Córka - Elena Ferrante - ebook + audiobook + książka

Córka ebook

Elena Ferrante

4,1
29,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Ta powieść to olbrzymi sukces ... Delikatna, ale śmiała, precyzyjna, ale ulotna, ostra niczym nóż, ale kojąca niczym balsam". La Repubblica „Córka to powieść o sytuacji kobiet: konfliktach, które mogą się pojawić w małżeństwie, ginącej miłości i pasji, trudnych relacjach z dziećmi, które jednocześnie utrudniają i pomagają swobodnie wyrażać uczucia". La Stampa Leda to rozwiedziona nauczycielka literatury angielskiej. Gdy jej córki wyjeżdżają do Kanady, by zamieszkać z ojcem, może się wydawać, że czeka ją okres pełen bólu i melancholii. Tymczasem kobieta z zażenowaniem stwierdza, że czuje się wolna, a jej życie staje się lżejsze. Leda postanawia wyjechać na wakacje nad morze, na południe kraju. Kilka pierwszych dni upływa jej spokojnie, do czasu aż kobieta spotyka pewną obcesową rodzinę, w obecności której czuje niepokój, a czasem nawet strach. Jedno, z pozoru niewinne, zdarzenie, sprawia, że do Ledy powracają wspomnienia wyborów, których dokonała jako matka, a które poważnie wpłynęły na losy jej rodziny. Z czasem ta spokojna opowieść o odkrywającej siebie na nowo kobiecie staje się historią konfrontacji z przeszłością i trudnym macierzyństwem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 160

Oceny
4,1 (1314 oceny)
525
462
233
77
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alicja436

Dobrze spędzony czas

trudne jest bycie mama
10
Aniolkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Wciagajaca od pierwszej strony, Do przeczytania w jedno popołudnie. Raczej dla dojrzałych czytelników oczekujących od książki nie tylko rozrywki ale też refleksji. Warto do niej wracać.
10
mariolaaa95

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna
00
haniakoper

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam! Lektorka 5+!!!
00
iwdian

Dobrze spędzony czas

Niewygodna lecz poruszająca proza
00

Popularność




Tytuł oryginału:

LA FIGLIA OSCURA

Copyright © 2006 by Edizioni e/o

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Małgorzata Hordyńska, Iwona Wyrwisz, Aleksandra Mól

ISBN: 978-83-8110-235-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

1.

Po niecałej godzinie jazdy poczułam się źle. Znowu pojawiło się pieczenie w boku, postanowiłam jednak je zignorować. Zaniepokoiłam się dopiero, gdy nie miałam już sił, by utrzymać kierownicę. W ciągu kilku minut moja głowa zrobiła się ciężka, światła się rozmyły i zapomniałam, że prowadzę. Zdawało mi się, że to środek dnia, a ja znajduję się nad morzem. Plaża jest pusta, woda spokojna, tylko na maszcie, kilka metrów od brzegu, powiewa czerwona flaga. Kiedy byłam mała, moja matka nastraszyła mnie: Leda, nie wolno ci się kąpać przy czerwonej fladze, bo ona oznacza, że morze jest wzburzone i możesz się utopić. Obawa przetrwała przez lata i nawet teraz, choć powierzchnia przypomina przeźroczystą folię rozciągniętą aż po horyzont, nie mam odwagi się zanurzyć, boję się. Powtarzam sobie: idź, wykąp się, pewnie zapomnieli opuścić flagę, mimo to dalej stoję na brzegu i czubkiem palca ostrożnie badam wodę. Co jakiś czas na wydmach pojawia się moja matka i woła do mnie, jakbym nadal była dzieckiem: Leda, co robisz, nie widzisz czerwonej flagi?

Kiedy w szpitalu otworzyłam oczy, przez ułamek sekundy widziałam przed sobą płaskie morze. Pewnie dlatego zrodziło się we mnie przekonanie, że to nie był sen, lecz ostrzegawcze omamy, które trwały aż do chwili ocknięcia się. Lekarze powiedzieli mi, że mój samochód uderzył w barierę, ja jednak nie odniosłam większych obrażeń. Miałam tylko jedną poważną ranę w lewym boku, niejasnego pochodzenia.

