31,00 zł
„Czytanie Ferrante to niesamowite doświadczenie. W jej pisaniu tkwi ogromna i niepokojąca szczerość”. Boston Globe „Opisana historia oszałamia rozmachem, wielością postaci i wątków… Zawiła historia przyjaźni splata się z historią miasta i jest w gruncie rzeczy fascynującą opowieścią o próbach ucieczki od biedy, przemocy i poniżenia”. Miasto Kobiet Lila i Elena mają po szesnaście lat i obie czują, że znalazły się w ślepym zaułku. Lila dopiero wyszła za mąż, ale przyjęcie nazwiska męża wiąże się dla niej z utratą własnej tożsamości. Elena to wzorowa uczennica, ale właśnie podczas ślubu przyjaciółki odkrywa, że nie czuje się dobrze ani w dzielnicy, ani poza nią. Podczas burzliwej młodości dziewczęta czasami gubią się i ponownie odnajdują. A wszystko w scenerii Neapolu, Włoch, które powoli nabierają alarmujących i dobrze znanych cech.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 639
Tytuł oryginału:
STORIA DEL NOUVO COGNOME
Copyright © 2012 by Edizioni e/o
Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Mariusz Kulan
ISBN: 978-83-66460-89-8
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie III 2020 r.
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Rodzina Cerullo (rodzina szewca):
Fernando Cerullo, szewc, ojciec Lili. Nie pozwala córce kontynuować nauki po ukończeniu szkoły podstawowej.
Nunzia Cerullo, matka Lili. Ma bliski kontakt z córką, ale brakuje jej stanowczości, by wraz z nią sprzeciwić się ojcu.
Raffaella Cerullo, zwana Liną albo Lilą. Urodziła się w sierpniu 1944 roku. W chwili zniknięcia ma sześćdziesiąt sześć lat. Nie pozostawia po sobie żadnego śladu. Zdolna uczennica, w wieku dziesięciu lat pisze opowiadanie zatytułowane Błękitna wróżka. Po ukończeniu szkoły podstawowej porzuca naukę i rozpoczyna praktykę w zakładzie szewskim.
Rino Cerullo, starszy brat Lili, również szewc. Wraz z ojcem Fernandem i dzięki Lili oraz pieniądzom Stefana Carracciego zakłada fabryczkę obuwia „Cerullo”. Zaręcza się z siostrą Stefana Pinuccią Carracci. Pierwszy syn Lili otrzymuje właśnie jego imię: Rino.
Inne dzieci.
Rodzina Greco (rodzina woźnego):
Elena Greco, zwana Lenuccią albo Lenù. Urodzona w sierpniu 1944 roku, jest autorką tej właśnie długiej historii. Elena zaczyna ją pisać w chwili, w której dowiaduje się o zniknięciu przyjaciółki z lat dziecięcych, Liny Cerullo, którą tylko ona nazywa Lilą. Po szkole podstawowej Elena z powodzeniem kontynuuje naukę. Od wczesnego dzieciństwa jest zakochana w Ninie Sarratorem, ale kryje się ze swoim uczuciem.
Peppe, Giannii Elisa, młodsze rodzeństwo Eleny.
Ojciec, woźny w magistracie.
Matka, gospodyni domowa. Elena ma obsesję na punkcie tego, że kuleje.
Rodzina Carraccich (rodzina don Achillego):
Don Achille Carracci, prawdziwy potwór z bajek, spekulant, lichwiarz. Został zamordowany.
Maria Carracci, żona don Achillego, matka Stefana, Pinuccii i Alfonsa. Pracuje w rodzinnym sklepie z wędlinami.
Stefano Carracci, syn zamordowanego don Achillego, mąż Lili. Zarządza dobrami zgromadzonymi przez ojca i wraz z siostrą Pinuccią, Alfonsem i matką Marią jest właścicielem dochodowego sklepu.
Pinuccia, córka don Achillego. Pracuje w sklepie. Zaręczona z bratem Lili, Rinem.
Alfonso, syn don Achillego. Kolega Eleny ze szkolnej ławy. Jego dziewczyną jest Marisa Sarratore.
Rodzina Peluso (rodzina stolarza):
Alfredo Peluso, stolarz. Komunista. Oskarżony o zamordowanie don Achillego, skazany i przebywa w więzieniu.
Giuseppina Peluso, żona Alfreda. Pracownica zakładu tytoniowego, oddana dzieciom i odbywającemu karę mężowi.
Pasquale Peluso, najstarszy syn Alfreda i Giuseppiny, murarz, komunista aktywista. Jako pierwszy dostrzegł urodę Lili i wyznał jej miłość. Nienawidzi rodziny Solara. Jego dziewczyną jest Ada Cappuccio.
Carmela Peluso, chce, by ją nazywano Carmen. Siostra Pasqualego, pracuje w sklepiku z pasmanterią, ale wkrótce zostanie zatrudniona przez Lilę w nowym sklepie z wędlinami otworzonym przez Stefana. Jej chłopakiem jest Enzo Scanno.
Inne dzieci.
Rodzina Cappuccio (rodzina oszalałej wdowy):
Melina, krewna Nunzii Cerullo, wdowa. Sprząta klatki schodowe w starej dzielnicy. Była kochanką Donata Sarratorego, ojca Nina. Rodzina Sarratore opuściła dzielnicę właśnie z powodu ich relacji. Melina wtedy postradała zmysły.
Mąż Meliny, rozładowywał towar na targu owocowo-warzywnym, zmarł w niejasnych okolicznościach.
Ada Cappuccio, córka Meliny. W dzieciństwie pomaga matce w sprzątaniu. Dzięki Lili zostanie zatrudniona jako sprzedawczyni w wędliniarni w starej dzielnicy. Chodzi z Pasqualem Pelusem.
Antonio Cappuccio, brat Ady, mechanik. Chłopak Eleny, bardzo zazdrosny o Nina Sarratorego.
Inne dzieci.
Rodzina Sarratore (rodzina kolejarza poety):
Donato Sarratore, pracownik kolei, poeta, dziennikarz. Wielki kobieciarz, był kochankiem Meliny Cappuccio. Podczas wakacji na Ischii Elena przebywa pod jednym dachem z rodziną Sarratore, w końcu ucieka z wyspy przed seksualnym molestowaniem przez Donata.
Lidia Sarratore, żona Donata.
Nino Sarratore, najstarszy z pięciorga dzieci Donata i Lidii. Nienawidzi ojca. Jest zdolnym uczniem.
Marisa Sarratore, siostra Nina. Bez większych efektów uczy się zawodu sekretarki. Jej chłopakiem jest Alfonso Carracci.
Pino, Cleliai Ciro Sarratore, młodsze dzieci Donata i Lidii.
Rodzina Scanno (rodzina handlarza owocami):
Nicola Scanno, handlarz owocami.
Assunta Scanno, żona Nicoli.
Enzo Scanno, syn Nicoli i Assunty, również sprzedaje owoce. Lila od wczesnego dzieciństwa darzy go sympatią. Więź między nimi rodzi się, kiedy podczas szkolnego konkursu Enzo wykazuje nieoczekiwane zdolności matematyczne. Jego dziewczyną jest Carmen Peluso.
Inne dzieci.
Rodzina Solara (rodzina właściciela baru-cukierni Solara):
Silvio Solara, właściciel baru-cukierni, monarchista i faszysta, kamorysta powiązany z nielegalnymi interesami w dzielnicy. Sprzeciwiał się powstaniu fabryki obuwia „Cerullo”.
Manuela Solara, żona Silvia, lichwiarka; jej czerwony zeszyt budzi postrach w dzielnicy.
Marcello i Michele Solara, synowie Silvia i Manueli. Pyszałkowaci i aroganccy, ale lubiani przez miejscowe dziewczyny, oczywiście z wyjątkiem Lili. Marcello zakochuje się w Lili, ale ona go odrzuca. Niewiele młodszy od Marcella Michele jest bardziej wyrafinowany, inteligentny i brutalny. Zaręcza się z Gigliolą, córką cukiernika.
Rodzina Spagnuolo (rodzina cukiernika):
Pan Spagnuolo, cukiernik, pracuje w barze-cukierni „Solara”.
Rosa Spagnuolo, żona cukiernika.
Gigliola Spagnuolo, córka cukiernika, zaręczona z Michelem Solarą.
Inne dzieci.
Rodzina Airota:
Profesor Airota, profesor literatury greckiej.
Adele, żona profesora.
Mariarosa Airota, najstarsza córka, wykłada historię sztuki w Mediolanie.
Pietro Airota, student.
Nauczyciele:
Pan Ferraro, nauczyciel i bibliotekarz. Nagradza małą Lilę i Elenę za wytrwałe czytanie książek.
Pani Oliviero, nauczycielka. Jako pierwsza dostrzega możliwości Lili i Eleny. Lila w wieku dziesięciu lat pisze opowiadanie zatytułowane Błękitna wróżka. Historyjka bardzo podoba się Elenie, więc daje ją do przeczytania pani Oliviero. Nauczycielka jednak nigdy nie wyraża swojej opinii, gdyż jest zła na rodziców Lili, że ci postanowili nie posyłać córki do gimnazjum. Przestaje zajmować się Lilą i koncentruje wyłącznie na postępach Eleny.
Pan Gerace, nauczyciel w gimnazjum.
Pani Galiani, nauczycielka w liceum. Dobrze wykształcona, komunistka. Zachwycona inteligencją Eleny. Pożycza jej książki, broni w sporze z nauczycielem religii.
Pozostałe postaci:
Gino, syn aptekarza. Pierwszy chłopak Eleny.
Nella Incardo, kuzynka pani Oliviero. Mieszka w Barano d’Ischia i gości Elenę podczas wakacji.
Armando, student medycyny, syn pani Galiani.
Nadia, studentka, córka pani Galiani.
Bruno Soccavo, przyjaciel Nina Sarratorego i syn bogatego przedsiębiorcy z San Giovanni a Teduccio.
Franco Mari, student.
