Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czyste pokoje, bałagan w życiu…
Noelle to miła i kompetentna sprzątaczka. Przygotowuje się do pracy w kolejnym hotelu, w którym zamierza działać według dobrze znanego schematu: zaimponować menadżerom, zjednać personel, a następnie ukraść gościom jak najwięcej nic nieznaczących przedmiotów i pod pozorem problemów rodzinnych zmienić pracę, zanim ktokolwiek zacznie ją o coś podejrzewać.
Dotychczas ten model działał bez zarzutu. Może i Noelle czuła się czasem samotna, bo częste zmiany miejsca pracy nie sprzyjają nawiązywaniu bliższych relacji, ale przynajmniej miała to pod kontrolą, prawda?
Jednak w Magnolii, dwudziestym pierwszym hotelu w jej karierze, sprawy przybierają nieoczekiwany obrót. Nowe koleżanki okazują się ciepłymi, życzliwymi, nietuzinkowymi osobami. Dzięki nim po raz pierwszy w życiu Noelle czuje, że gdzieś przynależy. Ma przyjaciół, na których może polegać i którzy się o nią troszczą.
Czy liczba 21 okaże się szczęśliwa? Czy Noelle znajdzie w sobie dość odwagi, żeby zawalczyć o siebie i życie, na jakie zasługuje, czy stare nawyki wezmą jednak górę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Dave’a i Milesa
Hotel numer 1
* * * Hastings, luty 2011 – luty 2011
Długość pobytu: 3 tygodnie
Przedmioty:
Nożyczki do paznokci × 1
Próbka kremu do twarzy × 2
Zapalniczka × 1
Spinka do włosów z perłą × 1
Pęseta × 1
Guzik od koszuli × 1
Złota broszka × 1 (ostatni przedmiot)
Mam regułę pierwszego dnia. Najmniejsza oznaka kłopotów, choćby mglista zapowiedź skandalu – i wychodzę. Z hotelu numer 13 zmyłam się jeszcze przed początkiem swojej pierwszej zmiany. Powiedziałam kierowniczce, że umarła mi matka i muszę wracać do Szkocji.
Wprawdzie nigdy nie byłam w Szkocji, ale musiałam wybrać tak odległe miejsce, aby nie spodziewali się, że wrócę. Nie chodziło o sam hotel, organizację pracy ani innych ludzi z obsługi – problem polegał na tym, że przyjęli już kiedyś kogoś takiego jak ja.
Nie denerwuję się pierwszego dnia pracy. Kiedyś owszem, ale tych dni było już tak wiele, że muszę prowadzić zapiski, aby nie zapomnieć. To mój dwudziesty pierwszy dzień pracy jako hotelowej sprzątaczki. Czyli kamień milowy i powód do świętowania, choć oczywiście prywatnie. Łaskotki w brzuchu to nie są zwykłe nerwy związane z nową posadą. To raczej radosne podniecenie, że zaraz wejdę i zacznę. Dajcie mi wózek, pokażcie właściwy kierunek, a wykonam najlepszą robotę na świecie, sprzątając wasz hotel.
Mam jedynie nadzieję, że po pierwszym dniu dadzą mi święty spokój. W większości hoteli przydzielają ci na kilka dni „koleżankę”, która ma cię wprowadzić i upewnić się, że rozumiesz, jaki system mają w tym akurat hotelu, chociaż nie ma wielkiej różnicy pomiędzy jednym pięciogwiazdkowym a drugim ani ogólnie między hotelami, bez względu na liczbę gwiazdek. Zmienia się tylko jedna rzecz – staranność wykazywana przy sprzątaniu. Nie zapomnij lepiej sprawdzić, czy moneta rzucona na świeżo pościelone łóżko w hotelu pięciogwiazdkowym odbije się wysoko od prześcieradła.
Najczęściej przydzielona mi koleżanka dostrzega, że wiem, co robię, i szybko zostawia mnie własnemu losowi. Może krępować, gdy ktoś łazi za tobą przez cały dzień, patrząc ci na ręce, bo oznacza to więcej pracy i często nadgodziny. Nie cierpię, kiedy proszą mnie o coś takiego. Muszę zerkać komuś przez ramię, co psuje mi ustalony porządek. Ilekroć nie udało mi się z tego wykręcić i musiałam jednak kogoś nadzorować, pod koniec pierwszego dnia pracy tej osoby zgłaszałam kierownictwu, że świetnie sobie radzi i może pracować sama, nawet jeśli nie było to prawdą. Czasami te osoby faktycznie sobie radziły, a czasami nie. Jednak w hotelach jest mnóstwo pracy przy sprzątaniu, toteż nie czuję się winna – a przynajmniej staram się tak nie czuć – jeśli wylecą na bruk.
Mam dzisiaj prosty plan: szybko udowodnić, że dobrze sobie radzę, żeby mieć jutro luz. I, co najważniejsze: sprawić, aby wszyscy mnie polubili.
Zbliżając się sprężystym krokiem do wąskich czarnych drzwi z wypisaną złotymi literami tabliczką „Wejście dla personelu”, czuję wzbierające w sercu radosne podniecenie.
Mam na sobie wyprasowaną białą bluzkę, czarną bluzę z kapturem, wąską czarną spódnicę i czarne wygodne buty – prawie sportowe, co jest zabronione, ale wiem, że wyglądają dostatecznie regulaminowo, żeby ujść mi na sucho. Na ramieniu nieduży plecaczek. Wyglądam jak wszyscy inni z obsługi przychodzący do pracy w pięciogwiazdkowym hotelu Magnolia w Londynie.
Zanim otworzę drzwi, przystaję na moment, obserwując mężczyznę i kobietę w czarnych fartuchach, czyli hotelowym uniformie przewidzianym dla luksusowych przybytków jak ten. Załadowują pomarańczową półciężarówkę stertami pozwijanej w ciasne toboły pościeli do prania. Zerkają na mnie krótko, a ja pozdrawiam ich skinieniem głowy.
Odpowiadają tym samym. Hotel jest wielki, więc nie są pewni, czy widzieli mnie już wcześniej. W sumie niewiele ich to obchodzi, ale członkowie personelu okazują sobie w ten sposób szacunek. To duży plus posady w większych hotelach. Anonimowość nie jest zła, przynajmniej z początku. W mniejszych przybytkach panuje przyjaźniejsza atmosfera, wszyscy sobie pomagają i starają się już pierwszego dnia zapamiętać imię nowego pracownika.
Zwykle dłużej udaje mi się przepracować w mniejszych hotelach. Kiedyś wytrzymałam całe osiem miesięcy i to jest mój rekord. Natomiast w większych, zwłaszcza pięciogwiazdkowych, nie pracowałam nigdy dłużej niż miesiąc. W hotelikach udaje mi się zadomowić i dłużej utrzymywać niski poziom ryzyka, za to w większych zaczynam się niecierpliwić i prędzej kończę swoją grę. Goście mają poza tym tendencję do skarżenia się na najdrobniejsze uchybienia.
Hotel Magnolia otworzył się w dwa tysiące szesnastym roku, więc działa dopiero od trzech lat. Wolę nowsze hotele, ponieważ są w nich zawsze tony porządnego ekwipunku do sprzątania, co znacznie ułatwia pracę. Odkurzacze działają bez zarzutu, więc nikt nie musi ukradkiem podmieniać swojego grata na twój porządny, co zdarza się w starszych placówkach. Wiadra nie mają pęknięć w części do wyżymania, uniemożliwiających porządne wyciśnięcie wody z mopa, a wózki toczą się gładko po korytarzach.