Odwiedzili mnie znajomi z Florencji, wróciły Bianca i Marta, pojawił się nawet Gianni. Wszystkim mówiłam, że zjechałam z drogi, bo zasnęłam. Ale dobrze wiedziałam, że to nie z powodu snu. Winny był mój bezsensowny czyn, o którym dlatego, że był właśnie taki, postanowiłam z nikim nie rozmawiać. Najtrudniej opowiedzieć o tym, czego sami nie potrafimy zrozumieć.

2.

Kiedy moje córki przeniosły się do Toronto, gdzie od lat mieszka i pracuje ich ojciec, ze zdziwieniem, ale i z zażenowaniem odkryłam, że nie odczuwam żadnego bólu, co więcej, jest mi tak lekko, jakbym dopiero teraz wydała je na świat. Po raz pierwszy od prawie dwudziestu pięciu lat opuścił mnie niepokój związany z troską o nie. W mieszkaniu panował porządek, jakby nikt w nim nie przebywał, nie musiałam się już martwić o zakupy czy pranie, kobieta, która przez lata pomagała mi w prowadzeniu domu, znalazła lepiej płatną pracę, a ja nie czułam potrzeby, by ją zastąpić kimś innym.

Jedynym obowiązkiem związanym z dziewczętami był codzienny telefon i pytanie, jak się czują, co porabiają. Odpowiadały tak, jakby już znalazły osobne mieszkanie, w rzeczywistości jednak dalej były z ojcem, ale ponieważ przyzwyczaiły się do rozdzielania nas nawet w słowach, nie wspominały o nim, jakby w ogóle nie istniał. Na pytania o nowe życie odpowiadały albo wesoło i wymijająco, albo z dąsem przerywanym milczeniem, albo wymuszonym tonem, który przyjmowały, kiedy znajdowały się w towarzystwie. Same też często dzwoniły – zwłaszcza Bianca, którą łączyła ze mną relacja władczo-roszczeniowa – ale tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy niebieskie buty pasują do pomarańczowej spódnicy, żebym odszukała jakieś kartki włożone do takiej, a nie innej książki i pilnie im wysłała albo żeby sprawdzić, czy ciągle mogą na mnie wyładować złość i rozpacz, pomimo iż przebywamy na dwóch kontynentach i dzieli nas szmat nieba. Nasze telefoniczne rozmowy zazwyczaj były krótkie, czasami odgrywane, jak w kinie.

Robiłam to, o co mnie prosiły, reagowałam zgodnie z ich oczekiwaniami. Ale ponieważ odległość uniemożliwiała bezpośrednią ingerencję w ich życie, spełnianie życzeń czy kaprysów ograniczało się do sporadycznych i pozbawionych odpowiedzialności uczynków, każda prośba była niezobowiązująca, każda powinność stała się serdecznym nawykiem. Czułam się cudownie wolna, jakbym wreszcie dokończyła trudne dzieło i zrzuciła je ze swoich ramion.

Zaczęłam pracować, nie bacząc na porę dnia i związane z nią wymogi. W nocy, przy dźwiękach muzyki, poprawiałam prace studentów, spałam popołudniami z zatyczkami w uszach, jadłam raz dziennie, zawsze w pobliskiej trattorii. Szybko zmienił się mój styl bycia, nastrój, a nawet wygląd. Na uniwersytecie studenci przestali działać mi na nerwy, zarówno ci bezdennie głupi, jak i ci przemądrzali. Kolega po fachu, z którym od lat łączyła mnie zażyłość i z którym czasami, choć rzadko, szłam do łóżka, pewnego wieczoru powiedział z zakłopotaniem, że stałam się mniej roztargniona i bardziej szczodra. W ciągu kilku miesięcy odzyskałam sylwetkę z lat młodzieńczych i dawną energię, czułam się tak, jakby moje myśli znowu nabrały właściwej prędkości. Któregoś wieczoru przyjrzałam się sobie w lustrze. Miałam czterdzieści siedem lat, za cztery miesiące kończyłam czterdzieści osiem, ale w magiczny sposób pozbyłam się kilku ładnych lat. Nie wiem, czy sprawiło mi to przyjemność, ale z pewnością mnie zaskoczyło.

