33,50 zł
Na Przygodne rozważania składa się 51 esejów poświęconych osobistym doświadczeniom autorki, poetyce, różnym przemyśleniom i autobiograficznym wspomnieniom. Tytuły tych krótkich tekstów tworzą mapę pozostającą w ciągłym ruchu, kreśloną przez oko czytelnika. To polifonia tematów, splot luźnych myśli, laboratorium słowa i poetyki, które inspiracje czerpie z pozoru zwyczajnego wymiaru życia. Razi mnie butna małostkowość ludzi, którzy uważają się za istoty wybrane, a antropocentryzm – czy to religijny, czy nie – przepełnia niepokojem. (…) Centralna rola, którą sobie przypisaliśmy, zostanie przypuszczalnie podważona właśnie przez pośpiech, z jakim zbroimy się w technologię, by udawać wszechmocnych, wszechobecnych, a nawet nieśmiertelnych. Zwierzę zwane człowiekiem musi poddać się samokrytyce i poszukać nowej równowagi. fragment książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 108
L’invenzione occasionale
© 2019 by Edizioni E/O
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2022 for the Polish translation by Lucyna Rodziewicz-Doktór
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Ilustracje: Andrea Ucini
Ilustracja na okładce: Andrea Ucini
Wykonanie okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-353-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2022
Jesienią 2017 roku „Guardian” wysunął propozycję, żebym poprowadziła cotygodniową rubrykę. Czułam się zarówno zaszczycona, jak i przerażona. To było nowe doświadczenie i obawiałam się, że nie podołam oczekiwaniom. Po długim wahaniu przekazałam redakcji, że przyjmę propozycję, jeśli otrzymam serię pytań, na które będę po kolei odpowiadać w obrębie przydzielonej mi przestrzeni. Od razu przystano na moją prośbę oraz na warunek, że rubrykę poprowadzę nie dłużej niż rok. Kiedy ten czas minął, wiele się nauczyłam. Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji, że musiałam regularnie oddawać teksty pisane na tematy wybrane na moją prośbę przez cierpliwych redaktorów, zamknięta w ściśle wytyczonych granicach. Przywykłam do samodzielnego poszukiwania historii, bohaterów, myśli, do mozolnego układania słów jedno po drugim, do skreślania. Koniec końców to, co udaje mi się znaleźć – o ile w ogóle jest cokolwiek – zawsze mnie zaskakuje. To tak, jakby jedno zdanie pociągało za sobą drugie, wykorzystując moje jeszcze nieokreślone zamiary. Nigdy nie wiem, czy efekt okaże się zadowalający, czy nie: mimo to jest i trzeba nad nim popracować, bo nadeszła chwila, żeby tekst przybrał taki kształt, jakiego sobie życzę. W esejach dla „Guardiana” przeważało natomiast przypadkowe zderzenie tematu z moją potrzebą pisania. Gdy powstaje nowe opowiadanie, od razu po nim następuje długi, czasami wręcz bardzo długi okres pogłębiania tematu, poprawiania, rozbudowywania albo skrupulatnego uszczuplania: tutaj ten proces został ograniczony do minimum. Teksty rodziły się z błyskawicznego sięgania pamięcią do przykładowych doświadczeń, spontanicznego czerpania z opinii ukształtowanych na podstawie książek przeczytanych przed wieloma laty, rozproszonych i połączonych dzięki kolejnym lekturom, z odwoływania się do improwizowanych pomysłów, wynikających z samej potrzeby pisania, z nagłych konkluzji, bo zabrakło miejsca na więcej. Jednym słowem coś całkiem nowego: za każdym razem w pośpiechu opuszczałam wiadro do ciemnej studni głowy, wyciągałam zdanie i z niepokojem czekałam na następne. Owocem tego doświadczenia jest niniejsza książka, która przypadkowo zaczyna się 20 stycznia 2018 roku pierwszą niepewną opowieścią i równie przypadkowo kończy 12 stycznia 2019 roku podsumowaniem. Kusiło mnie, by wielu tekstom nadać bardziej przemyślany porządek, przygotowałam nawet ewentualny spis treści. Ale uznałam, że ułożenie artykułów w taki sposób, jakby zrodziły się zgodnie z wcześniej ustalonym planem, to przejaw pychy, więc ostatecznie zostawiłam je w takim porządku, w jakim powstawały, w towarzystwie barwnych i fantazyjnych ilustracji Andrei Uciniego. Przede wszystkim nie chciałam sama przed sobą ukrywać ich przypadkowej natury, w niczym nieróżniącej się od tego, w jaki sposób reagujemy dzień po dniu na świat, w którym przyszło nam żyć.
