31,50 zł
12 osób interesuje się tą książką
"Elena i Lila, przyjaciółki znane czytelnikom z Genialnej przyjaciółki i Historii nowego nazwiska, to młode kobiety. Bardzo szybko musiały dorosnąć. Lila wyszła za mąż w wieku szesnastu lat, ma małego synka, porzuciła męża i dostatnie życie, pracuje w fabryce w bardzo ciężkich warunkach. Elena opuściła Neapol, ukończyła studia w Pizie i wydała dobrze sprzedającą się książkę, która otworzyła jej drzwi do świata ludzi zamożnych i wykształconych. Obie przez lata usiłowały pokonać bariery biedy, ignorancji i zależności, w jakich chciał je zamknąć los. Teraz ich życie biegnie w zawrotnym tempie przez lata siedemdziesiąte, przeplatając ze sobą chwile nadziei i niepewności, napięcia i rywalizacji. Nadal łączy je silna choć burzliwa przyjaźń, która to przygasa, to wybucha, prowadząc do nieoczekiwanych spotkań i zwrotów akcji."
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 565
Tytuł oryginału:STORIA DI CHI FUGGE E DI CHI RESTA
Copyright © 2013 by Edizioni e/oCopyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia DragaCopyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Przekład książki był możliwy dzięki pomocy finansowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Włoskiej; La traduzione del libro è stata possibile grazie al contributo del Ministero degli Affari Esteri della Repubblica Italiana.
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Jolanta Olejniczak-KulanKorekta: Magdalena Bargłowska, Joanna Rodkiewicz
ISBN: 978-83-7999-550-9
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowicetel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail:[email protected]/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2016
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Rodzina Cerullo (rodzina szewca):
Fernando Cerullo, szewc, ojciec Lili. Nie pozwala córce kontynuować nauki po ukończeniu szkoły podstawowej.
Nunzia Cerullo, matka Lili. Ma bliski kontakt z córką, ale brakuje jej stanowczości, by wraz z nią sprzeciwić się ojcu.
Raffaella Cerullo, zwana Liną albo Lilą. Urodziła się w sierpniu 1944 roku. W chwili zniknięcia ma sześćdziesiąt sześć lat. Nie pozostawia po sobie żadnego śladu. Zdolna uczennica, w wieku dziesięciu lat pisze opowiadanie zatytułowane Błękitna wróżka. Po ukończeniu szkoły podstawowej porzuca naukę i rozpoczyna praktykę w zakładzie szewskim. W bardzo młodym wieku wychodzi za Stefana Carracciego i z powodzeniem prowadzi najpierw sklep z wędlinami na nowym osiedlu, a potem butik na piazza dei Martiri. Podczas wakacji na Ischii zakochuje się w Ninie Sarratorem, dla którego porzuca męża. Po rozpadzie związku z Ninem i narodzinach syna Gennara Lila odkrywa, że Stefano będzie miał dziecko z Adą Capuccio. Definitywnie odchodzi od męża. Z Enzem Scanną przeprowadza się do San Giovanni a Teduccio i rozpoczyna pracę w fabryce wędlin Bruna Soccava.
Rino Cerullo, starszy brat Lili, szewc. Wraz z ojcem Fernandem i dzięki Lili oraz pieniądzom Stefana Carracciego zakłada fabryczkę obuwia „Cerullo”. Żeni się z siostrą Stefana, Pinuccią Carracci, z którą ma syna Ferdinanda, zwanego Dino. Pierwszy syn Lili nosi imię Rina.
Inne dzieci.
Rodzina Greco (rodzina woźnego):
Elena Greco, zwana Lenuccią albo Lenù. Urodzona w sierpniu 1944 roku, jest autorką tej długiej historii. Elena zaczyna ją pisać w chwili, w której dowiaduje się o zniknięciu przyjaciółki z dzieciństwa, Liny Cerullo, którą tylko ona nazywa Lilą. Po szkole podstawowej Elena z powodzeniem kontynuuje naukę. W liceum, dzięki protekcji profesor Galiani i wrodzonym umiejętnościom, bez szwanku wychodzi ze sporu z katechetą na temat roli Ducha Świętego. Za namową Nina Sarratorego, w którym jest od najmłodszych lat potajemnie zakochana, i z pomocą Lili opisuje zajście w artykule, ten jednak nie zostaje przyjęty do druku przez pismo, z którym współpracuje Nino. Jej wieloletnią naukę wieńczy obrona pracy magisterskiej w Wyższej Szkole w Pizie, gdzie poznaje późniejszego narzeczonego, Pietra Airotę, oraz publikacja powieści, w której opowiada o swojej dzielnicy i o młodzieńczych doświadczeniach na Ischii.
Peppe, Giannii Elisa, młodsze rodzeństwo Eleny.
Ojciec, woźny w magistracie.
Matka, gospodyni domowa. Elena ma obsesję na punkcie tego, że jej matka kuleje.
Rodzina Carraccich (rodzina don Achillego):
Don Achille Carracci, prawdziwy potwór z bajek, spekulant, lichwiarz. Został zamordowany.
Maria Carracci, żona don Achillego, matka Stefana, Pinucci i Alfonsa. Pracuje w rodzinnym sklepie z wędlinami.
Stefano Carracci, syn zamordowanego don Achillego, mąż Lili. Zarządza dobrami zgromadzonymi przez ojca. Dzięki dobrze prosperującym dwóm sklepom z wędlinami i butikiem na piazza dei Martiri, który otwiera z braćmi Solara, staje się znaną w dzielnicy postacią. Rozczarowany burzliwym małżeństwem z Lilą potajemnie spotyka się z Adą Capuccio, z którą zamieszkuje po tym, jak kochanka zachodzi w ciążę, a Lila przeprowadza się do San Giovanni a Teduccio.
Pinuccia, córka don Achillego. Najpierw pracuje w rodzinnej wędliniarni, a potem w butiku. Poślubia brata Lili, Rina, z którym ma syna Ferdinanda, zwanego Dinem.
Alfonso, syn don Achillego. Kolega Eleny ze szkolnej ławy. Zaręczony z Marisą Sarratore. Jemu zostaje powierzony butik na piazza dei Martiri.
Rodzina Peluso (rodzina stolarza):
Alfredo Peluso, stolarz. Komunista. Oskarżony o zamordowanie don Achillego, skazany, umiera w więzieniu.
Giuseppina Peluso, żona Alfreda. Pracownica zakładu tytoniowego, oddana dzieciom i odbywającemu karę mężowi. Po jego śmierci odbiera sobie życie.
Pasquale Peluso, najstarszy syn Alfreda i Giuseppiny, murarz, komunista, aktywista. Jako pierwszy dostrzegł urodę Lili i wyznał jej miłość. Nienawidzi rodziny Solara. Jego dziewczyną była Ada Capuccio.
Carmela Peluso, chce, by ją nazywano Carmen. Siostra Pasqualego, pracuje w sklepiku z pasmanterią, ale wkrótce zostaje zatrudniona przez Lilę w nowym sklepie z wędlinami otworzonym przez Stefana. Przez wiele lat była dziewczyną Enza Scanny, ale ten po powrocie z wojska zostawia ją bez słowa wyjaśnienia. Carmela zaręcza się z właścicielem stacji benzynowej.
Inne dzieci.
Rodzina Cappuccio (rodzina oszalałej wdowy):
Melina, krewna Nunzii Cerullo, wdowa. Sprząta klatki schodowe w starej dzielnicy. Była kochanką Donata Sarratorego, ojca Nina. Rodzina Sarratore opuszcza dzielnicę właśnie z powodu ich relacji. Melina traci wtedy zmysły.
Mąż Meliny, rozładowuje towar na targu owocowo-warzywnym, umiera w niejasnych okolicznościach.
Ada Cappuccio, córka Meliny. W dzieciństwie pomaga matce w sprzątaniu. Dzięki Lili zostaje zatrudniona jako sprzedawczyni w wędliniarni w starej dzielnicy. Przez wiele lat jest dziewczyną Pasqualego Pelusa. Zostaje kochanką Stefana Carracciego. Gdy odkrywa, że jest z nim w ciąży, przenosi się do jego mieszkania. Owocem ich związku jest córeczka Maria.
Antonio Cappuccio, brat Ady, mechanik. Były chłopak Eleny, bardzo zazdrosny o Nina Sarratorego. Zadręcza się myślą o możliwym powołaniu do służby wojskowej, ale kiedy Elena zwraca się do braci Solara, aby mu tego oszczędzić, czuje się głęboko upokorzony i kończy ich związek. W wojsku przeżywa załamanie nerwowe i zostaje przedwcześnie zwolniony. Po powrocie, by utrzymać rodzinę, zatrudnia się u Michelego Solary – ten w pewnym momencie zleca mu tajemnicze zadanie i na wiele lat wysyła do Niemiec.
Inne dzieci.
Rodzina Sarratore (rodzina kolejarza poety):
Donato Sarratore, pracownik kolei, poeta, dziennikarz. Wielki kobieciarz, był kochankiem Meliny Cappuccio. Podczas wakacji na Ischii Elena przebywa pod jednym dachem z rodziną Sarratore, w końcu ucieka z wyspy przed seksualnym molestowaniem przez Donata. Ale podczas jednych z kolejnych wakacji, pogrążona w cierpieniu z powodu romansu Nina i Lili, oddaje mu się na plaży. Aby wyrzucić z pamięci to upokarzające doświadczenie, opisuje je w swojej książce, która następnie zostaje opublikowana.
Lidia Sarratore, żona Donata.
Nino Sarratore, najstarszy z pięciorga dzieci Donata i Lidii. Nienawidzi ojca. Jest zdolnym studentem. Ma romans z Lilą, a gdy ona zachodzi w ciążę, na krótko zamieszkują razem.
Marisa Sarratore, siostra Nina. Jest zaręczona z Alfonsem Carraccim.
Pino, Cleliai Ciro Sarratore, młodsze dzieci Donata i Lidii.
Rodzina Scanno (rodzina handlarza owocami):
Nicola Scanno, handlarz owocami.
Assunta Scanno, żona Nicoli, umiera na raka.