Kiedy nadszedł czerwiec, ten nietypowy stan błogości sprawił, że zapragnęłam wakacji, postanowiłam więc, że jak tylko uporam się z egzaminami i biurokracją, pojadę nad morze. Pogrzebałam w Internecie, przeanalizowałam zdjęcia i ceny. W końcu wynajęłam mały i stosunkowo tani apartament nad wybrzeżem Morza Jońskiego na okres od połowy lipca do końca sierpnia. Ale wyjechać udało mi się dopiero 24 lipca. Podróż autem wyładowanym przede wszystkim książkami, które były mi potrzebne do przygotowania kursu na następny rok akademicki, przebiegała spokojnie. Dzień był piękny, przez otwarte okna wpadało powietrze pachnące spaloną ziemią, czułam się wolna i nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia.

Ale w połowie drogi, podczas tankowania, ogarnął mnie nagły niepokój. Kiedyś bardzo lubiłam morze, jednak co najmniej od piętnastu lat opalanie się wprawiało mnie w rozdrażnienie i natychmiast męczyło. Apartament z pewnością okaże się brzydki, z widokiem na skrawek błękitu w oddali i w otoczeniu samych mizernych i tanich bloków. Oka nie zmrużę z powodu upałów i głośnej muzyki w lokalach. Resztę trasy pokonałam w złym humorze, z przekonaniem, że w lecie pracowałoby mi się lepiej we własnym domu, w klimatyzowanym pomieszczeniu, w ciszy opuszczonego budynku.

Do celu dotarłam, gdy słońce już zachodziło. Miejscowość była ładna, ludzie mówili z miłym dla ucha akcentem, czuć było przyjemne zapachy. Czekał na mnie serdeczny starszy pan z siwą czupryną. Najpierw zaprosił mnie na kawę do baru, a potem z uśmiechem przeplatanym kategoryczną gestykulacją zakazał wniesienia choćby jednej torby. Objuczony walizami, sapiąc, wspiął się na trzecie, ostatnie piętro i tam, na progu niewielkiego mieszkania, postawił bagaże: sypialnia, malutka ślepa kuchnia z wejściem do łazienki, salon z dużymi oknami i balkon, z którego o zmierzchu rozciągał się widok na poszarpane rafami wybrzeże i bezkresne morze.

Starszy pan miał na imię Giovanni, nie był właścicielem mieszkania, lecz swego rodzaju dozorcą i złotą rączką; nie przyjął napiwku i prawie się obraził, że nie rozumiem, iż to, co robi, wynika z gościnności. Kiedy wreszcie się pożegnał, upewniwszy się kilkakrotnie, że wszystko mi odpowiada, na stole w salonie zobaczyłam wielki talerz pełen brzoskwiń, śliwek, gruszek, winogron i fig. Błyszczał jak na obrazie z martwą naturą.

Wyniosłam na balkon wiklinowy fotel i usiadłam, aby się przyjrzeć, jak nad morzem powoli zapada noc. Przez lata głównym powodem wyjazdu na wakacje były dziewczynki, a kiedy dorosły i zaczęły podróżować po świecie z przyjaciółmi, ja czekałam na nie w domu. Zamartwiałam się nie tylko wszelakiego rodzaju ewentualnymi katastrofami (lotniczymi, morskimi, wojnami, trzęsieniami ziemi, tsunami), ale też ich słabymi nerwami, możliwymi spięciami z towarzyszami podróży, sercowymi dramatami z powodu pochopnych miłostek bądź odrzuconych awansów. Chciałam być gotowa na niespodziewaną prośbę o pomoc, bałam się, że mogą mnie całkiem słusznie oskarżyć, że jestem roztargniona czy nieobecna, skupiona na sobie samej. Dosyć. Wstałam, żeby wziąć prysznic.

