcjonistka o włosach w kolorze bakłażana też śpiewała. Znała już tę piosenkę. Wystukiwała ołówkiem rytm na stosie jakichś dokumentów. Fakt, że Melissa tak bardzo zmieniła się pod moją nieobecność, sprawił, że poczułam się jak na prochach, choć oczywiście wiedziałam, że czas nie stoi w miejscu i czeka na mnie, na mój powolny mózg, anemiczne serce. Muzyka nie miała melodii, którą mogłabym rozróżnić, ale też telewizora prawie nie było słychać. Melissa wstała od wiolonczeli i machnęła smyczkiem, potem krzyczała do mikrofonu, dotykając bokiem głowy ramienia głównego wokalisty. Jej włosy miały odcień niebieskiego i białego blondu. Była tak pełna energii, że przypomniały mi się czasy, kiedy skakała z dachu stodoły na sterty siana. Kiedy w piątej klasie kazała wszystkim dorosłym patrzeć, jak tańczy do piosenki Janet Jackson o niegrzecznych chłopcach. Refren zaśpiewała z zamkniętymi oczami. Była chaotyczna, ale jakże piękna. Kamerzysta pokazywał najczęściej właśnie ją. Miała taki rozkazujący wzrok. Reszta zespołu wyglądała niczym kopie tego samego chłopaka, tylko z różnymi fryzurami.
– Carola Neligan? – Tym razem do mnie dotarło.
– Tak, przepraszam, to ja. Z reguły używam imienia Jałowiec.
– Na pewno – powiedział, bardziej do swojego kumpla niż do mnie. – Ale w pani dowodzie osobistym widnieje Carola Neligan.
Przygotowałam się na to, że będę karcona i traktowana z góry. Niebieska, która wezwała prawnika po tym, jak wszystkiego się dowiedziałyśmy, powiedziała mi, że zaczęli nazywać nas „paniami o obwisłych cyckach”, więc mogło być gorzej. Chociaż Niebieska ma dopiero dwadzieścia pięć lat, a jej piersi wskazują niebo. Moim zdaniem nie powinnyśmy angażować w to policji, ale w głosowaniu było osiem do siedmiu. Wymieniłam sandały, które przetarły się pod paluchem, bo gorącego betonu nie dało się dotknąć nawet jednym palcem. To było najgorętsze lato od lat w New Hampshire. Między mieszkańcami miasta a nami, mieszkańcami ośrodka, dochodziło czasem do spięć. Całymi latami próbowaliśmy zbudować złudny pokój, a wystarczył wzrost temperatury i już nie potrafiliśmy rozmawiać nawet o upale. Takie miasto. Miasto, które nie miało jeszcze nawet 9-1-1; policjanci dostawali co najwyżej sprawy przedawkowania, bójki o skradziony traktor, jakiegoś dzieciaka z trawką, którą ukradli i palili z innymi policjantami po pracy. Jeśli działo się coś poważnego, przyjeżdżali policjanci z innego miasta. Nasza sprawa została uznana za poważną, a przynajmniej godną uwagi.
Wszystko trafiło do gazet. Od dwóch dni jakiś fotoreporter siedział pod bramą ośrodka. Niebieska dała mu nasze grupowe zdjęcie z wiosennego pikniku. Większość z nas nie czytała codziennie wiadomości, żeby unikać negatywnych bodźców. Ale powoli zamieniało się to w dużą historię, rodzaj dziwnego nagłówka, który stał się przedmiotem żartów u Davida Lettermana.
Ja jednak nie byłam pewna, czy to rzeczywiście jest godne uwagi.
Jeśli grupa ludzi popełniła ten sam błąd, to czyja to była wina? W tym życiu potrzebowałam dużo przebaczenia i spodziewałam się, że nastąpi to dopiero w kolejnym. Kim byłam, by osądzać? Ale w ośrodku wierzyliśmy w konsensus, w zbiorowy proces. Nie chciałam hamować działania grupy. Czasami trzeba zrobić to, co dobre dla grupy, zwłaszcza jeśli twoje własne uczucia fruwają jak muchy, które żyją tylko jeden dzień.
Poszłam za policjantem do jego gabinetu. Wypowiedziałam słowo „solidarność” i uściskałam kobiety, które były przekonane. Słyszałam stukanie bezużytecznego wentylatora. Mój ojciec był gliną. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego oni zawsze byli tacy zagniewani, skoro dosłownie rządzili każdym pomieszczeniem, do którego wchodzili.
