31,50 zł
22 osoby interesują się tą książką
"„Spośród wielu sposobów, do których uciekają się pisarze, by opowiedzieć świat, preferuję posługiwanie się narracją precyzyjną, jasną i uczciwą, która opisuje fakty z życia codziennego w sposób fascynujący.” (z wywiadu z autorką) Sześćdziesięcioletnia Elena Greco dowiaduje się, że Lila, jej przyjaciółka z czasów dzieciństwa, zniknęła bez śladu. Elena przypuszcza, że przyjaciółka wprowadziła w życie swoje odwieczne pragnienie zniknięcia ze świata, w którym żyła, usunąwszy przedtem wszelkie ślady swego istnienia. Chcąc znaleźć wytłumaczenie dla tego gestu, Elena postanawia opowiedzieć niezwykłą historię ich przyjaźni. I tu rozpoczyna się podróż w przeszłość, która przeniesie czytelnika w lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku, na przedmieścia Neapolu."
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 453
PAN: Przychylność moja ciebie zabezpiecza,nienawiść jej nie zgasi ani nie umniejszy;z rzeszy przekornej, co wiecznie zaprzecza –sowizdrzał ostatecznie jeszcze najznośniejszy.Czynność ludzkiego ducha zbyt łatwo wiotczeje –baczę, aby w lenistwie gnuśnym nie osłabła,przeto podsycam wolę, podżegam nadziejęniepokojącym towarzystwem diabła.
J.W. Goethe, Faust, tłum. Emil Zegadłowicz
Rodzina Cerullo (rodzina szewca):
Fernando Cerullo, szewc
Nunzia Cerullo (matka Lili)
Raffaella Cerullo, przez wszystkich nazywana Liną, dla Eleny – Lila
Rino Cerullo, starszy brat Lili, szewc jak ojciec
Rino to także syn Lili
Inne dzieci Fernanda i Nunzi
Rodzina Greco (rodzina woźnego):
Elena Greco, nazywana także Lenuccią lub Lenù, najstarsze dziecko
Peppe, Gianni i Elisa, rodzeństwo Eleny
Ojciec, woźny w magistracie
Matka, gospodyni domowa
Rodzina Carraccich (rodzina don Achillego):
Don Achille Carracci (potwór z bajek)
Maria Carracci (żona don Achillego)
Stefano Carracci, syn don Achillego, prowadzi należący do rodziny sklep z wędlinami
Pinuccia i Alfonso Carracci, młodsze dzieci don Achillego
Rodzina Peluso (rodzina stolarza):
Alfredo Peluso (stolarz)
Giuseppina Peluso, żona Alfreda
Pasquale Peluso, najstarszy syn Alfreda i Giuseppiny, pracuje jako murarz
Carmela Peluso, która chce, żeby ją nazywać Carmen, siostra Pasqualego, sprzedawczyni w sklepie z pasmanterią
Inne dzieci Alfreda i Giuseppiny
Rodzina Cappuccio (rodzina oszalałej wdowy):
Melina, krewna matki Lili, która po śmierci męża postradała zmysły
Mąż Meliny, rozładowywał towar na targu owocowo-warzywnym
Ada Cappuccio, córka Meliny
Antonio Cappuccio, syn Meliny, mechanik
Inne dzieci Meliny
Rodzina Sarratore (rodzina kolejarza poety):
Donato Sarratore, pracownik na kolei
Lidia Sarratore, żona Donata
Nino Sarratore, najstarszy z pięciorga dzieci Donata i Lidii
Marisa Sarratore, córka Donata i Lidii
Pino, Clelia i Ciro Sarratore, młodsze dzieci Donata i Lidii
Rodzina Scanno (rodzina obwoźnych handlarzy):
Nicola Scanno, ojciec
Assunta Scanno, żona Nicoli
Enzo Scanno, syn Nicoli i Assunty, też handluje owocami
Inne dzieci w rodzinie
Rodzina Solara (rodzina właściciela baru-cukierni Solara):
Silvio Solara, właściciel baru-cukierni
Manuela Solara, żona Silvia
Marcello i Michele Solara, synowie Silvia i Manueli
Rodzina Spagnuolo (rodzina cukiernika):
Pan Spagnuolo, cukiernik, pracuje dla rodziny Solara
Rosa Spagnuolo, żona cukiernika
Gigliola Spagnuolo, córka cukiernika
Inne dzieci w rodzinie
Gino, syn aptekarza
Nauczyciele:
Ferraro, także bibliotekarz
Oliviero, nauczycielka w szkole podstawowej
Gerace i Galiani, nauczyciele w liceum
Nella Incardo, kuzynka pani Oliviero mieszkająca na Ischii
R ano zadzwonił Rino. Myślałam, że znowu po prosi mnie o pieniądze i byłam przygotowana na to, żeby mu odmówić. Tymczasem Rino zadzwonił z innego powodu. Jego matka zniknęła.
– Kiedy?
– Przed dwoma tygodniami.
– I dopiero teraz do mnie dzwonisz?
Usłyszał pewnie w moim głosie wrogość, choć nie powiedziałam tego ze złością, a tylko z sarkazmem. Próbował się usprawiedliwić, ale robił to niezręcznie i niejasno, mieszając przy tym gwarę z literackim językiem. Jak powiedział, był przeświadczony, że matka jak zwykle szwenda się po Neapolu.
– Także nocą?
– Przecież ją znasz.
– Znam, ale chyba sam przyznasz, że dwa tygodnie nieobecności to trochę za długo.
– Ty już dawno się z nią nie widziałaś. Ostatnio jest z nią coraz gorzej. W nocy nie śpi, wychodzi z domu i wraca o najróżniejszych porach, robi co chce.
W końcu jednak zaczął się niepokoić o matkę. Rozpytywał o nią na mieście, obszedł wszystkie szpitale, zadzwonił nawet na policję. Bez skutku, po matce zaginął wszelki ślad. Myślałby kto – troskliwy syn! Ociężały czterdziestolatek, który nie przepracował uczciwie ani jednego dnia, zajmował się pokątnymi transakcjami, a zarobione pieniądze trwonił nie wiadomo na co. Mogę sobie wyobrazić, jak wyglądały te jego poszukiwania, jak bardzo się przejął. Wcale. To półgłówek, którego nie obchodzi nikt poza nim samym.
– Nie ma jej przypadkiem u ciebie? – zapytał nieoczekiwanie.
Jego matka u mnie? Tutaj? W Turynie?
Rino dobrze wiedział, że to niemożliwe, gadał byle gadać. To on był urodzonym podróżnikiem, już z dziesięć razy odwiedził mnie bez zaproszenia. Ale jego matka, którą zresztą chętnie bym u siebie gościła, nigdy w życiu nie wyjechała z Neapolu. Odpowiedziałam:
– Oczywiście, że nie ma jej u mnie.
– Jesteś pewna?
– Rino, na miłość boską... mówię ci, że u mnie jej nie ma.
– W takim razie, gdzie ona się podziewa?
Zaczął płakać. Nie przeszkadzałam mu w odgrywaniu tej sceny, nie przerywałam szlochów, które najpierw udawane, przerodziły się w prawdziwe. Kiedy się uspokoił, powiedziałam:
– Proszę cię, żebyś przynajmniej raz zrobił to, czego ona by sobie życzyła: nie szukaj jej.
– Co ty mówisz?!
– To, co słyszysz. Nie ma sensu jej szukać. Naucz się żyć samodzielnie. I nie dzwoń więcej do mnie.
Odłożyłam słuchawkę.
Matka Rina nazywa się Raffaella Cerullo, ale dla wszystkich zawsze była Liną. Ja nie nazywałam jej tym zdrobnieniem ani pełnym imieniem. Dla mnie od sześćdziesięciu lat jest Lilą. Gdybym nagle zwróciła się do niej inaczej, pomyślałaby pewnie, że nasza przyjaźń się skończyła.
Przez co najmniej trzydzieści ostatnich lat słyszałam od niej, że pragnie zniknąć bez śladu, i nikt nie wie lepiej ode mnie, co chciała przez to powiedzieć. Nie miała na myśli zwykłej ucieczki czy zmiany tożsamości, nie zamierzała zaczynać życia od nowa w innym miejscu. Nie chciała też popełnić samobójstwa, bo nie wyobrażała sobie, żeby Rino miał dotykać jej ciała i zajmować się nim po jej śmierci. Pragnęła czegoś innego – żeby jej ciało, każda pojedyncza komórka, ulotniło się w powietrzu, żeby nie pozostał po niej żaden ślad. A jako że znam ją dobrze, a przynajmniej tak mi się wydaje, jestem pewna, że znalazła sposób, by nie zostawić na tym świecie nawet jednego swojego włosa.
Mijały dni. Bez większej nadziei sprawdzałam pocztę elektroniczną i zaglądałam do skrzynki na listy. Ja nie pisywałam do niej często, ona na moje rzadkie listy prawie nigdy nie odpowiadała. Tak się między nami ułożyło. Lila wolała telefon albo długie nocne rozmowy, gdy przyjeżdżałam do Neapolu.
Wyjęłam z szuflad metalowe skrzynki, w których przechowuję różne pamiątki. Nie jest ich dużo. Sporo wyrzuciłam, także z tych, które wiązały się z jej osobą, i ona o tym wie. Odkryłam, że nie ma wśród nich ani jednego jej zdjęcia, listu czy prezentu. Byłam zaskoczona. Czy to możliwe, że po tylu latach znajomości nie zostawiła mi nic swojego? Albo – co gorsza – że to ja nie chciałam zachować niczego, co pochodziło od niej? Możliwe.