W hotelu numer 7 mój wózek ciągle skręcał w prawo. I choć inne sprzątaczki były bardzo miłe, żadna nie chciała się ze mną zamienić. Byłam nowa i to załatwiło sprawę. Awansowałam dopiero wtedy, kiedy jedna osoba odeszła i pozwolono mi przejąć jej wózek, zostawiając wadliwy dla kolejnej nowej pracownicy.
Lubię stawiać sobie drobne wyzwania. Zaczynając pracę w Magnolii, postanowiłam, że moim celem będzie pobicie poprzedniego rekordu pracy w pięciogwiazdkowym hotelu i wytrzymanie dłużej niż miesiąc. Muszę się więc mieć na baczności i nie spieszyć zanadto.
Udało mi się przepracować całe siedem miesięcy w hotelu numer 15 w Kornwalii: czterogwiazdkowym, dwa lata temu. Moja ówczesna przełożona, pani Gomez, była bardzo poruszona, kiedy oznajmiłam, że odchodzę – „aby być bliżej rodziny”. Nikt nigdy nie kwestionuje tego usprawiedliwienia.
Zaskoczyło mnie, gdy jej duża, nalana twarz skurczyła się żałośnie i z oczu, już wcześniej zwilgotniałych, pociekły łzy. Zamknęła mnie w niedźwiedzim uścisku, przyciskając mój policzek do pełnego, miękkiego biustu, pachnącego talkiem i konwalią.
Przytulona do niej, zastanawiałam się przez chwilę, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby pani Gomez była moją matką. Czy byłabym klientką pięciogwiazdkowych hoteli, a nie ich sprzątaczką? Czy chciałabym być inna, niż jestem obecnie? Zazwyczaj szybko porzucam takie myśli, ponieważ nie pomagają i prowadzą donikąd.
Pani Gomez wypuściła mnie w końcu z objęć i chwyciła mocno za ramiona.
– Jesteś najlepszą pracownicą, jaką miałam – powiedziała.
Uśmiechnęłam się do niej, szczerze wdzięczna za te słowa. Miło było usłyszeć, że jestem dobra w tym, co robię – a jeszcze milej dowiedzieć się, że pani Gomez o nic mnie nie podejrzewa. Poza tym przykro mi było odchodzić. Goście zostawali na ogół na dłuższy pobyt, zaopatrzeni w stosy bagaży, pękających w szwach od rzeczy osobistych. Szafy były pełne eleganckich ubrań i butów od znanych projektantów. A w łazienkach – moim ulubionym miejscu w każdym pokoju hotelowym – stały niezliczone porcelanowe słoiczki luksusowo pachnących kremów i zestawy do makijażu, prezentujące pełną malarską paletę cieni do oczu oraz wybór delikatnych pędzelków i lśniących etui na szminki.
Jedna z gościń miała pięćdziesiąt dwie szminki. Tak, policzyłam je i byłam pod wrażeniem. Zastanawiałam się, czy nie wziąć sobie jednej. Trzymając lśniące czarne etui w palcach w niebieskiej gumowej rękawiczce, przekręciłam dolną część i patrzyłam z podziwem, jak powoli wyłania się nietknięty czerwono-rubinowy sztyft, błyszczący w jaskrawym łazienkowym świetle. Poczułam nagły przypływ adrenaliny, po czym z ciężkim westchnieniem odłożyłam szminkę do aksamitnego puzderka. Kobieta, posiadająca tak liczną kolekcję wykwintnych szminek, po sekundzie zauważyłaby, że jednej brakuje. Ponadto miałam już za sobą złe doświadczenie ze szminką i czułam, że to zbyt ryzykowne.
W zamian z wolna odemknęłam suwak jej kosmetyczki, obserwując rozdzielanie się poszczególnych ząbków, a kiedy była już otwarta, moim oczom ukazał się bogaty zbiór tubek, słoiczków i błyszczących plastikowych pojemników. Wsunęłam ostrożnie rękę, aż do samego dna, gdzie mieszkają drobiazgi w postaci zapomnianych balsamów do ust. Zagłębiałam się delikatnie, grzebiąc pośród słoiczków i tubek, aż poczułam pod palcem wskazującym malutkie wieczko. Powiodłam wokół niego opuszką, starając się wyczuć rozmiar minipojemniczka, po czym ostrożnie go wyjęłam, napawając się cały czas szumem adrenaliny w żyłach i oddychając szybciej niż normalnie.
Był to maleńki pojemniczek z próbką kremu, trochę brudny po spędzeniu wielu dni na dnie kosmetyczki, nie większy niż opuszka kciuka. Jednym słowem doskonały. Kobieta nie ma szans zauważyć jego braku. Wrzuciłam go do przedniej kieszeni fartucha i przez chwilę stałam nieruchomo, czekając, aż adrenalina opadnie i parametry życiowe powrócą do normalności. Nie miało znaczenia, że nie wiedziałam nawet, co było w pojemniczku – i tak nigdy nie używam tego, co zabiorę. Po prostu przechowuję te rzeczy, jak owa kobieta przechowuje swoje szminki.
Nikt nie ma stuprocentowej pamięci. Nawet gdyby kobieta zauważyła brak pojemniczka, nie podejrzewałaby sprzątaczki o kradzież. Pomyślałaby, że przepadł przy którejś przeprowadzce, albo uznałaby, że wyrzuciła go i zapomniała o tym. A gdyby nawet zauważyła brak i się poskarżyła, pani Gomez w życiu by nie uwierzyła, że mogłabym coś ukraść – a już zwłaszcza brudnawy pojemniczek z próbką kremu z dna kosmetyczki. Ja zaś przysięgałabym na wszystkie świętości, zmuszając się do łez, że nigdy nawet nie dotknęłabym kosmetyczki, bo szkoli się nas przecież, żeby nie przekładać rzeczy gości, chyba że to absolutnie konieczne.
Jednak pierwsza skarga tworzy precedens. Co jeśli ktoś wniósłby przeciw mnie jeszcze jedną skargę, choćby nawet o podobnie bezwartościowy drobiazg? Podniósłby się alarm. Znak zapytania pojawiłby się obok mojego nazwiska, a nie mogę tak ryzykować.
Zawsze jednak w końcu pojawi się skarga, bo zaczynam zwiększać poziom ryzyka. To nieuniknione. Trzy tygodnie po zabraniu próbki kremu wzięłam sobie z wielgachnej, przepełnionej kosmetyczki buteleczkę różowego lakieru do paznokci. Gościni pomaszerowała do recepcji i głośno oskarżyła sprzątaczkę o kradzież.
Podczas moich wyjaśnień Pani Gomez stanęła przy mnie jak pies stróżujący szczerzący zęby na menedżera hotelu. Według niej byłam aniołem, podobnie jak reszta personelu sprzątającego. Upiekło mi się tym razem, ale było raczej oczywiste, że drugi raz szefowa mnie nie obroni.
Kiedy ktoś złoży na mnie skargę, przyczajam się na dwa tygodnie i niczego nie zabieram, a to mnie zabija. Obgryzam paznokcie, tracę apetyt i zmuszam się do zjedzenia nawet grzanki z masłem. Wreszcie wręczam wypowiedzenie pod jakimś mocnym pretekstem i wyjeżdżam do innego hotelu, w innym mieście.