Potem poczułam głód, wróciłam więc do talerza z owocami. Odkryłam, że figi, gruszki, śliwki, brzoskwinie i winogrona tylko ładnie wyglądają, a w środku są stare albo przegniłe. Wzięłam nóż, zaczęłam odcinać sczerniałe kawałki, jednak zapach i smak owoców wzbudziły we mnie wstręt, wyrzuciłam więc wszystko do kosza. Mogłam wyjść, poszukać jakiejś restauracji, ale byłam zmęczona i chciało mi się spać, dlatego zrezygnowałam z kolacji.

W sypialni były dwa duże okna, otworzyłam je na oścież, zgasiłam światła. Na zewnątrz co jakiś czas eksplodował w ciemnościach blask latarni morskiej i na kilka sekund zalewał pokój. Nigdy nie powinno się przyjeżdżać do nowego miejsca wieczorem, kiedy wszystko wydaje się obce, a każdy przedmiot wygląda groźnie. Położyłam się na łóżku w szlafroku i z wilgotnymi włosami, wpatrzyłam się w sufit i czekałam, aż rozbłyśnie bielą, wsłuchałam się w odległy warkot silnika i cichą pieśń, która przypominała miauczenie. Czułam się nieswojo. Obróciłam się sennie na bok i wtedy dotknęłam czegoś zimnego, co leżało na poduszce, czegoś jakby z bibuły.

Włączyłam światło. Na bielusieńkiej poszewce leżał owad długi na trzy czy cztery centymetry, przypominał dużą muchę. Miał błoniaste skrzydła, był ciemnobrązowy i się nie ruszał. Pomyślałam: to cykada, może pękł jej brzuch. Dotknęłam ją skrawkiem szlafroka, poruszyła się, ale zaraz znowu zastygła. Samiec albo samica. Brzuch samic pozbawiony jest elastycznych błon, nie wydaje dźwięków, jest niemy. Poczułam obrzydzenie. Cykada nakłuwa drzewa oliwne i korę jesionu mannowego i czeka, aż wypłynie z niej manna. Ostrożnie podniosłam poduszkę, podeszłam do okna i strzepnęłam owada na zewnątrz. Tak zaczęły się moje wakacje.

3.

Następnego dnia włożyłam do torby stroje kąpielowe, ręczniki, książki, kserokopie, zeszyty, wsiadłam do samochodu i drogą biegnącą wzdłuż wybrzeża wyruszyłam na poszukiwanie plaży i morza. Po dwudziestu minutach po mojej prawej stronie pojawił się lasek piniowy, zobaczyłam znak wskazujący na parking, zatrzymałam się. Objuczona przeskoczyłam przez barierę i zapuściłam się w głąb po ścieżce czerwonej od igieł sosnowych.

Uwielbiam zapach żywicy. Gdy byłam mała, lato spędzałam na plażach jeszcze nie zalanych betonem przez kamorrę, które zaczynały się tam, gdzie kończyły lasy. Ten zapach to zapach wakacji, letnich dziecięcych zabaw. Każdy trzask suchej szyszki czy jej głuche uderzenie o ziemię, ciemna barwa orzeszków piniowych przywodzą mi na myśl usta mojej matki, widzę, jak śmiejąc się, rozgryza łupinki, wyciąga żółte nasionka, podaje je moim siostrom, które hałaśliwie się ich domagają, i mnie czekającej w milczeniu, albo sama je zjada, brudząc sobie wargi ciemnym pyłem, i mówi, żeby oduczyć mnie nieśmiałości: ty nic nie dostaniesz, jesteś bardziej zamknięta niż zielona szyszka.