– No więc, ten szaman… – zaczął i nabazgrał moje nazwisko na górze kawałka papieru w kolorze herbaty. Postawił kropkę, mocno wbijając długopis w kartkę, a potem podniósł wzrok: – Kiedy to się zrobiło, no wie pani, seksualne?
★ ★ ★
Och, jaki on był brzydki. Po prostu odpychający. Gdy dokładnie przyjrzałam się jego twarzy, w pierwszej chwili się skrzywiłam. Ale chemii nie da się pokonać. Może budować więź pomiędzy dowolną dwójką ludzi, niezależnie od tego, że nauczono cię cenić określoną symetrię twarzy i postrzegać piękno w sposób, w jaki postrzegają je inni. To była więc dla mnie cenna lekcja. Że piękno nie jest stałe. Myśl ta stanowi pocieszenie, gdy człowiek zaczyna się starzeć.
Kiedy dotknął mnie po raz pierwszy, myślałam, że przez przypadek. To były zajęcia jogi na świeżym powietrzu, latem osiemdziesiątego dziewiątego. Na południowym trawniku znajdowało się nas około dwudziestu, właśnie wschodziło słońce. Przebywałam w aśramie od kilku tygodni. Niedawno została odnowiona i zaczynała wyglądać mniej jak kompleks rozpadających się ze starości budynków, a bardziej jak luksusowy kurort. Personel i wolontariusze ledwo radzili sobie z liczbą zamożnych kobiet przyjeżdżających do tego zacisza. Ale to był ekscytujący czas. Czuliśmy, że budujemy imperium, i widzieliśmy, jak rośnie z dnia na dzień. Przywiozłam ze sobą mało rzeczy, więc często ubierałam się w ciuchy pozostawione w biurze rzeczy znalezionych. Pamiętam, że tego dnia miałam na sobie krzykliwą, jaskraworóżową koszulkę ze srebrną pacyfką z przodu. Palce u stóp były mokre od rosy. Bolały mnie plecy, bo spałam na cienkim materacu na mojej pryczy w domku dla wolontariuszy. Podszedł, by poprawić moją pozycję. Zwykle po prostu siedział z przodu sali na ogromnej poduszce i miał zaspaną minę czczonego człowieka, podczas gdy jego asystenci pokazywali kolejne asany. Przed rozpoczęciem zajęć często wygłaszał krótkie pogadanki na temat duchowej wartości czystości. Pod żadnym względem nie pociągał mnie seksualnie, nie było na to szans. Poza tym wydawało mi się, że po wyprowadzce ze wspólnoty zostawiłam za sobą seks. Znalazłam się w aśramie, bo chciałam zrozumieć, czy mogę być czymś więcej poza ciałem, matką i żoną.
Kiedy przyjechałam po raz pierwszy, wydawał się normalnym człowiekiem, choć starszym od wszystkich. Zanim więc zrozumiałam, dlaczego na stolikach nocnych większości wolontariuszek stoją jego zdjęcia, minęło trochę czasu. Niektóre stworzyły nawet proste ołtarzyki z szałwią, świecami i małymi kamieniami. Jako osoba dochodząca do siebie po katolicyzmie byłam sceptycznie nastawiona do wszelkich idoli, nawet tych, którzy uczą cię zwalniać, oddychać i doceniać zarówno świat, jak i swoją małość. Chyba mnie polubił, bo widział, że w jego obecności się nie rumienię, mam szczere spojrzenie i chęci. Byłam niewierząca. Dało się to zauważyć. Ale postanowiłam odpuścić i przekonać się, czy mógłby nauczyć mnie tego, co najwyraźniej dawało innym poczucie celu i wewnętrznego spokoju. Bo ja z pewnością nie miałam wewnętrznego spokoju. Od lat budziłam się każdego ranka z uczuciem, że śmierć byłaby mile widzianą ulgą. W samym środku lata zapomniałam o wszelkich negatywnych uczuciach wobec tych kobiet i o balsamie na psychikę, jakim stały się te maleńkie zdjęcia. Wtedy, obok mojego własnego schludnego łóżka, obok książki z medytacjami, zielonej ceramicznej miski ściętych ziół, rosnącej kolekcji kryształów, znajdowało się jego zdjęcie. Nie było to prawdziwe zdjęcie, ale błyszczący wycinek z gazety w taniej ramce kupionej w sklepie z pamiątkami. Od czasu do czasu słyszałam w głowie głos Bryce’a, który mówił mi, że w Słoneczniku panowała demokracja, ale tu, gdzie teraz wylądowałam, panował kult. „Jakie to ma znaczenie?”, pytałam go podczas tych wyimaginowanych wywodów.