Nie każda posada sprzątaczki hotelowej jest prostym zajęciem i nie zawsze tak łatwo jest po prostu wstać i wyjść. Wyjechałam kiedyś do pracy w małym trzygwiazdkowym hotelu na wyspie Jersey, żeby dać trochę odpocząć angielskiemu przemysłowi hotelarskiemu. Był to hotel numer 8. Ledwie się tam znalazłam, a już wiedziałam, że popełniłam błąd. Nie dlatego, że byli wyczuleni na sprzątaczki o lepkich rękach; po prostu ekipa sprzątająca świetnie się znała i było jasne, że nie da się wkraść w jej szeregi. Składała się z ośmiu starszych kobiet z jednej włoskiej rodziny. Gadały ze sobą po włosku i oczywiście nie miały czasu dla nowej, więc mój talent do szybkiego przerobienia załogi na swoją modłę średnio się tutaj przydał.
Pomyślałam o zastosowaniu reguły pierwszego dnia i natychmiastowym wyjeździe, ale przecież dopiero co przypłynęłam promem. Po raz pierwszy miałam okazję znaleźć się na promie i większość czasu spędziłam z głową wywieszoną za burtę, wymiotując pod wiatr. Nie byłam w stanie stawić czoła podróży powrotnej, więc nastawiłam się na wytrzymanie dnia lub dwóch, żeby zobaczyć, czy uda mi się jakoś dotrzeć do tych kobiet.
Postanowiłam zachowywać się jak wrażliwa, roztrzepana dusza z wystającą zza paska połą koszulowej bluzki, która wiecznie coś gubi, na przykład klucz do hotelowego pokoju. A to była dopiero moja pierwsza zmiana! Pod koniec drugiego dnia odzywały się do mnie po angielsku i częstowały słodyczami, żeby podnieść mi poziom energii. Byłam ponoć zbyt blada. Dopuściły mnie nawet do systemu podziału napiwków. Nie wszyscy dają napiwki sprzątaczkom, a jeśli trafią się tacy goście, czynią to na koniec pobytu, co oznacza, że jeżeli danego dnia nie pracujesz, nie dostaniesz tych pieniędzy. Dla większości personelu sprawa jest kwestią szczęścia. Która znajdzie napiwek w pokoju, ta go zatrzymuje. Niektórzy goście ze Stanów dają z tego powodu napiwki codziennie.
Moje nowe, roztrzepane wcielenie całkiem mi się spodobało, gdyż pomogło mi uzyskać akceptację ze strony Włoszek, i to znacznie szybciej niż zazwyczaj. Czasem jest to wręcz niemożliwe. Moje rzekome rozkojarzenie i słabość sprawiły, że poczuły się dumne z własnego zorganizowania i sił do pracy. A ja wycisnęłam z tego, co się dało. Stałam się mistrzynią cielęcych oczu (nowa umiejętność, którą rozwinęłam i udoskonaliłam podczas pobytu tam) i pozwalałam im bez pytania wiązać mi fartuch i wkładać połę bluzki za pasek. Było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, bo pierwszy raz ktoś przejmował się mną jak małym dzieckiem.
Pilnowałam oczywiście, aby dobrze wykonywać swoją pracę, bo inaczej stałabym się ciężarem, a wówczas Włoszki miałyby w nosie, czy mam garb i kuleję. W świecie sprzątania hoteli nikt nie kiwnie za nikogo palcem.
Mimo wszystko udawanie zaczęło mnie męczyć. Traktowanie jak niemowlaka szybko stało się irytujące, a ciągłe granie roztrzepanej z niskim ilorazem inteligencji wymagało wielkiego wysiłku, większego niż się spodziewałam. Po pięciu tygodniach skutecznego podkradania gościom rzeczy bez ani jednej skargi, wzięłam sobie z nocnej szafki małe pudełeczko owocowego balsamu do ust. Wsuwając je do przedniej kieszeni fartucha, wiedziałam, że ryzykuję, ale chciałam już zakończyć swoją grę. Jak było do przewidzenia, gościni poskarżyła się w recepcji na sprzątaczkę. Wszystkie Włoszki stały za mną murem, kiedy pociągając nosem, wycierałam łzy kawałkami papierowego kuchennego ręcznika.
– Mała słodka Noelle?! – wołały. – Ona nigdy by niczego nie ukradła!
Po dwóch tygodniach wręczyłam wypowiedzenie. Wytłumaczyłam, że babcia zachorowała, więc muszę wrócić do Anglii zaopiekować się nią, bo inaczej trafi do domu opieki. Włoszki nie posiadały się ze zgrozy – we Włoszech krewni opiekują się starymi i chorymi ludźmi. Spakowały mnie i pożegnały, dając mi prezenty dla fikcyjnej „nany”.
Przekazałam paczki makaronu i butelkę oliwy miejscowemu schronisku dla kobiet. Sama wolę raczej fasolkę zapieczoną na grzance.
Najważniejsze dla mnie jest nie zostać przyłapaną na gorącym uczynku – choćby raz. Wpisu w rejestrze karnym nie da się cofnąć i nikt już by mnie zatrudnił do sprzątania hotelu. Dlatego pilnuję, żeby zabierać tylko drobne, nic nieznaczące przedmioty, których braku gość nie zauważy lub w najgorszym razie zwątpi, czy je w ogóle posiadał. Przedmioty takie jak nożyczki do paznokci, spinki i klamry do włosów, para skarpetek (oczywiście czystych), pióro (zwykłe, nie drogie), ołówek do kresek (z dna kosmetyczki). Czasem, kiedy czuję, że mam dobry dzień, przywłaszczam sobie krawat z męskiej garderoby czy pokrowiec na garnitur. Delikatny szelest suwaka sprawia, że przechodzą mnie rozkoszne dreszcze.
Łatwiej podbierać od mężczyzn, ponieważ znacznie rzadziej wszczynają alarm. Są często zbyt zakłopotani, aby przyznać, że zapodział im się krawat. Albo wygląda na to, że gość zapomniał zapakować, albo – jeśli jest starszy – oskarża o to swoją żonę. Dla większości z nich złożenie skargi jest stresujące i wolą uniknąć zamieszania, więc trzymam się raczej gości płci żeńskiej. Ryzyko jest wyższe, podobnie jak satysfakcja, kiedy kradzież uchodzi mi na sucho – a najczęściej tak się właśnie dzieje. Ostrożne gmeranie w porządnie wypakowanej kosmetyczce sprawia mi sporą przyjemność.
W hotelu numer 3 zabrałam z szafy jedwabną apaszkę. Gościni miała ich całe mnóstwo, w sumie chyba z dziesięć, upakowanych na jednym wieszaku. Miałam wówczas osiemnaście lat i uczyłam się jeszcze rzemiosła, pomyślałam więc, że nie zauważy braku, ale tak się nie stało. Upiekło mi się tylko dlatego, że jej mąż, łagodny, łatwo się rumieniący mężczyzna, był śmiertelnie zawstydzony zachowaniem żony, która – wymachując rękami i krzycząc piskliwie – domagała się przeszukania pokoju sprzątaczki i wezwania policji. Mąż przeprosił za „nieporozumienie” i prędko wyprowadził żonę z holu prosto do taksówki, mimo że nie przestawała się uskarżać, trzęsąc głową i celując we mnie palcem. Udawałam obrazę i przykrość z powodu tych oskarżeń, ale menedżer hotelu, zadowolony, że para wyjechała, powiedział, że mam się nie martwić, po czym wszyscy wrócili do pracy. Jednak pojawił się znaczek przy moim imieniu, a co za tym idzie – pora, żeby odejść.