Jakiś czas temu postanowiłam, że opowiem o moich pierwszych razach. Zrobiłam nawet listę: pierwszy raz, gdy widziałam morze; pierwszy raz, gdy leciałam samolotem; pierwszy raz, gdy się upiłam; pierwszy raz, gdy się zakochałam; pierwszy raz, gdy uprawiałam seks. Przedsięwzięcie tyleż trudne, co daremne. Bo jakżeby inaczej? Spoglądamy na te pierwsze razy z przesadną wyrozumiałością. Ze swej natury bazują na braku doświadczenia i szybko zostają wchłonięte przez wszystkie inne, które nastąpiły potem, nie mają więc nawet czasu przyjąć własnej, samodzielnej formy. Mimo to z przyjemnością przywołujemy je w pamięci, z nostalgicznym smutkiem, i przypisujemy im moc niepowtarzalności. Ze względu na tę zasadniczą niespójność mój projekt natychmiast zaczął nabierać wody, ale zatonął ostatecznie dopiero wtedy, gdy spróbowałam szczerze opowiedzieć o pierwszej miłości. W tym szczególnym przypadku dołożyłam wszelkich starań, by poszukać w pamięci znaczących elementów, niestety znalazłam ich naprawdę niewiele. On był bardzo wysoki, bardzo szczupły i wydawał się piękny. Miał siedemnaście lat, ja piętnaście. Widywaliśmy się codziennie o osiemnastej. Szliśmy na opustoszałą uliczkę za dworcem autobusowym. On mało mówił, mało całował, mało też pieścił. Obchodziło go tylko to, żebym ja pieściła jego. Pewnego wieczoru – czy to było wieczorem? – pocałowałam go tak, jak chciałam, żeby on mnie pocałował. Zrobiłam to z taką zachłanną i bezpruderyjną namiętnością, że postanowiłam go już więcej nie widywać. Nie wiem jednak, czy ten fakt – tak kluczowy dla mojej opowieści – wydarzył się przy tej okazji, czy podczas późniejszych miłostek. I czy on na pewno był taki wysoki? I czy naprawdę widywaliśmy się za dworcem autobusowym? Koniec końców odkryłam, że z tej pierwszej miłości dokładnie pamiętam jedynie własne rozemocjonowanie. Kochałam tego chłopca tak bardzo, że na jego widok traciłam rozeznanie świata i byłam bliska omdlenia – nie ze słabości, lecz z nadmiaru energii. Nic mnie nie zadowalało, chciałam więcej, dziwiło mnie więc, że on z kolei, po tylu zabiegach, nagle uznał mnie za zbędny bagaż i przestał mnie potrzebować. W porządku, pomyślałam, napiszesz o tym, jak niedostateczna i tajemnicza jest pierwsza miłość. Ale im dłużej nad tym pracowałam, tym więcej dostrzegałam niejasności, obaw i niezadowolenia. Moja ręka się buntowała, chciała uzupełnić braki, nadać doświadczeniu stereotypową nostalgię za utraconą młodością. Dlatego powiedziałam sobie: koniec z opowiadaniem o pierwszych razach. To, kim byłyśmy na początku, to tylko niewyraźna plama oglądana z brzegu tego, kim się stałyśmy.