Wiosną 1966 Lila w stanie wielkiego wzburzenia powierzyła mi metalowe pudełko, które zawierało osiem zeszytów. Powiedziała, że nie może trzymać ich w domu, boi się, że mąż je przeczyta. Zabrałam pudełko bez słowa komentarza, może z wyjątkiem kilku ironicznych przytyków na temat przesadnej długości sznurka, którym je związała. W tamtym czasie nasze stosunki były bardzo chłodne, ale chyba tylko ja je za takie uważałam. Podczas naszych sporadycznych spotkań Lila nie pokazywała po sobie żadnego skrępowania, była serdeczna, nigdy nie wymknęło jej się ani jedno wrogie słowo.
Kiedy poprosiła, abym przyrzekła, że pod żadnym pozorem nie otworzę pudełka, przyrzekłam. Ale już w pociągu rozwiązałam sznurek, wyciągnęłam zeszyty i zaczęłam czytać. Nie były to dzienniki, chociaż zawierały szczegółowe relacje z wydarzeń, począwszy od końca szkoły podstawowej. Wyglądały raczej na efekt samodyscypliny i upartego pisarstwa. Pełno było opisów: konaru na drzewie, stawów, kamienia, liścia z białymi żyłkami, garnków w domu, poszczególnych części maszynki do robienia kawy, piecyka, węgla i koksu, szczegółowego układu podwórka, drogi, zardzewiałego żelastwa za stawami, parku i kościoła, roślin za torami, nowych bloków, domu rodziców, narzędzi, którymi posługiwali się brat i ojciec przy naprawie butów, ich gestów podczas pracy i przede wszystkim barw, barw wszystkiego o różnych porach dnia. Ale było też coś poza opisami. Pojawiały się pojedyncze słowa w dialekcie i w języku włoskim, czasami zakreślone kółkiem, bez wyjaśnienia. I wprawki z tłumaczenia na grekę i łacinę. I całe fragmenty po angielsku o sklepach w dzielnicy, o towarach, o wozie uginającym się pod ciężarem owoców i warzyw, który Enzo Scanno co dzień przestawiał z ulicy na ulicę, trzymając osła za uzdę. I liczne uwagi o książkach, które czytała, o filmach, które obejrzała w sali parafialnej. I opinie, jakich broniła w dyskusjach z Pasqualem, podczas naszych wspólnych pogaduszek. Oczywiście brakowało temu ciągłości, ale wszystko, co Lila uwięziła w słowach, nabierało znaczenia, tak że nawet w tekstach napisanych w wieku jedenastu czy dwunastu lat nie odnalazłam ani jednej linijki brzmiącej infantylnie.
Zazwyczaj zdania były skrajnie precyzyjne, interpunkcja prawidłowa, pismo eleganckie, tak jak nauczyła nas pani Oliviero. Ale czasami Lila nie wytrzymywała rygoru, który sama sobie narzuciła, jak gdyby jakiś narkotyk zalewał jej żyły. Wówczas wszystko stawało się niespokojne, zdania nabierały chaotycznego tempa, interpunkcja znikała. Zazwyczaj nie trzeba było długo czekać, aby powróciła do płynnego i jasnego rytmu. Mogło się jednak zdarzyć, że nagle przerywała i zaczynała pokrywać tekst rysunkami przedstawiającymi powykrzywiane drzewa, garbate i dymiące góry, złowrogie twarze. Byłam oczarowana zarówno porządkiem, jak i chaosem, a im dłużej czytałam, tym bardziej czułam się oszukana. Jak wiele ćwiczeń wymagało napisanie listu, który lata temu wysłała mi na Ischię? To dlatego był tak dobrze napisany. Włożyłam zeszyty na powrót do pudełka i obiecałam sobie, że już więcej nie będę do nich zaglądać.
Szybko jednak uległam pokusie, bo emanowały tą urzekającą aurą, którą Lila od maleńkości roztaczała wokół siebie. Z bezlitosną dokładnością opisała dzielnicę, krewnych, rodzinę Solara, Stefana, wszystko i wszystkich. Nie mówiąc już o tym, jak potraktowała mnie, to, co jej mówiłam, co myślałam, osoby, które kochałam, nawet mój wygląd. Utrwaliła decydujące dla niej chwile, nie troszcząc się o nic i o nikogo. Jasno odmalowała przyjemność, jakiej doświadczyła, gdy w wieku dziesięciu lat napisała opowiadanie Błękitna wróżka. I równie jasno to, jak bardzo ją zabolało, że nasza nauczycielka, pani Oliviero, nie raczyła powiedzieć o nim ani słowa, co więcej, całkiem je zignorowała. I cierpienie oraz gniew, dlatego że ja poszłam do gimnazjum, nie martwiąc się o nią, i porzuciłam ją. I entuzjazm, z jakim nauczyła się szewskiego fachu, i chęć rewanżu, która zmotywowała ją do zaprojektowania nowych butów, i przyjemność wykonania pierwszej pary wraz z bratem Rinem. I ból, kiedy ojciec Fernando powiedział, że buty nie zostały dobrze wykonane. Na tych stronach było wszystko, zwłaszcza nienawiść do braci Solara, okrutna determinacja, z jaką odrzuciła miłość najstarszego z nich, Marcella, a także chwila, gdy postanowiła zaręczyć się z łagodnym Stefanem Carraccim, sprzedawcą wędlin, który z miłości zdecydował się kupić wykonaną przez nią pierwszą parę butów i zaklinał się, że zachowa je na zawsze. O, i piękna chwila, kiedy w wieku piętnastu lat poczuła się jak bogata elegancka dama u boku narzeczonego, który z miłości do niej zainwestował dużą sumę w zakład „Cerullo” – prowadzoną przez jej ojca i brata fabryczkę obuwia. I jak wielka była jej satysfakcja: buty wykonywane wedle jej pomysłu, dom na nowym osiedlu, ślub w wieku szesnastu lat. A jakie wspaniałe było wesele, i jak bardzo czuła się szczęśliwa. Potem, w samym środku zabawy, pojawił się Marcello Solara ze swoim bratem Michelem, a na nogach miał te buty, które były tak drogie jej mężowi, jak sam się zaklinał. Jej mężowi. Kogo ona poślubiła? Czy teraz, już po fakcie, zedrze maskę i pokaże jej swoją przerażająco prawdziwą twarz? Pytania i realia naszej biedy. Poświęciłam tym kartkom całe dnie, tygodnie. Przeanalizowałam je, nauczyłam się na pamięć fragmentów, które mi się spodobały, które mnie fascynowały, hipnotyzowały, upokarzały. Za ich pozorną naturalnością z pewnością kryła się sztuczność, nie potrafiłam jednak odgadnąć jej natury.
Aż wreszcie pewnego wrześniowego wieczoru nie wytrzymałam i wyszłam, zabrawszy ze sobą pudełko. Miałam dość obecności Lili przy mnie i we mnie, nawet teraz, kiedy zdobyłam uznanie, kiedy moje życie toczyło się już poza Neapolem. Zatrzymałam się na ponte Solferino, by przyjrzeć się przefiltrowanej przez mroźną mgłę poświacie. Pudełko położyłam na murku, przesuwałam je powoli, stopniowo, aż zanurzyło się w rzece, jakby to sama Lila wpadała ze swoimi myślami, słowami, złośliwością, którą odpłacała za cios, ze swoim posiadaniem nade mną władzy, jak nad wszystkim, co tylko się do niej zbliżyło, nad człowiekiem, rzeczą, wydarzeniem, wiedzą: z książkami i butami, łagodnością i brutalnością, małżeństwem i pierwszą nocą poślubną, powrotem do dzielnicy w nowej roli – pani Raffaelli Carracci.
Nie mogłam uwierzyć, że Stefano, taki uprzejmy, taki zakochany, podarował Marcellowi Solarze cząstkę Lili z czasów dzieciństwa, ślad jej trudu uwieczniony w butach, które sama zaprojektowała.
Zapomniałam o Alfonsie i Marisie, którzy z błyszczącymi oczami rozmawiali przy stole. Nie zwróciłam uwagi na śmiech mojej pijanej matki. Wyblakła muzyka, głos wodzireja, tańczące pary, dręczony zazdrością Antonio, który wyszedł na taras i stał za przeszklonymi drzwiami, wpatrując się w fioletowe miasto, w morze. Zwiotczał także obraz Nina, który dopiero co opuścił salę, jak archanioł bez zwiastowania. Teraz widziałam tylko Lilę, która ze wzburzeniem mówiła coś Stefanowi na ucho, ona blada, w sukni panny młodej, on poważny, z białawą plamą zażenowania, która z czoła opada na oczy jak karnawałowa maska na rozpalonym obliczu. Co się dzieje, co się wydarzy? Moja przyjaciółka dwiema rękami ciągnęła męża za ramię. Nie szczędziła sił, dobrze ją znałam i w głębi serca czułam, że gdyby mogła, oderwałaby je od reszty ciała i przeszła przez salę, trzymając wysoko nad głową, kapiące krwią na tren, i posłużyłaby się nim jak maczugą albo oślą szczęką, żeby jednym dobrze wymierzonym ciosem rozwalić Marcellowi pysk. O tak, zrobiłaby to, a na samą myśl moje serce zabiło jak szalone i zaschło mi w gardle. Potem obu mężczyznom wyłupiłaby oczy, oderwałaby twarz od czaszki, pogryzłaby. Tak, czułam, że tego chcę, chcę, żeby do tego doszło. Koniec miłości i tego nieznośnego wesela, żadnego ściskania się w łóżku w Amalfi. Rozwalić natychmiast wszystko i wszystkich w dzielnicy, dokonać rzezi, uciec razem z Lilą, zamieszkać daleko, we dwie zbiegać z beztroską po schodach upodlenia w nieznanych miastach. To byłoby sprawiedliwe zakończenie dnia. Skoro nic nie mogło nas ocalić, ani pieniądze, ani męskie ciało, ani nawet nauka, dlaczego nie zniszczyć wszystkiego od razu. W piersi poczułam rosnący gniew Lili, siłę moją i nie moją, która przepełniła mnie rozkoszą zatracenia. Pragnęłam, aby ta siła się rozprzestrzeniła. Ale jednocześnie bałam się jej. Dopiero później zrozumiałam, że potrafię być spokojnie nieszczęśliwa tylko dlatego, że nie jestem zdolna do gwałtownych reakcji, boję się ich, wolę pozostać w bezruchu i pielęgnować urazę. Lila nie. Kiedy wstała ze swojego miejsca, zrobiła to z taką stanowczością, że zadrżał cały stół i sztućce na brudnych talerzach, a jedna szklanka się wywróciła. I gdy Stefano odruchowo rzucił się, aby powstrzymać język wina, który zbliżał się do żakietu pani Solary, ona szybkim krokiem wyszła bocznymi drzwiami, szarpiąc za suknię za każdym razem, kiedy o coś zahaczyła.