Później, w szatni, inne sprzątaczki zebrały się wokół mnie, udzielając mi wsparcia i pomstując na pieklącą się kobietę. „Po co komu jej apaszka?” Gościni miała około sześćdziesiątki i nosiła się w staroświeckim stylu.
Ochoczo przyłączyłam się do pomstowania. „Czy ja wyglądam na kogoś, kto nosi takie rzeczy?” Ale nie wyśmiewałam się z tamtej kobiety. Bawiło mnie raczej podejście koleżanek do sprawy. Nie rozumiały, czym jest kradzież dla osoby takiej jak ja. Według nich przedmiot musiał mieć dużą wartość, być piękny albo jakoś potrzebny. Co one tam wiedziały.
Nie kradnę dla korzyści finansowej. Czyniłoby mnie to zwyczajną złodziejką, którą nie jestem. Zabieram rzeczy, których braku goście nie zauważą – a przynajmniej taką mam nadzieję. Polegam także na osobach, które wstydziłyby się głośno twierdzić, że sprzątaczka hotelowa ukradła im przykładowo klamrę do włosów lub pęsetę. Tym niemniej jest to ryzykowne, choć zarazem daje dreszczyk emocji. Podkradam fanty pod nosem gości i zachowuję je dla siebie.
Za pierwszym razem zwędziłam coś przez złośliwość, z czego dziś nie jestem dumna, chociaż wtedy byłam. Ta osoba nazywała się Alison Rogers. Miałyśmy dziesięć lat i chodziłyśmy razem do podstawówki.
Nie lubiłam z nią przebywać, bo uważałam, że jest wyjątkowo irytująca. Miała piskliwy głosik i przesadzała z poprawnością wymowy każdego słowa, jakby chciała naśladować dorosłych. Cienkie brązowe włosy przytrzymywała spinkami po obu stronach przedziałka i kiedy mówiła, pryskała kropelkami śliny. Chciała się bawić wyłącznie w salon piękności, którego była „właścicielką”, a reszta dziewczynek miała być klientkami, które czesała i malowała im paznokcie. Wolałam przesiadywać przez całą przerwę sama w toalecie, niż bawić się z Alison Rogers.
Tego letniego, gorącego dnia nasza nauczycielka, pani Radcliffe, łagodna dama po sześćdziesiątce, otworzyła w klasie wszystkie okna, a mimo to powietrze było ciężkie i suche. Alison Rogers nie przejmowała się upałem i przez cały ranek przechwalała się monetą funtową, schowaną w zasuwanej na zamek błyskawiczny kieszonce jasnoniebieskiej bawełnianej spódniczki z plisą z przodu. Po lekcjach zamierzała iść prosto do sklepu ze słodyczami i kupić sobie cukierki toffi.
Irytowała nas ponad wszelką miarę, bo jej przechwałki były nieznośne, więc na dużej przerwie wszystkim zbierało się na wymioty od tego nieustannego otwierania kieszonki i pokazywania nam złotego krążka, żebyśmy mogli jej zazdrościć.
Dzieciaki za wszelką cenę starały się udawać, że mają to gdzieś, ale widziałam zazdrość w ich oczach, kiedy zerkały na nią spod zmrużonych powiek. Z czasem wszyscy zaczęli ją ignorować, mając po dziurki w nosie jej głupich przechwałek. I wtedy Alison Rogers popełniła klasyczny, szkolny błąd. Trzymając monetę między palcem wskazującym a kciukiem, podniosła rękę, żebyśmy mogli podziwiać, jak pieniądz błyszczy i migocze w gorących promieniach słońca.
– Dostałam funta, żeby kupić sobie cukierki toffi i może parę butelek coca coli – ogłosiła. – Czy ktoś jeszcze ma taką kasę, żeby kupić sobie po lekcjach słodycze?
Potoczyła pytającym wzrokiem po zebranych, unosząc brwi nienaturalnie wysoko. Pokręciliśmy głowami.
– Och, w takim razie tylko ja – skwitowała. Włożyła swój skarb do kieszonki i zasunęła zamek, nucąc pod nosem.
W tamtej chwili coś we mnie pękło. Alison Rogers przeszła w ułamku sekundy od zwykłych przechwałek do triumfującej pogardy i musiałam zetrzeć z jej twarzy ten zadowolony z siebie uśmieszek.
Po południu było wychowanie plastyczne i dopilnowałam, by usiąść obok niej. Alison uwielbiała rządzić, wydając polecenia tym swoim piskliwym głosem. Zazwyczaj ją ignorowałam, czekając, aż zajmie się kimś innym, dzisiaj jednak postanowiłam to wytrzymać. Kiedy malowałyśmy, siedząc obok siebie, dopytywałam się, co maluje, chociaż na jej obrazie było widać jedynie zawijasy brunatnej mazi. Ale była z niego strasznie dumna, twierdząc, że to magiczny las, w którym żyje jednorożec. Odchyliła się na krześle, wytarła upaprane farbą dłonie w plastikowy fartuch i zdmuchnęła z oczu kosmyk włosów.
– Malowanie jest takie fajne – zapiszczała. – Ale nie ma z niego żadnych pieniędzy. Tak mówi mój tata.
Powiedziała to z dumą i uderzyło mnie w tamtej chwili, że Alison Rogers jest generalnie pełna dumy ze wszystkiego, co robi.
– Jak udało ci się namalować taką brązową plamę? – zapytałam, pokazując na jej bohomaz.
Kiedy zaczęła mi z zapałem tłumaczyć, jak porusza nadgarstkiem, nakładając farbę, prawą ręką ostrożnie rozsunęłam suwak kieszonki w jej spódnicy. Delikatnie wsunęłam dwa palce do środka, równie delikatnie chwyciłam nimi monetę i wyjęłam ją gładko i niepostrzeżenie. Następnie spokojnie zasunęłam suwak i niby niechcący strąciłam pędzel ze stołu. Nachyliłam się, żeby go podnieść, i wsunęłam monetę z boku do buta. Nie sądziłam, aby komuś przyszło do głowy jej tam szukać.
A potem czekałam. I czekałam. A kiedy wszyscy zajęli się pakowaniem przyborów malarskich, moje wysiłki zostały w końcu nagrodzone.
Zaczęło się od cichego jęku, który szybko przeszedł w potężny, przeraźliwy wrzask.
– Moja moneta zginęła – jęczała Alison. Policzki się jej nadęły i poczerwieniały jak po oparzeniu słonecznym. Łzy ciekły jej z oczu, po części od płaczu, a po części z napięcia w poczerwieniałej twarzy. Wywróciła na wierzch kieszonkę, która wyglądała teraz jak ucho przyczepione do jej biodra, sztywne i nieruchome. – Widzicie? – krzyknęła. – Znikła!
Pani Radcliffe przemawiała do niej pocieszającym tonem. Może moneta wypadła po prostu z kieszeni? Pani poleciła klasie wszcząć poszukiwania. Tylko dokładne, podkreśliła, całkowicie pewna, że moneta musi gdzieś tu być.