Nie jestem odważna. Boję się wszystkiego, co pełza, a najbardziej węży. Boję się pająków, robaków, komarów, a nawet much. Boję się wysokości, a więc wind, kolejek linowych, samolotów. Boję się samej ziemi, po której chodzimy, kiedy zaczynam sobie wyobrażać, że mogłaby się rozstąpić albo zapaść pod nogami z powodu nagłej usterki w uniwersalnym ładzie – jak w wyliczance, którą śpiewałyśmy, tańcząc (w koło po kole, świat jest już w dole, ziemia opada, każdy na nią pada1: jakże mnie te słowa przerażały). Boję się wszystkich ludzi, którzy stosują przemoc: boję się, gdy krzyczą, gdy obrzucają obelgami, gdy posługują się pogardliwymi słowami, kijami, łańcuchami, nożem, ogniem, bronią jądrową. A mimo to w dzieciństwie, jeśli trzeba było udowodnić swoją odwagę, bywałam nieustraszona. Szybko przywykłam mniej się bać prawdziwych czy wyimaginowanych strachów, a bardziej – i to o wiele bardziej – okoliczności, w których inni reagują tak, jak ja ze strachu nie potrafiłam. Moje koleżanki piszczały, bo zobaczyły pająka? Ja go zabijałam. Ukochany mężczyzna zaproponował wakacje w wysokich górach z nieuniknionymi przejażdżkami kolejką? Pot mnie zalewał, ale nie odmawiałam. Raz z wrzaskiem, uzbrojona w miotłę i szufelkę, odesłałam na podwórko węża, którego kot przywlókł mi pod łóżko. Jeśli ktoś zagrozi moim córkom, mnie, każdej istocie ludzkiej, każdemu łagodnemu zwierzęciu, zdołam pokonać przerażenie. Panuje powszechne przekonanie, że ten, kto reaguje w sposób, jaki ja z uporem w sobie wyćwiczyłam, posiada prawdziwą odwagę, bo ona polega właśnie na pokonywaniu strachu. Ale ja się z tym nie zgadzam. My, ludzie trwożliwie bojowniczy, na szczycie listy wszystkich naszych strachów umieszczamy ten przed utratą szacunku do siebie. Nieskromnie przypisujemy sobie ogromną wartość i żeby nie stanąć twarzą w twarz z własną degradacją, jesteśmy zdolni do wszystkiego. Jednym słowem odrzucamy strach nie przez altruizm, lecz przez egoizm. I – co muszę wyznać – dlatego boję się siebie. Od dawna wiem, że popadam w przesadę, próbuję więc łagodzić nieopanowane reakcje, do których przymuszałam się od dziecka. Uczę się, jak zaakceptować strach, jak wręcz podchodzić do niego z ironią. Zaczęłam nad sobą pracować, gdy dotarło do mnie, że moje córki boją się, jeśli z przesadnym zaangażowaniem bronię ich przed zagrożeniami – małymi, wielkimi czy wyimaginowanymi. Być może najbardziej należy obawiać się furii ludzi ogarniętych paniką.
We wczesnej młodości przez kilka lat prowadziłam pamiętnik. Byłam nieśmiałą nastolatką, zawsze uległą, często milczącą. Jedynie na kartkach zeszytu dawałam upust swoim emocjom: dokładnie opisywałam wszystko, co mi się przydarzyło w ciągu dnia, tajemnicze przygody, odważne myśli. I to mnie niepokoiło, bo bałam się, że ktoś z rodziny, zwłaszcza matka, mógłby znaleźć zeszyt i go przeczytać. Dlatego bez przerwy szukałam bezpiecznych kryjówek, po czym szybko uznawałam je za mało bezpieczne. Skąd ten lęk? Bo choć w życiu codziennym, z powodu zażenowania, z powodu ostrożności, bałam się otworzyć usta, pamiętnik wyzwalał we mnie manię prawdomówności. Sądziłam, że w pisaniu nie wolno się hamować, i dlatego pisałam zwłaszcza – a może tylko – o tym, co wolałabym przemilczeć, na dodatek posługując się słownictwem, na które w mowie nigdy bym się nie ośmieliła. Z jednej strony codziennie siliłam się na werbalizację, by samej sobie udowodnić, że jestem bezlitośnie szczera i że nic mi w tym nie przeszkodzi, z drugiej wpadałam w panikę na myśl, że ktoś mógłby to przeczytać. Długo zadręczałam się tą niekonsekwencją – do pewnego stopnia nadal mi ona towarzyszy. Bo