Choć z ciężkim sercem, tym razem to ja zadzwoniłam do Rina. Nie odebrał telefonu, ani komórkowego, ani stacjonarnego. Oddzwonił wieczorem, bez pośpiechu. Miał taki sam głos jak zawsze, kiedy chciał wywołać we mnie współczucie.
– Widziałem, że dzwoniłaś. Dowiedziałaś się czegoś?
– Nie. A ty?
– Ja też nie.
I zaczął gadać bezładnie, że zamierza zgłosić się do programu telewizyjnego, w którym poszukują osób zaginionych. Zaapelować do matki, przeprosić ją za wszystko i błagać, żeby wróciła.
Wysłuchałam go cierpliwie, po czym zapytałam:
– Zajrzałeś do jej szafy?
– Po co?
Naturalnie, nie przyszło mu do głowy to, co powinno być pierwszym odruchem.
– Idź i zobacz.
Przekonał się na własne oczy, że szafa jest pusta. Nie było w niej ani jednego ubrania matki, letniego czy zimowego, wisiały tylko puste wieszaki. Poleciłam mu przejrzeć całe mieszkanie. Zniknęły buty i nieliczne książki, zniknęły wszystkie zdjęcia i filmy. Nie było komputera ani dyskietek, jakich używało się kiedyś, nie było niczego, co wiązałoby się z jej bogatym doświadczeniem miłośniczki nowinek technologicznych, którą stała się jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych, w epoce kart perforowanych, kiedy nauczyła się posługiwać kalkulatorem. Rino był bezgranicznie zdumiony. Powiedziałam mu:
– Masz tyle czasu, ile będziesz potrzebował, ale potem daj mi znać, czy znalazłeś w domu choćby jedną szpilkę, która należałaby do niej.
Zadzwonił następnego dnia, nie krył wzburzenia.
– Nic nie znalazłem.
– Nic? Zupełnie?
– Nic. Wycięła się nawet ze zdjęć, na których byliśmy razem, tych z mojego dzieciństwa.
– Wszędzie szukałeś?
– Wszędzie.
– W piwnicy też?
– Mówię ci, że wszędzie. Zniknęło nawet pudełko ze starymi dokumentami, wiesz: akty urodzenia, umowy, rachunki. Co to może znaczyć? Okradli nas złodzieje? Ale czego szukali? Czego chcą od mamy i ode mnie?
Zapewniłam go, że może być spokojny. Od niego na pewno nikt niczego nie chce.
– Pomieszkam trochę u ciebie, dobrze?
– Nie.
– Proszę cię! Nie umiem w nocy zmrużyć oka.
– Poradzisz sobie, Rino. Nie mogę ci pomóc.
Odłożyłam słuchawkę, a kiedy po chwili znowu zadzwonił, nie odebrałam.
Usiadłam przy biurku. Pomyślałam, że Lila jak zwykle przesadza. W wieku sześćdziesięciu sześciu lat nie tylko postanowiła zniknąć, ale chce zatrzeć wszelkie ślady swojego istnienia.
Ogarnął mnie gniew.
Zobaczymy, kto tym razem wygra. Włączyłam komputer i zaczęłam spisywać naszą historię, wszystko, co mi zostało w pamięci.
N asza przyjaźń zaczęła się, gdy wspinałyśmy się z Lilą po ciemnych schodach, stopień po stopniu, piętro za piętrem, aż do mieszkania don Achillego.
Pamiętam niebieskawą poświatę na podwórku i zapach ciepłego wiosennego wieczoru. Matki przygotowywały kolację, o tej porze powinnyśmy wrócić do domu, ale zamiast tego po raz kolejny wystawiłyśmy na próbę naszą odwagę, nie porozumiawszy się przedtem ani słowem. Od jakiegoś czasu stało się to naszym zwyczajem, w szkole i poza nią. Lila wkładała rękę aż do łokcia, a nawet wyżej, do czarnej dziury ściekowej i zaraz za nią ja robiłam to samo. Biło mi przy tym serce i starałam się nie myśleć o tym, że pewnie za chwilę karaluchy oblezą mi ramię, a szczury odgryzą palce. Lila wspinała się do okna na parterze, łapała rękami żelazny drąg, na którym pani Spagnuolo rozpięła sznury do suszenia bielizny, i huśtała się na nim przez chwilę, po czym zwalniała uchwyt i spadała na chodnik. Wtedy ja natychmiast robiłam to samo, choć strasznie się bałam, że źle zeskoczę i zrobię sobie krzywdę. Lila wkłuwała sobie pod skórę na ręce zardzewiałą agrafkę, którą znalazła kiedyś na ulicy i nosiła zawsze w kieszeni jak talizman. Patrzyłam, jak ostrze igły drąży biały tunel pod skórą, a potem, kiedy już ją stamtąd wyciągała, robiłam to samo.
Tak samo było tego dnia – w pewnej chwili spojrzała na mnie, jak to ona, nieruchomymi oczami, przez zwężone powieki i poszła w kierunku domu, w którym mieszkał don Achille. Zmartwiałam z przerażenia. Don Achille był dla mnie jak najstraszniejszy potwór z bajek. Rodzice zabronili mi zbliżać się do niego, rozmawiać z nim, a nawet tylko patrzeć w jego stronę. Kazali mi zachowywać się tak, jakby nie istniał ani on, ani jego rodzina.
Nie miałam pojęcia, dlaczego ten człowiek budził w moich najbliższych, i nie tylko w nich, tak wielki strach i nienawiść.
Ojciec mówił o don Achillem w taki sposób, że wyobrażałam go sobie jako olbrzyma o skórze pokrytej fioletowymi pęcherzami, ziejącego złością, pomimo słowa „don”, jakim wszyscy poprzedzali jego imię, kojarzącego się raczej ze spokojem i autorytetem. Mógł być potworem – nie wiem – z żelaza czy szkła albo porosłym parzącą pokrzywą, ale na pewno był żywy, bo z jego ust i nozdrzy buchał gorący oddech. Wierzyłam, że gdybym spojrzała na niego choćby z daleka, sypnąłby mi w oczy jakąś żrącą substancją, a gdybym przypadkiem zupełnie oszalała i podeszła pod drzwi jego mieszkania, na pewno uśmierciłby mnie na miejscu.
Zatrzymałam się na chwilę z nadzieją, że Lila zrezygnuje i wróci z powrotem. Od dawna wiedziałam, co chce zrobić, ale miałam nadzieję, że o tym zapomni. Stało się inaczej.
Lampy uliczne jeszcze się nie zapaliły, żarówki na schodach też były ciemne. Zza drzwi mieszkań dochodziły podniesione głosy. Żeby nie stracić Lili z oczu, musiałam zanurzyć się w czerń bramy, zostawić za sobą niebieskawą poświatę podwórka. Kiedy wreszcie zebrałam się na odwagę i weszłam do budynku, z początku nic nie widziałam, czułam tylko zapach stęchlizny i azotoksu. Dopiero po chwili wzrok przyzwyczaił się do ciemności i zobaczyłam Lilę siedzącą na pierwszym stopniu schodów. Na mój widok wstała i zaczęłyśmy razem wchodzić do góry. Trzymałyśmy się blisko ściany. Podążałam za nią dwa stopnie niżej, nie mogąc się zdecydować, czy zmniejszyć czy też zwiększyć tę odległość. W pamięci pozostał mi dotyk chropowatego tynku, po którym przesuwałam ręką, i wrażenie, że stopnie w tym budynku są o wiele wyższe niż w moim domu.
Drżałam. Każdy dźwięk kroków, każdy głos za zamkniętymi drzwiami mógł zapowiadać don Achillego zbliżającego się do nas za plecami albo podchodzącego od przodu z długim nożem jak te, którymi ćwiartuje się kury. W powietrzu unosił się zapach smażonego czosnku. Byłam pewna, że Maria, żona don Achillego, tylko czeka, żeby wrzucić mnie do garnka z wrzącym olejem, jego dzieci zjedzą mnie potem na kolację, a on wyssie wszystkie moje kosteczki tak samo jak ojciec wysysał rybie głowy.
Zatrzymywałyśmy się co chwila, za każdym razem miałam nadzieję, że Lila zdecyduje się wrócić. Pociłam się ze strachu. Nie wiem, czy Lila czuła to samo. Co jakiś czas spoglądała w górę, ale nie mogłam odgadnąć na co, widać było tylko szare prostokąty okien między kondygnacjami. Niespodziewanie zapaliło się światło, ale było słabe, pozostawiało rozległe plamy ciemności pełne grozy. Zatrzymałyśmy się na chwilę, by się upewnić, że to nie don Achille nacisnął włącznik. Nie usłyszałyśmy kroków ani odgłosu zamykanych drzwi. Lila ruszyła dalej, a ja za nią.
Lila uważała, że to, co robi, jest słuszne i konieczne, ja zaś zapomniałam o rozsądku i poszłam tam dlatego, że ona tam była. Zbliżałyśmy się krok za krokiem do naszego największego lęku, wspinałyśmy się po schodach, żeby go poznać i żeby się z nim zmierzyć.
Na czwartym podeście Lila znienacka się zatrzymała, a kiedy do niej dołączyłam, podała mi rękę. Ten gest zmienił między nami wszystko i na zawsze.