Chciałam pobiec za nią, chwycić ją za rękę, wyszeptać: byle dalej stąd. Ale nie ruszyłam się z miejsca. Ruszył za to Stefano. Po chwili wahania dobiegł do niej, przecisnąwszy się przez tańczące pary.
Rozejrzałam się. Wszyscy zauważyli, że coś zdenerwowało pannę młodą. Tylko Marcello poufale rozmawiał z Rinem, jak gdyby fakt posiadania tych butów był czymś naturalnym. Handlarz artykułami metalowymi wznosił gromko coraz bardziej wulgarne toasty. Kto czuł, że znajduje się na końcu hierarchii stołów i zaproszonych gości, dalej na siłę robił dobrą minę do złej gry. Jednym słowem nikt poza mną nie zdawał sobie sprawy, że dopiero co zawarte małżeństwo – które najprawdopodobniej będzie trwało aż do śmierci małżonków, pośród licznych dzieci, jeszcze liczniejszych wnuków, radości i bólu, srebrnych i złotych godów – bez względu na to, co mąż zrobi, aby żona mu przebaczyła, dla Lili już się skończyło.
Dalszy przebieg wydarzeń rozczarował mnie. Siedziałam obok Alfonsa i Marisy, nie zwracając uwagi na ich rozmowę. Spodziewałam się jakiejś oznaki buntu, ale nic takiego nie zaszło. Jak zwykle trudno było odgadnąć, co Lili siedziało w głowie: nie słyszałam krzyku, nie słyszałam gróźb. Pół godziny później pojawił się niezwykle uprzejmy Stefano. Zmienił ubranie, z czoła i oczu znikły białe plamy. Kręcił się pośród krewnych i przyjaciół, czekając na nadejście żony, a kiedy i ona wróciła na salę, już nie w sukni panny młodej, lecz stroju podróżnym, w pastelowym błękitnym żakiecie z jasnymi guzikami i w niebieskim kapeluszu, od razu do niej podszedł. Lila rozdała dzieciom migdałowe cukierki, nabierając je srebrną łyżką z kryształowej czaszy, potem przeszła wzdłuż stołów z bombonierami dla gości: wpierw dała je swoim krewnym, potem krewnym Stefana. Zignorowała całą rodzinę Solara, a nawet swojego brata Rina – ten zapytał ją z niespokojnym uśmieszkiem: już mnie nie kochasz? Nie odpowiedziała i dała bombonierę Pinuccii. Miała nieobecny wzrok i bardziej niż zazwyczaj zapadnięte policzki. Kiedy przyszła moja kolej, z roztargnieniem, bez żadnego porozumiewawczego uśmiechu postawiła przede mną szklany kosz wypełniony cukierkami i owinięty białym tiulem.
Tymczasem goście z rodziny Solara poczuli się urażeni, ale Stefano zażegnał niebezpieczeństwo, ściskając każdego z osobna z pokojowym wyrazem twarzy i tłumaczeniem:
– Jest zmęczona, trzeba cierpliwości.
Ucałował nawet Rina, szwagier jednak się skrzywił i usłyszałam, jak mówi:
– Stefano, to nie zmęczenie, ona się już taka skrzywiona urodziła. Żal mi cię.
Stefano odpowiedział z powagą:
– Co krzywe można naprostować.
Potem widziałam, jaki biegnie za żoną, która stała już w drzwiach, podczas gdy orkiestra grała pijane kawałki, a wielu cisnęło się do ostatniego pożegnania.
Jak widać nie będzie rozłamu, nie uciekniemy razem po drogach świata. Wyobraziłam sobie młodą parę, piękną, elegancką, jak wsiada do kabrioletu. Wkrótce dotrą na Wybrzeże Amalfitańskie, do luksusowego hotelu, i wszelka śmiertelna obraza przemieni się w łatwe do zażegnania dąsy. Żadnej zmiany zdania. Lila ostatecznie oderwała się ode mnie, i ten dystans nagle wydał mi się o wiele większy, niż mogłam przypuszczać. Ona nie tylko po prostu wyszła za mąż, nie tylko co wieczór będzie kładła się spać z mężczyzną, aby spełnić małżeńskie powinności. Było coś więcej, czego nie rozumiałam, a co w tamtej chwili stało się dla mnie oczywiste. Lila, przyjmując do wiadomości fakt, że jej dziecięcy trud przypieczętował Bóg wie jaką umowę handlową między jej mężem a Marcellem, przyznała, że na mężu zależy jej bardziej niż na kimkolwiek bądź czymkolwiek innym. Skoro już się poddała, skorojuż przetrawiła afront, więź ze Stefanem musiała być naprawdę silna. Kochała go, kochała go tak, jak dziewczęta z powieści ilustrowanych. Przez całe życie poświęci dla niego każdy swój talent, a on nawet nie dostrzeże tej ofiary, będzie miał wokół siebie bogactwo uczucia, mądrości, wyobraźni, które ją cechują, i nawet nie będzie wiedział, co z tym zrobić, zmarnuje to. Pomyślałam, że ja nie potrafię nikogo tak pokochać, nawet Nina, umiem tylko ślęczeć nad książkami. Przez ułamek sekundy zobaczyłam, że jestem jak obtłuczona miska, w której moja siostra Elisa dawała jeść kotkowi do czasu, aż zniknął, a wtedy miska pozostała pusta i zakurzona u dołu schodów. Właśnie w tej chwili z silnym uczuciem lęku doszłam do wniosku, że posunęłam się za daleko. Powiedziałam sobie, że muszę się cofnąć, muszę postąpić jak Carmela, Ada, Gigliola, jak sama Lila. Zaakceptować dzielnicę, odrzucić pychę, ukarać zarozumiałość, przestać upokarzać tych, którzy mnie kochają. Kiedy Alfonso i Marisa wymknęli się, aby na czas zdążyć na spotkanie z Ninem, szerokim łukiem, unikając matki, poszłam na taras, by dołączyć do swojego chłopaka.
Byłam zbyt lekko ubrana, słońce już zaszło, zrobiło się zimno. Antonio, jak tylko mnie zobaczył, zapalił papierosa i na nowo wpatrzył się w morze.
– Chodźmy stąd – powiedziałam.
– Idź z synem Sarratorego.
– Chcę iść z tobą.
– Kłamiesz.
– Dlaczego?
– Bo gdyby on cię chciał, odwróciłabyś się na pięcie i nawet się nie pożegnała.
To prawda, ale rozzłościło mnie, że stwierdził to tak otwarcie, nie bacząc nawet na słowa. Wysyczałam:
– Skoro nie dociera do ciebie, że jestem tutaj, choć ryzykuję, że w każdej chwili może nadejść moja matka i z twojej winy dać mi po twarzy, to znaczy, że myślisz tylko o sobie, że w ogóle ci na mnie nie zależy.
W moim głosie prawie nie dopatrzył się dialektu, dostrzegł długie zdanie złożone i stracił równowagę. Wyrzucił papierosa, chwycił mnie za przegub dłoni z siłą, którą coraz mniej kontrolował, i wykrzyczał – krzykiem ściśniętym w gardle – że on jest tu dla mnie, tylko dla mnie, i że to ja mu powiedziałam, że ma cały czas być przy mnie, w kościele i podczas wesela, tak, ja.
– I kazałaś mi przysiąc – wycharczał – przysięgnij, powiedziałaś, że ani na chwilę mnie nie zostawisz samej, dlatego kazałem sobie uszyć garnitur i zadłużyłem się po uszy u pani Solary, a żeby cię zadowolić, żeby zrobić, jak chciałaś, ani chwili nie spędziłem z matką i rodzeństwem: i jak mi za to odpłaciłaś, tak, że potraktowałaś mnie jak psa, cały czas rozmawiałaś z synem poety i upokorzyłaś mnie przed wszystkimi znajomymi, najadłem się przez ciebie wstydu, bo ja dla ciebie jestem nikim, bo ty jesteś wykształcona, a ja nie, bo ja nie rozumiem tego, co mówisz, i to prawda, najprawdziwsza prawda, że nie rozumiem, ale do cholery, Lenù, spójrz na mnie, spójrz mi w oczy: myślisz, że możesz mi rozkazywać, myślisz, że nie umiem powiedzieć dosyć, ale się mylisz, wiesz wszystko poza jednym, że jeśli teraz wyjdziesz ze mną przez te drzwi, że jeśli teraz powiem „dobrze” i wyjdziemy, ale potem dowiem się, że w szkole i poza nią spotykasz się z tym wierszokletą Ninem Sarratorem, zabiję cię, Lenù, zabiję. I dlatego zastanów się, rzuć mnie od razu – rozpaczał – rzuć, bo tak lepiej dla ciebie – i patrzył na mnie wielkimi zaczerwienionymi oczami, i wypowiadał słowa, otwierając szeroko usta, wykrzykując mi je bezgłośnie, z rozszerzonymi czarnymi nozdrzami, i z takim cierpieniem na twarzy, że pomyślałam, że może go boli w środku, bo zdania tak wykrzyczane w gardle, w piersi, ale bez wybuchu, są jak kawałki tnącego żelaza, które ranią płuca i krtań.
Niejasno czułam, że potrzeba mi było takiego napadu. Uścisk wokół przegubu, strach, że mnie uderzy, rzeka bolesnych słów ukoiły mnie, zrozumiałam, że przynajmniej jemu na mnie zależy.
– Robisz mi krzywdę – wyszeptałam.
Powoli rozluźnił uścisk, ale dalej wpatrywał się we mnie z otwartymi ustami. Dać mu znaczenie i władzę, związać się z nim: skóra na ręce stawała się fioletowa.
– Co wybierasz? – zapytał.
– Chcę być z tobą – odpowiedziałam nadąsana.