skoro na papierze odkrywałam to, co w przeciwnym razie pozostałoby ukryte w głowie, dlaczego tak bardzo się bałam, że ktoś znajdzie mój pamiętnik? Zadowalające rozwiązanie nadeszło, gdy miałam około dwudziestu lat. Postanowiłam porzucić relacjonowanie rzeczywistości, a chęć wyrażania prawdy – moich niewyrażalnych prawd – zaspokoić fikcyjnymi opowiadaniami. Wybrałam ten kierunek między innymi dlatego, że mój pamiętnik powoli stawał się fikcją. Bywało, że przez wiele dni nie miałam czasu go uzupełniać, a ponieważ się bałam, że to doprowadzi do zakłócenia ciągłości zdarzeń, pustkę wypełniałam notatkami, które datowałam wstecznie. W ten sposób nadawałam faktom i przemyśleniom spójność, jakiej stronice pisane dzień po dniu nie posiadają. Prawdopodobnie doświadczenie związane z pamiętnikiem i przeżywanymi sprzecznościami w niemałym stopniu przyczyniło się do przekształcenia mnie w pisarkę. Bo dzięki fikcji ja i moje prawdy byłyśmy nieco bardziej bezpieczne. Kiedy tylko się przekonałam do nowego sposobu pisania, wyrzuciłam wszystkie pamiętniki. Wydawały mi się prymitywne, pozbawione godnych myśli, pełne młodzieńczej przesady, a przede wszystkim dalekie od tego, jak chciałam zapamiętać lata dorastania. Od tamtej pory już nigdy nie czułam potrzeby prowadzenia pamiętnika.
Coraz częściej przyjaciele powtarzają: nie boję się śmierci, ale choroby. Ja też tak mawiam. Kiedy próbuję rozwinąć tę formułę i ją zgłębić, odkrywam następujący sens: nie przeraża mnie myśl, że przestanę istnieć, lecz szkody, jakie może przynieść leczenie, balansowanie między złudną nadzieją na wyzdrowienie a rozczarowaniem, agonią. Ujmując jasno: tak naprawdę niepokoi mnie brak zdrowia wraz ze wszystkim, co się z tym wiąże, czyli osłabieniem, postępującą niedołężnością, sprowadzeniem przyjemności do zwykłego stwierdzenia, że to jeszcze „ja” i jak na razie żyję. Sama idea śmierci blednie w obliczu strachu, jakim napawa mnie koniec życia przeżywanego z rozkoszą. Moim zdaniem wynika to z faktu, że wiara w zaświaty już dawno we mnie bardzo osłabła. W tym miejscu przychodzi mi na myśl śmierć mojej babci. Była najaktywniejszą osobą w domu, dopóki wylew nie sparaliżował jej ciała. Leżała nieruchomo w rogu kuchni, a ja – miałam wtedy najwyżej dziesięć lat – nie dostrzegałam ani jej cierpienia, ani upokorzenia, zresztą babcia w żaden sposób nie dała mi odczuć, że jej stan jest dla niej czymś trudnym. I nagle nastąpiła śmierć, którą przeżyłam z bólem, w ramach religii, w jakiej mnie wychowano. Śmierć oznaczała dla mnie, że babcia odeszła do nieba, zostawiając na ziemi zimne i sztywne ciało. Jej umieranie odebrałam jako zarówno potworną martwotę, jak i tajemniczy ruch. Babcia przeniosła się do innego świata. W późniejszych latach doszłam do wniosku, że wszelkie wierzenia są absurdalne: śmierć utraciła swoją tożsamość. Znikł gdzieś ruch, pozostała martwota. Nieżywe ciało stało się zwyczajnie oznaką końca istnienia danego osobnika. Dzisiaj o nikim nie powiem: odszedł. Utraciłam poczucie przejścia, nikt nie przenosi się gdzie indziej, nie ma dla mnie zaświatów, nie ma powrotu ani zmartwychwstania. Śmierć to ostatni etap kawałka życia, który przypadł nam w udziale. Dlatego, jak wielu innych, skupiam się nie na umieraniu, a na cierpieniu. Wszyscy życzymy sobie, aby nasze życie trwało jak najdłużej i żeby dobiegło końca, gdy jego jakość tak się pogorszy, że nie pomoże już żadne leczenie. Nie wiem, czy lepsze są wierzenia wieku dorosłego, czy te, w których wyrosłam. Nie ma dobrych czy złych wierzeń, zadaniem każdego jest jedynie zaprowadzenie porządku w bałaganie naszych obaw.