Enzo Scanno, syn Nicoli i Assunty, również sprzedaje owoce. Lila od wczesnego dzieciństwa darzy go sympatią. Enzo przez długi czas był w związku z Carmen Peluso, ale rzuca ją bez słowa wyjaśnienia po powrocie z wojska. W wojsku wraca do nauki i zaocznie zdobywa tytuł rzeczoznawcy przemysłowego. Kiedy Lila postanawia odejść od Stefana, zabiera ją i Gennara i przeprowadzają się do San Giovanni a Teduccio.
Inne dzieci.
Rodzina Solara (rodzina właściciela baru-cukierni „Solara”):
Silvio Solara, właściciel baru-cukierni, monarchista i faszysta, kamorysta powiązany z nielegalnymi interesami w dzielnicy. Sprzeciwiał się powstaniu fabryczki obuwia „Cerullo”.
Manuela Solara, żona Silvia, lichwiarka, jej czerwony zeszyt budzi postrach w dzielnicy.
Marcelloi Michele Solara, synowie Silvia i Manueli. Pyszałkowaci i aroganccy, ale lubiani przez miejscowe dziewczyny, oczywiście z wyjątkiem Lili. Marcello zakochuje się w Lili, ale ona go odrzuca. Michele, niewiele młodszy od Marcella, jest bardziej wyrafinowany, inteligentny i brutalny. Zaręcza się z Gigliolą, córką cukiernika, ale z biegiem lat rośnie w nim coraz większa żądza i obsesja na punkcie Lili.
Rodzina Spagnuolo (rodzina cukiernika):
Pan Spagnuolo, cukiernik, pracuje w barze-cukierni „Solara”.
Rosa Spagnuolo, żona cukiernika.
Gigliola Spagnuolo, córka cukiernika, zaręczona z Michelem Solarą.
Inne dzieci.
Rodzina Airota:
Guido Airota, profesor literatury greckiej.
Adele, żona profesora. Współpracuje z mediolańskim wydawnictwem, które wydaje powieść Eleny.
Mariarosa Airota, najstarsza córka, wykłada historię sztuki na uniwersytecie w Mediolanie.
Pietro Airota, kolega ze studiów i narzeczony Eleny. Czeka go wspaniała kariera naukowa.
Nauczyciele:
Pan Ferraro, nauczyciel i bibliotekarz. Nagradza małą Lilę i Elenę za wytrwałe czytanie książek.
Pani Oliviero, nauczycielka. Jako pierwsza dostrzega możliwości Lili i Eleny. Lila w wieku dziesięciu lat pisze bajkę zatytułowaną Błękitna wróżka. Historyjka bardzo podoba się Elenie, więc daje ją do przeczytania pani Oliviero. Nauczycielka jednak nigdy nie wyraża swojej opinii, gdyż jest zła na rodziców Lili, że ci postanowili nie posyłać córki do gimnazjum. Przestaje zajmować się Lilą i koncentruje wyłącznie na postępach Eleny. Umiera po długiej chorobie, wkrótce po zakończeniu studiów przez Elenę.
Pan Gerace, nauczyciel w gimnazjum.
Pani Galiani, nauczycielka w liceum. Dobrze wykształcona, komunistka. Zachwycona inteligencją Eleny. Pożycza jej książki, broni w sporze z katechetą, zaprasza do domu na przyjęcie wydane przez dzieci. Ich relacje ochładzają się, kiedy Nino, ogarnięty uczuciem do Lili, zrywa z Nadią.
Pozostałe postaci:
Gino, syn aptekarza. Pierwszy chłopak Eleny.
Nella Incardo, kuzynka pani Oliviero. Mieszka w Barano d’Ischia i każdego lata wynajmuje pokoje rodzinie Sarratore. Gości Elenę podczas wakacji.
Armando, student medycyny, syn pani Galiani.
Nadia, studentka, córka pani Galiani, dziewczyna Nina. Nino zrywa z nią listownie, kiedy zakochuje się w Lili.
Bruno Soccavo, przyjaciel Nina Sarratorego i syn bogatego przemysłowca z San Giovanni a Teduccio. Zatrudnia Lilę w rodzinnym zakładzie wędliniarskim.
Franco Mari, student i chłopak Eleny podczas pierwszych lat na uniwersytecie.
Po raz ostatni widziałam się z Lilą pięć lat temu, zimą 2005 roku. Wybrałyśmy się wczesnym rankiem na spacer wzdłuż głównej ulicy i, jak to bywało od lat, nie czułyśmy się ze sobą swobodnie. Pamiętam, że mówiłam tylko ja: ona coś nuciła pod nosem, witała się z przechodniami, którzy nawet jej nie odpowiadali, a gdy już się odezwała, wykrzykiwała tylko jakieś niezwiązane z tematem frazesy. W minionych latach wydarzyło się zbyt wiele złego, czasem nawet potwornego, więc by na powrót połączyła nas zażyłość, potrzebne nam były zwierzenia. Mnie jednak brakowało sił, by poszukać właściwych słów, a jej – choć siły pewnie miała – chęci: nie czuła takiej potrzeby.
Nadal bardzo ją lubiłam i spotykałam się nią za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam do Neapolu, choć muszę przyznać, że nie bez strachu. Zmieniła się. Starość dopadła nas obie, ale podczas gdy ja walczyłam ze skłonnością do tycia, ona niezmiennie wyglądała jak skóra naciągnięta na kości. Nosiła krótkie włosy, które sama sobie ścinała, i była siwa, nie z wyboru, lecz z niedbalstwa. Coraz bardziej pomarszczona twarz przypominała twarz jej ojca. Śmiała się nerwowo, piskliwie i mówiła zbyt głośno. Bez ustanku gestykulowała, nadając ruchom rąk tak okrutną determinację, jakby chciała rozciąć na pół domy, ulice, przechodniów i mnie.
Kiedy przechodziłyśmy przed szkołą podstawową, minął nas nieznany mi młodzieniec. Krzyknął do Lili, że na skwerze obok kościoła znaleziono ciało kobiety. Ruszyłyśmy w tę stronę. Lila, ciągnąc mnie za sobą, przepchnęła się niegrzecznie w sam środek grupki gapiów. Na ziemi, obrócona na bok, leżała strasznie gruba kobieta ubrana w niemodny ciemnozielony prochowiec. Lila rozpoznała ją od razu, ja potrzebowałam kilku chwil: patrzyłyśmy na naszą koleżankę z dzieciństwa, Gigliolę Spagnuolo, byłą żonę Michelego Solary.
Nie widziałam jej od kilku dziesięcioleci. Niegdyś ładna twarz zbrzydła z wiekiem, kostki rozrosły się do potwornych rozmiarów. Jej w młodości ciemne włosy teraz były ognistoczerwone, długie jak dawniej, ale przerzedzone, rozrzucone w nieładzie po ziemi. Na jednej stopie miała zniszczony but na płaskim obcasie, na drugiej tylko szarą wełnianą skarpetę z dziurą na dużym palcu. But leżał metr dalej, jak gdyby spadł, kiedy ona wierzgała nogami, broniąc się przed bólem albo przerażeniem. Rozpłakałam się, Lila spojrzała na mnie z poirytowaniem.
Usiadłyśmy na pobliskiej ławeczce i czekałyśmy w milczeniu, aż Gigliola zostanie zabrana. Potem poszłyśmy do domu Lili, starego małego mieszkanka odziedziczonego po rodzicach, w którym żyła z synem Rinem. Zaczęłyśmy rozmawiać o dawnej koleżance. Ona wyrażała się o niej źle, skrytykowała życie, jakie wiodła, jej pretensjonalność, przewrotność. Tym razem to ja nie słuchałam, nie mogłam oderwać myśli od twarzy leżącej na ziemi, od tego, jak bardzo przerzedziły się jej długie włosy, od białych łysych placków skóry na głowie. Jak wiele osób, z którymi się wychowałyśmy, już nie żyło, zniknęło z powierzchni ziemi z powodu choroby, bo nerwy nie wytrzymały pod naporem udręk, bo przelano ich krew. Siedziałyśmy w kuchni pogrążone w otępieniu: żadna nie ruszyła się, aby posprzątać ze stołu. Potem znowu wyszłyśmy.
Zimowe słońce nadało otoczeniu radosny wygląd. W przeciwieństwie do nas stara dzielnica prezentowała się jak dawniej. Nic się nie zmieniły niskie i szare budynki, podwórko, na którym się bawiłyśmy, główna ulica, ciemny wjazd do tunelu i przemoc. Zmienił się za to dalszy krajobraz. Nie było już zielonkawych połaci przy stawach, stara fabryka konserw rozpadła się. W ich miejsce wyrosły oszałamiające szklane drapacze chmur, zapowiedź świetlistej przyszłości, w którą nikt nie uwierzył. Te zmiany przez lata dostrzegałam mimowolnie, rzadko przyglądając się im z ciekawością. Jako dziecko wyobrażałam sobie, że Neapol poza naszą dzielnicą pełen jest cudowności. Na przykład dawno temu wieżowiec przy dworcu głównym, pnący się piętro po piętrze, wywierał na mnie ogromne wrażenie: z zachwytem patrzyłam na szkielet budynku wyrastający u boku odważnie zaprojektowanej stacji kolejowej, który wtedy wydawał nam się bardzo wysoki. Jakże się dziwiłam, przechodząc przez piazza Garibaldi. Spójrz, jaki wysoki – mówiłam do Lili, do Carmen, do Pasqualego, do Ady i Antonia, do wszystkich dawnych kolegów i koleżanek, z którymi zapuszczałam się nad morze, na skraj zamożnych dzielnic. Myślałam sobie, że tam w górze mieszkają anioły i z pewnością cieszą oko widokiem całego miasta. Och, jakżebym chciała wejść na sam szczyt. To był nasz wieżowiec, chociaż znajdował się poza granicami dzielnicy, bo dzień po dniu widzieliśmy, jak pnie się coraz wyżej. Ale prace stanęły. Kiedy wracałam do domu z Pizy, wieżowiec przy dworcu głównym nie był już w moich oczach symbolem odradzającej się wspólnoty, lecz kolejnym przejawem tutejszej niewydolności.