Tamtego ranka na zajęciach jogi przysunął głowę do mojego policzka i powiedział:
– Odpuść. – Jego głos był głęboki i rozkazujący, co mnie zaskoczyło, bo miał drobne, niemal kobiece ciało. I gdy to mówił, przejechał palcem po wewnętrznej stronie mojego uda. Zadrżałam i poczułam, jak całe moje ciało zaczyna płonąć. Rzucił mi wyzywające spojrzenie. Moje ciało zareagowało tak, jakby po raz pierwszy zrozumiało Boga.
– Wyglądasz na zagubioną – powiedział.
W każdym innym kontekście mogłoby się to wydawać zwykłymi słowami. Ale ja byłam zagubiona. I czułam, że wszyscy to widzą. Inne kobiety wokół mnie utrzymywały pozycję psa z głową w dół, wiedziałam jednak, że słuchają. Było mi to obojętne. Od chwili narodzin Missy czułam się niewidzialna.
Miałam wtedy ponad trzydzieści lat, ale pod względem fizycznym nadal byłam w pełni sił. Gdy patrzyłam, jak wszyscy go czczą, to, co cielesne, przestało mieć dla mnie znaczenie. Teraz podejrzewam, że był to syndrom grupowego myślenia, ale desperacko potrzebowałam być jego częścią. Pragnęłam tego od lat, a kiedy wreszcie to znalazłam, nie mogłam odejść. Jeśli nie przeszedłeś kompletnego załamania z wyczerpania, jeśli nie patrzyłeś, jak wszystko wokół ciebie traci kolory i przestaje mieć znaczenie, jeśli nie miałeś ochoty zsunąć się w przepaść własnego bólu, to nie zrozumiesz moich wyborów.
Nie wiedziałam, jak powiedzieć to wszystko policjantowi. Rzekłam więc:
– Chyba pierwszego lata, kiedy przeprowadziłam się do ośrodka. Wtedy zostaliśmy kochankami.
Zapisał to, po czym spojrzał na jego zdjęcie i się skrzywił.
– Chciała pani zostać kochanką? Tego faceta?
– Tak – odparłam. – Wiem, że gdy się na niego patrzy, trudno to zrozumieć, ale tak właśnie było.
Czułam, że marnuję jego czas.
Marnujesz, owszem, ale nasz czas, paniusiu.
Wtedy jednak do pomieszczenia weszła ekspertka od kultu. Nazywała się Miranda i podeszła do mnie z łagodnością i cierpliwością przedszkolanki. Na głowie miała burzę loków o różnych odcieniach siwizny, utrzymywanych w miejscu przez okulary. Najwyraźniej w jakiś sposób podsłuchiwała naszą rozmowę z drugiego pokoju. Czy był tutaj jakiś mikrofon? Trochę się przestraszyłam.
– Proszę mówić dalej. Chcę wiedzieć, jak to wszystko się zaczęło. Bez oceniania. – Pochyliła się w moją stronę. – To z pewnością jest trudne – dodała.
Właściwie to nie. Nie czułam się specjalnie speszona czy zdenerwowana żadną z tych kwestii. Byłam tu tylko dlatego, że podjęłam takie zobowiązanie wobec innych i musiałam je wypełnić.
– Zaczęłam czekać na spotkanie z nim i zmieniałam codzienne trasy, by zwrócić na siebie uwagę. A kiedy tak się stało, poczułam się wybrana. Potem poprosił, żebym dołączyła do zespołu jego asystentów.
– Więc to było jak awans? – zapytała i zapisała coś w swoim notatniku, zanim zdążyłam odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Pomimo chaotycznego stylu miała paznokcie nieskazitelnie wypiłowane i pomalowane na czerwono.
– W pewnym sensie. To znaczy, wszystkie byłyśmy wolontariuszkami. Przynosiłyśmy mu czasem obiad do domu, zajmowałyśmy się ogrodem, porządkami, załatwiałyśmy sprawy na mieście, karmiłyśmy i opiekowałyśmy się jego kozami i kurami. Nie od razu zorientowałam się, że są jeszcze inne kobiety. Myślałam, że mamy sekretny związek.
– Wiele kobiet tak mówiło.
– No tak, teraz to wiem – odparłam.
