Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W porządnej szkole wszystko jest pod kontrolą. Uczą się w niej tylko ładni, grzeczni i wzorowi. Nie ma tam miejsca na myślenie, a czarne zawsze jest białe. W porządnej szkole bycie innym jest karane. Śmiercią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 114
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Katarzyna Ryrych
HODOWLA
Opieka redakcyjna: Izabela Jakul
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Piotr Salewski, Małgorzata Ogonowska
Projekt okładki: Grażyna Rigall
Opracowanie graficzne: Marta Handschke
Skład: Barbara Woźniak
Wersja elektroniczna:
ISBN EPUB 978-83-8118-074-0
ISBN MOBI 978-83-8118-075-7
Gdańsk 2019. Wydanie pierwsze
Wszelkie podobieństwo do osób lub wydarzeń jest niezamierzone, jednak… jeśli ktoś rozpozna w tej historii siebie, to znaczy, że sobie na to zasłużył.
Nigdy nie sądziłem, że dziesięć lat to taki kawał czasu.
A jednak. Łaziłem po uliczkach i przyglądałem się budynkom. Niektóre z nich się postarzały, inne zniknęły i pozostały po nich resztki fundamentów. Gdzie indziej pojawiły się nowe. Poszedłem przed siebie, mijając dom Lary-Flary, który stał pusty. Zasłaniały go krzaki bzu i drzewa, kilka okien zabito deskami.
A potem wyszedłem na drogę. Tu nie zmieniło się nic. Nawet przetrwał napis na barierce.
GOD IS A DOG SPELLED BACKWARDS.
Czyli „pies” przeczytany od końca to „bóg”. Dowcipnie brzmi to, oczywiście, tylko po angielsku. To był jeden z wyrafinowanych żartów językowych Lary-Flary, który wyjątkowo przypadł nam do gustu. Pewnego wieczoru Klemens przyniósł ze sobą puszkę lakieru i pędzel, a Łazik to wymalował.
Wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę. Zapaliłem. Ale papieros nie smakował tak jak wtedy. Po prostu byłem już w wieku, kiedy mogłem bezkarnie i palić, i pić piwo. Zakazane rzeczy straciły smak.
Przeskoczyłem przez barierkę i zszedłem na dół ścieżką zarośniętą jeżynami. Tu nic się nie zmieniło. Wypalony krąg i parę niedopalonych polan świadczyło o tym, że dalej organizują tu ogniska. Podniosłem z ziemi kilka niedopałków i cisnąłem je w popiół.
A potem poszedłem dalej.
Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy, aby zrównać z ziemią trzy niewielkie wzgórki. Tu Lara-Flara pochowała swojego starego czarnego psa, a inni dołożyli obok swoich braci mniejszych.
Środkiem parowu nadal płynął strumień. Wspiąłem się w górę, tam gdzie niegdyś stało butelkowe drzewo – stara śliwa, na której wieszaliśmy butelki po wypitym winie. Spróchniały pień leżał w trawie, a obok poniewierało się kilka flaszek.
Nasza historia. Historia, o której próbowałem zapomnieć, ale życie zaprowadziło mnie do niej, zupełnie jakby chciało mi powiedzieć, że nie da się uciec, choćby nie wiadomo jak się próbowało.
Stanąłem na szczycie wzgórza i spojrzałem w dół.
„…wbiegłem na wzniesienie, skąd widać miasto w całej rozciągłości”.
Nie pamiętałem, kto śpiewał tę piosenkę, jednak w pełni oddawała nastrój chwili.
Usiadłem na trawie i przymknąłem oczy. Czy to rzeczywiście było tak dawno temu?
Maciek tak naprawdę nigdy nie chciał mieć świadectwa z paskiem. Wystarczały mu tróje, a dopy nie robiły na nim wrażenia.
Co nie znaczyło, że miał wszystko gdzieś. Po prostu żył w innym świecie. Ten świat nie przystawał do modelu, który miała w głowie Królowa Matka, czyli nasza wychowawczyni. Mieliśmy być najlepsi. Mieliśmy być jej cudownymi dziećmi, których nigdy nie miała. A Maciek był wielkim rozczarowaniem. Plamą na nieskazitelnej bieli.
Myślę, że jego stary trafiłby do Zakładu (tak nazywaliśmy naszą budę) z zawiązanymi oczyma, tak często wzywała go do siebie. Pamiętam, jak wychodził na ulicę z opuszczoną głową, zupełnie jakby się wstydził, że Maciek odstaje od reszty.
Inni też odstawali, ale chyba byli cwańsi. Twardsi. Albo umieli współpracować.
Prawdę powiedziawszy, wcale nie było idealnie.
Zaraz na początku pierwszej klasy Jolka (wyglądała, jakby miała lat osiemnaście, nie szesnaście) zaszła w ciążę, a Królowa Matka pomogła jej się z tego wyślizgać. Jedna rozmowa z mamusią i Jolka zniknęła, tylko w dzienniku pozostało do końca roku jej nazwisko.
Wszystko było zgrabnie tuszowane, zamiatane pod dywan. Nawet kiedy Edek przyszedł na lekcje po spożyciu, wezwała taksówkę i ciupasem odesłała go do domu.