To była jej wina. Krótko przedtem – może dziesięć dni, może miesiąc, trudno mi powiedzieć, czas wtedy dla nas nie istniał – wrzuciła moją lalkę do piwnicy. Podobnie jak teraz wspinałyśmy się w górę do naszego lęku, wtedy musiałyśmy zejść w dół, i to szybko, ku nieznanemu. Czy to w górę, czy w dół, zawsze pociągało nas to, co nas przerażało, co wprawdzie istniało przed nami, ale zdawało się czekać od zawsze właśnie na nas. Kiedy jest się na świecie od niedawna, nie można wiedzieć, jakie nieszczęścia leżą u źródeł lęków. Zresztą wtedy nie czuje się nawet takiej potrzeby. Dorośli, w oczekiwaniu na przyszłość, poruszają się w teraźniejszości, przed którą było jakieś wczoraj lub przedwczoraj czy zeszły tydzień. O tym, co było jeszcze wcześniej, często wolą nie myśleć. Dzieci nie wiedzą, czym jest dzień wczorajszy czy przedwczorajszy albo jutrzejszy. Wszystko jest teraz: ulica, brama i schody; matka jest teraz i ojciec; teraz jest dzień i teraz jest noc.
Ja byłam dzieckiem i bardzo możliwe, że moja lalka wiedziała więcej niż ja. Mówiłam do niej i ona do mnie zdawała się mówić. Miała buzię z celuloidu, celuloidowe włosy i oczy. Ubrana w niebieską sukienkę uszytą przez moją mamę w którejś z rzadkich chwil szczęścia, była po prostu piękna. Tymczasem szmaciana lalka Lili, uścibolona z żółtawego kretonu i wypchana trocinami, wydawała mi się brzydka i nędzna. Obydwie obserwowały się podejrzliwie, zawsze gotowe schronić się w naszych ramionach, gdyby rozszalała się burza z piorunami albo gdyby chciał je porwać jakiś olbrzym z ostrymi zębami.
Bawiłyśmy się na podwórku, niby razem ale właściwie osobno. Siadałyśmy zwykle na ziemi po dwóch stronach zakratowanego piwnicznego okienka. Lubiłyśmy to miejsce, bo na cementowym parapecie przed kratą mogłyśmy układać rzeczy naszych lalek, Tiny i Nu. Były wśród nich kamyki, kapsle z butelek po oranżadzie, kwiatki, gwoździe i szkiełka. Podsłuchiwałam, co Lila mówiła do Nu, i szeptem powtarzałam jej słowa Tinie, trochę je tylko zmieniając. Jeżeli Lila kładła swojej lalce kapsel na główce, udając, że to kapelusz, ja mówiłam do Tiny: załóż królewską koronę, będzie ci cieplej. Kiedy Lila grała w klasy, trzymając Nu w objęciach, za chwilę i ja, stojąc na jednej nodze i tuląc do siebie Tinę, podnosiłam kamyk z kwadratów narysowanych na chodniku. Nie zdarzało się jednak, żebyśmy wspólnie decydowały o tym, w co i jak będziemy się bawić. Miejsce zabaw też wybierałyśmy osobno, nie umawiając się wcześniej. Lila siadała przy okienku, a ja krążyłam przez jakiś czas w pobliżu, udawałam, że idę gdzie indziej, ale potem, jakby nigdy nic, też się przy nim rozkładałam, tyle tylko że po drugiej stronie.
Największą atrakcją tego miejsca był powiew piwnicznego powietrza, które przyjemnie nas chłodziło wiosną i latem. Fascynowała nas krata z pajęczynami, nieprzenikniona ciemność za nią i gęsta siatka czerwonawa od rdzy, niedokładnie przytwierdzona do okienka, przez co zwijała się po bokach, zostawiając równoległe szpary. Mogłyśmy wrzucać przez nie kamyki i słuchać głuchego stukotu, gdy uderzały o podłogę. Wszystko to było jednocześnie piękne i przerażające. Ciemność za kratą mogła w każdej chwili wessać nasze lalki, które tylko czasem chroniłyśmy w ramionach, częściej kładłyśmy je specjalnie przy kracie, w zasięgu groźnego oddechu piwnicy, w sąsiedztwie dobiegających z niej tajemniczych odgłosów: skrobania, pisków i szelestów.
Nu i Tina nie były szczęśliwe. Lęki, jakich my doświadczałyśmy każdego dnia, były też ich lękami. Nawet w najjaśniejszym świetle dnia domy, kamienie, puste pola, ludzie w mieszkaniach i na ulicy wzbudzali w nas nieufność. Podejrzewałyśmy ich o ciemne sprawki, ukryte tajemnice, tłumione uczucia, które mogły w każdej chwili eksplodować.
Na przykład don Achille mógł siedzieć sobie w mieszkaniu na najwyższym piętrze i jednocześnie przebywać pod ziemią, w piwnicy, wśród pająków i szczurów; mógł przyjąć jakąkolwiek postać. Wyobrażałam go sobie z kłami jak u dzikiej bestii, przez które nie mógł zamknąć ust, z kamiennym ciałem pokrytym glazurą i porośniętym parzącą pokrzywą, jak wkłada do swojej ogromnej czarnej teczki wszystkie nasze rzeczy, które spadały do piwnicy przez szpary w siatce. Ta teczka była nieodstępnym atrybutem don Achillego, miałam pewność, że nigdy się z nią nie rozstaje, że nawet w domu trzyma ją przy sobie i wkłada do środka przedmioty i żywe stworzenia.
Lila dobrze znała moje lęki, Tina często o nich mówiła w jej obecności. Właśnie dlatego, w dniu, gdy po raz pierwszy, porozumiawszy się jedynie spojrzeniem i gestami, wymieniłyśmy się lalkami, przepchnęła ją przez kratę i zrzuciła w ciemność.
Lila pojawiła się w moim życiu w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Od razu zwróciłam na nią uwagę, bo była wyjątkowo niesforna. Prawdę mówiąc, wszystkie dziewczynki z naszej klasy zachowywały się mało przykładnie, ale pozwalałyśmy sobie na to tylko wtedy, gdy nie widziała nas pani Oliviero. Tymczasem Lila była niegrzeczna zawsze, także w jej obecności. Pewnego dnia podarła bibułę na kawałeczki i wcisnęła do kałamarza. Potem wyławiała ją z atramentu obsadką i rzucała nią w koleżanki. Mnie trafiła dwa razy we włosy i raz w biały kołnierzyk. Nauczycielka zaczęła na nią krzyczeć tym swoim ostrym i przenikliwym głosem, którego tak bardzo się wszystkie bałyśmy, i za karę kazała jej stanąć za tablicą. Lila nie posłuchała, nie wyglądała na wystraszoną, wręcz przeciwnie – dalej rozrzucała po klasie bibułę ociekającą atramentem. Wtedy pani Oliviero, kobieta pokaźnej postury, która wydawała nam się strasznie stara, choć miała wtedy niewiele więcej niż czterdzieści lat, zeszła z podwyższenia, na którym stało jej biurko. Podchodząc do Lili z groźną miną, potknęła się nie wiadomo na czym, straciła równowagę i przewróciła się, uderzając twarzą o róg ławki. Leżała potem na podłodze jak martwa.
Nie przypominam sobie, co się działo później, pamiętam tylko nieruchome ciało nauczycielki przypominające ciemny tobół i Lilę, która wpatrywała się w nią poważnymi oczami.
Mam w pamięci wiele podobnych zdarzeń. W tamtych czasach zarówno dzieci, jak i dorośli często chorowali i ulegali różnym wypadkom, rany krwawiły i ropiały, niektórzy od tego umierali. Jedna z córek pani Assunty, tej, która sprzedawała owoce, skaleczyła się zardzewiałym gwoździem i zmarła na tężec. Najmłodszy synek pani Spagnuolo udusił się, gdy chorował na krup. Jeden z moich kuzynów, dwudziestolatek, wyszedł rano do pracy przy usuwaniu gruzu, a wieczorem leżał martwy, przygnieciony kawałkiem muru, krwawiąc z ust i uszu. Mój dziadek zabił się, bo spadł z dachu, gdy pracował przy budowie domu, a ojciec pana Pelusa nie miał ręki, bo obcięła mu ją tokarka. Z kolei siostra Giuseppiny, żony pana Pelusa, zmarła na gruźlicę, nie skończywszy dwudziestu dwóch lat. Najstarszego syna don Achillego nigdy nie widziałam na oczy, ale dużo o nim słyszałam i wydaje mi się, jakbym go znała, bo to był ten, co poszedł na wojnę i zmarł dwa razy – najpierw, kiedy utopił się w Oceanie Spokojnym, a potem, kiedy pożarły go rekiny. Cała rodzina Melchiorre zginęła, krzycząc ze strachu, podczas bombardowania; kiedy ich odkopali, leżeli razem i obejmowali się. Panna Clorinda wolała oddychać gazem zamiast powietrzem, żeby się nim zatruć na śmierć. Giannino, który uczył się w czwartej klasie, kiedy my byłyśmy w pierwszej, zginął przy wybuchu niewypału; Luigina, koleżanka z podwórka, a może nie – może zostało mi w pamięci tylko jej imię – zmarła na dur plamisty.
Żyłyśmy w świecie pełnym słów-morderców: krup, tężec, tyfus, gaz, wojna, tokarka, gruzy, praca, bombardowanie, gruźlica, ropienie, bomby. Rozliczne lęki, jakie towarzyszyły mi przez całe życie, wywodzą się z tych słów, z tamtych czasów.