W tamtym czasie przekonałam się, że nie ma wielkiej różnicy między dzielnicą a resztą Neapolu: niedomaganie niezmiennie paraliżowało i jedno, i drugie. Za każdym razem miasto coraz bardziej wyglądało tak, jakby zrobiono je z kruchej gliny, nieodpornej na zmiany sezonowe, na ciepło, zimno, a przede wszystkim na burze. A to zalało dworzec na piazza Garibaldi, a to zapadł się tunel przed muzeum, a to osunęła się ziemia albo zabrakło prądu. W pamięci miałam ciemne i niebezpieczne ulice, coraz bardziej chaotyczny ruch samochodowy, popękane chodniki, rozlane kałuże. Zapchane studzienki rzygały wodą, strumienie ścieków, brudu i bakterii spływały do morza ze zboczy upstrzonych nowymi i nietrwałymi budynkami albo drążyły podziemny świat. Ludzie umierali z powodu niedbalstwa, korupcji, ucisku, a mimo to przy kolejnych wyborach entuzjastycznie wyrażali swoją aprobatę dla polityków, którzy ich życie zamieniali w piekło. Jak tylko wysiadałam z pociągu, ostrożnie ruszałam w kierunku miejsc, w których się wychowałam, pamiętając, by zawsze odzywać się w dialekcie, co było wyraźnym sygnałem: jestem jedną z was, nie róbcie mi krzywdy.
Kiedy się obroniłam, kiedy spontanicznie napisałam opowiadanie, które w sposób dla mnie nieoczekiwany w ciągu kilku miesięcy przerodziło się w książkę, otoczenie, z którego się wywodziłam, zaczęło przybierać coraz bardziej przerażające kształty. I tak jak w Pizie czy Mediolanie czułam się dobrze, chwilami nawet szczęśliwa, w rodzinnym mieście za każdym razem dopadał mnie strach, że jakieś nieprzewidziane wydarzenie uniemożliwi mi wyjazd, że zostanie mi odebrane wszystko, co zdobyłam. Nie będę mogła spotkać się z Pietrem, którego miałam wkrótce poślubić; drzwi do wytwornych pokoi w wydawnictwie zamkną się przede mną; nie otrzymam już żadnych dowodów życzliwości ze strony Adele, przyszłej teściowej, matki takiej, jakiej nigdy nie miałam. Już od dawna miasto wydawało mi się przeludnione: widziałam jeden tłum ciągnący się od piazza Garibaldi aż po via Forcella, vico Duchesca, via Lavinaio i Rettifilo. Pod koniec lat sześćdziesiątych miałam wrażenie, jakby ten tłum się zagęścił, a rozdrażnienie i agresja zaczęły rozprzestrzeniać się w sposób niekontrolowany. Któregoś ranka zapuściłam się aż na via Mezzocannone, gdzie kilka lat wcześniej pracowałam w księgarni. Poszłam z ciekawości, by przyjrzeć się miejscu, w którym sporo się natrudziłam, a przede wszystkim, aby rzucić okiem na uniwersytet, do którego nigdy nie weszłam. Chciałam skonfrontować go z Wyższą Szkołą z Pizy. Miałam też nadzieję, że wpadnę na dzieci profesor Galiani, na Armanda i Nadię, i będę mogła pochwalić się swoimi dokonaniami. Ale ulica, sam gmach wzbudziły we mnie lęk: pełno tam było studentów z Neapolu i okolic, w ogóle z całego Południa, dobrze ubranych młodzieńców, hałaśliwych, pewnych siebie, butnych i zarazem uległych. Tłoczyli się w wejściach, w aulach, przed sekretariatami, gdzie ciągnęły się kolejki, w których nierzadko dochodziło do kłótni. Kilka kroków ode mnie trzech czy czterech studentów nagle rzuciło się do bójki: samo spojrzenie doprowadziło do eksplozji obelg i ciosów. Samcza wściekłość domagała się krwi, padały wyzwiska w dialekcie, który z trudem byłam w stanie zrozumieć. Odeszłam pośpiesznie, jakbym otarła się o coś groźnego, i to w miejscu, które w moich wyobrażeniach powinno być ostoją bezpieczeństwa i rozumu.
Krótko mówiąc, z każdym rokiem sytuacja przedstawiała się coraz gorzej. W tamtym okresie, obfitującym w ulewne deszcze, miasto doznało kolejnego uszczerbku: cała jedna kamienica przechyliła się na bok, jak człowiek w fotelu, który opiera się na zjedzonym przez korniki podłokietniku i ten podłokietnik się łamie. Były ofiary śmiertelne, wielu rannych. A poza tym krzyki, bójki, petardy. Jak gdyby Neapol krył w trzewiach furię, która nie potrafi znaleźć ujścia i dlatego zżera go od środka albo wywołuje na powierzchni owrzodzenie cieknące jadem przeciwko wszystkim: dzieciom, dorosłym, starcom, ludziom z innych miast, Amerykanom z NATO, turystom wszelkiej narodowości, samym mieszkańcom. Jak można wytrzymać w tak niebezpiecznym i chaotycznym miejscu, na peryferiach, w centrum, na wzgórzach, pod Wezuwiuszem? Co za potworne wrażenie wywarła na mnie wyprawa do San Giovanni a Teduccio, do fabryki, gdzie pracuje Lila, i sama Lila, Lila z małym dzieckiem, Lila, która mieszka w żałosnym bloku z Enzem, chociaż nawet ze sobą nie sypiają. Powiedziała mi, że on zgłębia tajniki działania komputerów i że ona chce mu w tym pomóc. W pamięć zapadł mi sztuczny ton eksperta, którym usiłowała odegnać pamięć o San Giovanni, o wędlinach, smrodzie unoszącym się w fabryce, o własnej sytuacji, i przytaczała nazwy w rodzaju: Ośrodek Cybernetyki w Państwowej Szkole Wyższej w Mediolanie, Radzieckie Centrum Badań nad Zastosowaniem Komputerów w Naukach Społecznych. Jakby usiłowała dać mi do zrozumienia, że wkrótce także w Neapolu powstanie analogiczne centrum. A ja pomyślałam wtedy, że owszem, w Mediolanie tak, na pewno w Związku Radzieckim, ale nie tutaj, że to tylko wymysły jej rozbujałej fantazji, w które wciąga biednego i oddanego jej Enza. Stąd trzeba uciekać. Definitywnie, daleko od życia, jakiego doświadczyłyśmy od dnia narodzin. Tam, gdzie wszystko jest zorganizowane, gdzie wszystko jest naprawdę możliwe. I ja tak zrobiłam. Ale tylko po to, by w kolejnych dziesięcioleciach odkryć, jak bardzo się myliłam, że to zawsze jest zamiana na łańcuch o coraz grubszych oczkach: dzielnica to jedynie cząstka miasta, miasto to cząstka Włoch, Włochy to cząstka Europy, a Europa – całej planety. Dzisiaj tak właśnie myślę, że to nie dzielnica jest chora, nie Neapol, lecz cały ziemski glob, cały wszechświat albo wszechświaty. A sztuczka polega na umiejętności ukrywania tego stanu rzeczy przed sobą i przed innymi.
Tamtego zimowego popołudnia 2005 roku powiedziałam Lili o tym, z emfazą i niejako ku przestrodze. Chciałam przyznać jej rację, że ona już jako dziecko wszystko zrozumiała, choć nigdy nie wybrała się poza Neapol. Ale od razu powstydziłam się swoich słów, wyczułam w nich gniewliwy pesymizm starzejącego się człowieka, ton, którego ona przecież nie znosiła. Uśmiechnęła się nerwowo, szczerząc stare zęby, i powiedziała:
– Cóż to, wymądrzasz się? Rzucasz mi jakieś sentencyjki? Co zamierzasz? Chcesz o nas napisać? Chcesz napisać o mnie?
– Nie.
– Mów prawdę.
– To byłoby zbyt trudne.
– Ale zastanawiałaś się nad tym, dalej się zastanawiasz.
– Trochę.
– Masz mnie zostawić w spokoju, Lenù. Masz nas wszystkich zostawić w spokoju. Musimy zniknąć. Ani Gigliola, ani ja, nikt z nas na nic nie zasłużył.
– To nieprawda.
Skrzywiła się z niezadowoleniem i przyjrzała mi się badawczo. Jej źrenice były tak małe, że ledwo dostrzegalne. Miała rozchylone usta.
– Dobrze – powiedziała. – Napisz, jeśli chcesz, napisz o Giglioli, o kim ci się żywnie podoba. Ale nie o mnie, nawet się nie waż, obiecaj.
– O nikim nie napiszę, o tobie też nie.
– Będę cię miała na oku.
– Czyżby?
– Przyjdę i wedrę się do twojego komputera, przeczytam pliki i skasuję je.
– Daj spokój.
– Myślisz, że nie potrafię?
– Wiem, że potrafisz. Ale ja umiem się obronić.
Roześmiała się złowrogo:
– Nie przede mną.
Nie zapomniałam tych trzech słów, bo to była ostatnia rzecz, jaką mi powiedziała: nie przede mną. Od tygodni piszę z wielkim zapałem, nie tracąc czasu na czytanie tego, co już powstało. Popijam kawę, spoglądam na Pad, który uderza w filary Ponte Principessa Isabella, i wyobrażam sobie, że Lila – jeśli jeszcze żyje – nie będzie mogła się oprzeć, przyjdzie, żeby zajrzeć do mojego komputera, przeczytać, a ponieważ jest starą złośnicą, zdenerwuje się, że jestem nieposłuszna, będzie chciała ingerować, poprawiać, dodawać, zapomni o tym, że przecież chciała się rozpłynąć w nicości. Potem płuczę filiżankę, siadam do biurka i wracam do pisania, do tamtego zimnego wiosennego wieczoru w Mediolanie sprzed ponad czterdziestu lat, do księgarni, do chwili kiedy mężczyzna w okularach o grubych szkłach z sarkazmem wyraził się o mnie i o mojej książce, a ja, cała drżąc, odpowiedziałam w sposób dość zawiły. Aż nagle wstał Nino Sarratore, trudny do rozpoznania ze względu na czarną brodę, i ostro wystąpił przeciwko temu, kto wpierw mnie zaatakował. Od tej chwili całe moje jestestwo zaczęło w milczeniu wykrzykiwać jego imię – od jak dawna go nie widziałam: od czterech, a może pięciu lat? – i choć cała się trzęsłam z zimna i napięcia, poczułam, jak wybucha we mnie pożar.