W aśramie planowałam zostać trzy miesiące i wrócić do życia w Słoneczniku, zanim Missy zacznie ósmą klasę. Ale po dołączeniu do jego wewnętrznego kręgu nie wyobrażałam sobie odejścia. Wiedziałam, że nie ma w tym logiki ani sensu. Wiedziałam, że pozostawienie własnego dziecka jest naganne pod względem moralnym. Ale co z przebywaniem w pobliżu dziecka, gdy jest się wrakiem człowieka? To też nie mogło być dla niego dobre.
– Twoje stare życie się nie sprawdzało – szeptał.
Musiałam się z tym zgodzić.
Rozebrał mnie, a potem uklęknął na podłodze przed łóżkiem. Pokój pachniał geranium, cytrynami i słabym bursztynowym kadzidłem. Nie zaciągnął zasłon. Myślę, że lubił odsłonięte okna. Pod pewnymi względami stanowiło to wyzwanie.
Pewnego razu, gdy Missy miała jakieś sześć lat, zrobiłam jej na obiad ziemniaki pokrojone w talarki, a potem wyszłam na zewnątrz, żeby zdjąć pranie ze sznurka. Gdy składałam grube ręczniki, które zesztywniały na świeżym powietrzu, zerknęłam w kuchenne okno i zobaczyłam moją córkę przy stole. Patrzyła na ziemniaki z największym, najbardziej zachwyconym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałam.
Tak właśnie patrzył na mnie guru, gdy byłam naga.
Na to wspomnienie wybuchłam niekontrolowanym śmiechem, co sprawiło, że i on się roześmiał – i tak właśnie było na początku z nim, ogromna radość, erotyczny luk bezpieczeństwa.
– Nie powinnaś wracać do domu. Powinnaś zostać – rzekł.
Czułam się tak, jakbym obserwowała siebie podejmującą te decyzje gdzieś z drugiego końca pokoju. Wiedziałam, że to złe, ale czułam się dobrze. Czułam, że muszę zostać. Jeleń skubał trawę za sięgającym od podłogi do sufitu oknem jego okazałej sypialni. Skraj nieba był szarawy. Dostrzegaliśmy tylko cienisty kształt jelenia. Patrzyliśmy na to w milczeniu tak długo, aż niebo się zaróżowiło, a do pierwszego zwierzęcia dołączyły kolejne, wszystkie wyraźnie zarysowane w bogatych brązach i szarościach. Nieskazitelny żywy obraz. Nie chciałam wracać do domu. Wiedziałam, że gdybym była dobrym człowiekiem, dobrą matką, to bym chciała. Brzmi to strasznie, ale nie tęskniłam za rodziną. Nie tęskniłam za Bryce’em. Czułam, że znalazłam swój dom. Że wreszcie mogę oddychać.
Powoli podeszłam do okna i przycisnęłam dłonie do szyby. Zwierzęta cały czas jadły. Odsunęłam drzwi, starałam się delikatnie poruszać każdym mięśniem, żeby mnie nie zauważyły. Udało mi się to dzięki codziennym ćwiczeniom progresywnej relaksacji mięśni, aż wreszcie wcisnęłam w trawę wszystkie dziesięć palców u stóp. Potem zobaczyłam tylko podnoszone gwałtownie łby i uciekające do lasu ogony.
Gdy zasuwałam za sobą drzwi, śmiał się.
– Myślałaś, że możesz po prostu do nich dołączyć. Tak jakby miały się nie zorientować, że nie jesteś jeleniem! – Wciąż się śmiejąc, wszedł do łazienki, drapiąc się po jednym pośladku.
Mimo to czułam się jak dzika zwierzyna, tak jakbym była wolna.
Ale nie wspomniałam o tym Mirandzie ani policjantowi. Nabrałam głęboko powietrza, policzyłam do czterech, i wypuściłam je, licząc do czterech. Przycisnęłam dłoń do piersi. Poczułam zapach olejku lawendowego, którym tego ranka posmarowałam nadgarstek.
– Sprawił, że poczułam się wyjątkowa – powiedziałam, co zabrzmiało tak standardowo, tak przeciętnie, ale po ich minach widziałam, że właśnie czegoś takiego się spodziewali.