Umierało się wtedy także z przyczyn z pozoru niewinnych. Mógł umrzeć na przykład ten, kto spocony pił zimną wodę, nie schłodziwszy sobie przedtem nadgarstków albo ten, kto jadł czereśnie i nie wypluwał pestek czy też połknął gumę do żucia. Można było stracić życie od banalnej wysypki, udusić się przy kaszlu, a już na pewno od uderzenia w skroń. Wiedziałyśmy, że skroń to bardzo delikatne miejsce, więc starałyśmy się chronić je szczególnie. Przed uderzeniem kamienia na przykład, co groziło nam na każdym kroku. Pod szkołą czekała na nas często banda chłopaków z przedmieścia dowodzona przez Enza, zwanego Enzucciem, jednego z synów Assunty, tej, która sprzedawała owoce. Chłopcy rzucali w nas kamieniami, bo czuli się od nas gorsi. Na ich widok uciekałyśmy co sił w nogach. Wszystkie, za wyjątkiem Lili. Lila nie zmieniała rytmu kroków pod gradem kamieni, czasem zatrzymywała się nawet na chwilę. Potrafiła przewidzieć tor lotu kamieni i uniknąć uderzenia, wykonując nieznaczne ruchy, o których dzisiaj powiedziałabym, że były pełne elegancji. Miała starszego brata, być może on ją tego nauczył, nie wiem. Moi bracia byli młodsi ode mnie i niczego mnie nie nauczyli. W każdym razie, kiedy widziałam, że zostaje z tyłu, zatrzymywałam się, pokonując strach, żeby na nią poczekać, choć bardzo dużo mnie to kosztowało.
Już wtedy z jakiejś przyczyny nie byłam w stanie zostawić jej samej. Nie znałam jej właściwie, nigdy jeszcze z sobą nie rozmawiałyśmy, choć przez cały czas rywalizowałyśmy, w szkole i poza nią. Czułam, że gdybym ją zostawiła i uciekła z innymi dziewczynkami, zyskałaby nade mną przewagę, której już nigdy nie udałoby mi się nadrobić.
Z początku chowałam się za najbliższym budynkiem i wyglądałam co chwilę zza węgła, by sprawdzić, czy Lila się zbliża. Kiedy widziałam, że nie rusza się z miejsca, zmuszałam się, by do niej dołączyć, podawałam jej kamienie i sama rzucałam nimi w chłopaków. Robiłam to jednak bez przekonania. Wiele rzeczy robiłam w życiu bez przekonania, najczęściej czułam się, jakbym własnym działaniom przyglądała się z boku. W odróżnieniu od Lili, która już we wczesnym dzieciństwie, może jako sześcio- lub siedmiolatka, a z całą pewnością w epoce, gdy jako dziewięciolatki wspinałyśmy się po schodach do mieszkania don Achillego, robiła wszystko z determinacją i zdecydowaniem. Kiedy łapała za trójkolorową obsadkę, za kamień lub za poręcz na ciemnych schodach, było jasne, że nie zawaha się ani przez chwilę przed następnym krokiem: przed wbiciem stalówki w drewno szkolnej ławki, uderzeniem chłopaka z przedmieścia czy dojściem do drzwi don Achillego.
Banda dzikusów podchodziła pod szkołę od strony nasypu kolejowego, chłopcy byli zaopatrzeni w kamienie, którymi wysypano torowisko. Enzo, ich prowodyr, blondyn o jasnych oczach i krótko obciętych włosach, był prawdziwym chuliganem. Wybierał kamienie o ostrych brzegach i często trafiał do celu. Lila czekała na jego rzuty, by pokazać mu, jak łatwo ich unika, i jeszcze bardziej go rozzłościć, po czym natychmiast odpowiadała na nie równie skutecznie. Pewnego razu trafiłyśmy go w łydkę. Piszę w liczbie mnogiej, bo to ja podałam Lili wyszczerbiony płaski kamień, który jak brzytwa przeciął skórę na nodze Enza, zostawiając ranę – zaraz zaczęła z niej płynąć krew. Chłopiec zatrzymał się z ręką podniesioną już do następnego rzutu. Mam go wyraźnie przed oczami, jak trzyma między kciukiem a palcem wskazującym kamień przygotowany dla którejś z nas, a na jego twarzy maluje się zdumienie. Inni chłopcy też zamarli i wpatrywali się z niedowierzaniem w krew spływającą po łydce Enza. Tymczasem Lila nie okazała nawet cienia satysfakcji z rezultatu swego rzutu i schyliła się po następny kamień. Złapałam ją za ramię. To był nasz pierwszy fizyczny kontakt, gwałtowny, spowodowany strachem. Czułam, że po tym, co się stało, banda zareaguje agresją, i chciałam stamtąd jak najszybciej zniknąć. Ale już było za późno. Enzo, pomimo krwawiącej rany, otrząsnął się zaraz z osłupienia i rzucił kamieniem, który miał w ręce. Kiedy trzymałam Lilę za ramię, kamień uderzył ją w czoło i oderwał ode mnie. Chwilę później Lila leżała na chodniku z rozbitą głową.
W naszym świecie krew zwykle lała się dopiero po tym, jak ludzie obrzucili się obelgami i plugawymi wyzwiskami. To była zwykła kolej rzeczy. Mój ojciec, którego uważałam za dobrego człowieka, wciąż wysyłał groźby i przekleństwa pod adresem tych, o których zwykł mówić, że nie są godni chodzić po ziemi. Szczególnie źle usposobiony był do don Achillego. Zawsze miał mu coś do wyrzucenia i często zasłaniałam sobie uszy rękami, żeby nie słyszeć jego bluzgów. Kiedy rozmawiał z mamą, mówił o nim: „twój kuzyn”, ale mama protestowała (w istocie ich pokrewieństwo było bardzo dalekie) i dokładała obraźliwych epitetów. Przerażała mnie ich złość, zwłaszcza kiedy przychodziło mi do głowy, że don Achille może mieć wyostrzony słuch i dotrą do niego ich inwektywy z dużej odległości. Bałam się, że przyjdzie i pozabija rodziców.
Najbardziej zapamiętałym wrogiem don Achillego nie był jednak mój ojciec, ale pan Peluso, świetny stolarz, który klepał biedę, bo przegrywał wszystkie pieniądze na zapleczu baru „Solara”. Peluso był ojcem naszej szkolnej koleżanki, Carmeli, a także starszego chłopca o imieniu Pasquale i dwojga innych dzieci. Wszyscy oni byli prawdziwymi nędzarzami, przy zabawach, w szkole i poza nią, próbowali kraść różne przedmioty – ołówki, gumki i kawałki twardej marmolady z pigwy – i do domu wracali posiniaczeni od razów, jakie obrywali, gdy ktoś ich na tym przyłapał.
Pan Peluso był najnieszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Z jednej strony nie mógł wyzwolić się ze szponów hazardu i przegrywał wszystkie pieniądze, z drugiej zaś oskarżał się przed ludźmi, że nie potrafi utrzymać rodziny. Z jakiejś tajemniczej przyczyny winą za swoją klęskę życiową obarczał don Achillego. Nienawidził go, bo do niego należały teraz wszystkie jego narzędzia stolarskie, jakby ciało don Achillego było magnesem i przyciągnęło je do siebie. Nie mógł ścierpieć, że także jego warsztat, bezużyteczny bez narzędzi, przeszedł na własność don Achillego, a ten zamienił go w sklep z wędlinami i serami. Przez lata wyobrażałam sobie, że don Achille wessał przez pory swego straszliwego ciała obcęgi, piły i gwoździe zredukowane do metalicznej chmury, a potem wydalał je z siebie stopniowo w postaci mortadeli, słoniny, sera i szynki.
Działo się to w odległych, mrocznych czasach. Bo don Achille ujawnił swoją potworną naturę zanim się urodziłyśmy. Kiedyś. Lila często używała tego słowa w szkole i poza nią, ale miałam wrażenie, że tak naprawdę nie interesowało jej to, co było kiedyś, zanim sama pojawiła się na świecie. Nie interesowały jej zdarzenia, o których dorośli mówili półsłówkami albo wręcz milczeli. Ważny był dla niej sam fakt, że istniało owo kiedyś, coś przed nami. Nie dawało jej to spokoju, chwilami wręcz irytowało ją. Kiedy już się zaprzyjaźniłyśmy, tak często mówiła o tym nierealnym kiedyś, że udzielił mi się jej gniew. I to właśnie w owym niewyobrażalnie długim czasie, który istniał, pomimo że nas jeszcze nie było, don Achille ukazał wszystkim swoje potworne oblicze istoty odzwierzęcej, a może kamiennej, która, jak sobie wyobrażałam, wysysała krew z ludzi, a jednocześnie sama krwi nigdy nie traciła. Prawdopodobnie nie dałoby się go nawet zadrapać.
Myślę, że byłyśmy wtedy w drugiej klasie szkoły podstawowej i jeszcze z sobą nie rozmawiałyśmy, gdy rozeszły się głosy, że w niedzielę po mszy przed kościołem pod wezwaniem Świętej Rodziny pan Peluso nie wytrzymał i zaczął krzyczeć na don Achillego, któremu towarzyszył najstarszy syn Stefano, młodsza Pinuccia i Alfonso, nasz równolatek, oraz żona. Don Achille odstąpił od nich i rzucił się na pana Pelusa, co przejęło grozą świadków tej sceny. Podniósł go i rzucił nim o pień drzewa na skwerze, po czym oddalił się z tego miejsca spokojnie, podczas gdy pan Peluso leżał nieprzytomny, krwawiąc z ran na głowie i wszędzie indziej, i nie był w stanie, biedaczysko, nawet wyszeptać: pomocy!