Lasek piniowy był gęsty, ze zbitym poszyciem, a powyginane przez wiatr pnie wyglądały tak, jakby zaraz miały upaść do tyłu, przerażone czymś, co nadciąga od morza. Uważałam, żeby nie potknąć się o wydeptane korzenie, które przecinały ścieżkę, i hamowałam obrzydzenie, gdy na mój widok zakurzone jaszczurki porzucały słoneczne plamy i czmychały w poszukiwaniu kryjówki. Szłam nie więcej niż pięć minut, potem pojawiły się wydmy i morze. Minęłam powykręcane pnie eukaliptusów wyrastających z piasku, weszłam na drewniany chodnik biegnący pośród zielonych trzcin i oleandrów i dotarłam do ładnie zagospodarowanego kąpieliska.

Miejsce od razu przypadło mi do gustu. Przychylnie nastawiła mnie też uprzejmość opalonego mężczyzny w kasie i opanowanie młodego, chudego i wysokiego ratownika bez mięśni, w koszulce i w czerwonych spodenkach, który odprowadził mnie do parasola. Piasek przypominał biały proszek, długo pływałam w przeźroczystej wodzie, potem się opalałam. Na koniec rozłożyłam się w cieniu z książką i spokojnie pracowałam aż do zmierzchu, rozkoszując się bryzą znad wody i niespodziewanymi metamorfozami morza. Dzień minął na tak pogodnym zespoleniu pracy, fantazji i lenistwa, że postanowiłam codziennie tu wracać.

W niespełna tydzień miałam już ustalone nawyki. Szłam przez lasek piniowy i myślałam tylko o tym, jak bardzo lubię trzask otwierających się na słońcu szyszek, smak pewnych zielonych liści przypominających mirt, łuszczącą się korę eukaliptusów. Po drodze wyobrażałam sobie zimę, zimny las tonący we mgle, ostrokrzew pełen czerwonych kulek. Mężczyzna w kasie codziennie witał mnie grzecznie i z radością, zamawiałam kawę w barze, kupowałam wodę mineralną. Ratownik miał na imię Gino i bez wątpienia był studentem, troskliwie otwierał mi parasol i leżak, a potem wycofywał się do cienia – rozchylone mięsiste wargi, baczne oczy – gdzie ołówkiem podkreślał coś w grubym podręczniku, przygotowując się zapewne do egzaminu.

Rozczulał mnie, gdy tak na niego patrzyłam. Zazwyczaj, gdy mokra kładłam się na słońcu, zapadałam w drzemkę, bywało jednak, że nie spałam, przymykałam tylko oczy i obserwowałam go z sympatią, bacząc, żeby się nie zorientował. Nie był spokojnym typem, często krzywił piękne, choć nerwowe ciało, mierzwił sobie kruczoczarne włosy, szczypał się w podbródek. Spodobałby się bardzo moim córkom, zwłaszcza Marcie, która często zakochiwała się w chudych i nerwowych chłopcach. Mnie – sama nie wiem. Już dawno zauważyłam, że niewiele mam z siebie, za to wszystko z nich. Nawet na Gina patrzyłam przez pryzmat domniemanych doświadczeń Bianki i Marty, ich gustów i namiętności.

Gdy młodzieniec się uczył, jego czujniki działały niezależnie od wzroku. Jak tylko zabierałam się za przesuwanie leżaka ze słońca w cień, skakał na równe nogi, pytał, czy potrzebuję pomocy. Uśmiechałam się, zaprzeczałam gestami, to przecież tylko leżak. Wystarczała mi sama świadomość, że ktoś się o mnie troszczy, a ja nie muszę o niczym pamiętać, zaspokajać niczyich potrzeb. Nie miałam już nikogo pod swoją opieką, więc i sama sobie przestałam wreszcie ciążyć.

4.