Moja główna praca tego pierwszego lata była w pralni, przy rzędach wyprodukowanych ze stali nierdzewnej pralek przemysłowych w piwnicy ośrodka. Znajdowała się tam moja jaskinia samokarcenia. Prostokątne jarzeniówki migotały jak podczas zakłóceń w telewizorze. Jeden rząd całkowicie się przepalił i nigdy nie został wymieniony. Czułam, że upał i stosy płótna to moja kara, ale właśnie o to chodziło. Zasłużyłam sobie na ten trud i musiałam świadczyć usługę. Miałam nadzieję, że jeśli każdy mój dzień zacznie się tutaj, to moja podróż w końcu zakończy się jakimś uzdrowieniem duszy. Nie do końca rozumiałam koncepcję uzdrowienia duszy w sposób intelektualny, ale ją czułam. Czułam ją w gorących bawełnianych prześcieradłach wyciąganych z suszarek i składanych na długim metalowym stole.
Uzdrowienie duszy było głównym celem większości z nas, osób mieszkających w ośrodku. Wszyscy wyglądali tak, jakby robili złe rzeczy, albo przyjechali tu, żeby uniknąć złych rzeczy. Bogate kobiety płaciły góry pieniędzy, żeby doświadczyć ciszy i medytacji, jogi spoconych ciał i leśnych spacerów. Prałam zwykłe białe prześcieradła, pod którymi spały, nasiąknięte ich łzami wylanymi przez mężów, którzy je ignorowali, albo tych, których one już nie kochały. Krzyczały w poszewki albo kładły głowy na poduszkach i myślały oszołomione: „Czy tylko na tym polega życie?”. Wszystkie rozmawiały ze sobą tak, jakby życie było radosne, jakby znajdowały prostą radość, jakby ta radość znajdowała się w małych chwilach życia. Ale oczy tych kobiet mówiły, że zabija je apatia. Poszłam na wszystkie proponowane przez ośrodek warsztaty – oprócz tego o śmiechu. Na tych zajęciach prowadzący zachęcali do tego, żeby zacząć się śmiać, ale nie dlatego, że coś było śmieszne. Na początku trzeba było tylko udawać, a potem w końcu wszyscy naprawdę zaczynali się śmiać. Sam ten dźwięk, całe to wymuszone hałaśliwe rechotanie bez powodu sprawiały mi ból. Koordynatorka wiedziała, że jestem do tego sceptycznie nastawiona. Linda. Linda przypierała mnie do muru przy każdej okazji, jej oczy były nienaturalnie jasne. „Powinnaś iść na moje warsztaty śmiechu, wyglądasz, jakbyś ich potrzebowała!”.
Pracowałam też w kuchni i obsługiwałyśmy kobiety, które często z taką szczerością mówiły rzeczy typu: „naprawdę potrzebuję tego odpoczynku”, ale nigdy nie wyglądały na zmęczone. Nadgarstki i dłonie miałam pokryte drobnymi oparzeniami w kształcie półksiężyca, moja skóra była pomarszczona od gorącej wody i pary, a później, gdy zasypiałam, czerwieniła się i łuszczyła. Codziennie wieczorem smarowałam ją balsamem z masłem shea, ale efekty nigdy nie były zadowalające. Zasłużyłam sobie na taką poważną dolegliwość.
Jadłam najprostsze potrawy, zrezygnowałam z soli morskiej, tahini i płynnego koncentratu aminokwasów Bragga, jadałam głównie warzywa gotowane na parze i brązowy ryż bez dodatków, przeznaczone dla rezydentek z alergiami lub przechodzących święty post. Sprzątałam, stawałam na starej skrzyni po produktach, żeby dosięgnąć kranów na gigantycznych zlewach, i parzyłam się o Hobee, Hobart, zmywarkę, która dezynfekowała ogromne garnki i patelnie. Na wieczorne zajęcia jogi szłam z pietruszką we włosach, pachnąca nocnym posiłkiem, moje dłonie i ramiona były różowe i gumowate od gorąca i potu. Schudłam. Nie ścięłam włosów. A potem, pod wpływem impulsu, ścięłam je kuchennymi nożyczkami. Budziłam się wraz ze wschodem słońca i kąpałam w strumieniu na wzgórzu nad ośrodkiem. Swoje ego, swoją próżność, zostawiałam w wodzie.
Miranda zaczęła przekładać papiery. Zrobiła poirytowaną minę i przetarła oczy tak, że jej eyeliner wyglądał jak rozmazane skrzydła.
– Czyli zostawiła pani swojego męża?
– Tak.
– To musiało go wkurzyć.
– Tak. Ale żyliśmy już w separacji. On zdradził pierwszy.