Zamknął usta, do oczu napłynęły mu łzy, spojrzał w stronę morza, żeby zyskać na czasie i je powstrzymać.
Chwilę później znaleźliśmy się na ulicy. Nie czekaliśmy na Pasqualego, na Enza i na dziewczyny, z nikim się nie pożegnaliśmy. Najważniejsze, żeby nie widziała nas moja matka, dlatego ruszyliśmy na piechotę. Było już ciemno. Przez jakiś czas szliśmy obok siebie, nie dotykając się, potem Antonio niepewnym ruchem założył mi rękę na ramię. Chciał w ten sposób dać mi do zrozumienia, że czeka na przebaczenie, jak gdyby to on był winny. Ponieważ mnie kochał, postanowił uznać za przywidzenie godziny, jakie na jego oczach spędziłam z Ninem, uwodząc i dając się uwodzić.
– Masz siniec? – zapytał, usiłując pochwycić moją dłoń.
Nie odpowiedziałam. Przytulił mnie swoją wielką ręką, ja wzdrygnęłam się z poirytowaniem, co sprawiło, że natychmiast zwolnił uścisk. Poczekał, poczekałam. Kiedy znowu spróbował zasygnalizować swoją uległość, objęłam go w pasie.
Całowaliśmy się bez chwili przerwy, za drzewem, w bramie, w ciemnych uliczkach. Potem wsiedliśmy do jednego autobusu, do drugiego i dojechaliśmy na stację. Mało uczęszczaną drogą, która biegła wzdłuż torów, ruszyliśmy w stronę stawów, nie przestając się całować.
Byłam rozpalona, chociaż miałam na sobie cienką sukienkę, a wieczorny chłód przecinał skórę nagłymi dreszczami. Co jakiś czas Antonio przylepiał się do mnie w cieniu, przytulał mnie z taką porywczością, że aż sprawiał mi ból. Jego wargi parzyły, ciepło ust pobudzało moje myśli i wyobraźnię. Zastanawiałam się, czy Lila i Stefano są już w hotelu. Może jedzą kolację. Może są już gotowi, by kłaść się spać. Spać w objęciach mężczyzny, nie czuć więcej zimna. Język Antonia wił się w moich ustach, a gdy jego dłonie ugniatały moje piersi przez materiał sukienki, ja pocierałam jego przyrodzenie przez kieszeń w spodniach.
Czarne niebo spryskane było jasnymi plamkami gwiazd. Odór piżma i gnijącej ziemi w stawach ustępował słodkawym zapachom wiosny. Trawa była wilgotna, wodę wstrząsały nagłe pluski, jak gdyby wpadł do niej żołądź, kamień, żaba. Przemierzyliśmy dobrze nam znaną ścieżkę, która prowadziła do kępki suchych drzew o cienkim pniu i połamanych gałęziach. Kilka metrów dalej znajdował się stary budynek fabryki konserw z zapadniętym dachem, same żelazne belki i blachy. Poczułam na skórze palącą potrzebę przyjemności, coś, co ciągnęło od środka jak napięta atłasowa wstążka. Czułam jej dotyk, który przyjemnie pieścił i kłuł w dole brzucha, silniej niż przy poprzednich razach. Antonio wypowiadał w dialekcie słowa miłości, wciskał mi je w usta, w szyję, niecierpliwie. Ja milczałam, zawsze milczałam podczas naszych kontaktów, dyszałam tylko.
– Powiedz, że mnie kochasz – poprosił w pewnej chwili.
– Tak.
– Powiedz.
– Tak.
Nie dodałam nic innego. Objęłam go, przycisnęłam do siebie z całej siły. Chciałam w każdym zakątku ciała czuć pieszczoty i pocałunki, pragnęłam, by mnie gnieciono, gryziono aż do utraty tchu. On odsunął mnie trochę od siebie i włożył rękę pod stanik, nie przestając całować. Ale to było za mało, tego wieczoru nie wystarczało. Wszystkie nasze dotychczasowe zbliżenia, które on narzucał z ostrożnością, a ja z równą ostrożnością akceptowałam, teraz wydały mi się niewystarczające, niewygodne, zbyt pobieżne. Ale nie wiedziałam, jak mu powiedzieć, że chcę więcej, brakowało mi słów. Podczas każdego z potajemnych spotkań celebrowaliśmy milczący rytuał, krok po kroku. On pieścił piersi, podnosił spódnicę, dotykał mnie między nogami i jednocześnie przyciskał niespokojną masę miękkiego ciała, chrząstek, żył i krwi, która wibrowała w spodniach. Teraz jednak zwlekałam z wyciągnięciem na wierzch jego penisa, wiedziałam, że jak tylko to zrobię, zapomni o mnie, przestanie mnie dotykać. Przestaną go zajmować piersi, biodra, tyłek, wzgórek łonowy, skupi się jedynie na mojej ręce, co więcej, od razu zaciśnie na niej swoją, aby skłonić mnie do równomiernych ruchów. Potem wyciągnie chusteczkę i będzie ją trzymał w gotowości, aż do chwili, kiedy z ust wydobędzie się lekki jęk, a z penisa niebezpieczna ciecz. Wtedy wycofa się z lekkim oszołomieniem, może zawstydzeniem, i wrócimy do domu. Zwyczajowy finał, który teraz musiałam zmienić: nie obchodziła mnie ciąża bez ślubu, nie obchodził mnie grzech, boscy strażnicy kryjący się nad nami w kosmosie, Duch Święty czy Jego pomocnicy, i Antonio to wyczuł, i zmieszał się. Całując mnie z coraz większym podnieceniem, co chwilę usiłował ściągnąć moją rękę w dół, ale ja się wywijałam, przycisnęłam łono do palców, którymi mnie dotykał, przyciskałam mocno i rytmicznie, i głośno dyszałam. On wtedy cofnął rękę, spróbował rozpiąć spodnie.
– Poczekaj – powiedziałam.
Pociągnęłam go w stronę szkieletu starej fabryki konserw. Było tu ciemniej, bardziej intymnie, ale biegało pełno szczurów, czułam ich ostrożny szelest. Serce zaczęło mi walić jak szalone, bałam się tego miejsca, siebie, żądzy, jaka mnie opanowała, by usunąć z zachowania i głosu poczucie wyobcowania, które odkryłam w sobie kilka godzin temu. Chciałam wrócić do naszej dzielnicy i zapaść się w nią, być taka, jaka byłam. Chciałam dać sobie spokój z nauką, zeszytami pełnymi ćwiczeń. Bo na co te ćwiczenia? To, czym mogłam się stać poza cieniem Lili, nie miało znaczenia. Czym ja byłam w porównaniu z Lilą w sukni ślubnej, z Lilą w kabriolecie, w niebieskim kapelusiku i pastelowym żakiecie? Czym byłam tutaj, z Antoniem, ukryta pośród zardzewiałego złomu, szmeru szczurów, z podniesioną spódnicą, z opuszczonymi majtkami, pełna pożądania, strachu i winy, podczas gdy ona oddawała się naga, rozmarzona i nieobecna, w lnianej pościeli, w hotelu, którego okna wychodziły na morze, i pozwalała, aby Stefano ją zbezcześcił, wszedł w nią aż do końca, dał jej swoje nasienie, zapłodnił ją w świetle prawa i bez strachu? Czym ja byłam, kiedy Antonio grzebał przy spodniach i wkładał mi między nogi nabrzmiałe męskie ciało, dotykał mojego nagiego łona, i ściskał pośladki, i ocierał się o mnie w przód i w tył, dysząc głośno. To ocieranie się nie wystarczało. Chciałam penetracji, chciałam powiedzieć Lili po jej powrocie: ja też nie jestem już dziewicą, robię to samo co ty, nie zdołasz zostawić mnie w tyle. Dlatego objęłam Antonia za szyję i pocałowałam go, stanęłam na palcach, poszukałam go swoim łonem, szukałam bez słowa, po omacku. On to spostrzegł i pomógł sobie ręką, poczułam, jak odrobinę we mnie wchodzi, zadrżałam z ciekawości i przerażenia. Ale czułam również jego wysiłek, by się powstrzymać, by nie pchnąć ze złością nagromadzoną przez całe popołudnie, która z pewnością jeszcze się w nim tliła. Zdałam sobie sprawę, że się wycofuje, i objęłam go jeszcze mocniej, aby nie przestawał. Antonio jednak odsunął mnie z głębokim westchnieniem i powiedział w dialekcie:
– Nie, Lenù, ja chcę to zrobić tak, jak się to robi z żoną, a nie w ten sposób.
Chwycił moją prawą rękę, z tłumionym jękiem przyłożył ją do penisa. Poddałam się i masturbowałam go.
Potem, gdy opuszczaliśmy teren stawów, powiedział z zażenowaniem, że mnie szanuje i nie chce zrobić czegoś, czego będę żałować, nie w takim miejscu, nie w taki brudny i pospieszny sposób. Powiedział to tak, jak gdyby to on na zbyt wiele sobie pozwolił, i chyba naprawdę w to wierzył. Milczałam przez całą drogę. Pożegnałam go z ulgą. Kiedy zapukałam do domu, drzwi otworzyła matka, i choć rodzeństwo usiłowało ją powstrzymać, bez krzyku, bez słowa wyrzutu dała mi po twarzy. Okulary poleciały na podłogę, a ja wrzasnęłam z gorzkim zadowoleniem, bez cienia dialektu w głosie:
– Widzisz, co narobiłaś? Zniszczyłaś mi okulary i teraz przez ciebie nie będę mogła się uczyć, nie pójdę więcej do szkoły.
Matka zdrętwiała, nawet ręka, którą mnie uderzyła, zawisła nieruchomo w powietrzu jak ostrze siekiery. Moja siostrzyczka Elisa podniosła okulary i powiedziała cicho:
– Weź, Lenù, nie rozbiły się.