Gdy Nino skończył mówić, mężczyzna taktownym ruchem ręki poprosił o głos. Było wyraźnie widać, że nie spodobało mu się to, co usłyszał, jednak mną wstrząsały tak gwałtowne uczucia, że nie od razu zrozumiałam dlaczego. Oczywiście zauważyłam, że wystąpienie Nina brutalnie, a wręcz niegrzecznie przeniosło dyskusję z literatury na politykę. Ale w pierwszej chwili nie przyłożyłam do tego wagi, nie potrafiłam wybaczyć sobie przegranej, tego, że dałam się zapędzić w kozi róg, i to na oczach tak wykształconej publiczności. A przecież umiałam sobie radzić. W liceum w kryzysowych sytuacjach reagowałam, naśladując profesor Galiani: przybierałam jej ton i słownictwo. W Pizie taka postawa już nie wystarczała, miałam do czynienia z ludźmi o wiele bardziej bojowniczymi. Franco, Pietro, wszyscy zdolni studenci oraz, rzecz jasna, wykładowcy w Szkole Wyższej wyrażali się w sposób skomplikowany, pisali z wystudiowaną afektacją, cechowały ich kategoryczność i chłodna logika, których Galiani nie posiadała. Wytrenowałam się więc w tym, by być jak oni. I często mi się to udawało, myślałam, że mam tak wielką władzę nad słowami, że już na zawsze zażegnałam poczucie nieprzystosowania, ujarzmiłam emocje i zapanowałam nad skrępowaniem. Jednym słowem potrafiłam tak mówić i pisać, że dzięki precyzyjnie dobranemu słownictwu, przemyślanej i szeroko rozbudowanej strukturze, zwinnej argumentacji i eleganckiej formie, której nigdy nie może zabraknąć, unicestwiałam rozmówcę i odbierałam mu chęć do wysuwania zastrzeżeń. Ale tego wieczoru sprawy nie potoczyły się tak, jak powinny. Najpierw onieśmieliła mnie Adele i jej niezwykle oczytani – w moim przekonaniu – znajomi, a potem mężczyzna w okularach o grubych szkłach. Na powrót stałam się potulną dziewczynką z ubogiej dzielnicy, córką woźnego o silnym południowym akcencie, zastanawiającą się, jakim cudem tu trafiła i odgrywa rolę młodej wykształconej pisarki. Straciłam pewność siebie i zaczęłam mówić bez przekonania, chaotycznie. I jeszcze Nino: jego pojawienie się wytrąciło mnie z równowagi, a poziom jego wystąpienia w mojej obronie potwierdził, że nagle ulotniły się gdzieś moje umiejętności. Wywodziliśmy się z podobnych środowisk, oboje włożyliśmy wiele wysiłku, żeby przyswoić sobie taki styl mówienia. A mimo to on posługiwał się nim z naturalnością, bez trudu uderzał w rozmówcę, choć w kilku miejscach, gdy uznał to za konieczne, z bezczelną arogancją świadomie wprowadził do wypowiedzi bałagan, w wyniku czego profesorski ton mężczyzny w okularach brzmiał teraz anachronicznie i wręcz śmiesznie. Dlatego gdy zobaczyłam, że mężczyzna znowu chce przemówić, pomyślałam: teraz jest już naprawdę wkurzony i jeszcze bardziej skrytykuje moją książkę, aby upokorzyć Nina, który wystąpił w jej obronie.
Ale mężczyzna miał co innego w zanadrzu, nie wrócił do powieści, zostawił mnie w spokoju. Skupił się natomiast na pewnych sformułowaniach, którymi Nino posłużył się dość marginalnie, choć powtórzył je kilkakrotnie, jak: buta akademickich baronów czy literatura antyautorytarna. Dopiero wtedy zrozumiałam, że rozgniewał go fakt, iż dyskusja zboczyła na tory polityczne. Nie spodobało mu się to słownictwo, a swoją dezaprobatę podkreślił sarkastycznym falsetem. (Zatem duma z posiadanej wiedzy dzisiaj zwana jest butą, a więc nawet literatura jest już antyautorytarna?) Potem przeszedł do subtelnej zabawy ze słowem władza: dzięki Bogu – powiedział – władza panuje nad źle wychowanymi młodzieniaszkami, którzy plotą co im ślina na język przyniesie, posiłkując się bzdurami wyuczonymi na alternatywnych kursach uniwersyteckich.
Długo rozwodził się na ten temat, zwracając się zawsze do zgromadzonych i nigdy bezpośrednio do Nina czy do mnie. Na koniec przeszedł najpierw do starszego wiekiem krytyka, który siedział obok mnie, a potem do Adele, która przypuszczalnie od samego początku stanowiła główny cel jego przemówienia. Ja nie mam za złe młodym – powiedział z grubsza – lecz dojrzałym uczonym, którzy zawsze dla własnego interesu skłonni są biec za każdą nawet najgłupszą modą.
W tym miejscu zamilkł i ruszył do wyjścia, torując sobie drogę cichymi, acz energicznymi: „przepraszam”, „pani wybaczy”, „dziękuję”.
Obecni wstawali, aby go przepuścić. Na ich twarzach malowała się wrogość, ale i poważanie. Wtedy ostatecznie zrozumiałam, że to ważna persona, tak ważna, że nawet Adele odpowiedziała na ponure pożegnanie uprzejmym: „dziękuję, do widzenia”. Być może dlatego wszyscy okazali zaskoczenie, kiedy Nino z pewnością siebie i zarazem z sarkazmem nazwał go profesorem (Profesorze, gdzie pan idzie, proszę nie uciekać), udowadniając, że wie, z kim ma do czynienia, i dzięki długim zwinnym nogom zastąpił mu drogę, stanął przed nim twarzą w twarz i z typową dla siebie zuchwałością wypowiedział zdania, które z miejsca, gdzie siedziałam, nie do końca dosłyszałam i nie do końca zrozumiałam, a które musiały brzmieć jak rozpalone słońcem stalowe druty. Mężczyzna słuchał nieruchomo i cierpliwie, a potem machnął ręką, jakby chciał powiedzieć „odsuń się”, i skierował się do wyjścia.
Wstałam od stołu oszołomiona, z trudem docierało do mnie, że Nino naprawdę tu jest, jest w Mediolanie, w tym pomieszczeniu. Tymczasem on już szedł mi naprzeciw, powoli, bez pośpiechu, z uśmiechem na twarzy. Uścisnęliśmy sobie dłonie: jego była gorąca, a moja lodowata. Wyraziliśmy radość ze spotkania po tak długiej rozłące. Świadomość, że najgorsze już minęło i że oto mam go przed sobą, z krwi i kości, polepszyła mi humor, ale nie zmniejszyła podekscytowania. Przedstawiłam go krytykowi, który nie szczędził pochwał mojej książce, powiedziałam, że to dawny kolega z Neapolu, że razem chodziliśmy do liceum. Profesor, choć jego Nino też nie oszczędził, zachował się uprzejmie, pochwalił za sposób, w jaki potraktował mężczyznę w okularach, z sympatią wypowiedział się o Neapolu. Mówił do niego tak, jak mówi się do zdolnego studenta, któremu należy dodać zachęty. Nino wyjaśnił, że od wielu lat mieszka w Mediolanie, że zajmuje się geografią gospodarczą, że znajduje się – i tu się uśmiechnął – na najniższym szczeblu akademickiej drabiny, czyli należy do kategorii asystentów. Uczynił to z wdziękiem, bez naburmuszonego tonu, jaki znałam z jego lat chłopięcych: odniosłam wrażenie, że ciężką zbroję, która fascynowała mnie w liceum, zamienił na inną, lżejszą, jak gdyby zrzucił zbędny balast, by móc się fechtować ze zwinnością i elegancją. Z ulgą stwierdziłam, że nie ma obrączki.
W tym czasie podeszło do mnie kilka koleżanek Adele, abym wpisała im dedykację do książek, co bardzo mnie wzruszyło: to było pierwsze takie doświadczenie. Zawahałam się, bo nie chciałam ani na chwilę stracić Nina z oczu, ale jednocześnie usiłowałam przekreślić wrażenie speszonej dziewczynki, jakie z pewnością na nim wywarłam. Zostawiłam go ze starym profesorem – nazywał się Tarratano – i życzliwie przyjęłam czytelniczki. Myślałam, że szybko się ich pozbędę, ale egzemplarze były nowe, pachniały farbą drukarską, niczym nie przypominały zniszczonych i śmierdzących książek, jakie z Lilą wypożyczałyśmy w bibliotece dzielnicowej. Dlatego nie miałam odwagi zniszczyć ich pośpiesznymi bazgrołami. Wymyślne wpisy kaligrafowałam z dbałością, jak za czasów pani Oliviero, co u czekających pań wzbudziło niecierpliwość. Serce biło mi głośno, kątem oka pilnowałam Nina. Drżałam na myśl, że mógłby sobie pójść.
Ale nie poszedł. Do niego i do Tarratana dołączyła teraz Adele. Nino zwracał się do niej z respektem i zarazem z wielką swobodą. Przypomniałam sobie, jak na szkolnym korytarzu rozmawiał z profesor Galiani, i niewiele mi trzeba było, by scalić w wyobraźni tamtego zdolnego licealistę z tym młodym mężczyzną. Brutalnie natomiast, jak nikomu niepotrzebne odchylenie od normy, które wszystkim sprawiło wiele cierpienia, odrzuciłam wspomnienie studenta z Ischii, kochanka zamężnej przyjaciółki, zagubionego chłopaka ukrywającego się w sklepowej toalecie na piazza dei Martiri, ojca Gennara, którego nigdy nie widział. Pojawienie się Lili z pewnością wprawiło go w zakłopotanie, ale jak się teraz przekonałam, chodziło tylko o przypadkowy epizod. Choć ich przeżycia były niezwykle intensywne, choć pozostawiły niezatarty ślad, wszystko się skończyło. Nino, ku mojemu zadowoleniu, odnalazł równowagę. Pomyślałam, że powinnam powiedzieć Lili o tym spotkaniu, że wszystko z nim w porządku. Potem jednak zmieniłam zdanie: nie, nic jej nie powiem.