Nie tęsknię za dzieciństwem. Naszym dzieciństwem rządziła przemoc. Codziennie doświadczałyśmy wszystkiego, co najgorsze, w domu i poza domem, ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek pomyślała, że życie, które przypadło mi w udziale, było szczególnie podłe. Było, jakie było i tyle. Dorastałyśmy w przeświadczeniu, że musimy utrudniać je innym, zanim inni utrudnią je nam. Jasne, że wolałabym być miła i grzeczna, jak uczył nas ksiądz proboszcz i pani w szkole, ale czułam, że w ten sposób mogłabym w naszym osiedlu źle skończyć, pomimo że byłam dziewczynką. Zresztą kobiety walczyły z sobą jeszcze bardziej zawzięcie niż mężczyźni, szarpały się za włosy, sprawiały sobie ból bez zahamowań. Sprawianie bólu było powszechnym zwyczajem. W dzieciństwie wyobrażałam sobie, że w nocy przybywają do naszej dzielnicy małe, ledwie widzialne istoty. Wychodzą z kałuż, z wagonów stojących za nasypem, ze śmierdzących chwastów zwanych smrodlawkami, z much, jaszczurek i zdechłych żab, z kamieni i kurzu. Przenikają do pożywienia i wody, unoszą się w powietrzu i zarażają nasze matki i babcie złością, zamieniają je we wściekłe suki. Było z nimi gorzej niż z mężczyznami, bo ci wprawdzie złościli się częściej, ale w końcu uspokajali się, podczas gdy kobiety, z pozoru potulne i ciche, kiedy wpadały we wściekłość, nie miały umiaru.
Na Lili wywarło ogromne wrażenie to, co spotkało Melinę Cappuccio, krewną jej matki. Zresztą na mnie też. Melina mieszkała w tym samym domu co moi rodzice, my na drugim piętrze, ona na trzecim. Miała sześcioro dzieci i niewiele więcej niż trzydzieści lat, a wyglądała jak staruszka. Jej mąż był w tym samym co ona wieku, rozładowywał towar na targu warzywnym. Pamiętam, że był niski i tęgi, ale miał piękną, dumną twarz. Pewnego dnia wyszedł jak zwykle z domu przed świtem i niewiele później znaleziono go bez życia. Nie wiem, jak umarł, może z przemęczenia, a może ktoś go zabił. Na jego pogrzeb, bardzo uroczysty, przyszli wszyscy z bliższego i dalszego sąsiedztwa, także rodzice Lili i moi. Minęło trochę czasu i w Melinie nastąpiły wielkie zmiany. Zewnętrznie pozostała tą samą przeraźliwie chudą kobieciną z wydatnym nosem i przedwcześnie posiwiałą, która przenikliwym głosem zwoływała wieczorem przez okno swoje dzieci, jedno po drugim, przeciągając sylaby ich imion, jakby w pełnej złości desperacji: Aaa-daa! Mii-chè! W pierwszym okresie po śmierci męża bardzo pomógł jej Donato Sarratore, który z rodziną zajmował mieszkanie nad nią, na czwartym, ostatnim piętrze. Donato uważał się za dobrego chrześcijanina, uznał więc, że nie może zostawić wdowy samej w potrzebie. Zbierał dla niej pieniądze, używane ubrania i buty, dzięki jego rekomendacji najstarszy syn Meliny, Antonio, dostał pracę w warsztacie Gorresia, dobrego znajomego Donata. Wdzięczność Meliny zamieniła się w krótkim czasie w głęboką, namiętną miłość do dobroczyńcy. Nie wiadomo, czy Donato Sarratore zdawał sobie z tego sprawę. Był bardzo serdecznym i porządnym człowiekiem. Żył między domem, miejscem pracy i kościołem. Pracował jako kolejarz, miał stałe zarobki, z których w miarę dostatnio utrzymywał żonę Lidię i pięcioro dzieci, w tym najstarszego syna o imieniu Nino. W przerwach między podróżami na trasie Neapol–Paola i z powrotem wykonywał drobne naprawy w domu, robił zakupy i woził wózkiem na spacery najmłodsze dziecko. Wszystko to na naszym osiedlu, a nawet w całej naszej dzielnicy było absolutnie niezwykłe. Nikomu nie przyszło do głowy, że Donato robi to, by pomóc żonie, odciążyć ją w pracach domowych. Nie. Mężczyźni z sąsiedztwa, z moim ojcem na czele, uznali, że jest z nim coś nie w porządku. Jest po prostu zniewieściały, tym bardziej że pisywał wiersze i chętnie je czytał wszystkim, którzy chcieli słuchać.
Melina też mylnie interpretowała jego zachowanie. Wolała myśleć, że ma zbyt miękki charakter, co wykorzystuje jego żona i trzyma go pod pantoflem. Postanowiła zacząć bezlitosną walkę z Lidią Sarratore, by Donato wyzwolił się spod jej tyranii i połączył z nią do końca życia. I tak rozpoczęła się wojna. Z początku bawiło mnie to, o czym opowiadano w domu i na ulicy przy wtórze złośliwych śmiechów. Gdy Lidia wywieszała wyprane prześcieradła, Melina wchodziła na parapet i smarowała po nich nadpalonymi, czarnymi od dymu patykami. Gdy Lidia przechodziła pod oknami, Melina pluła jej na głowę albo wylewała brudną wodę z miski. W ciągu dnia Lidia i jej dzieci tupały nad głową Meliny, w nocy to ona stukała w sufit kijem od szczotki. Donato Sarratore dokładał starań, by zaprowadzić pokój, ale był zbyt wrażliwym i łagodnym człowiekiem, żeby mogło mu się to udać. Tak więc dzień po dniu, złośliwość po złośliwości, agresja dwóch kobiet rosła, wyzwiska i obelgi, jakimi się obrzucały przy każdym spotkaniu na ulicy czy na schodach, stawały się coraz bardziej wulgarne. Z czasem zaczęły budzić we mnie lęk. Jedna z wielu strasznych scen mego dzieciństwa zaczęła się właśnie od wrzasków Meliny i Lidii, od epitetów, jakimi obrzucały się z okien, a potem na klatce schodowej. Mama podbiegła do drzwi, otworzyła je i wyjrzała przez nie, a my, dzieci, dołączyłyśmy do niej dokładnie w chwili, gdy nasze dwie sąsiadki, sczepione z sobą, stoczyły się po schodach, aż w końcu głowa Meliny uderzyła o podłogę tuż przy moich butach i wyglądała jak biały melon, który wypadł komuś z rąk.
Trudno mi powiedzieć, dlaczego w tamtym czasie my, dzieci, stanęłyśmy po stronie Lidii. Być może dlatego, że miała jasne włosy i ładną twarz. Albo dlatego, że Donato był jej mężem i zrozumiałyśmy, że Melina chce jej go odebrać. Możliwe też, że odstręczały nas wiecznie zasmarkane, brudne dzieci Meliny, podczas gdy dzieci Lidii były czyste i uczesane, a pierworodny Nino, parę lat starszy od nas, bardzo nam się podobał. Jedynie Lila stała po stronie Meliny, ale nigdy nie wyjaśniła nam dlaczego. Powiedziała tylko przy jakiejś okazji, że nie zdziwi się, jeżeli Lidia skończy nagłą śmiercią, zasłużyła sobie na to. Pomyślałam wtedy, że mówi tak, bo sama ma złą duszę, a poza tym z Meliną łączy ją dalekie pokrewieństwo.
Pewnego dnia wracałyśmy ze szkoły razem z innymi dwiema lub trzema dziewczynkami. Była z nami Marisa Sarratore, nie przepadałyśmy za nią, ale miałyśmy nadzieję, że przez nią będziemy mogły zapoznać się z jej bratem Ninem. To ona pierwsza zauważyła Melinę, która szła wolnym krokiem po drugiej stronie ulicy i wyjadała coś z papierowej torebki trzymanej w ręce. Marisa wskazała na nią i nazwała ją dziwką. Bez złości, po prostu powtórzyła słowo zasłyszane w domu od matki. Lila, bez chwili wahania, choć wątlejsza i niższa, wymierzyła jej policzek tak silny, że Marisa straciła równowagę i przewróciła się na chodnik. Lila zrobiła to, nie okazując żadnych emocji, jak zwykle przy swoich gwałtownych reakcjach, bez słowa ostrzeżenia, nie zmieniając wyrazu twarzy, zimna i zdecydowana.
Ja najpierw podeszłam do szlochającej Marisy i pomogłam jej wstać, potem obróciłam się do Lili, żeby zobaczyć, co robi. Zeszła z chodnika i przechodziła właśnie przez jezdnię, nie zważając na przejeżdżające ciężarówki. Zobaczyłam, bardziej w jej sposobie poruszania się niż w twarzy, coś, co mnie zaniepokoiło i czego jeszcze dzisiaj nie potrafię zdefiniować. Powiem może tak – choć przecinając ulicę, poruszała się energicznie i zdecydowanie, miałam wrażenie, jakby znieruchomiała, stężała we współczuciu jak figura solna. Przywarła do tej dalekiej krewnej, podobnie jak ona – drobna, ciemna i nerwowa, zjednoczyła się z Meliną w jej nędzy, gdy ta wyjadała z papierowej torby ciemną pastę do prania zakupioną przed chwilą w sklepiku don Carla.