To nie była cała historia, ale tylko w takiej wersji mogli ją zrozumieć prości gliniarze. Nie powiedziałam im, że przed moim wyjazdem nasz teoretycznie otwarty związek dosłownie się zmienił. Bryce zabrał się za nową dziewczynę we wspólnocie, taką, która ledwo przestała być nastolatką i nazywała wszystko „naj”. Nawet gulasz z soczewicy czy marchewki wyrwanej z ogrodu był „naj”. Miałam ochotę rozwalić jej głowę. Nie potrafiłam poradzić sobie z brutalnością, którą ta dziewczyna we mnie obudziła. W przypadku konfliktów zawsze urządzaliśmy grupowe sesje, na koniec wszyscy się przytulali i godzili. Ja jednak nie miałam pokoju w sercu. Grałam. Gdy tak staliśmy w kręgu uzdrawiania, trzymaliśmy się za ręce i dyskutowaliśmy o rozwiązywaniu konfliktów i naszej osobistej odpowiedzialności, zrozumiałam, że Słonecznik jest porażką. Rozpadem wszystkiego, na co mieliśmy nadzieję. Zobaczyłam Missy siedzącą na drzewie kilka metrów dalej, słuchającą swojego jaskraworóżowego walkmana i agresywnie nas ignorującą. W tamtych czasach słuchała w kółko tej samej piosenki, którą nagrała z radia na pustą kasetę magnetofonową w salonie: Pump Up the Jam. Czasami tańczyła wokół nas w swoich jaskrawożółtych skarpetkach do kostek, z rękami pełnymi silikonowych bransoletek, a ja widziałam nastolatkę, którą się stawała.
Drwiła ze wszystkiego, co do niej mówiliśmy.
Następnego dnia zawiozłam ją na jej ostatnie godziny w siódmej klasie, a potem już tylko jechałam przed siebie.
Kiedy zadzwoniłam do Bryce’a z automatu w mieście i poinformowałam go, że jeszcze nie wracam do domu, chciał wiedzieć, gdzie jestem, ale mu nie powiedziałam. Nie chciałam, żeby pojawił się w ośrodku, ponownie mnie oczarował i ściągnął do domu. Było w nim coś, czemu nigdy nie umiałam się oprzeć, nawet gdy czułam tak wielką złość i urazę, że ledwo potrafiłam oddychać.
Zadzwoniłam w nocy, żeby nie słyszeć Missy w tle i się nie rozkleić.
Naprawdę próbowałam się odnaleźć, ale powiedzenie tego na głos nie brzmiało szczerze, więc tego nie zrobiłam.
– Powiedz Missy, że ją kocham i że na dłuższą metę tak będzie lepiej. To nie potrwa długo, obiecuję.
– Nie będę jej okłamywać.
– Rób to, co uważasz za najlepsze, jesteś teraz rodzicem. Powiedz coś, żeby wiedziała, że jest kochana i że nie rzuciłam się z klifu czy coś takiego. Nie chcę, by tak myślała.
Gdy odłożyłam słuchawkę, poczułam ulgę. I natychmiast zalała mnie fala wyrzutów sumienia. Płakałam przez całe wieczorne zajęcia jogi. Ale w nocy pojawił się spokój. Bezruch w moim wnętrzu. Musiałam przycisnąć kciuk do szyi, by się upewnić, że moje serce nadal bije. I właśnie wtedy rozumiałam, że podjęłam właściwą decyzję. Decyzję, której nikt nigdy prawdopodobnie nie zrozumie, która w oczach większości społeczeństwa uczyniła ze mnie banitkę, wariatkę, potwora. Ale to był bezruch i to była wolność, moja samotność na maleńkiej pryczy, pod sztywną białą pościelą.
Kiedy przepłakałam kilka kolejnych wieczorów jogi, guru zaprowadził mnie do swojego domu na skraju posiadłości. Z zewnątrz wyglądał prosto, ale w środku były kominek i świeże kwiaty oraz wymyślny stół z owocami i serami. Jadłam tak wiele prostych potraw, że jagody, brzoskwinie i brie sprawiły, że znów poczułam się żywa. Powiedział, że chce oczyścić moją aurę, podczas gdy ja pożerałam garść winogron jak wygłodzony wilk. Położył mnie na najbardziej miękkim łóżku i gładził mnie całą dłońmi, aż doszłam w falach, które wydawały się bez końca, i zobaczyłam ciepłe jasne światło, a on trzymał mnie w ramionach przez wiele godzin, aż zasnęłam. Kiedy się obudziłam, już go nie było. Jedna z jego asystentek sprzątała pokój. Zaproponowała mi filiżankę herbaty imbirowej i przyciskając jedną dłoń do mojej piersi, powiedziała:
– Witaj.