Ogarnęło mnie tak wielkie zmęczenie, że nie mijało, pomimo iż starałam się wypocząć. Po raz pierwszy poszłam na wagary. Uciekałam z lekcji chyba przez piętnaście dni i nawet Antonio nie wiedział, że już nie daję sobie rady z nauką, że mam zamiar zrezygnować. Wychodziłam z domu o zwykłej porze, cały ranek szwendałam się po mieście. W tamtym okresie wiele dowiedziałam się o Neapolu. Przeglądałam używane książki na kiermaszu w Port’Alba, bezwiednie przyswajałam sobie tytuły, nazwiska autorów, potem szłam w stronę Toledo i morza. Albo wspinałam się na Vomero po via Salvator Rosa, docierałam do San Martino, wracałam na dół przez Petraio. Albo spacerowałam po Doganelli, docierałam do cmentarza, krążyłam po cichych alejkach, czytałam imiona zmarłych. Czasami bezczelni młodzieńcy, durnowaci starcy, a nawet dystyngowani panowie w sile wieku nagabywali mnie i składali mi lubieżne propozycje. Wtedy przyspieszałam kroku, uciekałam ze spuszczonym wzrokiem, wyczuwając zagrożenie, ale nie zawracałam. Bo im dłużej się włóczyłam, tym bardziej moje poranne wędrówki poszerzały dziurę w sieci obowiązków szkolnych, która mnie pętała, od kiedy skończyłam sześć lat. O właściwej porze wracałam do domu i nikt nie podejrzewał, że ja, właśnie ja, nie pojawiłam się w szkole. Popołudnia spędzałam na czytaniu powieści, potem biegłam nad stawy do Antonia, którego bardzo cieszyła moja dyspozycyjność. Chętnie by się dowiedział, czy widziałam się z synem Sarratorego. Wyczytywałam to pytanie w jego oczach, ale nigdy nie ośmielił się go zadać, bał się kłótni, bał się, że się rozgniewam i odmówię mu kilku minut przyjemności. Przytulał mnie, by na swoim ciele poczuć moją uległość i przegnać wszelkie wątpliwości. W takich chwilach wykluczał możliwość, że mogłabym go znieważyć, spotykając się też z tym drugim.
Mylił się: choć czułam się winna, nie przestawałam myśleć o Ninie. Pragnęłam się z nim spotkać, porozmawiać, ale się bałam. Bałam się, że mnie upokorzy swoją wyższością. Bałam się, że w taki czy inny sposób powróci do przyczyn, z jakich artykuł o moim starciu z nauczycielem religii nie został opublikowany. Bałam się, że przedstawi mi surową opinię redakcji. Nie zniosłabym tego. Zarówno wtedy, kiedy błąkałam się po mieście, jak i wieczorem, gdy leżałam w łóżku, a sen nie przychodził, wyraźnie czułam swoją niedostateczność, ale wolałam myśleć, że mój tekst został odrzucony ze względu na brak miejsca. Byle złagodzić, byle przytłumić. Jakie to trudne. Daleko mi było do brawury Nina, nie mogłam więc stanąć u jego boku, wypowiedzieć się, zwierzyć z własnych pomysłów. Zresztą jakich pomysłów, skoro nie miałam żadnego. Lepiej się wycofać, koniec z książkami, z ocenami i pochwałami. Liczyłam, że powoli o wszystkim zapomnę: o informacjach, które tłoczyły się w mojej głowie, o żywych i martwych językach, o samym języku włoskim, który pojawiał się już nawet w rozmowie z rodzeństwem. To wina Lili, że poszłam tą drogą, o niej też muszę zapomnieć: Lila zawsze wiedziała, czego chce, i dostawała to; ja niczego nie chciałam, ja jestem niczym. Liczyłam, że któregoś ranka obudzę się bez pragnień. Bo gdy już wreszcie o wszystkim zapomnę – myślałam – wystarczy uczucie Antonia i moje uczucie do niego.
Potem, któregoś dnia, gdy wracałam do domu, spotkałam Pinuccię, siostrę Stefana. Od niej dowiedziałam się, że Lila wróciła z podróży poślubnej i wydała uroczysty obiad, aby uczcić zaręczyny szwagierki z jej bratem.
– Ty i Rino zaręczyliście się? – zapytałam z udawanym zdziwieniem.
– Tak – odpowiedziała rozpromieniona i pokazała pierścionek, który podarował jej Rino.
Pamiętam, że gdy Pinuccia mówiła, we mnie kołatała się tylko jedna myśl: Lila wydała ucztę w swoim nowym domu i mnie nie zaprosiła, ale tak lepiej, cieszę się, dość tych ciągłych konfrontacji, nie chcę jej już więcej widzieć. Dopiero kiedy każdy szczegół z zaręczyn został zrelacjonowany, zapytałam ostrożnie o przyjaciółkę. Pinuccia z perfidnym uśmieszkiem odpowiedziała dialektalnym zwrotem: uczy się. Nie spytałam czego. Przespałam wtedy całe popołudnie.
Następnego dnia wyszłam jak co dzień, o siódmej rano, by iść do szkoły, a raczej udać, że tam idę. Ledwie pokonałam główną ulicę, kiedy zobaczyłam Lilę, jak wysiada z kabrioletu i wchodzi na nasze podwórko, nie obróciwszy się nawet, aby pożegnać Stefana, który siedział za kierownicą. Była dobrze ubrana, miała ciemne okulary, chociaż dzień był pochmurny. Uderzyła mnie błękitna apaszka, którą zawiązała tak, żeby przykrywała również usta. Pomyślałam z urazą, że może to jej nowy styl, już nie na Jacqueline Kennedy, teraz udaje tajemniczą damę, którą chciałyśmy się stać jeszcze jako małe dziewczynki. Ruszyłam przed siebie, nie zawoławszy jej.
Ale po kilku krokach zawróciłam bez żadnego określonego planu, po prostu nie mogłam się powstrzymać. Serce mi mocno waliło, miałam mieszane uczucia. Może chciałam ją poprosić, aby powiedziała mi w twarz, że to koniec naszej przyjaźni. Może chciałam jej wykrzyczeć, że postanowiłam dać sobie spokój z nauką i też wyjść za mąż, zamieszkać w domu Antonia z jego matką i rodzeństwem, myć klatki jak szalona Melina. Przeszłam pospiesznie przez podwórko, zobaczyłam, jak wchodzi do bramy, gdzie mieszka jej teściowa. Wbiegłam na schody, te same, po których jako dziewczynki szłyśmy razem, kiedy chciałyśmy prosić don Achillego, żeby oddał nam lalki. Zawołałam ją, ona się obejrzała.
– Wróciłaś – powiedziałam.
– Tak.
– Dlaczego się nie odzywałaś?
– Nie chciałam, żebyś mnie oglądała.
– Inni mogą cię oglądać, a ja nie?
– Inni mnie nie obchodzą, a ty tak.
Przyjrzałam się jej niepewnie. Czego nie miałam oglądać? Pokonałam stopnie, które nas dzieliły, i delikatnie zsunęłam apaszkę, podniosłam okulary.
Teraz, kiedy zaczynam opowieść o jej podróży poślubnej, nie tylko opierając się na tym, co zdradziła mi na schodach, ale też na tym, co potem wyczytałam w jej zeszytach, powtarzam w wyobraźni te same gesty. Byłam niesprawiedliwa, chciałam uwierzyć w jej łatwą kapitulację, by móc ją poniżyć, tak jak Nino poniżył mnie, kiedy wyszedł z sali weselnej, chciałam umniejszyć jej wartość, aby nie odczuć straty. I oto ona pod koniec przyjęcia, zamknięta w kabriolecie, w niebieskim kapeluszu, w pastelowym żakiecie. Jej oczy płonęły gniewem. Jak tylko samochód ruszył, napadła na Stefana i obrzuciła go najgorszymi wyzwiskami i wulgaryzmami, jakie tylko może usłyszeć mężczyzna z naszej dzielnicy.
On wysłuchał tych obelg w swoim stylu, z czułym uśmiechem, bez słowa sprzeciwu, a ona w końcu zamilkła. Cisza trwała jednak krótko. Tym razem zaczęła spokojnie, z lekką zadyszką. Powiedziała, że nie zostanie w tym samochodzie ani minuty dłużej, że brzydzi się oddychać powietrzem, którym on oddycha, że chce wysiąść, natychmiast. Stefano naprawdę zobaczył odrazę na jej twarzy, ale jechał dalej, nic nie mówiąc, a to sprawiło, że Lila znowu zaczęła krzyczeć i żądać, żeby się zatrzymał. Wtedy stanął, ale gdy ona starała się otworzyć drzwi, chwycił ją mocno za ramię.
– Teraz mnie posłuchaj – powiedział cicho. – Istnieje poważny powód, dla którego stało się to, co się stało.
Spokojnie wyjaśnił jej przebieg wydarzeń. Aby zapobiec niebezpieczeństwu, że fabryka obuwia zostanie zamknięta, zanim na poważnie działalność się rozkręci, trzeba było wejść w spółkę z Silviem Solarą i jego synami, którzy jako jedyni mogli zagwarantować nie tylko, że buty znajdą się w najlepszych sklepach w mieście, ale też że do jesieni na piazza dei Martiri powstanie butik sprzedający wyłącznie markę „Cerullo”.
– Pieprzę twoje potrzeby – przerwała mu Lila, wyrywając się.
– Moje potrzeby są twoimi, jesteś moją żoną.
– Ja? Ja dla ciebie nie jestem już niczym i ty dla mnie też. Puść moją rękę.
Stefano puścił.
– Twój ojciec i twój brat też są niczym?
– Zanim będziesz o nich mówić, wypłucz sobie usta, nie jesteś godzien wymawiać ich imion.
Ale Stefano wymówił. I powiedział, że sam Fernando chciał umowy z Silviem Solarą. Że największą przeszkodę stanowił Marcello, wkurzony na Lilę, na całą rodzinę Cerullo, a przede wszystkim na Pasqualego, Antonia i Enza za to, że rozwalili mu samochód, a jego pobili. Powiedział, że to Rino go udobruchał, że trzeba było wiele cierpliwości i że gdy Marcello stwierdził: w takim razie ja chcę buty, które zrobiła Lina, Rino odparł, że dobrze, weź sobie buty.
To była straszna chwila, Lila poczuła ukłucie w piersi. Wykrzyczała:
– A ty co zrobiłeś?
Stefano zmieszał się na moment.
– Co miałem zrobić? Pokłócić się z twoim bratem, zniszczyć twoją rodzinę, pozwolić, żeby wybuchła wojna z twoimi przyjaciółmi, stracić wszystkie pieniądze, które zainwestowałem?