Podczas gdy Alison nie przestawała rozpaczliwie szlochać, reszta dzieci, nie wyłączając mnie, przepatrywała klasę w poszukiwaniu jednofuntówki. Złościło mnie to, bo wolałam jak najmniej się ruszać, gdyż moneta uwierała mnie w stopę. Ale szukając pod ławkami i w pudełkach kredek, tłumiłam uśmiech.
Alison Rogers nie pójdzie już po lekcjach do sklepu ze słodyczami, żeby nakupić sobie toffi. I być może od teraz Alison Rogers wreszcie się zamknie i przestanie się przechwalać.
Popatrzyłam na inne dzieci, spodziewając się, że one także będą kryły uśmiechy zadowolenia, ale wszystkie miały poważne i zmartwione miny, kiedy zdejmowały książki z półek, drapiąc się po głowach ze współczuciem dla biednej Alison, która zgubiła pieniążek.
Moneta nigdy się oczywiście nie znalazła. Alison zaczęła ryczeć jeszcze głośniej, oskarżając nas o kradzież pieniędzy, aż pani Radcliffe ją ofuknęła. Zaczęło wyglądać na to, że zapodziała monetę, przez cały dzień wyjmując ją i chowając do kieszeni. No właśnie, sama jesteś sobie winna, nawet pani Radcliffe to przyznała. Po raz drugi przypatrzyłam się dzieciakom i tym razem dostrzegłam na ich twarzach ślad uśmiechu.
Wracając ze szkoły do domu, przystanęłam przed wejściem do nieczynnego sklepu, nachyliłam się i wyjęłam monetę z buta. Położyłam ją płasko na dłoni. Tyle kłopotu przez ciebie, pomyślałam.
Ruszyłam dalej do domu, ściskając funciaka w piąstce, wąską, zaniedbaną uliczką parterowych domków z maleńkimi ogródkami od frontu. Właścicielem jednej z tych chałupek był starszy człowiek, który co rano machał do mnie z okna, kiedy szłam do szkoły. Zawsze mu odmachiwałam, czując się bardzo dorośle. Jego ogródek był upakowany po brzegi zabawnymi krasnoludkami, co budziło we mnie, dziesięciolatce, żywe zainteresowanie.
Tamtego dnia mój wzrok przyciągnął krasnoludek, ustawiony przy murku od strony uliczki. Promiennie uśmiechnięty, trzymał nad poidełkiem dla ptaków sieć do połowu ryb. Rozradowana mina skrzata przypomniała mi, jak się czułam, kiedy Alison Rogers rozpaczała po stracie monety.
Rozejrzałam się po uliczce i sprawdziłam, czy staruszek nie stoi w oknie. Uspokojona, że nie widzę nikogo, przechyliłam się przez murek i wrzuciłam funta do sieci wesołego gnoma.
– Nie ma za co – powiedziałam.
Nagle ogarnęło mnie uczucie niezwykłej lekkości i nabrałam ochoty, żeby odbiec w podskokach, chociaż wcale się nie spieszyłam. Im później wrócę do domu, tym lepiej.
Używam słowa „dom” nieco zbyt pochopnie.
Hotel numer 4
* * * * Brighton, październik 2011 – styczeń 2012
Długość pobytu: 4 miesiące
Przedmioty:
Nożyczki do paznokci × 1
Próbka podkładu w tubce × 1
Mały gładki kamyczek × 1
Pojemniczek z próbką kremu × 4
Pęsety × 4
Pilnik do paznokci × 3
Maszynka do golenia × 2
Nić dentystyczna × 2
Opaska na włosy × 3
Balsam do ust × 1
Grzebień × 1
Cień do powiek × 1
Futerał na okulary × 1
Biustonosz × 1
Skarpetki × 3
Korektor w sztyfcie × 1
Męski krawat × 2
Klamra do włosów × 3
Szampon w saszetce × 1
Zabawne okulary z wąsami × 1
Paczka karteczek samoprzylepnych × 1
Wstążka do włosów × 1
Gałązka jemioły z plastiku × 1
Skarpetki × 2
Ołówek z puszystym czubkiem × 1
Flaszeczka z próbką perfum × 1
Miniopakowanie żelu do układania włosów × 1
Okładka na paszport (ostatni przedmiot)
Wokół przejścia dla personelu zawsze słychać szum, bez względu na to, jak duży jest hotel. W wielkich hotelach ten szum jest po prostu znacznie głośniejszy. Wszechobecny odgłos wiecznie burczących jelit w głębi hotelowych trzewi, które mielą jak żarna, by podtrzymać swoje istnienie.
Droga od wejścia dla personelu w większych hotelach jest zwykle dłuższa, bardziej wroga i odpychająca niż w mniejszych. Zazwyczaj prowadzi przez wybetonowany tunel, w którym wyczuwa się drgania generatorów, przenikające przez ściany i rury pod sufitem. Hotel Magnolia nie jest tu wyjątkiem.
Odgłos moich kroków rozbrzmiewa echem w tunelu, kiedy zmierzam ku masywnym białym drzwiom przeciwpożarowym w oddali. Popycham je mocno i puszczam, pozwalając im zatrzasnąć się z hukiem, a potem idę dalej korytarzem, teraz nieco szerszym i bardziej przyjaznym, pozostawiając z tyłu charakterystyczny szum i kierując się ku odgłosom cywilizacji.
Gdy zbliżam się do kuchni, głowę wypełnia mi przytłumiony szmer pomieszanych głosów, skwierczących patelni i brzęku pokrywek. Witam te dźwięki i krzątaninę w hotelowych trzewiach.
Mijając przeszklone kuchenne drzwi, zaglądam przez szybę do środka. Gromada wysokich białych czap kręci się tu i tam po nieskazitelnie czystym pomieszczeniu, gdy kucharze pochylają się, sięgając do lodówek i szuflad, nie zastygając ani na chwilę.
Jeden z kucharzy, wałkujący ciasto, podnosi na mnie wzrok, skupiając się na krótki moment na czymś poza pracą. Ma kozią bródkę i skomplikowany tatuaż na przedramieniu. Mruga do mnie na powitanie i wraca do wałkowania.
Idę dalej korytarzem. Zastanawiam się, czy mogłabym być szefową kuchni. Przeczytałam gdzieś, że każdy może być kimkolwiek zechce, jeżeli tylko ma taką wolę. Do tego stwierdzenia powinno się dodawać ostrzeżenie, wielkimi literami: W RAMACH ZDROWEGO ROZSĄDKU. Inaczej jest zwodnicze. A jednak czasem się zastanawiam, czy mogłabym być tym lub tamtym.
W dzieciństwie chciałam zostać lekarką. W wieku ośmiu lat często leżałam w szpitalu i wszyscy zawsze ściskali rękę lekarza, powtarzając „dziękuję, panie doktorze” albo „dziękuuuję, panie doktorze”, jakby chcieli podkreślić, że są naprawdę wdzięczni. Kiedy zapytałam, dlaczego wszyscy dziękują doktorom, powiedziano mi, że lekarze ratują ludziom życie. Pamiętam, jak wyobraziłam sobie wtedy, że umieszczają ich w bardzo bezpiecznym miejscu, tak jak niektóre dzieci przechowują drobniaki w śwince skarbonce. Sama miałam kiedyś stary słoik po dżemie z paroma monetami. Nigdy nie udało mi się zebrać więcej.