Kiedy skończyłam podpisywanie książek, salka dawno opustoszała. Adele uścisnęła delikatnie moją dłoń, pochwaliła mnie za przemówienie i za odpowiedź, jakiej udzieliłam na to nieszczęsne, jak się wyraziła, wystąpienie mężczyzny w okularach. Ponieważ zaprzeczałam (gdyż dobrze wiedziałam, że to nieprawda), poprosiła Nina i Tarratana, aby wyrazili swoją opinię. Naturalnie obaj prześcigali się w komplementach. Nino powiedział wręcz, patrząc na mnie z powagą: gdybyście widzieli to dziewczę w gimnazjum, jaka była mądra, oczytana, bardzo odważna i piękna. I w chwili, kiedy ja czułam, jak płoną mi policzki, on zaczął uprzejmym i zarazem żartobliwym tonem opowiadać o sporze z katechetą. Adele słuchała uważnie, co rusz wybuchając śmiechem. Szybko w rodzinie dostrzegliśmy zalety Eleny, stwierdziła, i zaraz dodała, że zarezerwowała stolik w pobliskiej restauracji.
Przestraszyłam się, wymamrotałam z zażenowaniem, że jestem zmęczona i nie mam ochoty na kolację, dając do zrozumienia, że ponieważ nie widzieliśmy się z Ninem od bardzo dawna, chętnie przespaceruję się przed snem. Wiedziałam, że to niegrzecznie z mojej strony, bo kolacja była na moją cześć, a zarazem w podziękowaniu dla profesora Tarratana za zaangażowanie w sprawę książki, ale nie umiałam się powstrzymać. Adele popatrzyła na mnie z ironią i powiedziała, że mój przyjaciel też jest zaproszony, a potem dodała tajemniczo, jakby chciała wynagrodzić mi moje poświęcenie: przygotowałam dla ciebie wspaniałą niespodziankę. Spojrzałam z niepokojem na Nina: czy przyjmie zaproszenie? Odrzekł, że nie chce się narzucać, spojrzał na zegarek i wyraził zgodę.
Opuściliśmy księgarnię. Adele dyskretnie poszła przodem razem z profesorem Tarratanem, a ja i Nino szliśmy za nimi. Szybko dotarło do mnie, że nie wiem, o czym z nim rozmawiać, bałam się, że powiem coś niewłaściwego. On się zatroszczył o przegnanie ciszy. Jeszcze raz pogratulował mi książki, z wielkim szacunkiem wyraził się o państwie Airota (określił ich mianem najbardziej ludzkiej rodziny z tych, co liczą się we Włoszech), zdradził, że zna Mariarosę (zawsze staje w pierwszym szeregu: dwa tygodnie temu bardzo się pokłóciliśmy), i złożył mi życzenia, bo dowiedział się od Adele, że jestem zaręczona z Pietrem: ku mojemu zaskoczeniu znał jego książkę o obrzędach bachicznych. Ale z największym poważaniem wyrażał się o profesorze Guido Airocie, „człowieku naprawdę niezwykłym”. Rozdrażniło mnie, że wie już o moich zaręczynach, i zrobiło mi się przykro, że słowa uznania dla mojej powieści stanowiły jedynie wprowadzenie do bardziej gorących pochwał, jakimi obdarzył całą rodzinę Pietra, a nawet jego książkę. Przerwałam mu, zapytałam, co u niego, ale nie powiedział nic konkretnego, wspomniał tylko mimochodem o drobnej publikacji, która właśnie ma się ukazać, a którą nazwał nudną, lecz niezbędną. Nie odpuszczałam, zapytałam, czy ciężko mu było na początku pobytu w Mediolanie. Zdawkowo rzucił coś o problemach, na jakie napotykają południowcy, kiedy przyjeżdżają na północ bez grosza przy duszy. I zaskoczył mnie nieoczekiwanym pytaniem:
– Wróciłaś do Neapolu?
– Na razie tak.
– Do naszej dzielnicy?
– Tak.
– Ja ostatecznie zerwałem kontakty z ojcem, nie widuję się też z nikim z rodziny.
– Szkoda.
– Tak lepiej. Przykro mi tylko, że nie mam informacji o Linie.
Na krótką sekundę zrodziło się we mnie podejrzenie, że może się pomyliłam, że może Lila nigdy nie zniknęła z jego życia, że nie przyszedł do księgarni dla mnie, lecz tylko po to, aby dowiedzieć się czegoś o niej. Ale zaraz się uspokoiłam: gdyby naprawdę chciał wiedzieć co u niej, znalazłby przez te wszystkie lata sposób, by zdobyć o niej informacje. Zareagowałam gwałtownie, tonem kogoś, kto chce zamknąć szybko temat:
– Zostawiła męża i żyje z innym.
– Urodziła chłopca czy dziewczynkę?
– Chłopca.
Skrzywił się z niezadowoleniem:
– Lina jest odważna, zbyt odważna. Ale nie umie podporządkować się realiom, nie potrafi zaakceptować ani siebie, ani innych. Nasza miłość była trudnym doświadczeniem.
– W jakim sensie?
– Ona nie wie, na czym polega poświęcenie.
– Chyba przesadzasz.
– Wcale nie. Z nią w ogóle coś jest nie tak: z jej głową i z całą resztą, nawet podczas seksu.
Te ostatnie słowa – nawet podczas seksu – uderzyły mnie najbardziej. Czyżby Nino negatywnie oceniał swoją relację z Lilą? Czy nie stwierdził właśnie, ku mojemu zażenowaniu, że ta ocena obejmuje także sferę erotyczną? Spojrzałam na ciemne kształty Adele i jej przyjaciela, kroczące przed nami. Zażenowanie przerodziło się w niepokój, zrozumiałam, że wyrażenie nawet podczas seksu to tylko wstęp, że zaraz będzie jeszcze bardziej dosłowny. Wiele lat temu, po ślubie Lili, Stefano zwierzył się przede mną z problemów z żoną, ale ani razu nie wspomniał o seksie, zresztą nikt w dzielnicy nie ośmieliłby się tak mówić o ukochanej kobiecie. Nie do pomyślenia było, żeby na przykład Pasquale opowiadał mi o seksualności Ady, czy – co gorsza – Antonio rozmawiał o mojej z Carmen albo Gigliolą. Faceci między sobą dyskutowali o seksie, i to w sposób wulgarny, ale tylko na temat tych dziewcząt, na których im nie zależało albo już przestało zależeć. Natomiast mężczyzna z kobietą nigdy. Przeczułam, że Nino, ten nowy Nino uważa za całkiem naturalne omawianie ze mną stosunków seksualnych, jakie utrzymywał z moją przyjaciółką. Speszyłam się i zmieniłam temat. Pomyślałam, że o tym też nigdy Lili nie powiem, i z udawaną swobodą rzuciłam: dawne czasy, zapomnijmy o smutkach, wróćmy do ciebie, nad czym pracujesz, jakie masz perspektywy na uniwersytecie, gdzie mieszkasz, czy jesteś sam? Włożyłam w to tak wiele zapału, że zorientował się, iż staram się zepchnąć rozmowę na inne tory. Uśmiechnął się ironicznie i już miał odpowiedzieć, ale oto dotarliśmy do restauracji. Weszliśmy do środka.
Adele przydzieliła miejsca przy stole: ja obok Nina i naprzeciwko profesora Tarratana, ona przy profesorze i naprzeciwko Nina. Złożyliśmy zamówienie. Rozmowa zeszła na mężczyznę w okularach, profesora literatury włoskiej, jak zrozumiałam, stałego współpracownika „Il Corriere della Sera”, chadeka. Ani Adele, ani jej przyjaciel już się nie hamowali. Ponieważ oficjalna część wieczoru minęła, wyrażali się o nim tak nieżyczliwie jak tylko potrafili, wychwalając zarazem Nina za to, jak go potraktował i znokautował. Z rozbawieniem skupili się na słowach, które wymierzył w niego w chwili, kiedy ten usiłował opuścić salę: oni je słyszeli, a ja nie. Poprosili, żeby je dokładnie zacytował, Nino jednak się wykręcał, stwierdził, że nie pamięta. W końcu jednak przypomniał sobie, może nawet dostosował do sytuacji: jest pan gotów znieść demokrację w obronie każdego przejawu władzy. Od tego momentu rozmawiali już tylko we trójkę, rozpalając się coraz bardziej: o tajnych służbach, o Grecji, o torturach stosowanych w tym kraju, o Wietnamie, o nieoczekiwanym powstaniu ruchu studenckiego nie tylko we Włoszech, ale i w Europie, a nawet na świecie, o artykule profesora Airoty na łamach „Il Ponte” – Nino stwierdził, że zgadza się z każdym jego słowem – na temat sytuacji badań naukowych i nauczania akademickiego.
– Powiem córce, że się panu spodobał – powiedziała Adele. – Mariarosa krytycznie go oceniła.
– Mariarosę fascynuje tylko to, czego świat nie może zaoferować.
– Brawo, zgadzam się.