Nie od razu zauważyłam młodą matkę i jej córkę. Nie wiem, czy były tam od pierwszego dnia, czy pojawiły się dopiero potem. Przez pierwsze trzy czy cztery dni nie zwracałam uwagi na hałaśliwą grupę neapolitańczyków, dzieci, dorosłych, mężczyznę około sześćdziesiątki ze srogą miną, czwórkę czy piątkę chłopaków, którzy zawzięcie walczyli ze sobą w wodzie i na piasku, szeroką kobietę pod czterdziestkę o krótkich nogach i ciężkich piersiach, która często wędrowała między plażą a barem, dźwigając z udręczeniem brzemienny brzuch, wielki napięty łuk między dwoma częściami stroju kąpielowego. Wszyscy byli ze sobą spokrewnieni, rodzice, dziadkowie, dzieci, wnuki, kuzynostwo, szwagrowie i szwagierki, i śmiali się gromko. Nawoływali się wrzaskliwie po imieniu, rzucali krótkimi, porozumiewawczymi okrzykami, czasami się kłócili: wielka rodzina, podobna do mojej z dzieciństwa, te same żarty, te same czułości, te same złości.

Pewnego dnia podniosłam wzrok znad książki i wtedy zobaczyłam je po raz pierwszy, młodziutką kobietę i dziewczynkę. Wracały pod parasol, ona, nie więcej niż dwadzieścia lat, szła z opuszczoną głową, a mała, trzy czy cztery lata, patrzyła w górę z zachwytem, przyciskając do siebie lalkę w taki sposób, w jaki mama nosi dziecko w ramionach. Rozmawiały ze spokojem, jakby nikogo wokół nich nie było. Kobieta w ciąży coś do nich krzyczała gniewnie spod parasola, a jakaś gruba szara pani koło pięćdziesiątki w kompletnym ubraniu, być może matka, machała z niezadowoleniem i dezaprobatą. Dziewczyna jednak, głucha i ślepa na wszystko, nie przestawała mówić do dziecka i wracała znad morza miarowym krokiem, pozostawiając na piasku ciemne ślady.

One też należały do wielkiej, hałaśliwej rodziny, chociaż ta młoda matka o smukłej sylwetce, wiotkiej szyi, pięknym kształcie głowy, z długimi, ondulowanymi, mieniącymi się czarnymi włosami, twarzą jak u Hinduski, wyrazistymi policzkami, mocno zarysowanymi brwiami i migdałowymi oczami, widziana z daleka w jednoczęściowym eleganckim stroju kąpielowym nie pasowała do reszty, wyglądała tak, jakby jej organizm w zagadkowy sposób wyłamał się z reguły, jakby padła ofiarą porwania albo została podmieniona w szpitalu.

Od tamtej chwili co jakiś czas spoglądałam w ich stronę.

W małej było coś niepokojącego, sama nie wiem co, jakiś dziecięcy smutek, a może ukryta choroba. Na jej buzi odmalowywało się nieustające błaganie o obecność matki: błaganie bez płaczu czy grymasów, przed którym matka się nie uchylała. Raz zaobserwowałam, z jak wielką uwagą i delikatnością smarowała małą kremem. Innym razem uderzyło mnie niespieszne tempo ich wspólnej kąpieli: matka tuliła córkę do siebie, a córka obejmowała ją mocno za szyję. Śmiały się i rozkoszowały bliskością ciał, dotykały się nosami, wypluwały wodę, całowały. Przy innej okazji widziałam, jak bawią się lalką. Sprawiało im to wyraźną przyjemność: ubierały ją, rozbierały, smarowały na niby kremem przeciwsłonecznym, kąpały w zielonym wiaderku, wycierały, żeby nie zmarzła, przykładały do piersi albo karmiły piaskowymi kaszkami i kładły przy sobie na ręczniku. Chociaż dziewczyna była sama w sobie piękna, dodatkowo wyróżniało ją macierzyństwo, sprawiała wrażenie, jakby córka była jej jedynym pragnieniem.