Ze względu na ton i treść każde słowo brzmiało dla Lili jak obłudne przyznanie się do winy. Nie pozwoliła mu dokończyć, zaczęła walić go pięściami po ramieniu, wrzeszcząc:
– Czyli ty też się zgodziłeś, poszedłeś po buty i mu je dałeś.
Stefano nie reagował i dopiero kiedy znowu spróbowała otworzyć drzwi i uciec, powiedział lodowato: uspokój się. Lila odwróciła się gwałtownie: uspokoić się po tym, jak zrzucił winę na jej ojca i brata, uspokoić się po tym, jak cała trójka potraktowała ją jak szmatę do podłogi, jak ścierkę?
– Nie chcę się uspokajać, świnio – wykrzyczała. – Masz mnie natychmiast odwieźć do domu, masz powtórzyć przed tamtą dwójką bydlaków to, co powiedziałeś mi.
I dopiero kiedy z jej ust padła obelga w dialekcie, zrozumiała, że przekroczyła granicę i nadszedł koniec wyważonego tonu jej męża. Chwilę później Stefano uderzył ją w twarz swoją potężną dłonią – ten brutalny policzek był jak eksplozja prawdy. Przeszedł ją dreszcz zaskoczenia i bólu. Spojrzała na niego z niedowierzaniem, a on w tym czasie ruszył, i po raz pierwszy, od kiedy zaczął się do niej zalecać, głosem wzburzonym i drżącym odparł:
– Widzisz, do czego mnie zmuszasz? Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz?
– Popełniliśmy straszny błąd – wyszeptała.
Ale Stefano zaprzeczył stanowczo, jak gdyby nawet nie zamierzał brać pod uwagę takiej możliwości, i wygłosił jej długie kazanie, nieco zastraszające, nieco wychowawcze, nieco patetyczne. Powiedział z grubsza:
– Nie popełniliśmy żadnego błędu, Lino, musimy tylko wyjaśnić sobie pewne sprawy. Nie nazywasz się już Cerullo. Teraz jesteś panią Carracci i masz robić to, co ja ci powiem. Wiem, brak ci zmysłu praktycznego, nie znasz się na handlowaniu, myślisz, że pieniądze leżą na ulicy. Ale tak nie jest. Ja codziennie muszę pracować, żeby zarobić, a pieniądze muszę zanosić tam, gdzie mogą się rozmnażać. Zaprojektowałaś buty, twój ojciec i brat potrafią je dobrze wykonać, ale nie jesteście w stanie pomnożyć pieniędzy. Rodzina Solara tak, więc dobrze mnie posłuchaj, bo mam w dupie, że ich nie lubisz. Ja też nie cierpię Marcella, i kiedy spogląda na ciebie choćby ukradkiem, gdy pomyślę, co o tobie wygadywał, mam ochotę wbić mu nóż w brzuch. Ale jeśli będzie mi potrzebny do robienia pieniędzy, stanie się moim najlepszym przyjacielem. I wiesz dlaczego? Bo jeśli pieniądze nie będą się pomnażać, my nie będziemy mieć tego samochodu, stracimy również dom ze wszystkim, co w środku, przestaniesz być panią, a nasze dzieci będą rosły jak dzieci nędzarzy. Więc jeśli jeszcze raz ośmielisz się powiedzieć to, co powiedziałaś mi dzisiaj, ja ci tę piękną buzię tak urządzę, że nie będziesz mogła wyjść z domu. Zrozumieliśmy się? Odpowiedz.
Lila zmrużyła oczy. Policzek nabrał fioletowej barwy, ale reszta twarzy była upiornie blada. Nie odpowiedziała.
Wieczorem dotarli do Amalfi. Żadne z nich jeszcze nigdy nie było w hotelu, więc czuli się bardzo niezręcznie. Stefana onieśmielił przede wszystkim lekko ironiczny ton pracownika recepcji, mimowolnie więc przyjął podporządkowaną postawę. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, zażenowanie pokrył nieuprzejmością, a uszy zapłonęły mu na samą prośbę o okazanie dokumentów. Tymczasem pojawił się tragarz, mężczyzna około pięćdziesięcioletni, z cieniutkim wąsikiem, ale on go odepchnął jak złodzieja, potem się opamiętał, i choć nie skorzystał z usługi, z pogardą wręczył mu sowity napiwek. Taszcząc bagaże, ruszył po schodach, a za nim Lila i – jak mi opowiadała – miała wrażenie, że gubi po drodze, stopień po stopniu, chłopca, którego rano poślubiła, że idzie za nieznajomym. Czy Stefano naprawdę był aż tak szeroki, miał krótkie i grube nogi, długie ramiona, białe knykcie? Z kim na zawsze się związała? Furia, która się przez nią przetoczyła podczas podróży, teraz ustąpiła miejsca obawom.
Gdy znaleźli się w hotelowym pokoju, on wysilał się na czułość, ale był zmęczony i jeszcze zdenerwowany policzkiem, który musiał jej wymierzyć. Jego głos brzmiał nienaturalnie. Pochwalił pokój, że taki duży, otworzył okna, wyszedł na balkon, powiedział: chodź tu, zobacz, jakie rześkie powietrze, spójrz na morze, jak się mieni. Ona jednak myślała tylko o tym, jak wydostać się z pułapki, i z roztargnieniem pokręciła głową, było jej zimno. Stefano od razu zamknął okno, rzucił, że jeśli chcą się przejść i zjeść coś na mieście, lepiej będzie ciepło się ubrać: mnie też weź jakąś kamizelkę, powiedział, jak gdyby od wielu lat żyli razem i ona potrafiła przeszukać walizki, by z wprawą znaleźć jego kamizelkę jak własną bluzkę. Lila skinęła potakująco, ale nie otworzyła bagaży, nie wzięła ani swetra, ani kamizelki. Szybko wyszła na korytarz, nie mogła zostać w pokoju ani minuty dłużej. On poszedł za nią, mamrocząc: mnie nic nie będzie, ale martwię się o ciebie, przeziębisz się.
Kręcili się po Amalfi, po szerokich schodach dotarli do Duomo, potem znowu na dół, do fontanny. Stefano chciał ją jakoś rozbawić, ale bycie zabawnym nigdy nie było jego mocną stroną, lepiej mu wychodziły tony patetyczne albo sentencjonalne wyrażenia, typowe dla człowieka, który wie, czego chce. Lila prawie cały czas milczała, dlatego mąż w końcu ograniczył się do pokazywania jej tego czy tamtego, wykrzykując: popatrz. I choć w innym czasie przyglądałaby się każdemu kamieniowi, teraz nie obchodziły jej ani piękno uliczek, ani zapach ogrodów, ani sztuka czy historia Amalfi, a przede wszystkim głos Stefana, który bez ustanku, męcząco powtarzał: piękne, co?
Wkrótce Lila zaczęła się trząść, ale nie żeby jej było szczególnie zimno, lecz z nerwów. On to zobaczył i zaproponował, aby wrócili do hotelu, odważył się nawet na zdanie: przytulimy się i będzie nam ciepło. Ona jednak chciała dalej spacerować, aż w końcu, wycieńczona, nie pytając go o zdanie i nie czując najmniejszego głodu, weszła do jednej z restauracji. Stafano cierpliwie podążył za nią.
Wiele zamówili, prawie niczego nie zjedli, wypili dużo wina. W pewnej chwili, kiedy nie potrafił dłużej się powstrzymać, zapytał, czy jeszcze jest na niego zła. Lila pokręciła przecząco głową, i była to prawda. Sama się zdziwiła, że nie znajduje w sobie ani odrobiny żalu wobec rodziny Solara, swojego ojca i brata, Stefana. Wszystko jej się poprzestawiało w głowie. Nagle przestały ją obchodzić buty, nie potrafiła nawet sobie przypomnieć, dlaczego tak strasznie się obraziła, gdy je zobaczyła na nogach Marcella. Teraz przerażała ją i zadawała ogromny ból gruba obrączka, która błyszczała na jej serdecznym palcu. Z niedowierzaniem przebiegła myślami cały dzień: kościół, nabożeństwo, przyjęcie. Co ona zrobiła, pomyślała zamroczona winem, i czym jest ten złoty krążek – błyszczącym zerem, w które włożyła palec. Stefano też takie miał, połyskiwało pośród czarnych włosków, na kosmatym palcu, jak pisano w książkach. Przypomniała sobie, jak zobaczyła go nad morzem w stroju kąpielowym. Pierś szeroka, kolana okrągłe jak odwrócona miska. Żaden z przywołanych w pamięci anatomicznych szczegółów jego ciała nie wywoływał już w niej zachwytu. Miała przed sobą człowieka, z którym nic jej nie łączyło, ale który siedział w marynarce i krawacie i poruszał pełnymi ustami, drapał się po mięsistym uchu i często zanurzał widelec w jej talerzu, żeby tylko posmakować. Miał niewiele wspólnego ze sprzedawcą wędlin, który ją pociągał, z ambitnym, bardzo pewnym siebie, ale dobrze wychowanym chłopcem, z mężem rano poślubionym w kościele. Coś w nim i wokół niego prysło, teraz widziała tylko białe szczęki i czerwony język w ciemnym otworze jamy ustnej. Przy tym stole, podczas nieustannej krzątaniny kelnerów, wszystko, co przywiodło ją do Amalfi, wydawało się pozbawione jakiegokolwiek logicznego ciągu, niemniej było nieznośnie rzeczywiste. Dlatego kiedy oczy tego człowieka rozpalała myśl, że burza już minęła, że ona zrozumiała jego racje, że się z nimi zgodziła, że może wreszcie opowiedzieć jej o swoich wielkich planach, jej przyszło do głowy, by zabrać ze stołu nóż i wbić mu go w szyję, jeśli w pokoju hotelowym choćby spróbuje ją tknąć.