Nic nie wiedziałam o artykule mojego przyszłego teścia. Poczułam się skrępowana, słuchałam w milczeniu. Większość mojego czasu pochłonęły wpierw egzaminy, potem praca magisterska, a następnie książka i jej szybka publikacja. W kwestiach wydarzeń na świecie orientowałam się dość ogólnikowo i niewiele słyszałam o studentach, manifestacjach, starciach, rannych, aresztowaniach, krwi. Ponieważ nie byłam już związana z uniwersytetem, jedyne, co tak naprawdę słyszałam, to utyskiwania Pietra, który żalił się listownie na to, co sam określał mianem „pizańskiego bagienka”. Dlatego czułam się jakby zanurzona w scenerię o dosyć mętnych konturach, które oni jednak potrafili wyodrębnić z wyjątkową precyzją. Zwłaszcza Nino. Siedziałam tuż obok, słuchałam go, nasze ramiona stykały się i już sam kontakt przez ubranie budził we mnie silne emocje. Nie zatracił dawnego zamiłowania do liczb: wymienił, ilu studentów zapisało się na uniwersytet – wielki tłum – potem liczby wskazujące na rzeczywiste możliwości budynków, na ilość godzin, w których akademiccy baronowie faktycznie pracowali, i na te, podczas których zamiast prowadzić badania naukowe czy nauczać, zasiadali w parlamencie albo w radach nadzorczych czy też oddawali się prestiżowym konsultacjom i prywatnemu szkolnictwu. Adele i jej przyjaciel kiwali potakująco głowami, wtrącając informacje o osobach, o których nigdy nie słyszałam. Czułam się wykluczona z towarzystwa. Świętowanie sukcesu odniesionego przez moją książkę nie było już ich najważniejszym celem, moja teściowa zapomniała chyba nawet o zapowiedzianej niespodziance. Mruknęłam cicho, że muszę się na chwilę oddalić. Adele z roztargnieniem skinęła głową, Nino nie przestawał mówić. Tylko Tarratano pomyślał, że pewnie się nudzę, i naprędce rzucił:
– Proszę szybko wracać, ciekaw jestem pani opinii.
– Ja nie mam żadnej opinii – odparłam z lekkim uśmiechem.
On też się uśmiechnął:
– Pisarka zawsze potrafi jakąś wymyślić.
– Ja chyba nie jestem żadną pisarką.
– Jest pani.
Poszłam do toalety. Za każdym razem gdy Nino otwierał usta, ukazywał mi moje zacofanie. Pomyślałam, że muszę wziąć się do nauki, jak mogłam się tak zaniedbać? Oczywiście potrafię udawać obeznanie i zaangażowanie. Ale nie mogę tak dalej postępować, nauczyłam się zbyt wielu rzeczy nieistotnych i zbyt mało tych, które są naprawdę ważne. Gdy związek z Frankiem dobiegł końca, utraciłam tę odrobinę ciekawości wobec świata, którą on zdołał we mnie zaszczepić. A narzeczeństwo z Pietrem bynajmniej mi nie pomagało: to, co jego nie interesowało, mnie też przestawało obchodzić. Jakże bardzo Pietro różni się od ojca, od siostry, od matki. A przede wszystkim od Nina. Gdyby to od niego zależało, nie napisałabym nawet powieści. Wiadomość o niej przyjął wręcz z niesmakiem, jak gdybym dopuściła się zdrady akademickich zasad. A może przesadzam, może to moja wina. Jestem ograniczoną dziewczyną, potrafię skupić się tylko na jednej rzeczy i odcinam się od całej reszty. Teraz jednak się zmienię. Od razu po tej nudnej kolacji wyciągnę Nina na spacer, zmuszę go, byśmy chodzili przez całą noc, zapytam, jakie książki powinnam przeczytać, jakie filmy obejrzeć, jakiej muzyki słuchać. I wezmę go pod ramię, i powiem: zimno mi. Niejasne postanowienia, niedokończone zdania. Sama przed sobą ukryłam niepokój, który mną targał, pomyślałam tylko: to może być nasza ostatnia szansa, jutro wyjadę, nigdy więcej go nie zobaczę.
I jednocześnie ze złością spoglądałam na siebie w lustrze. Zmęczona twarz, drobne wypryski na brodzie i fioletowe sińce pod oczami zapowiadające miesiączkę. Jestem brzydka, niska, ze zbyt wielkim biustem. Już dawno powinno do mnie dotrzeć, że nigdy mu się nie podobałam, nie bez powodu wybrał Lilę. Ale z jakim skutkiem? Z nią jest coś nie tak nawet podczas seksu, powiedział. Źle zrobiłam, że zmieniłam temat. Powinnam była okazać zaciekawienie, pozwolić mu mówić dalej. Jeśli wróci do tego, będę bardziej otwarta, zapytam go: kiedy z dziewczyną jest coś nie tak podczas seksu? Wyjaśnię ze śmiechem, że chcę wiedzieć, bo może sama powinnam coś w sobie poprawić. O ile w ogóle można to poprawić. Kto wie. Z dreszczem obrzydzenia przypomniałam sobie to, co wydarzyło się między mną a jego ojcem na plaży Maronti. Potem pomyślałam o miłości, którą z Frankiem uprawialiśmy w jego pokoju w Pizie. Czy przy tych okazjach zrobiłam coś niewłaściwego, co zostało dostrzeżone, ale taktownie przemilczane? A gdybym, załóżmy, teraz poszła z Ninem do łóżka i znowu zrobiła coś nie tak, czy on pomyślałby sobie: jest jak Lila; czy za moimi plecami rozmawiałby o tym z koleżankami z uniwersytetu, a może nawet z Mariarosą?
Dotarło do mnie, jak przykre były jego słowa. Powinnam była go za nie skarcić. Powinnam była powiedzieć: z tego wypaczonego seksu, z tego doświadczenia, które teraz tak negatywnie oceniasz, zrodził się wasz syn, mały Gennaro, który jest bardzo mądrym dzieckiem. Nieładnie, że tak mówisz, bo tu nie chodzi o to, z którą dziewczyną jest w porządku, a z którą nie, ale o to, że Lila dla ciebie poświęciła wszystko. Dlatego postanowiłam, że kiedy pozbędę się Adele i jej przyjaciela i kiedy Nino odprowadzi mnie do hotelu, wrócę do tematu i mu to wszystko powiem.
Wyszłam z toalety. Wróciłam na salę i odkryłam, że podczas mojej nieobecności sytuacja uległa zmianie. Przyszła teściowa, jak tylko mnie dostrzegła, pomachała ręką i powiedziała z radością w głosie i z rozpalonymi policzkami: wreszcie jest ta twoja niespodzianka. Niespodzianką był siedzący obok niej Pietro.
Mój narzeczony wstał energicznie i mnie przytulił. Nic mu nigdy nie mówiłam o Ninie. O Antoniu wspomniałam w kilku słowach, powiedziałam też coś o relacji z Frankiem, która zresztą była powszechnie znana w środowisku studenckim. Nina przemilczałam. Ta historia ciągle mnie bolała, obejmowała też żałosne epizody, których się wstydziłam. Nie mogłam jej opowiedzieć, bo musiałabym się przyznać, że od zawsze kocham innego mężczyznę, i to tak, jak Pietra nigdy nie zdołam pokochać. A żeby nadać jej jakiś porządek i sens, musiałabym też opowiedzieć o Lili i o Ischii, być może nawet zdradzić, że fragment z mojej książki o seksie z dojrzałym mężczyzną opiera się na prawdziwym doświadczeniu, na rozpaczliwej decyzji, która teraz, z perspektywy lat, wydaje się czymś odrażającym. To są jednak moje sprawy, moje tajemnice, które postanowiłam zachować dla siebie. Gdyby Pietro o nich wiedział, od razu zrozumiałby, dlaczego tak chłodno go przywitałam.
Wrócił na swoje miejsce między matką a Ninem. Pochłonął befsztyk, wypił wino i co chwilę spoglądał na mnie z niepokojem: wyczuł, że jestem w złym humorze. Z pewnością miał wyrzuty sumienia, bo nie przyjechał na czas i ominęło go tak istotne dla mnie wydarzenie, bo jego zaniedbanie mogło zostać zinterpretowane jako dowód na to, że mnie nie kocha, bo zostawił mnie na pastwę obcych, bez pociechy, bez czułego wsparcia. Nie mogłam mu wytłumaczyć, że moja ponura mina i milczenie wynikają właśnie z faktu, że nie pozostał nieobecny aż do samego końca, że stanął między mną a Ninem.
Na dodatek Nino robił wszystko, żebym czuła się jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Siedział koło mnie, ale do mnie nie zwrócił się ani jednym słowem. Wyglądał na zadowolonego z przyjazdu Pietra. Dolewał mu wina, poczęstował papierosami, podał zapalniczkę i teraz we dwójkę, z zaciśniętymi wargami, wypuszczali kłęby dymu, rozmawiali o ciężkiej podróży z Pizy do Mediolanu, o przyjemności prowadzenia auta. Uderzyło mnie to, jak bardzo się różnią: Nino był chudy, niedbale ubrany, miał wysoki i serdeczny głos. Pietro był krępy, z zabawną plątaniną włosów nad ogromnym czołem, miał czerwone, podrapane żyletką policzki i niski głos. Wyraźnie cieszyło ich to spotkanie, rzecz dość nietypowa dla Pietra, który zawsze zachowywał dystans. Nino co chwile go zagadywał, wykazywał rzeczywiste zainteresowanie jego badaniami (Gdzieś trafiłem na artykuł, w którym mleko i miód przeciwstawiasz winu i wszelkiej formie upojenia) i zachęcał do mówienia, a mój narzeczony, choć generalnie unikał rozmowy na ten temat, teraz uległ, odpowiadał na pytania, życzliwie prostował informacje. Ale właśnie wtedy, kiedy Pietro zaczął się otwierać, wtrąciła się Adele.
– Dosyć ploteczek – zwróciła się do syna. – Co z niespodzianką dla Eleny?