Mimo to wyraźnie była zżyta z liczną grupą krewnych. Plotkowała z kobietą w ciąży, grała w karty ze spalonymi słońcem rówieśnikami, pewnie kuzynami, spacerowała po brzegu ze starszym panem o srogiej minie (ojcem?) albo z młodymi hałaśliwymi kobietami, siostrami, kuzynkami, szwagierkami. Nie wyglądała, jakby miała męża czy kogoś, kto byłby ojcem dziecka. Zauważyłam natomiast, że wszyscy członkowie rodziny troszczą się o nią i o małą. Szara gruba pani koło pięćdziesiątki chodziła z nią do baru, żeby kupić dziewczynce lody. Na każde zawołanie chłopcy przerywali zabawę i prychając z niezadowolenia, szli po wodę, jedzenie, po wszystko, czego potrzebowała. Jak tylko matka i córka oddalały się o kilka metrów od brzegu na małej czerwono-niebieskiej łódce, kobieta w ciąży krzyczała: Nina, Lenù, Ninetta, Lena, i dysząc, biegła nad brzeg, alarmowała nawet ratownika, a ten skakał na równe nogi, żeby kontrolować sytuację. Kiedy do dziewczyny podeszło dwóch typów i zaczęło ją podrywać, od razu interweniowali kuzyni, w ruch poszły szturchańce i wyzwiska, o mały włos nie doszło do bójki.

Na początku nie wiedziałam, czy to matka, czy córka nazywa się Nina, Ninù, Ninè, tyle było tych imion, że ciężko było się zorientować. Potem, osłuchawszy się z krzykami i głosami, zrozumiałam, że Nina to matka. Gorzej było z dziewczynką, na początku wszystko mi się plątało. Myślałam, że wołają na nią Nani albo Nena czy Nennella, w końcu zrozumiałam, że to imiona lalki, z którą mała ani na chwilę się nie rozstawała i z którą Nina obchodziła się jak z żywym dzieckiem, jak z drugą córką. Dziewczynka natomiast miała na imię Elena, Lenù: matka zawsze nazywała ją Elena, krewni zaś Lenù.

Nie wiem po co, ale zapisałam sobie te imiona w zeszycie: Elena, Nani, Nena, Leni; może podobało mi się, jak Nina je wypowiada. Mówiła do dziecka i do lalki z miłym dla ucha akcentem, w melodyjnym dialekcie neapolitańskim, zwracała się do niej słowami, jakie lubię, w języku zabawy i radości. Byłam nim oczarowana. Języki kryją w sobie jad, który co jakiś czas wypływa i nie ma na niego odtrutki. Pamiętam, jak dialekt w ustach mojej matki tracił swoją słodycz, gdy wrzeszczała, zatruta złością: ja już z wami dłużej nie wytrzymam, nie wytrzymam. Rozkazy, wrzaski, wyzwiska, życie prężące się w jej słowach jak nadszarpnięty nerw, który przy najmniejszym dotknięciu każe z bólem zerwać z wszelkimi manierami. Raz, dwa razy, trzy zagroziła nam, córkom, że odejdzie: obudzicie się rano, a mnie już nie będzie. Codziennie budziłam się, drżąc ze strachu. Ale zawsze była, choć w słowach ciągle znikała z domu. Ta kobieta, Nina, wyglądała na spokojną, zazdrościłam jej tego.

5.

Tydzień wakacji minął w mgnieniu oka: piękna pogoda, lekki wietrzyk, mnóstwo niezajętych parasoli, dialekty z całych Włoch mieszające się z dialektem lokalnym i nielicznymi językami obcymi u cudzoziemców zażywających tutejszego słońca.

Potem nadeszła sobota, plaża się zaludniła. Mój słoneczno-cienisty obszar został oblężony przez lodówki turystyczne, wiaderka, łopatki, dmuchane rękawki i kółka, rakietki. Zrezygnowałam z lektury i rozejrzałam się pośród tłumów za Niną i Eleną, żeby jakoś zabić czas.

Z