Pamiętam drogę przez hotel do szatni dla sprzątaczek po prezentacji dla kandydatów do pracy. Zgłosiły się trzy osoby, w tym ja. Kiedy wychodziłyśmy z małego pokoju narad, jedna z dwóch kobiet o zmęczonym wyglądzie i paznokciach pomalowanych lakierem z dodatkiem brokatu, zrównała się ze mną. Powiedziała, że godziny raczej jej nie pasują. Jej przyjaciółka prowadziła pralnię chemiczną i kobieta zamierzała zatrudnić się u niej zamiast w hotelu.
Ale ja wiedziałam, że powód jej rezygnacji nie ma nic wspólnego z godzinami pracy. Podczas prezentacji zauważyłam, że spuściła wzrok, kiedy na ekranie ukazał się slajd z napisem: „Ekipa sprzątająca przykłada się do pracy bez względu na liczbę gości”. W hotelu Magnolia płacili za godzinę, nie za pokój, co ja akurat wolę. Nawet jeśli na klamce któregoś z twoich pokoi wisi wywieszka „Nie przeszkadzać”, można sprzątać w wielu innych miejscach. Ta kobieta uznała, że czeka ją dużo ciężkiej pracy. Cóż, krzyżyk na drogę. Żadna ekipa sprzątaczek nie toleruje leniucha.
Otrzymałyśmy także do domu instrukcję obsługi hotelu, którą przeczytałam od deski do deski, zauważając z zadowoleniem, że choć Magnolia sprawia wrażenie działającej inaczej niż reszta branży, w rzeczywistości wcale tak nie jest.
Otwieram drzwi na końcu drugiego korytarza i wychodzę na szerszy korytarz, gdzie natychmiast spowija mnie cisza. Jestem teraz w części hotelu przeznaczonej dla gości. Ściany pokrywa ciemnozielony aksamit, lampy pod sufitem emitują miękkie, rozproszone światło. Gruba wykładzina w różowy wzór otula podeszwy butów, dodając naturalnej sprężystości moim krokom. Wciągam haust powietrza. Czuję łaskotki w brzuchu i falę mrowiącego ciepła w całym ciele. Upłynęły już prawie dwa tygodnie i pragnienie staje się nie do wytrzymania. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będę musiała zaczekać jeszcze tylko parę dni.
Następne drzwi są oznaczone tabliczką z napisem „Wyjście awaryjne”. Naciskam dźwignię i popycham je mocno, wychodząc na obszerną, również wyłożoną wykładziną klatkę schodową, zalaną jasnym światłem. Sprawdzam godzinę na telefonie. Mam jeszcze dwadzieścia minut do rozpoczęcia swojej pierwszej zmiany, tak jak zaplanowałam.
Spoglądam w górę ku wyższym piętrom, gdzie znajdują się luksusowe pokoje; gdzie bogaci goście przemieszczają się po świeżo odkurzonych korytarzach, a obsługa tylko czeka, żeby spełnić każdą ich prośbę. Niedługo będę wchodziła i wychodziła z ich pokoi, używając klucza uniwersalnego. Przeszywa mnie dreszcz oczekiwania.
Pochylam głowę i spoglądam w dół, na niższe piętra, gdzie znajdują się szatnie dla personelu. Miejsce wykładziny zajmuje podniszczone linoleum. Poprawiam ubranie, wygładzam fałdy spódnicy i zakładam za uszy luźne kosmyki włosów. Zaczynając pracę w nowym miejscu, zawsze strzygę włosy na schludnego boba. To stało się moją tradycją.
Najważniejsze jest pierwsze wrażenie. Drugiej szansy nie dostanę. Muszę być pewna, że ludzie, z którymi przyjdzie mi pracować w nowym hotelu, polubią mnie i będą szanowali – i to od początku. Nie mam czasu naprawiać pierwszego złego wrażenia albo powolutku nawiązywać nici przyjaźni. Wszyscy muszą mnie lubić i ufać mi od pierwszej chwili, na wypadek gdyby ktoś poskarżył się na mnie raczej wcześniej niż później. Jak na przykład w pięciogwiazdkowym hotelu numer 5 w Birmingham, gdzie stawiałam dopiero pierwsze kroki i doskonaliłam swoją technikę. Gość miał kilkanaście starych książek, upchanych w torbie, wciśniętej w kąt komody, jakby o nich zapomniał albo przeznaczył je dla sklepu charytatywnego. Wzięłam pierwszą z brzegu, nie patrząc nawet na tytuł, i ukryłam pieczołowicie pod stosem czystych, puchatych białych ręczników na wózku. Książka nie zmieściłaby się w kieszeni fartucha, ale zamierzałam schować ją pod bluzką podczas przebierania się i w ten sposób wynieść z hotelu. Założyłam, że gość nie zauważy brakującego egzemplarza lub nie będzie pamiętał, czy zapakował go, czy nie. Sama nie czytam książek.
Szybko się okazało, że gość był profesorem uniwersytetu, badającym zagadnienie nierówności w finansach korporacji – tak przynajmniej głosił tytuł książki, której przyjrzałam się bliżej następnego dnia.
Gość poskarżył się menedżerowi, że sprzątaczka ukradła mu ważną książkę. Na szczęście dostateczna liczba moich koleżanek – łącznie z moją przełożoną – stanęła po mojej stronie. Szybko ustawiły swoje wózki w kręgu, aby przekonać menedżera, żeby uwierzył mi na słowo mimo pewnych wątpliwości. Ale jedna czy dwie sprzątaczki nie dały się łatwo przekonać i rzucały mi zaciekawione spojrzenia. Nie poczuły do mnie sympatii i nie zaakceptowały mnie tak gładko jak reszta, czego w porę nie zauważyłam. Uświadomiłam sobie, że muszę być bardziej skoncentrowana i czujna.
– Noelle nigdy by niczego nie ukradła. To dobra, ciężko pracująca dziewczyna! – wołały kobiety. – Najłatwiej zwalić na sprzątaczkę.
A potem… padły słowa, na które liczyłam.
– Komu przyszłoby do głowy ukraść coś takiego?
Widząc moje drgające ramiona i czerwone oczy, które potarłam zawczasu, aby sprawić wrażenie wielominutowego łkania, menedżer, otoczony wianuszkiem oburzonych sprzątaczek, przyznał w końcu, że gość musiał się pomylić, i oczyścił mnie z zarzutu przywłaszczenia sobie książki profesora.
Pracowałam tam dopiero dwa tygodnie i odeszłam dwa tygodnie później. Tym razem wymówką była przeprowadzka do Oksfordu w celu pomagania ciotce w wychowaniu dziecka z zespołem Downa.
Wszyscy mi współczuli „sytuacji rodzinnej” i zrobili dla mnie zbiórkę pieniędzy na pożegnanie. Nigdy dotąd nie dostałam takiej sumy. Do zrzutki przyłączyli się nawet kucharze. Byłam szczerze wzruszona i uzmysłowiłam sobie, że ci ludzie polubili mnie nie dzięki moim staraniom, aby tak się stało, lecz po prostu dlatego, że byli wyjątkowo mili.
Pieniądze ze zbiórki przekazałam fundacji na rzecz osób z zespołem Downa, odliczywszy jedynie dwadzieścia funtów, które otrzymuję zwyczajowo jako prezent pożegnalny. Było mi trochę przykro, że zostałam przyłapana tak wcześnie, ale była to dobra nauczka.