Jak już wspomniałam, kiedy pani Oliviero spadła z podestu, na którym stała katedra, i uderzyła się o ławkę w policzek, byłam pewna, że tego nie przeżyje, że to śmiertelny wypadek przy pracy jak w przypadku mojego dziadka i męża Meliny. Myślałam też, że w związku z tym umrze także Lila, ukarana za straszny czyn, jakiego się dopuściła. Stało się inaczej. Na jakiś czas, o którym nie potrafię już dzisiaj powiedzieć, czy był krótki czy długi, zniknęły obydwie, nauczycielka i uczennica, z naszego życia, a nawet z naszej pamięci.
Później – niespodzianka. Lila wróciła do szkoły, wróciła też pani Oliviero, zdrowa i cała, i skoncentrowała prawie całą swą uwagę na Lili; nie po to, żeby ją ukarać, ale niejako w nagrodę.
Ta nowa faza rozpoczęła się w dniu, w którym do szkoły przyszła matka Lili, pani Cerullo. Zaanonsował ją w drzwiach woźny i zaraz potem pani Cerullo weszła do klasy. Była zmieniona nie do poznania. Na co dzień widywaliśmy ją, podobnie jak inne kobiety na naszym osiedlu, w rozdeptanych kapciach i znoszonych, bezkształtnych ubraniach. Tymczasem w szkole Nunzia Cerullo pojawiła się w świątecznej sukience, którą wkładała pewnie tylko na wielkie okazje: ślub, pierwszą komunię czy pogrzeb, z czarną lakierowaną torebką w ręku, w czółenkach na niewielkim obcasie, które na pewno gniotły jej obrzmiałe stopy. Podała nauczycielce dwie papierowe torebki, z cukrem i z kawą.
Pani Oliviero chętnie je przyjęła i w obecności gościa, wobec całej klasy, nie spuszczając wzroku z Lili stojącej ze wzrokiem wbitym w ławkę, wypowiedziała kilka zdań, które zupełnie zbiły mnie z tropu. Byłyśmy wtedy w pierwszej klasie szkoły podstawowej, uczyłyśmy się alfabetu i liczb od jednego do dziesięciu. Ja byłam najlepszą uczennicą w klasie, potrafiłam nazywać literki i liczyć do dziesięciu, chwalono mnie za kaligrafię i wygrywałam wszystkie trójkolorowe kokardki szyte przez nauczycielkę. A jednak pani Oliviero, ku mojemu zaskoczeniu, pomimo że Lila przyczyniła się do jej niemal śmiertelnego wypadku przy pracy i pobytu w szpitalu, stwierdziła, że to ona jest jej najlepszą uczennicą. To prawda, że bywa najbardziej ze wszystkich krnąbrna i niesforna, a rzucanie w koleżanki bibułą nasączoną atramentem było niedopuszczalnym wybrykiem. To prawda, że na skutek jej karygodnego zachowania ona, nasza nauczycielka, spadła z katedry i zraniła się w policzek. To prawda, że musi ją wciąż karać linijką i posyłać za tablicę, żeby klęczała na grochu. Przy tym wszystkim jest też jednak coś, co ją, jako nauczycielkę, napełnia radością i dumą, coś wspaniałego, co odkryła przez przypadek przed kilkoma dniami.
W tym momencie przerwała swoją przemowę, jakby słowa przestały wystarczać albo jakby chciała pokazać nam i matce Lili, że w pewnych sytuacjach ważniejsze od słów są fakty. Wzięła do ręki kawałek kredy i napisała na tablicy wyraz, którego już dzisiaj nie pamiętam – dajmy na to, że było to słowo „klasa” – i zwróciła się do Lili:
– Cerullo, powiedz nam, co tu jest napisane?
W klasie zapadła cisza pełna napięcia. Lila uśmiechnęła się leciutko, a może był to grymas niechęci, i żeby lepiej widzieć, przesunęła się na część ławki zajmowaną przez koleżankę, co tej wcale się nie spodobało. Potem powiedziała naburmuszonym tonem:
– Klasa.
Nunzia Cerullo spojrzała na nauczycielkę z niepewną, lekko wystraszoną miną. Pani Oliviero początkowo zdziwiła się, dlaczego w oczach matki Lili nie było entuzjazmu, ale zaraz uprzytomniła sobie, że Nunzia jest na pewno analfabetką i nie może wiedzieć, że na tablicy rzeczywiście był napisany ten wyraz. Zmarszczyła brwi, natychmiast jednak – pewnie po to, by zniknęły wątpliwości, a także po to, by pochwalić Lilę – powiedziała:
– Doskonale! Rzeczywiście napisałam: „klasa”.
Następnie wezwała Lilę.
– Cerullo, podejdź do tablicy.
Lila podeszła niechętnie, nauczycielka podała jej kredę i powiedziała:
– Napisz: „słońce”.
Lila skoncentrowała wzrok na kawałku kredy trzymanym w dłoni i napisała nierównymi, wpadającymi na siebie literami: „słonce”. Pani Oliviero dopisała zaraz kreseczkę nad „n”, a Nunzia, widząc poprawkę nauczycielki, powiedziała do córki z wymówką:
– Pomyliłaś się.
Nauczycielka jednak natychmiast ją zapewniła:
– To nie jest ważny błąd. Lila na pewno musi jeszcze poćwiczyć, ale już teraz potrafi pisać i czytać. Kto ją tego nauczył?
– Nie ja – odparła pani Cerullo ze spuszczonymi oczami.
– Może ktoś z rodziny albo z waszej kamienicy?
Nunzia energicznie pokręciła głową. Pani Oliviero zwróciła się więc do Lili z pytaniem, w którym zawarła cały swój jakże szczery podziw:
– Kto cię nauczył czytać, Cerullo?
Lila – wątła i ciemna, w czarnym fartuchu z różową wstążką pod kołnierzykiem, ledwie sześcioletnia – odpowiedziała:
– Sama się nauczyłam.
Według Rina, starszego brata Lili, dziewczynka nauczyła się czytać, oglądając litery i rysunki w jego elementarzu. Miała wtedy trzy lata. Siadała przy nim w kuchni, gdy odrabiał szkolne zadania, i chłonęła to, czego on się starał nauczyć.
Rino był prawie sześć lat starszy od Lili, odznaczał się śmiałością i wyróżniał we wszystkich grach i zabawach podwórkowych, szczególnie w kręceniu frygą. Jednocześnie jednak nie lubił czytać, pisać, liczyć ani uczyć się wierszy na pamięć, kiedy więc miał dziesięć lat, jego ojciec Fernando zaczął zabierać go z sobą do malutkiego warsztatu szewskiego w jednym z zaułków odchodzących od jezdni, żeby nauczył się przynajmniej zelować buty. Kiedy spotykałyśmy go po pracy, śmierdział starą skórą, mastyksem i cudzymi niemytymi nogami. Żartowałyśmy sobie z niego i przezywałyśmy Podeszwa. Być może dlatego przypisał sobie rolę pierwszego nauczyciela mądrej siostry. W rzeczywistości nie miał nigdy elementarza i nie umiałby usiedzieć dłużej niż pięć minut przy odrabianiu zadań, więc to niemożliwe, żeby Lila dzięki niemu poznała litery i potrafiła je składać w słowa. Prawdopodobnie czytać nauczyła się z kawałków gazet, w które klienci owijali stare buty przynoszone do naprawy i które ojciec przynosił czasem do domu, by przeczytać rodzinie o jakimś wydarzeniu.
Tak czy inaczej, fakt pozostaje faktem: Lila umiała czytać i pisać, a mnie po tym szarym poranku, w którym się tego dowiedziałam, pozostało wspomnienie uczucia nagłej słabości bliskiej omdlenia.
Od pierwszego dnia nauki szkoła wydawała mi się miejscem o wiele piękniejszym niż dom. Nigdzie nie czułam się równie bezpiecznie, chodziłam tam z ogromną przyjemnością. Uważałam na lekcjach, z zapałem wykonywałam wszystkie polecenia, uczyłam się pilnie. Przede wszystkim zaś chciałam, żeby nauczycielka mnie lubiła i żeby lubiły mnie szkolne koleżanki. W domu byłam ulubienicą ojca, bracia i siostra też mnie kochali. Problem stanowiła tylko moja matka, z nią nigdy mi się nie układało. Już w wieku sześciu lat czułam, że mnie nie potrzebuje i że stara mi się na każdym kroku to okazać. Nie lubiła mnie i ja też jej nie lubiłam. Odstręczało mnie jej ciało, z czego prawdopodobnie zdawała sobie sprawę. Miała obfite kształty, białą skórę i niebieskie źrenice. Prawe oko zezowało trochę i nigdy nie wiedziałam, w którą stronę patrzy. Także prawa noga nie była w pełni sprawna, matka nazywała ją nogą urażoną. Utykała i ten jej nierówny krok napełniał mnie niepokojem, szczególnie nocą, gdy nie mogła spać i chodziła po korytarzu, do kuchni i z powrotem. Słyszałam czasem, jak rozgniatała obcasem karaluchy wchodzące do mieszkania przez szparę pod drzwiami, i wyobrażałam ją sobie z oczami rozszerzonymi ze złości, jak wtedy, kiedy krzyczała na mnie.
Z całą pewnością nie czuła się szczęśliwa. Praca w domu była ponad jej siły i zawsze brakowało pieniędzy. Często złościła się na ojca, woźnego w magistracie, krzyczała, że musi coś zrobić, bo tak dalej być nie może. Kłócili się, ale mój ojciec nigdy nie podnosił głosu, nawet gdy tracił cierpliwość, tak więc ja zawsze byłam po jego stronie, także wtedy, gdy zdarzało mu się ją uderzyć i budził we mnie strach. To on, a nie matka, powiedział mi pierwszego dnia lekcji:
– Bądź w szkole grzeczna i ucz się pilnie. Pamiętaj, jeżeli nie będziesz się dobrze uczyć, pójdziesz do pracy, bo potrzebujemy pieniędzy.