Popatrzyłam na nią zmieszana. Jak to, są jeszcze inne niespodzianki? Nie wystarczy ta, że Pietro jechał przez kilka godzin, ani na chwilę się nie zatrzymując, żeby zdążyć przynajmniej na kolację zorganizowaną na moją cześć? Potem spojrzałam na narzeczonego: zrobił dobrze mi znaną nadąsaną minę, którą przybierał wtedy, kiedy okoliczności zmuszały go do publicznego mówienia o sobie. Oznajmił mi cicho, niemalże szeptem, że został profesorem – bardzo młodym profesorem – i otrzymał własną katedrę na uniwersytecie we Florencji. Ot tak, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nigdy się nie chwalił swoimi sukcesami, nie wiedziałam, że był uznanym i cenionym pracownikiem naukowym, przemilczał przede mną trudne egzaminy, do których podchodził. A teraz rzucił tę wiadomość lekceważącym tonem, jak gdyby matka go do tego zmusiła, jak gdyby dla niego to nic nie znaczyło. A przecież znaczyło wiele: wielki zaszczyt w tak młodym wieku, finansową stabilizację, wyjazd z Pizy, oderwanie się od politycznego i kulturowego klimatu, który od miesięcy, sama nie wiem dlaczego, bardzo dawał mu się we znaki. Znaczyło przede wszystkim, że pobierzemy się na jesieni albo najpóźniej na początku przyszłego roku i wyjadę z Neapolu. Nikt o tym nawet nie wspomniał, ale wszyscy składali nam gratulacje. Nawet Nino, który zaraz potem spojrzał na zegarek, rzucił coś cierpko na temat uniwersyteckiej kariery i wykrzyknął, że strasznie mu przykro, ale musi już iść.
Wszyscy wstaliśmy. Nie wiedziałam, co robić, na darmo szukałam jego wzroku. W piersiach czułam rosnący ból. Koniec spotkania, zmarnowana szansa, stracone nadzieje. Gdy wyszliśmy na ulicę, liczyłam, że zostawi jakiś numer telefonu, adres. A on tylko uścisnął mi dłoń i życzył wszelkiej pomyślności. Odniosłam wrażenie, że każdy jego ruch świadomie oddala mnie od niego. Na pożegnanie uśmiechnęłam się słabo i pomachałam mu ręką, którą ułożyłam tak, jakbym trzymała w niej pióro. Ten błagalny gest oznaczał: wiesz, gdzie mieszkam, napisz do mnie, proszę. Ale on już odwrócił się do mnie plecami.
Podziękowałam Adele i jej przyjacielowi za cały ich trud. Oboje długo i szczerze zachwycali się Ninem, mówiąc tak, jakby to była moja zasługa, że wyrósł na sympatycznego i mądrego młodzieńca. Pietro nie odezwał się ani słowem, kiwnął tylko nerwowo głową, kiedy matka przypomniała mu, że ma późno nie wracać, bo zostali zaproszeni przez Mariarosę. Rzuciłam pośpiesznie:
– Nie musisz mnie odprowadzać, idź z matką.
Nikomu nie przyszło do głowy, że mówię poważnie, że czuję się nieszczęśliwa i wolę zostać sama.
Przez całą drogę byłam nie do zniesienia. Rzuciłam, że Florencja mi się nie podoba, ale to nie była prawda. Że nie chcę już więcej pisać, że chcę uczyć, i to też nie była prawda. Że jestem zmęczona, że chce mi się spać, choć to też nie była prawda. Co więcej, kiedy Pietro bez ogródek zapowiedział, że chce poznać moich rodziców, zawołałam:
– Zwariowałeś, zostaw ich w spokoju. Ty nie pasujesz do nich, a oni nie pasują do ciebie.
Wtedy zapytał mnie przerażonym tonem:
– Nie chcesz już za mnie wyjść?
Mało brakowało, a odparłabym owszem, nie chcę, ale w porę się pohamowałam, wiedziałam zresztą, że to też nieprawda. Powiedziałam łagodnie: przepraszam, czuję się przybita, jasne, że chcę za ciebie wyjść, i wzięłam jego dłoń, splatając palce z jego palcami. To był mądry, nadzwyczaj wykształcony i dobry człowiek. Lubiłam go, nie chciałam sprawiać mu cierpienia. Jednak właśnie w chwili, kiedy trzymałam go za rękę, kiedy zapewniałam, że chcę być jego żoną, dotarło do mnie jasno i wyraźnie, że gdyby tego wieczoru nie pojawił się w restauracji, starałabym się zdobyć Nina.
Z trudem przyznałam to sama przed sobą. Bez wątpienia byłoby to świństwo, na jakie Pietro nie zasługiwał, a jakiego bym się dopuściła, i to prawdopodobnie bez wyrzutów sumienia. Znalazłabym sposób, aby przyciągnąć do siebie Nina wraz ze wszystkimi minionymi latami: od szkoły podstawowej przez liceum aż po wakacje na Ischii i spotkanie na piazza dei Martiri. Wzięłabym go sobie, choć to wyrażenie, odniesione do Lili, nie podobało mi się i budziło we mnie niepokój. Wzięłabym go sobie i nic bym Pietrowi nie powiedziała. Może mogłabym o tym opowiedzieć Lili, ale kto wie kiedy, na starość chyba, kiedy nic by to już nie znaczyło ani dla niej, ani dla mnie. Jak zawsze czas odgrywał decydującą rolę. Romans z Ninem trwałby tylko jedną noc, następnego ranka zostawiłby mnie. Bo choć znałam go od zawsze, nie mogłabym go zatrzymać przy sobie: był tworem mojej wyobraźni, przybywał z czasów dzieciństwa, składał się z dziecięcych marzeń, brakowało mu konkretności i przyszłości. Pietro natomiast należał do teraźniejszości, był jak skała, jak kamień graniczny. Wyznaczał początek obszaru całkiem dla mnie nowego, gdzie królował rozsądek i rządziły reguły przekazywane z pokolenia na pokolenie, które wszystkiemu nadawały sens. Panowały na nim wielkie ideały, kult dobrego imienia, niepodważalne priorytety. W środowisku Airotów wszystko miało jakiś głębszy sens. Na przykład taki ślub był ściśle związany z wkładem w walkę o laicyzację. Rodzice Pietra pobrali się tylko w urzędzie i Pietro, choć o ile mi było wiadomo, posiadał szeroką wiedzę na tematy religijne, a może właśnie z tego względu, nigdy by się nie ożenił w kościele, prędzej by ze mnie zrezygnował. To samo dotyczyło chrztu. Ani Pietro, ani Mariarosa nie zostali ochrzczeni, zatem również nasze ewentualne dzieci nie otrzymają chrztu. Wszystko, co mój narzeczony robił, podyktowane było zasadami, jakby od zawsze kierował nim jakiś wyższy porządek, który choć nie pochodził od Boga, a od rodziny, dawał mu pewność, że stoi po stronie prawdy i sprawiedliwości. W kwestiach seksu był ostrożny. Znał na tyle dobrze moją historię z Frankiem Marim, że pewnie domyślał się, iż nie jestem dziewicą, ale mimo to nigdy nie podjął tego tematu, nigdy z jego strony nie padł najmniejszy wyrzut, grubiański żart czy uśmieszek. Nie słyszałam, aby miał kiedyś jakąś inną dziewczynę, trudno mi go było sobie wyobrazić z dziwką, wykluczałam też możliwość, żeby choć minutę poświęcił na rozmowę o kobietach z innymi facetami. Nie cierpiał sprośnych żarcików. Nie cierpiał próżnej gadaniny, podniesionego głosu, uroczystości, wszelakiego marnotrawstwa czasu. I choć był zamożny, skłaniał się – tocząc o to spór z rodzicami i siostrą – do swego rodzaju dostatniego ascetyzmu. Na dodatek miał silne poczucie obowiązku, nigdy nie sprzeniewierzyłby się zobowiązaniom wobec mnie, nigdy by mnie nie zdradził.
Nie chciałam go więc stracić. Nic nie mogłam poradzić na to, że pomimo wykształcenia moja natura nadal pozostawała nieokrzesana, daleka od jego rygoru, że nie potrafiłam szczerze wyznać, jak długo wytrzymam w tym układzie. On dawał mi pewność, że ucieknę od oportunizmu mojego ojca i grubiaństwa mojej matki. Dlatego odepchnęłam myśl o Ninie, wzięłam Pietra pod rękę i wyszeptałam: tak, pobierzmy się tak szybko jak to możliwe, chcę wyjechać z domu, chcę zrobić prawo jazdy, chcę podróżować, chcę mieć telefon, telewizję, bo nigdy niczego nie miałam. On wtedy poweselał, roześmiał się, zgodził na wszystko, co ja w wielkim zmieszaniu wygadywałam. Przed hotelem przystanął i zapytał cicho: mogę spać z tobą? To była ostatnia niespodzianka tego wieczoru. Popatrzyłam na niego z zakłopotaniem, wiele razy chciałam się z nim kochać, on jednak zawsze się wycofywał. Dzisiaj nie miałam ochoty iść z nim do łóżka, nie tutaj, w Mediolanie, w hotelu, po traumatycznej dyskusji w księgarni, po spotkaniu z Ninem. Odpowiedziałam więc: tak długo czekaliśmy, możemy poczekać jeszcze trochę. Pocałowałam go w ciemnym zaułku, a potem odprowadziłam wzrokiem. Stałam w progu hotelu i patrzyłam, jak się oddala po corso Garibaldi, jak odwraca się co chwilę i macha nieśmiało ręką. Jego chaotyczny krok, płaskie stopy, zmierzwione włosy rozczuliły mnie.
Od tego momentu życie nie dawało mi spokoju, miesiące uciekały w pośpiechu jeden za drugim, nie było dnia, żeby nie wydarzyło się coś dobrego albo złego. Wróciłam do Neapolu, rozpamiętując Nina i nasze bezowocne spotkanie: chwilami ogarniało mnie przemożne pragnienie, by pobiec do Lili, poczekać, aż wróci z pracy, opowiedzieć jej to, co dałoby się opowiedzieć, nie zadając bólu. Potem doszłam do wniosku, że sama wzmianka o Ninie mogła ją zranić, i dałam sobie spokój. Lila poszła w jedną stronę, a Nino w drugą, mnie zaś czekały pilne sprawy. W wieczór po powrocie z Mediolanu oznajmiłam rodzicom, że wkrótce przyjedzie Pietro, żeby ich poznać, że prawdopodobnie pobierzemy się do końca roku, że zamieszkamy we Florencji.