W końcu tego nie zrobiła. Ponieważ w restauracji, przy stole, w oparach wina całe jej małżeństwo, od sukni ślubnej po obrączkę, wydawało się bez sensu i doszła do przekonania, że Stefanowi też bez sensu wydadzą się jakiekolwiek seksualne roszczenia. Dlatego najpierw obmyśliła plan wyniesienia noża (przykryła go serwetką, którą zdjęła z kolan, całość położyła na brzuchu, przygotowała się, by wziąć torebkę i wsunąć do niej nóż, a potem odłożyć serwetkę na stół), ale później z niego zrezygnowała. Śruby, które łączyły w jedną całość jej nową sytuację jako żony, restaurację i Amalfi były tak poluzowane, że pod koniec kolacji głos Stefana w ogóle do niej nie docierał, a w uszach szumiał jedynie nieokreślony galimatias spraw, istot żywych i myśli.
W drodze powrotnej on znowu zaczął mówić o dobrej stronie rodziny Solara. Powiedział, że znają ważne osoby w magistracie, mają powiązania z rodzinami Stella i Corona, z missini1. Opowiadał tak, jakby naprawdę cokolwiek rozumiał z interesów prowadzonych przez rodzinę Solara, tonem głosu eksperta podkreślił: polityka to bagno, ale jest potrzebna, by robić pieniądze. Lila przypomniała sobie rozmowy, jakie kiedyś prowadziła z Pasqualem, i te, które odbyła ze Stefanem w trakcie ich narzeczeństwa, o planach oderwania się od rodziców, nadużyć, obłudy i dawnego okrucieństwa. Pomyślała: mówił „tak”, mówił, że się zgadza, ale nawet mnie nie słuchał. Z kim rozmawiałam. Ja tego człowieka nie znam, nie wiem, kim jest.
Mimo to, kiedy wziął ją za rękę i wyszeptał jej do ucha, że ją kocha, nie wyrwała się. Może chciała, żeby uwierzył, że wszystko się ułożyło, że naprawdę są młodą parą w podróży poślubnej, aby tym mocniej go zranić, kiedy z całą pogardą, którą czuła w sercu, powie mu: iść do łóżka z tragarzem hotelowym czy z tobą jest dla mnie równie odrażające, bo obaj macie palce pożółkłe od dymu. A może – co według mnie bardziej prawdopodobne – była zbyt przerażona i starała się odwlec jakąkolwiek reakcję.
Jak tylko znaleźli się w pokoju, on chciał ją pocałować, ale ona się wywinęła. Z powagą otworzyła walizkę, sobie wyjęła koszulę nocną, a mężowi podała piżamę. Na ten gest Stefano uśmiechnął się z zadowoleniem i znowu starał się ją pochwycić. Ona jednak zamknęła się w łazience.
Gdy znalazła się sama, długo zlewała twarz wodą, aby zmyć alkoholowe otępienie, wrażenie, jakby cały świat był powykrzywiany. Bez powodzenia, co więcej, tylko się wzmogło poczucie, że jej ruchom brak koordynacji. Co ja mam robić, myślała. Mogę tu siedzieć zamknięta przez całą noc. A potem?
Pożałowała, że nie wzięła noża: przez chwilę wydawało jej się, że to zrobiła, ale potem musiała pogodzić się z rzeczywistością. Usiadła na brzegu wanny, porównała ją z wanną w swoim nowym domu i pomyślała z podziwem, że jej jest ładniejsza. Nawet ręczniki miała lepszej jakości. Ona? Oni? Do kogo tak naprawdę należały ręczniki, wanna, wszystko? Odczuła niesmak na myśl, że nazwisko tego indywiduum, które czekało na nią za drzwiami, gwarantowało jej posiadanie wszystkich pięknych i nowych przedmiotów. Własność Carracciego, ona też była własnością Carracciego.
– Co robisz? Dobrze się czujesz?
Nie odpowiedziała.
Mąż poczekał jeszcze chwilę i znowu zapukał. Ponieważ nic się nie wydarzyło, nerwowo szarpnął za klamkę i zapytał z udawanym rozbawieniem:
– Mam wyważyć drzwi?
Lila nie wątpiła, że był do tego zdolny, ten obcy człowiek, który czekał na nią za drzwiami, zdolny był do wszystkiego. Ja też, pomyślała, zdolna jestem do wszystkiego. Rozebrała się, umyła, włożyła nocną koszulę, czując wstręt do siebie za dbałość, z jaką kilka miesięcy temu ją wybierała. Stefano – samo imię, które nie miało już nic wspólnego z zażyłością i uczuciem sprzed zaledwie kilku godzin – siedział w nogach łóżka ubrany w piżamę. Jak tylko się pojawiła, skoczył na nogi.
– Długo ci to zajęło.
– Tyle ile potrzeba.
– Jesteś śliczna.
– Jestem zmęczona, chcę spać.
– Spać będziemy później.
– Teraz. Ty po swojej stronie, ja po swojej.
– Dobrze. Chodź tutaj.
– Ja mówię poważnie.
– Ja też.
Stefano się zaśmiał, chciał ją wziąć za rękę. Ona się wywinęła, on spochmurniał.
– Co ci jest?
Lila się zawahała. Poszukała odpowiedniego słowa, po czym cicho powiedziała:
– Nie chcę ciebie.
Stefano pokręcił niepewnie głową, jak gdyby te trzy słowa były w jakimś obcym języku. Wymamrotał, że długo czekał na tę chwilę, dzień i noc. Proszę, przekonywał, i gestem przygnębienia wskazał na spodnie w kolorze winnym, mówiąc z krzywym uśmiechem: spójrz, co mi się dzieje, gdy cię widzę. Ona mimowolnie popatrzyła, wzdrygnęła się z obrzydzeniem i natychmiast odwróciła wzrok.
Wtedy Stefano zrozumiał, że zaraz znowu zamknie się w łazience. Skoczył na nią jak zwierzę, pochwycił ją w pasie, podniósł i rzucił na łóżko. Co się działo? Najwidoczniej nie rozumiał. Myślał, że pogodzili się w restauracji, zastanawiał się: dlaczego Lina tak się zachowuje, jest taka dziecinna. Przygniótł ją ze śmiechem, usiłował uspokoić.
– To coś pięknego, nie musisz się bać – powiedział. – Ja cię kocham bardziej niż własną matkę i siostrę.
Nic z tego, ona już się podnosiła, żeby mu uciec. Jak trudno nadążyć za tą dziewczyną: mówi tak, gdy myśli nie, mówi nie, gdy myśli tak. Stefano wybełkotał: teraz już koniec z kaprysami, i znowu ją przytrzymał, usiadł na niej okrakiem, przycisnął przeguby do kapy.
– Powiedziałaś, że musimy poczekać, i poczekaliśmy – przypomniał jej – choć trudno było być przy tobie i cię nie dotykać, bardzo cierpiałem. Teraz jednak jesteśmy mężem i żoną, uspokój się i nie bój.
Pochylił się, aby pocałować ją w usta, ale ona gwałtownie zaczęła odwracać głowę to w prawo, to w lewo, wyrywając się, wykręcając, powtarzając:
– Zostaw mnie, nie chcę cię, nie chcę cię, nie chcę cię.
Wtedy Stefano mimowolnie podniósł głos:
– Zaczynasz mnie wkurwiać, Lina.
Powtórzył to trzykrotnie, za każdym razem coraz głośniej, jak gdyby chciał przyswoić sobie polecenie nadchodzące z bardzo daleka, być może nawet jeszcze sprzed jego narodzin. Polecenie brzmiało: masz być mężczyzną, Stefano; albo złamiesz ją teraz, albo już nigdy jej nie złamiesz; twoja żona musi natychmiast się nauczyć, że ona jest kobietą, a ty mężczyzną, dlatego ma cię słuchać. I Lila, słysząc to trzykrotne „zaczynasz mnie wkurwiać”, widząc go takiego szerokiego, ciężkiego na jej wątłych biodrach, patrząc na jego wzwód, który napinał materiał piżamy jak stelaż namiot, przypomniała sobie, jak wiele lat temu próbował pochwycić jej język palcami i przekłuć go szpilą, bo ośmieliła się upokorzyć Alfonsa podczas szkolnego konkursu. Nagle odkryła, że on nigdy nie był Stefanem, lecz najstarszym synem don Achillego. I ta myśl niespodziewanie obnażyła na młodej twarzy męża rysy, które do tej chwili pozostawały ukryte we krwi, choć istniały od zawsze, i tylko czekały na właściwy moment, by się ujawnić. No tak, aby przypodobać się w dzielnicy, aby jej się przypodobać, Stefano usiłował stać się kimś innym: na jego twarzy zagościła uprzejmość, wzrok przepełniła łagodność, głos przyjął ton mediacji, palce, dłonie, całe ciało nauczyło się, jak hamować gniew. Ale teraz kontury, w jakie przez długi czas się wbijał, zaczęły pękać i Lilę przepełniło infantylne przerażenie, większe niż wtedy, kiedy zeszłyśmy do piwnicy, by odzyskać nasze lalki. Don Achille powstał ze szlamu dzielnicy, karmiąc się żywą materią swojego syna. Przeniknął przez skórę, zmienił spojrzenie, eksplodował w ciele. I oto Stefano rozerwał jej koszulę, obnażył piersi, ścisnął brutalnie, pochylił się, aby przygryźć sutki. A kiedy ona stłumiła odrazę i ciągnąc za włosy, usiłując ugryźć aż do krwi, próbowała zrzucić go z siebie, on się odsunął, pochwycił jej ręce, zablokował potężnymi nogami i powiedział z pogardą: co robisz, uspokój się, jesteś cieńsza od suchej gałązki, jeśli zechcę cię złamać, złamię. Lina jednak się nie uspokoiła, dalej gryzła powietrze, wygięła się w łuk, aby uwolnić się spod jego ciężaru. Bez skutku. On teraz miał wolne ręce i pochylając się nad nią, końcówkami palców uderzał ją po policzkach, i powtarzał coraz to szybciej: chcesz zobaczyć, jaki jest duży, co, powiedz, że tak, powiedz, że tak, powiedz, że tak, aż w końcu wyciągnął z piżamy nabrzmiałego penisa. Członek, leżąc tak na niej, wyglądał jak niemo kwilący pajacyk bez rąk i bez nóg, pragnący oderwać się od tego większego pajaca, który charczał: zaraz go poczujesz, Lila, popatrz, jaki piękny, nikt takiego nie ma. A ponieważ ona nie przestawała się wyrywać, dwukrotnie uderzył ją w twarz, najpierw wewnętrzną stroną dłoni, a potem grzbietem. Siła uderzenia była tak wielka, że Lila zrozumiała, że jeśli dalej będzie stawiać opór, on z pewnością ją zabije – a przynajmniej don Achille by zabił, siał postrach w całej dzielnicy, bo wiedziano, że jest w stanie zwalić na człowieka ścianę albo drzewo – przestała się więc buntować i zanurzyła w niemym przerażeniu, podczas gdy on zsunął się, podniósł jej nocną koszulę i szeptał do ucha: nie rozumiesz, jak bardzo cię kocham, ale zaraz zobaczysz, i od jutra ty sama będziesz mnie prosić, żebym cię kochał, jak teraz i bardziej niż teraz, będziesz mnie błagać na kolanach, a ja powiem dobrze, ale tylko jeśli będziesz posłuszna, i ty będziesz posłuszna.