I dalej byliśmy najlepsi.
W zachowaniu i w nauce.
– Wy to macie w pytę – powiedział Kuba, który chodził do szkoły w Mieście, gdzie taki numer by nie przeszedł.
Ale nie mieliśmy w pytę. Przynajmniej Maciek.
Słowo honoru, wolałbym chodzić do tej samej budy co Kuba, mieć w domu sajgon po każdej wywiadówce i czuć się komfortowo.
A tutaj? Cokolwiek byś zrobił, zaraz dowiadywała się o tym Królowa Matka, wzywała na rozmowę i wychodziłeś, jakby przepuścili cię przez wyżymaczkę.
Za to strona z uwagami w dzienniku była biała. Jak śnieg. Bez skazy.
Regułę złamała Lara-Flara, wpisując uwagę Marcelinie. Widziałem, jak na przerwie rozmawia z Królową Matką, ale chyba się tym zbytnio nie przejęła. Ta jedna jedyna uwaga była plamą na honorze naszej klasy. „Marcelina mimo wielokrotnych upomnień do dnia dzisiejszego nie posiada zeszytu przedmiotowego ani ćwiczeń”. I data.
Lara-Flara miała fioła na punkcie swojego przedmiotu. Wkładała w nauczanie całe serce, wymagała od siebie i od nas, a jej lekcje były naprawdę odlotowe. Miała cycki jak Lara Croft i wszyscy gapiliśmy się na nie, ale nic sobie z tego nie robiła. Jej przezwisko wzięło się właśnie od tych cycków.
Szanowaliśmy ją.
To znaczy na jej widok nie chowaliśmy papierosów, bo żadna uwaga nie była w stanie sprawić, abyśmy rzucili palenie. To powiedziała kiedyś Klemensowi. Musielibyśmy sami chcieć. Miała rację.
Aby nie robić jej problemów, nie paliliśmy za salą gimnastyczną ani za kioskiem spożywczym, tylko wracaliśmy z budy przez cmentarz. Naszą ulubioną miejscówką był Grób Nieznanego Żołnierza, gdzie można było usiąść i spokojnie zapalić i aż dziw bierze, że Królowa Matka nie wpadła na pomysł, aby kiedyś wrócić do domu właśnie tamtędy.
Podobnie nie odkryła miejsca ogniskowego w parowie, gdzie działy się naprawdę straszne rzeczy.
Poza tym wiedziała wszystko. Nie tylko o nas.
Podejrzewam, że w swojej szufladzie trzymała gruby notatnik, w którym zapisywała rozmaite rewelacje z życia uczniów i nauczycieli. Na wszelki wypadek.
– Zobaczysz, kiedyś to wyciągnie – powiedział pewnego dnia Łazik. To było bardzo w jego stylu, bo zawsze był szmatą i gromadził na wszystkich haki.
– Mnie to wali – oznajmił Klimur.
Był w równoległej klasie, ale parę razy naraził się Królowej Matce i wziął za to solidny łomot od starego.
Co do łomotu, krążyły niesprawdzone pogłoski, jakoby Lara-Flara dała mu po pysku w Zaułku Złoczyńców, gdzie nie było kamer.
Być może właśnie dlatego ją szanował. Bo Klimur należał do tego rodzaju ludzi, którzy kochają przemoc i tylko przemoc robi na nich wrażenie. Brał od ojca po łbie czym się dało, ale nie pozwolił na niego powiedzieć złego słowa.
A jak ktoś znał Larę-Flarę, to wiedział, że była sprawiedliwa i nie zrobiłaby czegoś takiego (jeśli to była prawda) z powodu jakiejś błahostki.
Jeśli w miasteczku gadali o kimś, to właśnie o niej.
Bo była inna.
Po pierwsze – przyjechała z miasta i obnosiła po ulicach swój styl. Paniusie z trwałą na głowie i ze stopami wciśniętymi w „kaczuszki” spoglądały na nią pełnym nienawiści wzrokiem i najchętniej utopiłyby ją w łyżce wody, skoro palenie na stosie należało do bardzo dawnych czasów.
Nie przyjaźniła się z nikim z tubylców.
Sporadycznie przyjeżdżali do niej znajomi z miasta. Szukaliśmy wówczas pretekstu, żeby niby przypadkiem przejść obok jej domu i posłuchać, jak ktoś gra na gitarze, a ktoś inny na bębenku. Czasami udało się usłyszeć, jak Lara-Flara śpiewa piosenki country.
Wpadła nam w ucho szczególnie jedna. Jolene. O tym, jak dziewczyna prosi swoją rywalkę, aby ta nie zabierała jej faceta.
Nawiasem mówiąc, Lara-Flara mogłaby mieć każdego faceta. Ale z niewiadomego powodu była sama.
– Czeka na księcia – powiedziała Agnieszka.
– Może jest… no wiecie, tą… – zająknął się Klemens – …lesbą.
– Nie mówi się „lesbą”, tylko „lesbijką” – poprawiła go Monika. – I nie sądzę. A w ogóle co was obchodzi, z kim ona sypia?