Te słowa przeraziły mnie. Choć usłyszałam je od ojca, miałam wrażenie, jakby wyszły z ust matki albo jakby to ona mu je podpowiedziała. Obiecałam obojgu, że będę się starać, i od samego początku moje starania przynosiły pozytywne efekty. Nauczycielka często zapraszała mnie do katedry:
– Elena, usiądź tu przy mnie.
To było wielkie wyróżnienie. Pani Oliviero ustawiała przy sobie puste krzesło, na które w nagrodę zapraszała najlepsze uczennice. W początkowym okresie siedziałam przy niej prawie stale. Nauczycielka chwaliła mnie i podziwiała moje złote loki, wzmacniając we mnie w ten sposób chęć do pracy. Dokładnie odwrotnie niż matka, która nie szczędziła mi połajanek, przez co, kiedy byłam w domu, miałam ochotę schować się w najciemniejszym kącie, żeby nie mogła mnie znaleźć. A potem przyszła do szkoły pani Cerullo i dowiedzieliśmy się, że Lila umie o wiele więcej niż cała reszta klasy. Od tego czasu nauczycielka sadzała ją przy sobie częściej niż mnie, co budziło we mnie uczucie, które trudno mi dokładnie określić... może deklasacji. Zaczęło się na pewno od lekkiej zazdrości, jak u innych dziewczynek, ale z czasem dołączył do niej lęk. Chociaż moje nogi służyły mi bez zarzutu, zaczęłam się bać, że w przyszłości okuleję. Budziłam się rano z tą myślą i od razu wstawałam z łóżka, by sprawdzić, czy mogę normalnie chodzić. Może właśnie dlatego przylgnęłam do Lili. Lila miała nogi szczupłe, zwinne i szybkie, nie przestawała nimi poruszać nawet wtedy, gdy siedziała przy pani Oliviero, co nauczycielkę denerwowało, i szybko odsyłała ją na miejsce. Przyszło mi do głowy, że jeżeli będę się zawsze trzymać blisko Lili i naśladować ją we wszystkim, także w sposobie chodzenia, nierówny rytm kroków matki zniknie z mojej głowy i nigdy nie będę utykać tak jak ona. Postanowiłam nie odstępować od tej dziewczynki, nawet jeżeli ją to zirytuje i mnie od siebie odpędzi.
Bardzo możliwe, że był to mój sposób na zwalczenie w sobie uczucia zazdrości i nienawiści, na zduszenie go w zarodku. A może po prostu chciałam podporządkować się Lili, byłam nią oczarowana. Jedno jest pewne – szybko nauczyłam się akceptować przewagę Lili, i to we wszystkim. A także jej złośliwości.
Nauczycielka zachowywała się nienagannie. Co prawda często teraz sadzała Lilę przy sobie, ale sprawiała wrażenie, jakby nie zamierzała jej w ten sposób nagradzać, a tylko kontrolować z bliska. Jednocześnie chwaliła Marisę Sarratore, Carmelę Peluso, a przede wszystkim mnie za postępy w nauce. Pozwalała mi błyszczeć na tle klasy, przez co starałam się być jeszcze grzeczniejsza, bardziej pilna i bystra. W okresach, kiedy Lila uspokajała się i poddawała szkolnym rygorom, bez wysiłku przeskakiwała moje osiągnięcia. Wtedy pani Oliviero najpierw do mnie kierowała parę komplementów, a potem wychwalała wiedzę i zdolności Lili. Smak porażki był dla mnie gorzki, kiedy wyprzedzała mnie Marisa Sarratore lub Carmela Peluso, za to bez trudu akceptowałam pierwszeństwo Lili. Myślę, że w tym czasie obawiałam się jednego – że pani Oliviero przestanie mnie łączyć z Lilą, że nie powie już: Cerullo i Greco są najlepszymi uczennicami w klasie. Gdybym któregoś dnia usłyszała, że najlepsze są Cerullo i Sarratore albo Cerullo i Peluso, umarłabym na miejscu. Dlatego robiłam wszystko, co było w mojej mocy, by z drugiego miejsca – bo o pierwszym nie mogłam nawet marzyć, było dla mnie nieosiągalne – nie spaść na trzecie, czwarte albo jeszcze niżej. Uczyłam się pilnie i oddawałam innym, trudnym i obcym dla mnie zajęciom tylko po to, by dotrzymać kroku tej niesfornej i fascynującej dziewczynce.
Fascynującej tylko dla mnie. Inni uważali ją jedynie za krnąbrną i złośliwą. Od pierwszej do piątej klasy szkoły podstawowej, z winy dyrektora oraz – częściowo – pani Oliviero, Lila była najbardziej nielubianą dziewczynką w szkole i na naszym osiedlu.
Przynajmniej dwa razy w roku dyrektor organizował w szkole turnieje wiedzy, by wyłonić najzdolniejszych uczniów i najlepszych nauczycieli. Pani Oliviero podchodziła z wielkim entuzjazmem do tego współzawodnictwa. Była stale skłócona z resztą ciała pedagogicznego, czasem niewiele brakowało, żeby dochodziło do rękoczynów. Wobec tej konfliktowej sytuacji wykorzystywała Lilę i mnie, żeby pokazać wszystkim, że jest świetną nauczycielką, najlepszą nauczycielką szkoły podstawowej w całej dzielnicy. Dlatego bardzo często zabierała nas do innych klas, także bez wyraźnego polecenia, a nawet bez wiedzy dyrektora, by porównać naszą wiedzę z wiedzą innych dzieci, dziewczynek i chłopców. Mnie zwykle posyłała jako pierwszą, niejako na zwiad, by zbadać poziom przeciwnika. Wygrywałam, ale bez przesady, moje zwycięstwo nie mogło upokorzyć innych nauczycieli i ich uczniów. Miałam wtedy złote loki i miłą buzię, byłam szczęśliwa, kiedy mogłam się popisać, ale nie byłam bezczelna, budziłam sympatię. Kiedy więc okazywało się, że znam na pamięć kilka wierszy i tabliczkę mnożenia, że umiem dzielić i odejmować, wiem, że istnieją Alpy Nadmorskie, Kotyjskie, Graickie i Pennińskie, nauczyciele głaskali mnie po głowie, a uczniowie czuli, że wykucie tego wszystkiego kosztowało mnie sporo wysiłku, więc nie okazywali mi niechęci.
Z Lilą było inaczej. Już w pierwszym roku nauki nikt nie mógł z nią rywalizować. Nauczycielka mówiła, że gdyby trochę popracowała, mogłaby zdać egzamin i przejść od razu do trzeciej klasy, zanim skończy siedem lat. Później różnica między nią a innymi dziećmi wciąż rosła. Lila rozwiązywała w pamięci trudne zadania, dyktanda pisała bez błędów i choć na co dzień mówiła gwarą jak my wszyscy, w razie potrzeby potrafiła się posługiwać literacką włoszczyzną, używając takich słów jak: przywykły, obfity czy owszem. Tak więc, kiedy pani Oliviero posyłała ją na pole bitwy i kazała popisywać się odmianą czasowników regularnych i nieregularnych we wszystkich czasach i stronach albo błyskawicznym rozwiązywaniem zadań z algebry, dusze rywali opanowywała czarna zazdrość i niechęć do tej dziewczynki, która pozostawała dla każdego poza konkurencją. Na nic turnieje i konkursy, nauczyciele też musieli pogodzić się z faktem, że przy Lili wszyscy inni uczniowie są przeciętni, pozbawieni szczególnych talentów, że nikt jej nie dorówna. Jej błyskotliwość była przy naszych osiągnięciach jak przenikliwy świst, błysk płomienia, śmiertelne ukłucie. W jej wyglądzie zewnętrznym też nie było nic, co łagodziłoby negatywne uczucia, jakie budziła jej bezdyskusyjna wyższość. Smagła i chuda, była zawsze rozczochrana i niedomyta, a na kolanach i łokciach miała strupy po wciąż nowych skaleczeniach. Duże oczy zwężały się, gdy przygotowywała odpowiedź na któreś z pytań, powieki kryły spojrzenie, które chwilami trudno byłoby określić nie tylko jako dziecinne, ale nawet jako ludzkie. Co gorsza Lili nie zależało na sympatii innych, nie robiła nic, żeby dać się lubić. Każdym swoim ruchem ostrzegała tych, którym mogłoby przyjść do głowy, żeby wyrządzić jej krzywdę, że ona jest zawsze gotowa dokuczyć jeszcze bardziej.
Otaczała ją aura nienawiści, zdawałam sobie z tego sprawę. Nienawidzili jej zarówno chłopcy, jak i dziewczynki, ale chłopcy mniej się kryli z tym uczuciem. Z jakiegoś nieznanego mi powodu pani Oliviero posyłała nas częściej do klas męskich – upokarzanie tych uczniów i ich nauczycieli sprawiało jej widocznie szczególną satysfakcję. Dyrektor, z równie tajemniczych przyczyn, popierał to. Później przychodziło mi czasem do głowy, że może w szkole szły zakłady, i to wysokie, o wyniki tych naszych rywalizacji, ale chyba przesadzałam. Prawdopodobnie był to tylko sposób na wyrównanie jakichś starych porachunków albo na rozruszanie słabszych lub nie dość uległych pedagogów. Faktem jest, że pewnego ranka, w drugim roku naszej szkolnej kariery, zabrano nas do, ni mniej ni więcej, tylko czwartej klasy, prowadzonej przez pana Ferrara, tej, do której uczęszczał Enzo Scanno, nieznośny syn sprzedawców owoców, i Nino Sarratore, brat Marisy, obiekt mojej miłości.