Gdy to opowiadam, brzmi przerażająco, ale wtedy wszystko było pełne błogości i dziwnie nieskomplikowane. I nawet po latach, kiedy wszystkie przedstawiłyśmy swoje wersje śledczym, powiedziałam im prawdę o tym, że czułam się kochana. Gdy zdradziłam mu, że chcę odejść od męża, położył dłonie na moim sercu i rzekł:
– Twoje serce pragnie być wolne.
Pomógł mi po raz pierwszy w życiu wybrać siebie, choć wkrótce poczułam się tak, jakbym to ja wybrała jego, zamieniła jednego samolubnego marzyciela na drugiego.
★ ★ ★
W pomieszczeniu na komisariacie panował chłód, we mnie jednak błyskało ciepło z perimenopauzy. Kiedy wyjaśniałam, w jaki sposób dałam guru wszystkie swoje pieniądze, choć nie miałam ich zbyt wiele, pot ściekał mi po plecach, a potem zamarzał. Dlaczego nigdy nie mogłam mieć takiej samej temperatury ciała jak inni ludzie? Kiedy opisywałam, jak czułam się w małżeństwie z nim, brzmiało to wszystko o wiele bardziej podle niż w rzeczywistości.
– To była miłość – powiedziałam.
Policjant rzucił mi spojrzenie, które mówiło, że ma mnie za szaloną szarlatankę, ale Miranda tylko spuściła wzrok i nabazgrała kolejną notatkę w swoim notesie. W tej miłości czułam spokój, jakiego nie zaznałam od lat. Od czasu narodzin Missy. Może i fakt, że tak się czułam, rzeczywiście był szalony.
Od czasu usunięcia guru wszystko w ośrodku stało się chaotyczne, ale byłyśmy zdeterminowane, by go utrzymać. Grupa wieloletnich mieszkanek postanowiła przejąć władzę i właśnie byłyśmy w trakcie obmyślania strategii. Zamiast jednak prosić o pozwolenie na różne sprawy, organizowałyśmy się kolektywnie i próbowałyśmy decydować poprzez konsensus. I tak przecież my wykonywałyśmy ciężką pracę przez cały ten czas, nie było więc zbytniej różnicy. Wszelkie wydarzenia, które skupiały się na guru, zastąpiłyśmy dodatkowymi sesjami medytacyjnymi o radości. Sprowadziłyśmy koordynatorkę, która uczyła przebaczenia. To zabawne, że uciekłam z jednej założonej celowo społeczności tylko po to, by trafić do innej, ale tym razem już bez mężczyzn.
Seks zawsze komplikował mi życie. Prawie nigdy go nie poprawiał, bez względu na to, jak dobrze się przez chwilę czułam. Akty oddania, jak nazywał je guru, sprawiały, że znajdowałam się bliżej bogini, ducha świata, niż kiedykolwiek wcześniej. Z czasem jednak seks stał się dla mnie czymś jak obowiązek czy przyzwyczajenie. Zauważyłam, że guru jest brzydki i wymagający – jak każdy mężczyzna. Poczucie przemiany to tylko kłamstwo chemii i hormonów, alchemia chwilowej zgodności, przecież tak naprawdę to tylko seks. Ludzie tracą przez niego wszelką kontrolę. Jesteśmy głupcami.
Rozdział trzeci Missy
W połowie trasy lansujemy się w Ameryce i jesteśmy z siebie całkiem zadowoleni. Stoję na lotnisku pod Baltimore, gram z całego pieprzonego serca. Tłumy tupią. Dłonie miażdżą kubki po piwie. Ludzie unoszą ramiona w grupowym zachwycie. Kiedy publiczność jest z nami, staje się nasza. Jej miłość jest zawstydzająca i piękna, ale też szalona. Oto my, Bluzgołaki, banda kujonów ze szkoły muzycznej, ale teraz wszyscy jesteśmy tacy ruchalni. I strasznie mi się podobamy. Moje cycki prześwitujące pod cienką koszulką z napisem BITE TOUR trafiają na okładkę czasopisma „Spin”. Nie mam jeszcze dość nawet połowy nowych piosenek. Kiedy pod koniec setu Billy przedstawia nas po kolei i wypowiada nasze imiona, zakochuję się w każdym, nawet kiedy Tom przedłuża solówkę na perkusji do masturbacyjnej wręcz długości.