Miała rację.
A Lara-Flara katowała nas czasownikami nieregularnymi, klasówkami ze słówek, sprawdzianami z gramatyki. Było ciężko, ale każdy z nas potrafił swobodnie dogadać się w, jak mawiała, języku Szekspira.
Trafiała nawet do najbardziej opornych. Brała delikwenta na środek i pokazywała mu okno.
– Co widzisz? – pytała.
– Komin.
– Pagórek.
– Stację.
Odpowiedzi padały różne.
– Okej – podsumowywała. – A za tym kominem, pagórkiem, stacją… jest jeszcze coś. A za tym czymś coś jeszcze. Świat.
– A czemu oni się nie nauczą polskiego? – zapytał kiedyś Adrian.
– Bo jest zbyt trudny – odpowiedziała. – I poza tym to oni rozdają karty.
Z tego wszystkiego zrozumieliśmy, że nie mamy zbyt dużo do gadania w świecie i żeby zacząć coś znaczyć, musimy wkuć wszystkie czasowniki nieregularne.
Wkuwaliśmy. Nie tylko dlatego, że chcieliśmy się ze światem dogadać. Wkuwaliśmy ze względu na nią, bo ją lubiliśmy. Bo była… wyjątkowa. I nie chodziło tylko o cycki. Nie znosiła lizusów, podobnie jak tępiła krętaczy.
– Lepsza najgorsza prawda – powiedziała pewnego dnia, zdejmując gipsową rurę z ręki Arka, zwanego Fafulokiem – niż najlepsze kłamstwo.
– Ale mnie pani podeszła – mruknął Fafulok i zrobił się czerwony na gębie.
Po skończonej lekcji oddała mu rurę i wyszła z klasy. A Fafulok przez całą przerwę zastanawiał się, czy ją założyć, czy nie.
Wstałem i otrzepałem z trawy spodnie. Miało się ku zachodowi.
To był kawałek wiersza, który napisał dawno temu Maciek. Nie „słońce zachodziło” albo „dzień się kończył”, tylko „miało się ku zachodowi”.
Spojrzałem na drogę, przy której powoli zapalały się światła. Na tej drodze TIR potrącił Fafuloka, kiedy ten mało trzeźwy wracał do domu. Wiadomo, jak się to musiało skończyć. Ale w jego domu było tyle dzieciaków, że nikt za długo nie wylewał łez.
Z okazji pogrzebu Fafuloka poszliśmy wszyscy na górkę za miastem, każdy zaopatrzony w czteropak. Mieliśmy fajną miejscówkę, przy pomniku poległych – a co, trochę życia się im należało – zawsze chodziliśmy tam pić. Piwo, papierosy i zero dziewczyn. Dla nich było miejsce ogniskowe. Krzaki dzikiego bzu, Sodoma i Gomora. Mało kto tam chodził, bo w mieście gadali, że na pagórku straszy. Pagórek był mogiłą z czasu, kiedy w okolicy szalała cholera albo inna zaraza i ludzie marli jak muchy. Grzebano ich za miastem, a kiedy przychodziła następna epidemia, dokładano nowych.
Duchy wzięły się stąd, że w stojącym nieopodal drewnianym kościele brakowało w dachu paru gontów, przez dziury wpadał wiatr i dmuchał w piszczałki organów, a ludziom wydawało się, że to dusze potępione tak zawodzą.
No i z tego powodu mieliśmy święty spokój. Z reguły chodziliśmy tam wieczorem, kiedy wszyscy siedzieli już przed telewizorami i przeżywali albo jakiś mecz, albo niekończący się serial. O tej porze nikt normalny nie wybierał się na przechadzkę.
Natomiast Królowa Matka zajęta była przygotowywaniem lekcji albo porządkowaniem donosów. Bo w łóżku z mężem to nawet Maciek nie umiał jej sobie wyobrazić.
Dziś wiem, że to właśnie wyobraźnia zgubiła Maćka. Trochę mu jej brakowało, więc nie przewidział, że życie wdroży, jak by to ująć, plan B.
O tym jednak później.
Powoli schodziłem w dół. Szczyty dachów znikały za wierzchołkami drzew, po polach snuł się dym. Wiadomo, jesień.
Ludźmi rządzi taka dziwna prawidłowość: jesienią dopada ich tęsknota i zaczynają zachowywać się jak ptaki. Wracają tam, gdzie kiedyś było im albo dobrze, albo źle. Neutralne miejsca, oazy małej stabilizacji gdzieś umykają. Kumulacją jest – być może Lara-Flara wymyśliła to słowo – grobbing, kiedy pod żadnym z cmentarzy nie da się zaparkować nawet roweru.
A ja postanowiłem być sprytny i ominąć ten pachnący chryzantemami i jedliną exodus, odbywając swoją podróż sentymentalną wcześniej.
Rok akademicki jeszcze się nie zaczął, byłem wolny, a podróż rozplanowałem tak, aby starczyło mi czasu na wszystkie miejsca. I, jak zapewne zdążyliście się zorientować, zacząłem od miejsc zakazanych.
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Hodowla