Enza znali wszyscy. Powtarzał rok, poza tym co najmniej dwa razy przeszedł całą szkołę z kartonem zawieszonym na szyi, na którym pan Ferraro – wysoki i chudy, z siwymi włosami obciętymi na jeża, z drobną, pooraną bruzdami twarzą i wystraszonymi oczami – napisał dużymi literami: OSIOŁ. Nino był natomiast tak cichy, spokojny i bezproblemowy, że znali go nieliczni, a najlepiej ja.
Rzecz jasna Enzo był dla nas absolutnym zerem, przynajmniej jeżeli chodzi o wiedzę szkolną. Zwróciłyśmy na niego uwagę tylko dlatego, że był agresywny. Miałyśmy konkurować z: Ninem oraz – co odkryłyśmy dopiero w ostatniej chwili – Alfonsem Carracciem, trzecim synem don Achillego, zadbanym siedmiolatkiem, który wyglądał na jeszcze młodszego. Podobnie jak my, uczył się dopiero w drugiej klasie, ale pan Ferraro zaprosił go w tym dniu do swojego czwartego oddziału, bo prawdopodobnie polegał na nim bardziej niż na dwa lata starszym Ninie.
Z początku pani Oliviero i pan Ferraro posprzeczali się o tę niezapowiedzianą obecność małego Alfonsa, ale szybko przystąpiliśmy do zawodów w obecności dzieci z dwóch klas zebranych w jednej sali. Zapytano nas o czasowniki i tabliczkę mnożenia, musieliśmy wykonać cztery działania arytmetyczne, najpierw na tablicy, później w pamięci. Z tego turnieju pozostały mi w pamięci trzy rzeczy. Pierwsza to ta, że mały Alfonso Carracci, spokojny i dokładny, od razu mnie pokonał, ale miał tę zaletę, że nie dał mi odczuć swojej wyższości. Druga: Nino Sarratore, ku mojemu zdziwieniu, nie odpowiedział prawie na żadne pytanie, siedział oszołomiony, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi. A trzecia to ta, że Lila rywalizowała z synem don Achillego niechętnie, jakby jej nie zależało na wygranej. Ożywiała się tylko wtedy, gdy mieli wykonać obliczenia w pamięci – dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie. Alfonso, pomimo inercji Lili, która chwilami nawet nie reagowała na pytania nauczycieli, jakby do niej nie docierały, zaczął zostawać w tyle, najwięcej pomyłek popełniał w mnożeniu i dzieleniu. Ale co ciekawe, kiedy młody Carracci się mylił, Lila też potykała się na najprostszych rachunkach, tak więc ciągle jeszcze pojedynek był wyrównany. W pewnym momencie zdarzyło się coś niespodziewanego. Dwa razy z rzędu, gdy Lila nie odpowiadała albo Alfonso się mylił, Enzo Scanno z ostatniego rzędu podawał pogardliwym tonem właściwy wynik.
To zaskoczyło wszystkich – dzieci, nauczycieli, dyrektora, mnie i Lilę. Jak to możliwe, że Enzo, ten leniwy chuligan, potrafi lepiej liczyć w pamięci niż ja, Alfonso Carracci i Nino Sarratore? Nagle Lila przebudziła się z odrętwienia. Szybko wyeliminowała z gry Alfonsa i na polecenie uśmiechniętego z dumy nauczyciela, rozpoczęła pojedynek z Enzem.
Długo szli łeb w łeb. W pewnej chwili dyrektor, nie pytając o zgodę pana Ferrary, przywołał syna Assunty do tablicy. Enzo wstał z nerwowym uśmieszkiem z ostatniej ławki i przy akompaniamencie chichotów swoich koleżków, usiadł posłusznie przy katedrze, naprzeciw Lili, ponury i niezgrabny. Pojedynek toczył się dalej, konkurencją były coraz trudniejsze rachunki wykonywane w pamięci. Chłopiec podawał rozwiązania, używając gwary, jakby był na ulicy, a nie w szkole, nauczyciel poprawiał jego język, ale wyniki były prawie zawsze bezbłędne. Było widać, że Enzo jest bardzo dumny z siebie i trochę zdziwiony swoim powodzeniem. Po jakimś czasie zaczął jednak zostawać w tyle, bo Lila, już całkiem rozbudzona, patrząc na niego zwężonymi oczami, dawała zdecydowanym głosem same poprawne odpowiedzi. W końcu Enzo przegrał. Przegrał, ale nie pogodził się z przegraną. Zaczął przeklinać, wykrzykiwał wulgarne słowa. Nauczyciel kazał mu pójść za tablicę i uklęknąć na grochu, ale Enzo nie posłuchał. Oberwał linijką po kłykciach, a potem pan Ferraro pociągnął go za ucho na miejsce kary. W ten sposób skończyła się ta próba sił.
Od tego dnia chłopcy z bandy Enza zaczęli nas obrzucać kamieniami.
Turniej w klasie Enza był ważnym momentem w długiej historii naszej przyjaźni. Jego uczestnicy zostali sprowokowani do zachowań zrazu trudnych do zinterpretowania. Lila pokazała na przykład, że potrafi się kontrolować, umie wykorzystywać, jeśli jej na tym zależy, swoje umiejętności stopniowo, w małych dawkach. Tak zrobiła w pojedynku z synem don Achillego. Nie chciała go pokonać, a jednocześnie dozowała odpowiedzi w taki sposób, by nie przegrać rywalizacji. Nie byłyśmy jeszcze wtedy przyjaciółkami, więc nie mogłam zapytać o powód takiego zachowania, ale nietrudno go odgadnąć. Podobnie jak mnie, jej też zabroniono zadzierać z don Achillem i całą jego rodziną.
Tak się rzeczy miały. Nie znałyśmy pochodzenia uczucia, jakie żywili nasi rodzice do rodziny Carraccich – tej mieszaniny strachu, zawiści, nienawiści i uległości – ale jego istnieniu nie dało się zaprzeczyć. To uczucie było realne, istniało tak samo jak nasze ulice i stojące przy nich domy o odrapanych, szarych tynkach, jak stęchły zapach na klatkach schodowych i kurz na chodnikach. Tym samym prawdopodobnie tłumaczyło się milczenie Nina Sarratorego. Ten śliczny, szczupły i wrażliwy chłopak z porządnie uczesaną czupryną i długimi rzęsami wyjąkał tylko parę słów, po czym zamilkł na dobre. Specjalnie nie dawał poprawnych odpowiedzi, żeby pozwolić błyszczeć Alfonsowi. Chciałam się w nim dalej kochać, wolałam więc tak właśnie o nim myśleć, ale w głębi serca osaczyły mnie wątpliwości. Czy to był naprawdę jego wybór, tak samo jak Lili? Nie miałam co do tego całkowitej pewności. Ja odstąpiłam od walki, bo Alfonso był naprawdę lepszy ode mnie. Lila mogła wygrać z nim od razu, ale wolała zremisować. A Nino? Było coś, co wprawiło mnie w rozterkę, a nawet sprawiło przykrość. To nie była niewiedza tego chłopca ani nawet rezygnacja z walki, tylko – dzisiaj powiedziałabym – jego uległość. To jąkanie, bladość, fioletowy cień pod oczami... Był śliczny, rozczulająco delikatny, i chyba właśnie ta jego rozczulająca delikatność mnie zirytowała.
Także Lila w pewnej chwili wydała mi się piękna. Z nas dwóch tylko mnie uważano za ładną. Lila była chuda jak sardynka, pachniała dzikością, miała wydłużoną, wąską w skroniach twarz obramowaną czarnymi, błyszczącymi włosami. Kiedy jednak zdecydowała się pokonać i Alfonsa, i Enza, oblicze jej się rozjaśniło jak u świętej wojowniczki, policzki zaróżowiły się od żaru pochodzącego gdzieś z głębi ciała i wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że Lila jest ładniejsza ode mnie. Byłam więc druga we wszystkim. Miałam nadzieję, że nikt tego nigdy nie zauważy.
Najważniejszym doświadczeniem tego poranka stało się odkrycie, że zdanie, do jakiego często się uciekałyśmy, by uniknąć kary, miało moc, o którą go nie podejrzewałyśmy, i skutki jego użycia mogły się łatwo wymknąć spod kontroli. To zdanie brzmiało: nie zrobiłam tego specjalnie. Na przykład Enzo – przypadkiem znalazł się w środku szkolnej rywalizacji i wygrał z Alfonsem, choć wcale nie miał takiego zamiaru. Lila wprawdzie zwyciężyła Alfonsa z własnej woli, ale z początku zaplanowała sobie coś innego, nie zrobiła tego specjalnie. Konsekwencje tych niezamierzonych wypadków przekonały nas, że należy zawsze robić wszystko specjalnie, bo tylko wtedy wiadomo, czego się można potem spodziewać. Żaden z bohaterów tamtych zdarzeń nie był przygotowany na to, co spotkało nas w ich następstwie. Nikt niczego nie zrobił specjalnie, tak więc potężna fala bolesnych doświadczeń, jaka w nas potem uderzyła, zastała nas nieprzygotowanych i bezbronnych.