Kiedy po kilku nieudanych próbach z pełną entuzjazmu brutalnością rozerwał jej ciało, Lila była nieobecna. Noc, pokój, łóżko, jego pocałunki, ręce na jej ciele, zmysły, wszystko pochłonęło tylko jedno uczucie: nienawiść do Stefana Carracciego, nienawiść do jego siły, jego ciężaru, nienawiść do jego imienia i nazwiska.
Cztery dni później wrócili do Neapolu. Tego samego wieczoru Stefano zaprosił do ich nowego mieszkania teściów i szwagra. Z większą niż zazwyczaj pokorą poprosił Fernanda, aby opowiedział Lili, jak potoczyły się sprawy z Silviem Solarą. Urywanymi i nabrzmiałymi niezadowoleniem zdaniami Fernando potwierdził wersję Stefana. Zaraz potem Carracci poprosił Rina, aby powiedział, dlaczego wspólnie, choć z ogromną przykrością, koniec końców postanowili oddać Marcellowi buty, których się domagał. Rino zawyrokował z miną kogoś, kto wiele już widział: bywają okoliczności, kiedy trzeba podjąć pewne decyzje, i zaczął mówić o kłopotach, w jakie wpakowali się Pasquale, Antonio i Enzo, kiedy pobili braci Solara i zdemolowali im samochód.
– A wiesz, kto najbardziej ryzykował? – zapytał, przechylając się w stronę siostry i stopniowo podnosząc głos. – Oni, twoi przyjaciele i paladyni. Marcello rozpoznał ich i doszedł do wniosku, że to ty ich nasłałaś. Co ja i Stefano mieliśmy zrobić? Chciałaś, żeby ta trójka durniów oberwała trzy razy tyle, co sami wymierzyli? Chciałaś ich zniszczyć? I za co? Za parę butów w rozmiarze 43, których twój mąż i tak nie może nosić, bo go cisną i przemakają, jak tylko pokropi? Zaprowadziliśmy pokój, a że Marcellowi tak bardzo zależało, daliśmy mu je.
Słowa: można nimi budować, można i rujnować. Lila zawsze była dobra w słowach, ale wbrew oczekiwaniom przy tej okazji nie otworzyła ust. Podbudowany Rino przypomniał jej złośliwie, że to ona od dzieciństwa zamęczała go, że muszą zostać bogaci.
– Więc pozwól nam zostać bogatymi – powiedział, śmiejąc się – i nie komplikuj nam życia, bo i tak jest już wystarczająco skomplikowane.
Wtedy – ku zdziwieniu tylko pani domu – ktoś zadzwonił do drzwi. Byli to Pinuccia, Alfonso i ich matka Maria z tacą pełną ciastek, świeżo przygotowanych przez samego Spagnuola, cukiernika Solarów.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to na świętowanie powrotu młodej pary z podróży poślubnej, zwłaszcza że Stefano pokazał dopiero co odebrane od fotografa zdjęcia z wesela (wyjaśnił, że na film trzeba jeszcze poczekać). Ale szybko się wyjaśniło, że ślub Stefana i Lili to już przeszłość, a ciastka miały uświetnić nową radość: zaręczyny Rina i Pinuccii. Na bok odłożono wszelkie spory. Rino zastąpił gniewny ton miękką dialektalną śpiewnością, wyznaniem miłości. I wpadł na pomysł, by od razu w pięknym domu siostry zorganizować przyjęcie zaręczynowe. Potem teatralnym gestem wyciągnął z kieszeni paczuszkę: po rozpakowaniu okazało się, że mieści ciemne pękate pudełko, a po otworzeniu ciemnego pękatego pudełka wszyscy zobaczyli pierścionek z brylantem.
Lila zauważyła, że niewiele różnił się od tego, który ona nosiła na palcu razem z obrączką, i zastanowiła się, skąd jej brat wziął na to pieniądze. Nastąpiły uściski i pocałunki. Wiele mówiono o przyszłości. Rozprawiano o tym, kto zajmie się sklepem obuwniczym „Cerullo” na piazza dei Martiri, kiedy Solarowie otworzą go jesienią. Rino zaproponował, że mogłaby go poprowadzić Pinuccia, sama albo z Gigliolą Spagnuolo, która właśnie zaręczyła się z Michelem, i dlatego miała roszczenia. Rodzinne zgromadzenie nabrało radośniejszego charakteru i wszystkich przepełniło nadzieją.
Lila prawie ciągle stała, odczuwała ból podczas siedzenia. Nikt, nawet jej matka, która wciąż milczała, nie zwrócił uwagi na to, że miała prawe oko fioletowe i opuchnięte, dolną wargę rozciętą i sińce na ramionach.
Tak właśnie wyglądała, kiedy na schodach prowadzących do domu teściowej zdjęłam jej okulary i odsunęłam apaszkę. Skóra wokół oka była żółtawej barwy, a na dolnej wardze widniała fioletowa plama z ognistoczerwonymi pasmami.
Krewnym i przyjaciołom powiedziała, że pewnego słonecznego poranka, kiedy wybrali się łódką aż na plażę pod żółtą ścianą skały, przewróciła się na amalfitańskich rafach. Gdy kłamała podczas zaręczynowego obiadu wydanego na cześć jej brata i Pinuccii, jej ton był sarkastyczny, i wszyscy z sarkazmem jej uwierzyli, zwłaszcza panie, które wiedziały, co należy mówić, kiedy kochający je i kochani mężczyźni mocno bili. Poza tym nie było w dzielnicy takiej osoby, zwłaszcza płci żeńskiej, która nie uważałaby, że Lilę już dawno należało naprostować. Dlatego lanie nie wzbudziło skandalu, co więcej, wokół Stefana umocniła się atmosfera życzliwości i szacunku: oto facet, który wie, jak być męskim.
Mnie natomiast na jej widok serce podeszło do gardła. Przytuliłam ją. Kiedy wyjaśniła, że mnie nie szukała, ponieważ nie chciała mi się pokazywać w takim stanie, do oczu napłynęły mi łzy. Opowieść o jej miesiącu miodowym, jak zwyczajowo pisano w powieściach ilustrowanych, mimo że sucha, prawie bezbarwna, przepełniła mnie gniewem i wielkim bólem. Choć muszę przyznać, że doznałam również pewnej satysfakcji. Byłam zadowolona, że Lila teraz potrzebowała mojej pomocy, może nawet opieki, i rozczuliło mnie to wyznanie własnej słabości, nie przed dzielnicą, ale przede mną. Poczułam, że dystans między nami nieoczekiwanie znowu się zmniejszył, i kusiło mnie, aby od razu jej powiedzieć, że już nie będę się uczyć, że nauka jest bezużyteczna, że brak mi talentu. Wydawało mi się, że taka nowina może ją pocieszyć.
Ale teściowa przechyliła się przez poręcz ostatniego piętra i zawołała ją. Lila dokończyła swoją relację w kilku pospiesznych zdaniach: powiedziała, że Stefano ją oszukał, że jest taki sam jak ojciec.
– Pamiętasz, że don Achille dał nam pieniądze zamiast lalek? – zapytała.
– Tak.
– Nie powinnyśmy były ich przyjąć.
– Kupiłyśmy za nie Małe kobietki.
– Źle zrobiłyśmy: od tamtej chwili popełniam same błędy.
Nie była wzburzona, lecz smutna. Na powrót założyła okulary, zawiązała apaszkę. Spodobało mi się to my (my nie powinnyśmy były przyjąć, my źle zrobiłyśmy), ale poirytowało mnie nagłe przejście do ja: ja popełniam same błędy. My, chciałam poprawić, zawsze my, ale tego nie zrobiłam. Odniosłam wrażenie, że usiłuje pogodzić się z nową sytuacją i że musi koniecznie zrozumieć, czego może się pochwycić, aby stawić jej czoła. Zanim zaczęła wchodzić po schodach, spytała:
– Chcesz przyjść i pouczyć się w moim domu?
– Kiedy?
– Dzisiaj po południu, jutro, codziennie.
– Stefano nie będzie zadowolony.
– Skoro on jest panem domu, ja jestem żoną pana domu.
– Lila, sama nie wiem.
– Dam ci pokój, zamkniesz się.
– Po co?
Wzruszyła ramionami.
– Żebym wiedziała, że jesteś.
Nie powiedziałam ani tak, ani nie. Odeszłam, jak zwykle szwendałam się po mieście. Lila była przekonana, że ja nigdy nie zerwę ze szkołą. Przypisała mi rolę pryszczatej przyjaciółki w okularach, wiecznie pochylonej nad książkami, dobrej uczennicy, i nie była nawet w stanie wyobrazić sobie, że mogę się zmienić. Ale ja chciałam wyjść z tej roli. Dzięki upokorzeniu, jakiego doznałam przez nieopublikowany artykuł, dostrzegłam własne braki. Nino, choć urodził się i wyrastał w takim samym otoczeniu jak ja i Lila, na nędznych obrzeżach dzielnicy, potrafił mądrze wykorzystać zdobytą wiedzę, ja nie. Dlatego koniec ze złudzeniami, koniec z trudem. Trzeba pogodzić się z losem, jak to już dawno uczyniły Carmela, Ada, Gigliola i na swój sposób sama Lila. Nie poszłam do niej ani tego popołudnia, ani w kolejnych dniach, dalej wagarowałam i zadręczałam się myślami.