Muszę za wszelką cenę dopilnować, żeby wszyscy lubili mnie i darzyli zaufaniem już od pierwszego dnia.
I nigdy więcej książek.
Docieram do podnóża schodów i idę dalej po posadzce z surowego betonu. Natychmiast robi się chłodniej i ziąb przenika mnie do kości, a w nozdrza uderza wilgotna woń podziemnego parkingu.
Po lewej ciężkie białe drzwi z okienkiem prowadzą do jasno oświetlonej kantyny dla pracowników, umeblowanej stolikami i krzesłami z plastiku. Zerkam przez okienko i widzę dwie sprzątaczki – maruderki, które kończą pić kawę i nakładają sobie jedzenie z półmisków. Koniec nocnej zmiany. Nie wszystkie hotele karmią swój personel, ale pięciogwiazdkowe – owszem. Po prawej znajdują się takie same masywne białe drzwi, a za nimi ciasny korytarz ze ścianami z surowych cegieł. Idę nim do końca i wchodzę do ciemnawego pokoju, zastawionego szarymi szafkami z metalu. Przez cały sufit biegnie żarówka jarzeniowa, wydając ciche brzęczenie, co mnie dziwnie uspokaja.
Nie jest najgorzej jak na szatnię sprzątaczek. Panuje porządek i na ścianie wisi tablica informacyjna. Rzucam na nią okiem – zdjęcia niemowlaków i podziękowania od gości. Podoba mi się to. Świadczy o tym, że tutejsze sprzątaczki są dumne ze swojej pracy, więc łatwiej będzie je urobić. W przypadku niskiego morale i niezadowolenia z warunków może być trudniej zdobyć szybko ich zaufanie i przyjaźń.
Na razie jestem w szatni sama. Siadam na ławce, zakładając nogę na nogę, i czekam. Przyszłam o kwadrans za wcześnie. Mam nadzieję, że wkrótce ktoś się zjawi i doceni moją gorliwość.
Muszę zadecydować, którą Noelle będę. Roztrzepaną czy też miłą, skorą do uśmiechu, Noelle o niskim poczuciu własnej wartości, a może jeszcze inną z mojego repertuaru? Nagle czuję znużenie na myśl o ponownym udawaniu kogoś, kim nie jestem. Nieustanna czujność i zabieganie o sympatię wymagają wysiłku.
Wzdycham przeciągle i zwieszam ramiona z rezygnacją. Może będę kontuzjowaną Noelle, co w przeszłości bardzo mi się przydawało w sytuacjach awaryjnych, gdy sprawy nie układały się po mojej myśli. Sprzątaczki zawsze odczuwają sympatię dla chorej koleżanki, zwłaszcza jeśli dzielnie pracuje, nie zważając na ból. Najważniejsze, żeby nikt nie musiał przejmować jej obowiązków. Wymaga to jednak pewnej ostrożności przy serwowaniu mieszanki utykania, boleściwych min i masowania sobie krzyża. Nie należy popadać w przesadę. Jeśli przesadzisz, sprawisz wrażenie, że chcesz na tym coś ugrać, a to zirytuje ludzi. Jeśli zaś będzie za mało udawania, wszyscy szybko zapomną, że w ogóle był jakiś problem. Zastanawiam się, czy nie pomieszać obu ról. Zacząć od kontuzjowanej Noelle, która jest zarazem milutką Noelle.
Ściska mnie w żołądku. Dlaczego się w ogóle nad tym zastanawiam? Zazwyczaj staję się taką Noelle, jaka odpowiada nastrojowi chwili. I lubię ten element nowej posady, kiedy zdobywam sympatię innych sprzątaczek, budując zarazem napięcie przed pierwszą akcją. Oddycham głęboko, żeby się uspokoić. Jestem zadowolona, że pracuję w Magnolii, gdzie dwieście pięćdziesiąt luksusowo urządzonych pokoi czeka na posprzątanie. Dlaczego więc nie cieszę się tak, jak powinnam? Tłumaczę sobie, że jestem wyczerpana, szczególnie pracą w ostatnim hotelu.
Hotel numer 20 był katastrofą od momentu, gdy zawiązałam w pasie troczki ich cienkiego, firmowego fartucha. I stało się tak z mojej winy. Zaczęło się od tego, że, jak mi się zdawało, dostrzegłam drogę na skróty. Szansę, aby prędzej mieć przełożoną po swojej stronie i wcześniej zacząć podbierać różne przedmioty.
Fernsby Manor jest trzygwiazdkowym hotelem w hrabstwie Worcester. Zabawiłam tam przez cztery tygodnie, choć zdawały mi się miesiącami.
Pracę rozpoczęłam tydzień po rozmowie kwalifikacyjnej z menedżerem i przełożoną sprzątaczek. Wypadła dobrze. Cieszyłam się, że będę tam pracowała. Bernadette, moja przełożona, była czterdziestoparoletnią twardzielką o szerokich ramionach. Nosiła krótko ostrzyżone brązowe włosy z grzywką. Przytrzymywała tę grzywkę klamerką, która stale się rozpinała. Miała szeroką, otwartą twarz i podczas rozmowy o pracę często się uśmiechała, ukazując drobne białe zęby. Wydawało mi się, że uśmiech to dobry znak, choć powinnam być bardziej ostrożna.
Mój pierwszy dzień w tym hotelu nie różnił się od innych. Zaznajomiłam się wcześniej z rozkładem pomieszczeń i bez trudu znalazłam szatnię sprzątaczek, przypominającą zakurzony magazyn, z półkami na ścianach, gdzie mogłyśmy trzymać kurtki i plecaki. To normalka w mniejszych hotelach; większe starają się raczej zapewnić nieco lepsze warunki. W hotelu numer 5 była nawet kuchenka mikrofalowa i stolik. Szkoda, że wytrzymałam tam tylko cztery tygodnie.
W Fernsby Manor było trzydzieści pokoi, z czego większość mieściła się w nowoczesnym bloku na tyłach głównego budynku. Ekipa sprzątająca liczyła tylko sześć osób. Na zmianę odkurzałyśmy także lobby, restaurację i bar, co jest standardem w większości placówek. Mimo to upewniłam się zawczasu, czy system rotacyjny dobrze działa, zanim zgodziłam się na ten układ. Chętnie sprzątam inne pomieszczenia – pod warunkiem że nie zabraknie mi czasu na pokoje gości.
Inne sprzątaczki wydawały się milczące i zdystansowane, nawet we własnym gronie. Myślałam, że brak rozmów i unikanie kontaktu wzrokowego znaczy po prostu tyle, że kobiety są nietowarzyskie. Spotyka się oczywiście z natury ciche pracownice, niewdające się w rozmowy, ale żeby tak zachowywał się cały zespół, zwłaszcza nieduży? Powinno być to dla mnie dzwonkiem alarmowym, ale go nie usłyszałam. Uznałam, że bez problemu sprawię, aby mnie polubiły, i postanowiłam zagrać roztrzepaną Noelle, co tak świetnie sprawdziło się w Jersey.
Zawiązując fartuch, celowo go upuściłam. Jedna z kobiet spojrzała na mnie, ja zaś posłałam jej zakłopotane spojrzenie, jakbym czuła się zdruzgotana swoją niezdarnością.
Kobieta uśmiechnęła się blado i wróciła do składania kurtki w kostkę, aby ją położyć na półce. To już coś, pomyślałam. Nie są aż tak impregnowane.