Nie okazali żadnej radości czy choćby zadowolenia. Pomyślałam, że może przyzwyczaili się już do moich przyjazdów i wyjazdów, że jestem im coraz bardziej obca, obojętna na ich codzienne kłopoty. Jako coś normalnego potraktowałam to, że tylko mój ojciec lekko się zakłopotał, bo zawsze się denerwował, gdy miał w perspektywie sytuacje, do których nie czuł się przygotowany.
– Czy profesor uniwersytecki naprawdę musi przychodzić do naszego domu? – zapytał sucho.
– A gdzie jak nie tu? – rozzłościła się moja matka. – Jak inaczej ma ciebie poprosić o rękę Lenucci?
Jak zwykle miała gotową odpowiedź, była bardziej konkretna od ojca, a jej determinacja graniczyła z nieczułością. Ale gdy już go uciszyła, gdy mąż poszedł spać, a Elisa, Pepe i Gianni przygotowali łóżka w jadalni, musiałam zmienić o niej zdanie. Naskoczyła na mnie szeptem, który jednak przybrał postać wrzasku, i wysyczała, wpatrując się przekrwionymi oczami: my dla ciebie jesteśmy niczym, o wszystkim mówisz nam w ostatniej chwili, panienka uważa się za nie wiadomo kogo, bo skończyła szkoły, bo pisze książki, bo wychodzi za profesora, ale moja droga, z tego brzucha wyszłaś i z tego ciała jesteś ulepiona, dlatego nie wywyższaj się i nie zapominaj, że jesteś inteligentna, bo ja jestem tak samo inteligentna jak ty, a może nawet bardziej, bo gdybym miała możliwości, osiągnęłabym to samo, rozumiesz? W furii wściekłości najpierw zarzuciła mi, że to przeze mnie braciom nie powiodło się w szkole, bo wyjechałam, myśląc tylko o sobie; a potem poprosiła, a właściwie zażądała pieniędzy, twierdząc, że skoro zmuszam ją do przyjęcia mojego narzeczonego, musi kupić nową sukienkę Elizie i doprowadzić dom do porządku.
Przemilczałam szkolne niepowodzenia rodzeństwa. A pieniądze dałam jej natychmiast, choć nieprawdą było, że potrzebowała ich na sprawy domowe: ciągle o nie prosiła, każdy powód był dobry. Nigdy nie wyraziła tego otwarcie, jednak nie mogła pogodzić się z myślą, że trzymam wynagrodzenie na książeczce oszczędnościowej, zamiast powierzać je jej, jak to robiłam kiedyś, gdy zaprowadzałam nad morze córki właścicielki papierniczego czy pracowałam w księgarni na via Mezzocannone. Prawdopodobnie zachowując się tak, jakby moje pieniądze należały do niej, usiłowała sobie wmówić, że ja też do niej należę i będę zawsze należeć, nawet kiedy wyjdę za mąż.
Byłam spokojna i aby ją udobruchać, oświadczyłam, że zamierzam założyć w domu telefon i kupić telewizor na raty. Popatrzyła na mnie niepewnie, z nagłym podziwem w oczach, który kłócił się ze wszystkim, co przed chwilą powiedziała.
– Telewizor i telefon? Tutaj?
– Oczywiście.
– Ty za to zapłacisz?
– Tak.
– I będziesz zawsze płacić, nawet po ślubie?
– Tak.
– A czy profesor wie, że nie mamy ani grosza na twój posag i na wesele też?
– Wie i nie będzie żadnego wesela.
Jej nastrój znowu uległ zmianie, a oczy zapłonęły.
– Jak to żadnego wesela? Każ mu za nie zapłacić.
– Nie, obejdziemy się bez.
Moją matkę na powrót ogarnął szał, na wszelkie sposoby usiłowała mnie sprowokować do takich odpowiedzi, żeby miała powód do jeszcze większej awantury.
– Czy pamiętasz ślub Liny, czy pamiętasz wesele, jakie wyprawiła?
– Tak.
– I ty, lepsza od niej, nie chcesz nic robić?
– Nie.
Jeszcze przez chwilę tak ze sobą rozmawiałyśmy, aż w końcu postanowiłam, że zamiast dozować jej złość, lepiej będzie od razu zmierzyć się z eksplozją gniewu.
– Mamo – powiedziałam – my nie tylko nie wyprawimy wesela, ale nawet nie weźmiemy ślubu w kościele, pobierzemy się w urzędzie stanu cywilnego.
Wtedy stało się tak, jakby silne uderzenie wiatru otworzyło drzwi i okna. Choć moja matka nie była kobietą religijną, straciła panowanie nad sobą, poczerwieniała na twarzy, przechyliła się do przodu i zaczęła wykrzykiwać potworne wyzwiska. Wrzasnęła, że ślub jest nieważny, jeśli ksiądz nie powie, że jest ważny. Że jeśli nie wezmę go przed Bogiem, nigdy nie będę żoną, tylko dziwką. I pomimo chorej nogi niemalże poleciała budzić mojego ojca i rodzeństwo, by poinformować ich o tym, czego zawsze się obawiała, że nadmiar wiedzy wypali mi mózg, że choć mi się poszczęściło, daję się traktować jak kurwa, że ona nie będzie mogła pokazać się przed ludźmi ze wstydu, że jej córka nie ma Boga w sercu.
Mój ojciec, oszołomiony i w samych slipach, oraz rodzeństwo usiłowali zrozumieć, w jakie znowu tarapaty ich wpędziłam, i jednocześnie starali się uspokoić matkę, ale bezskutecznie. Wrzeszczała, że zaraz wyrzuci mnie z domu, zanim przyniosę jej wstyd, zanim również jej córka – również jej – zostanie konkubiną, jak Lila i Ada. Nie robiła nic, żeby zbić mnie po twarzy, ale waliła rękami w powietrzu, jakbym ja była tylko cieniem, a ona pochwyciła prawdziwą mnie, której zadawała okrutne ciosy. Minęła chwila, zanim się uspokoiła, i to dzięki Elisie. Moja siostra zapytała bowiem ostrożnie:
– Kto chce mieć ślub w urzędzie, ty czy twój narzeczony?
Wyjaśniłam jej, ale tak, jakbym mówiła do wszystkich, że dla mnie Kościół od dawna nie ma znaczenia, więc jest mi obojętne, czy wezmę ślub przed ołtarzem czy w urzędzie. Za to dla mojego narzeczonego ślub cywilny jest bardzo istotną kwestią, wie wszystko o wierze i uważa, że religię, rzecz godną najwyższego szacunku, niszczy właśnie zaangażowanie w sprawy państwowe. Jednym słowem, albo pobierzemy się w urzędzie, albo on w ogóle się ze mną nie ożeni.
Wtedy mój ojciec, który początkowo stanął po stronie matki, w jednej chwili przestał jej wtórować w wyzwiskach i lamentach.
– Nie ożeni się?
– Nie.
– A co zrobi, rzuci cię?
– Zamieszkamy we Florencji bez ślubu.
Tej informacji moja matka nie była w stanie ścierpieć. Całkiem straciła nad sobą panowanie i przyrzekła, że w takim razie chwyci za nóż i poderżnie mi gardło. Mój ojciec natomiast zmierzwił sobie włosy nerwowym gestem i powiedział:
– Zamknij się, przestań mnie wkurzać, musimy się zastanowić. Dobrze wiemy, że można wziąć ślub przed księdzem, wyprawić huczne wesele, a i tak źle skończyć.
Najwyraźniej on też czynił aluzje do Lili, która w dzielnicy była przyczyną coraz większego skandalu. I to wreszcie przemówiło do mojej matki. Ksiądz nie dawał żadnych gwarancji, nic ich nie dawało w dzisiejszym okropnym świecie. Dlatego przestała wrzeszczeć i zrzuciła na ojca obowiązek zbadania okoliczności oraz ewentualnego dania za wygraną. Nie przestała jednak chodzić tam i z powrotem, kuśtykając, kręcąc głową i mrucząc pod nosem obelgi pod adresem mojego przyszłego męża. Kto to taki, profesor? Komunista? Komunista i profesor? Gówno nie profesor! Co to za profesor, co tak myśli? Tak myśli tylko dupek. Ale ojciec się sprzeciwił, że żaden dupek, że się uczył i wie lepiej od innych, do czego posuwają się księża, i dlatego woli złożyć przysięgę tylko w urzędzie. Zgadza się, że komuniści też tak robią. Zgadza się, że to tak, jakby nasza córka w ogóle nie miała ślubu. Ale ja chcę zaufać temu profesorowi: on ją kocha i nie wierzę, że pozwoli, aby Lenuccię traktowano jak kurwę. A jeśli jemu nie ufamy – choć ja ufam, nawet jeśli go nie znam, bo to ważna osoba, tutejsze dziewczęta mogą tylko pomarzyć o takiej partii – to zaufajmy przynajmniej urzędom. Ja pracuję w urzędzie i zapewniam cię, że taki ślub liczy się tak samo jak kościelny, a może nawet bardziej.
Dyskusja trwała jeszcze kilka godzin. W pewnym momencie rodzeństwo nie wytrzymało i cała trójka poszła spać. Ja zostałam, aby uspokoić rodziców i przekonać ich do zaakceptowania tego, co dla mnie było wyraźną oznaką mojego wkroczenia do świata Pietra. Na dodatek czułam, że w ten sposób choć raz jestem bardziej odważna niż Lila. A przede wszystkim, gdyby udało mi się jeszcze spotkać Nina, mogłabym mu powiedzieć z aluzją w głosie: widzisz, dokąd zaprowadziła mnie kłótnia z katechetą, z każdą decyzją wiąże się jakaś historia, wiele chwil z naszego życia latami ciśnie się w jakimś kącie, czekając na ujście, i to ujście w końcu się pojawia. Ale to byłaby przesada, bo rzeczywistość przedstawiała się bardziej prozaicznie. Od co najmniej dziecięciu lat Bóg z czasów dzieciństwa, już wtedy stosunkowo słaby, usunął się w cień jak chory starzec, a ja nie odczuwałam żadnej potrzeby nadania mojemu małżeństwu świętości. Ważne, żebym wyrwała się z Neapolu.