No i jest James. Chcę Jamesa. Stoi w pierwszym rzędzie, czyli tam, gdzie widziałam go po raz pierwszy. Podczas każdego koncertu przychodzi do sklepu z płytami, kręci się w pobliżu tak często, że stał się przyjacielem zespołu. Ma twarz pełną uwielbienia, trochę jak lampa podczas przesłuchania, ale pochlebną. Jego złote włosy kręcą się poniżej ramion. Ale od czasu Nowego Jorku w zeszłym roku nie był z przodu ani w środku.
Pod koniec naszego setu tłum staje się głodną masą, a my go karmimy. Do tego kawałka na gitarze rytmicznej wierzgam nogą w stronę Jamesa. Puszcza do mnie oko. Niemal czuję, jak robi to, co lubi – owija moje włosy wokół swojej dłoni i ciągnie najpierw delikatnie, a potem z siłą. Gdy przez chwilę patrzymy sobie w oczy, na krótko się rozpalam, unoszę nad tłumem, który wykupił wszystkie bilety.
Podział płci na głównej scenie muzyki na żywo jest trochę jak w wojsku, od czasu do czasu trafi się jakaś kobieta, ale z reguły jesteś zdana na siebie. Nie ma od kogo pożyczyć tamponu, a dziewczyny, z którymi umawiają się moi koledzy z zespołu, nigdy nie przebywają w pobliżu na tyle długo, by się z nimi zaprzyjaźnić. Trzeba uważać lub starać się jak najlepiej wszystko wykorzystać. Nie chciałam być ofiarą, więc stałam się typem drapieżnika, skąpaną w ginie i uwielbieniu publiczności wilczycą, z chłopcem w niemal każdym porcie. W Baltimore to akurat James, choć od około półtora roku uprawiałam z nim przygodny seks w East Village. James zrywa z siebie koszulkę. Wykrzykuje refren. Wali pięścią w krawędź sceny. Nastolatki w pierwszym rzędzie nie wiedzą, jak zachować się w obliczu jego szaleństwa.
W liceum byłam nieśmiałym dzieciakiem. Piwa napiłam się dopiero po osiemnastych urodzinach. I oto jestem, kilka lat po ukończeniu studiów, robię sobie całoroczną przerwę od konserwatorium, a w „Rolling Stone” widnieje moje zdjęcie za kulisami z Kim Deal na festiwalu. Nasza pierwsza solowa trasa koncertowa sprawia wrażenie nieskończonej teraźniejszości. Ludzie nie tylko rozpoznają Billy’ego, kiedy zatrzymujemy się na przystankach lub w alejkach CVS, gdzie kupujemy balsam do rąk i prezerwatywy. Wiedzą też, kim ja jestem. Czasami słyszę w radiu własny głos. Czuję się jak na haju. Robię się zarozumiała. Tak jak my wszyscy. Z perspektywy czasu tak łatwo dostrzec wyraźną historię, ale w środku tego wszystkiego czuję tylko ręce i usta, rzucane do przodu markery do podpisywania koszulek, dźwięk oklasków i ptasie wrzaski tych fanów w chwili transcendencji, smak piwa i cytrynowego Snappie, zimną hotelową poduszkę pod koniec nocy. Jesteśmy w samym środku orgii, a jedyne, co mamy, to uczucia, tak wiele uczuć, a wszystkie olbrzymie, pełzające po naszych ciałach i mieszające w umysłach.
Każdą piosenkę gram bez myślenia o nutach. Niektóre kawałki na wiolonczeli, inne na gitarze. W poprzek knykci na lewej ręce mam tatuaż, napis WIĘCEJ. Ojciec powiedział mi, że to było moje pierwsze słowo. W tych chwilach na scenie jestem bardziej ciałem niż mózgiem, który wcale nie jest mi potrzebny do bezbłędnego zagrania każdego dźwięku. Mój umysł zajmują głównie dwie rzeczy: to, ile piosenek zostało do chwili, w której zobaczę Jamesa, oraz tłusta wrona siedząca na wzmacniaczu. Uważnie mi się przygląda. Kiwam do niej głową, by ją uspokoić. Te ptaki zawsze pamiętają twoją twarz. Jeśli rzucić we wronę pustym kubkiem po kawie, opowie o tym swoim kumplom. Potrafią dbać o swoich. Mogą żyć nawet sto lat. Ja nie zadarłam z wroną. Ale Tom tak. Przez przypadek. Nie jest dupkiem, po prostu nie zauważył wrony wylegującej się na brzegu śmietnika i rzucił kubkiem w to miejsce. Ma ręce perkusisty, więc kubek poleciał za szybko, za mocno. Oboje byli zaskoczeni.