Już miałam spytać tę, która posłała mi uśmiech, gdzie znajdę grafik, choć wiedziałam, że jest przypięty do drzwi szatni, gdy wpadła Bernadette, ubrana w białą wyprasowaną bluzkę, proste czarne spodnie i czarne skórzane mokasyny na płaskim obcasie z frędzlami z przodu. Stanęła pośrodku pomieszczenia i wzięła się pod boki pulchnymi rękami, wypychając do przodu obfite biodra, jakby chciała wygiąć się do tyłu. Ta z pozoru swobodna pozycja wydawała się dość niewygodna.
– Dzień dobry! – ryknęła jak nauczyciel, który pragnie uciszyć klasę.
Sprzątaczki wymamrotały w odpowiedzi grzecznościową formułkę.
– Witaj, Noelle – zwróciła się do mnie. – Cieszę się, że jesteś w naszym zespole. Czy poznałaś już koleżanki?
Kobiety zerknęły na mnie, kryjąc głowy w ramionach niczym żółwie chowające się w skorupach. Z niewiadomego powodu nie chciały mi się przedstawić.
– Tak – skłamałam, mając nadzieję, że uda mi się u nich zapunktować.
Bernadette przyjrzała się z dezaprobatą mojemu fartuchowi.
– Kto dał ci tę starą szmatę?
– Znalazłam go w szafce – wyjaśniłam.
– Chyba uda się znaleźć coś lepszego. Chodź ze mną – rzuciła.
Odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z szatni. Zerknęłam na inne sprzątaczki, ale starannie unikały mojego wzroku. Pospieszyłam za Bernadette, zakładając, że zapoznam się z koleżankami nieco później.
Korytarze w wiejskich hotelikach są często węższe, a sufity niższe niż w dużych, nowoczesnych placówkach. Zazwyczaj sprawia to wrażenie przytulności, ale spiesząc za przełożoną, odczuwałam raczej klaustrofobię. Uznałam, że brakuje mi przeszklonych, otwartych przestrzeni w czterogwiazdkowym hotelu numer 19, w którym przedtem pracowałam. Wytrzymałam tam cztery miesiące.
Bernadette otworzyła pomalowane na brązowo drzwi pod schodami. Weszłam za nią do ciasnej klitki, w której stały biurko i wsunięte pod nie do połowy krzesło. Przed biurkiem znajdowało się pogięte plastikowe krzesełko. Na ścianie wisiał duży drewniany krucyfiks, a biurko zdobiła ładna figurka bizona. Przyjrzawszy się bliżej, spostrzegłam słowo BIZON, wyryte na podstawce z szarego kamienia, a pod spodem napis: „Bóg I Zbawca Opoka Nasza”. Dopiero teraz zobaczyłam, że bizon ma krzyż pomiędzy rogami. Obok statuetki leżał nieduży, zaczytany egzemplarz Biblii z czerwonymi końcówkami stronic.
Podczas gdy kobieta grzebała w szufladach, zastanawiałam się nad krucyfiksem, bizonem i Biblią. Spotykałam już wcześniej bardzo religijne osoby, jak choćby Włoszki z Jersey, które regularnie chodziły do kościoła. Przyjeżdżały do pracy po niedzielnej mszy, ubrane w jedwabne sukienki i watowane żakiety, ze świeżym makijażem i fryzurą. Często śpiewały razem i ściskały mnie na powitanie. Obserwowanie ich uświadomiło mi, że uczęszczanie do kościoła może czynić ludzi szczęśliwymi. Z Bernadette było jednak inaczej. W jej biurze panowała ciężka, mroczna atmosfera. Mimo to znowu zignorowałam ostrzeżenie.
– Proszę bardzo – powiedziała, wyjmując z szuflady nowy fartuch w plastikowym opakowaniu. Wtedy zauważyłam na jej szyi srebrny krzyżyk na łańcuszku.
– Podoba mi się ten bizon – zauważyłam nieśmiało, jakbym się wstydziła do tego przyznać.
Bernadette otaksowała mnie wzrokiem.
– Gdyby tylko więcej osób tak myślało – dorzuciłam. – No wie pani, że Bóg jest zbawcą i naszym ojcem.
Jej twarz natychmiast się zmieniła, jakby maska opadła, ukazując prawdziwe oblicze Bernadette.
– Na pewno się polubimy – powiedziała rozpromieniona.
Odpowiedziałam szerokim uśmiechem i w tamtej chwili narodziła się głęboko wierząca Noelle.
Przez pierwsze dwa dni udawanie pobożnej osoby nie szło mi łatwo. Na wszelki wypadek wyszukałam sobie kilka religijnych sentencji w internecie.
Zdarzyła mi się sytuacja z pokojem dwuosobowym, w którym goście przenocowali trzy inne osoby, nie informując o tym nikogo. Domyśliłam się, że mieli imprezę z dragami, bo na szklanym blacie stolika zostały ślady białego proszku. Bernadette przyszła sprawdzić pokój.
– Bóg nienawidzi grzechu, lecz kocha grzesznika – powiedziałam ze smutnym uśmiechem, wykorzystując okazję do zacytowania jednej z moich sentencji.
– Pod warunkiem że jest ów grzesznik chrześcijaninem – odparła Bernadette. – Inaczej pójdzie prosto do piekła.
Pomyślałam, że ta kobieta nie zna przebaczenia. Nic dziwnego, że inne sprzątaczki trzymały się od niej z daleka.
Drugiego dnia wzięłam sobie drobiazg z łazienki: zwykłą pęsetę z kieszonki przybrudzonej kosmetyczki, której nikt raczej nie prał ani nie sprawdzał od dwudziestu lat. Pęseta była bezpiecznym wyborem. A potem poszło już z górki i przywłaszczałam sobie jeden przedmiot dziennie, pewna, że Bernadette będzie mnie broniła do upadłego, gdyby ktoś się na mnie poskarżył.
Sprzątałam spokojnie i metodycznie, podobnie jak inne sprzątaczki. Nie przejmowałam się nimi zupełnie i pod koniec pierwszego tygodnia zgromadziłam dalsze sześć przedmiotów, w tym czystą parę białych damskich skarpetek – nikt nie pamięta, ile par spakował, chyba że to naprawdę niewielka liczba. Jeśli wziął więcej niż pięć par, zakładam, że straci rachubę. Nożyczki do paznokci – gwarantowany faworyt, zwłaszcza w pierwszych dniach na nowej posadzie. Zielony gruby marker z aktówki – w środku było ich sześć, więc byłam pewna, że gość nie zauważy. Mały pojemniczek podkładu wielkości testera z kosmetyczki, jeszcze nieużywany. I znaleziona pod łóżkiem nowiutka spinka do mankietu w kształcie piętrowego czerwonego autobusu. Przypomniała mi o Londynie. Jakaś część mnie tęskniła za Londynem. Ale inna część nadal obawiała się tam wrócić.
Szczęście nie trwało jednak długo i Bernadette zaczęła mnie męczyć. Od początku stałam się jej najlepszą przyjaciółką, ale ta rola łączyła się z określonymi obowiązkami i czynnościami.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:Hotel 21
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Monika Rossiter Redakcja: Ida Świerkocka Korekta: Paulina Kawka Projekt okładki: David Mann Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Copyright © Senta Rich 2023 By arrangement with Bloomsbury Publishing Plc and Macadamia Literary agency, Warsaw
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Fabianowska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-061-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska