Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hotel ZNP to prawdopodobnie najbrzydszy hotel w Warszawie. Ma jednak pewne zalety: z jego okien rozpościera się widok na Wisłę, a w szufladach nocnych stolików zamiast Biblii można znaleźć kryształowe popielniczki. Ponadto położony jest w połowie drogi między domami głównej bohaterki i mężczyzny, który ją interesuje. To dlatego para wybiera ten przybytek na miejsce schadzki. Belcia, niczym Szeherezada, za wszelką cenę chce przykuć uwagę obiektu pragnień niekończącą się opowieścią o swoim dawnym i obecnym życiu, wierząc, że póki ta będzie trwała, wciąż istnieje szansa na szczęśliwe zakończenie. Czy jednak snucie historii to właściwy oręż w walce o udane życie?
Belcia przegląda się w lustrze swoich słów i tego, jakie robią wrażenie na innych. W jej głowie roi się od wypowiedzi ważnych dla niej postaci – zwłaszcza matki, ale także męża Wilhelma i wszystkich innych mężczyzn, z którymi Belcia była związana. W kakofonii półprawd i komunałów bohaterka rozpaczliwie próbuje usłyszeć samą siebie – czasami popadając w przesadę i emfazę, czasami broniąc się ironią i brawurą.
Hotel ZNP to w gruncie rzeczy bernhardowska z ducha, bezwzględnarozprawa z mieszczańskim społeczeństwem i jego podstawową komórką: tradycyjniepojmowaną rodziną. Świat ukazywany przez Tadrę to emocjonalna pustynia, na którejnie mają prawa przetrwać żadne prawdziwe uczucia i więzi. Każde kolejne pokolenieprzejmuje wybrakowanie w spadku po poprzednim i przekazuje następnemu.Powieść dowcipna, a zarazem okrutna i bolesna.
Nowy głos bez ceremonii domagający się miejsca na dzisiejszej scenie literackiej.
Piotr Siemion
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 188
Moja matka jak zwykle miała rację. Tylko ona z nas dwóch wierzyła, że pan przyjdzie. Zobaczysz, mówiła, zobaczysz, że on przyjdzie, to trwa już za długo i zbyt wiele między wami padło ważnych i ciężkich słów, żeby teraz nie przyszedł. Zawsze może nie przyjść, wątpiłam w pana i w pewność matki, ma wybór, tłumaczyłam sceptyczna, ta relacja oparta jest na dobrowolności, on nic nie musi. I właśnie dlatego przyjdzie, upierała się, przyjdzie, bo chce, bo ty chcesz, czy ty mu w ogóle powiedziałaś, że chcesz, pytała. Coś tam powiedziałam, bąknęłam niepewnie, bo przypomniały mi się te wszystkie złośliwości i uszczypliwości, którymi pana raczyłam, te, z których pan się śmiał, ale może gdzieś w panu zostały, jak drzazgi. Może się rozchorować, teraz wszyscy chorują, mnożyłam dla pana wymówki. Nie on, matka była nieugięta, nie. Taki mężczyzna jak on, twój ojciec też taki był, nadal jest, to nawet z gorączką by przyszedł.
I oczywiście miała rację.
Potem, gdy pan tak nagle zniknął z naszego życia, mojego i matki, też nie wyglądała na zaskoczoną. To było do przewidzenia, mówiła, to się musiało tak skończyć. Ciągle ci powtarzam, ojcu zresztą tak samo, że my nie mamy w życiu szczęścia, że w naszym przypadku nie ma co sobie za bardzo planować i projektować, bo z nami tak już jest, że jak tylko sobie coś wymarzymy, zaplanujemy i zaprojektujemy, to nic z tego nie wychodzi. I ojciec, tak samo jak ty, się wścieka wtedy, zupełnie jak ty krzyczy, że to nieprawda, że przecież wszystko w końcu się udaje, zawsze spadamy na cztery łapy, i zdrowie u nas końskie, krzyczy wtedy twój ojciec, mówiła matka, a przecież zdrowie najważniejsze. I jeszcze mówi, wyliczała mnie i jemu matka, że to wszystko przeze mnie i moje czarnowidztwo. Ale ja tam swoje wiem, my po prostu nie mamy szczęścia.
Skąd w niej, w mojej matce, tyle pewności i stanowczości, może są jakieś kursy dla matek, na które dostają wezwania ze specjalnej komisji macierzyńskiej, może ktoś prowadzi jakiś rejestr i klasyfikuje je, matki, pod względem talentów i predyspozycji, jedne wysyła na kurs o nazwie tyle dla ciebie poświęciłam, całe życie, wszystko dla ciebie, a ty mi teraz tak, a inne, jak moją matkę, na fakultet ze stanowczych i twardych sądów? Bardzo mi to imponuje, bo ja sama składam się z samych pytań i wątpliwości, choć kiedy zapytał mnie pan dzisiaj, czy jestem pewna, że chcę spotkać się właśnie w tym hotelu, potwierdziłam bez wahania. I panu przecież też tu się podoba, bo choć to pewnie najbrzydszy hotel w mieście, to przecież ma duże okna z widokiem na Wisłę, jest dokładnie w połowie drogi między naszymi domami, a w szufladzie nocnego stolika, zamiast Biblii, można znaleźć kryształową popielniczkę, więc jest to jednocześnie najlepszy hotel w mieście, a ja mam całą noc na to, by dokończyć raz zaczętą i w połowie przerwaną opowieść.
Teraz to my, pan i ja, siedzimy tu sobie jak jacyś starzy znajomi, zupełnie jakby, jeszcze chwilę temu, nie mówił pan o mnie tych bardzo nieprzyjemnych i niesprawiedliwych rzeczy. Na słowa trzeba uważać, tłumaczyła mi matka, może i pańska mówiła panu to samo, a mimo to wypowiedział pan cały katalog słów, po których wysłuchaniu człowiek powinien się zastanowić, czy chce jeszcze kogoś znać, poznawać, albo mieć z nim cokolwiek wspólnego. Jednak ja nie zastanawiam się wcale, choć przestraszył mnie pan nie na żarty, ale nie pańskiego gniewu i pohukiwania się boję, nie takie rzeczy w życiu już słyszałam, tak mówiła mi zawsze matka, nasłuchałam się od ciebie tylu okropnych rzeczy, że gdybym miała przejmować się każdym słowem, oszalałabym albo i coś gorszego, mówiła, jakby mogło być coś gorszego od szaleństwa, nie, ja przestraszyłam się tego, że pan, w końcu, przestanie się gniewać i pohukiwać, i zwyczajnie sobie pójdzie albo nie da mi skończyć. Jak na razie nic się jeszcze nie stało, żadna z tych obaw nie okazała się słuszna, ale i tak siedzę sztywno i czujnie, bo nadal nie wiem, czego się po panu spodziewać. Katastrofa, której się spodziewasz, podpowiada mi głos matki, już się wydarzyła. Tyle że teraz to my, pan i ja, siedzimy tu sobie zgodnie jak jacyś starzy znajomi, teraz to my mamy pokój w hotelu jak jacyś sekretni kochankowie, choć jeszcze chwilę temu trudno mi było rozpoznać w panu mężczyznę, z którym kiedyś tyle miałam wspólnego. Czy pan często tu przychodzi, bo ja wcale. Raz, kiedyś, wyjątkowo. Wieczór był wtedy taki jak dziś, równie ciężki i gorący. I wtedy też Wilhelm wyrzucił mnie z domu.
Za pierwszym razem, gdy tu przyszłam, chciałam tylko sprawdzić, jak to jest, jak by to było, gdybyśmy my, pan i ja, spędzili tu noc, tak jak planowaliśmy. Taki piękny scenariusz nam pan napisał, piękny i przerażający, bo ja się boję tego, co nieznane, i choć to nie jest ten paraliżujący strach, który odbiera mowę i zdolność podejmowania decyzji, a nawet sprawia, że nie możemy się ruszyć, tylko ten wywołujący przyjemny dreszcz, jak podniecenie, to jednak się boję. Nie wiem, czego pan się wystraszył, dlaczego wtedy pan nie przyszedł, ale ja tamtej nocy najbardziej bałam się, że mi się spodoba i będę chciała więcej, że będę skłonna o więcej poprosić, o więcej czasu, uwagi. O więcej takich nocy. Nigdy nikogo o nic nie proś, wtłaczała mi do głowy matka, musisz znać swoją wartość, człowiek, który zna swoją wartość, nikogo o nic nie prosi, nie oczekuje niczego, człowiek, który zna swoją wartość, powtarzała matka, nigdy nie chce od nikogo niczego więcej, niż ten ktoś sam pragnie dać.
Za pierwszym razem przyszłam tu z mężczyzną, który, akurat w tamtej chwili, zdawał mi się łudząco do pana podobny, choć dziś muszę uczciwie przyznać, że niewiele was łączy, bo tamten, choć niższy, był mocniejszej postury i znacznie bardziej gwałtownego charakteru, co oczywiście przemawia zdecydowanie na pańską korzyść. Moja matka też zawsze wolała wysokich i przystojnych, nawet postawne kobiety nazywała przystojnymi, ale w ich wypadku to zdecydowanie nie był komplement, kobieta nie musi, ale facet powinien być przystojny, mawiała moja matka, może to staroświeckie i nawet krzywdzące, ale facet po prostu musi być przystojny, nie ładny, nawet nie powinien być ładny, ważne, żeby był ładniejszy od diabła, żeby był ładniejszy od psa, ale sama wiesz, jak jest z psami, mawiała, wydmuchując dym z papierosów, które paliła namiętnie i wyczynowo, chociaż zaczęła późno, duże psy są mądre, łagodne i opanowane, a te małe są wredne i jazgoczą. Jej słowa wydawały mi się wyjątkowo głupie i niesprawiedliwe, budziły moją niezgodę na powierzchowną ocenę ludzi, i denerwowało mnie, że próbuje wmusić we mnie, tak jak wmuszała pożywne i ciepłe jedzenie, swoje przekonania, które były i są dla mnie egzotyczne, a w ustach matki brzmią po prostu jak żart.
Dziś podejrzewam, że rzeczywiście ze mnie żartowała, testowała mnie, wystawiała na próbę, co zdarzało jej się bardzo często i wciąż się zdarza. Co jakiś czas matka mówi jakieś koszmarne bzdury, jak te o szczęściu, o przeznaczeniu, o nas również nie wahała się powiedzieć, że jesteśmy do siebie bardzo podobni, pan i ja, chociaż już na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo się różnimy, ale matka mówi to, co chce, z taką powagą i wkłada w swoje kwestie tyle, pozornie autentycznych, emocji, że choć nie uważam się za osobę naiwną, to często, najpierw bezwiednie i intuicyjnie się z nią zgadzam, przytakuję, tak, mówię, oczywiście, mamo, masz rację, pan i ja jesteśmy do siebie bardzo podobni, i dopiero gdy widzę w jej oczach błysk satysfakcji, że oto znowu mnie nabrała, zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę chciała podkreślić rażące różnice między nami, między panem a mną, których ja nie dostrzegam, a które ona, swoim matczynym i wyćwiczonym, pewno na tych kursach dla matek, okiem, widzi jasno.
Gdyby to moja matka mogła wybrać mężczyznę, z którym, zamiast z panem, przyszłam do tego hotelowego pokoju po raz pierwszy, z pewnością od razu dostrzegłaby wszystkie różnice między wami, panem a nim, cechy, które ja początkowo wzięłam za podobieństwa. Ale, z oczywistych względów, matka nie mogła mnie wyręczyć ani towarzyszyć mi w wyborze, co więcej, na pewno nie pochwaliłaby tego, jak by to ujęła, wyskoku, tak jak i nie poparłaby naszego pomysłu, aby przyjść tutaj, ale ona nie wie ani o tej, ani o wielu wcześniejszych moich przygodach. Matka myśli, że wie wszystko, ale już moja w tym głowa, żeby nie wiedziała zbyt dużo, tylko tyle, ile sama chcę jej powiedzieć.
Zdaje mi się, powiedziała kiedyś, że tak bardzo pragniesz, by słuchali twoich historii, że w końcu sama zaczynasz w nie wierzyć i przestajesz odróżniać wymysły od faktów. Prawda, tłumaczyła mi, nie służy opowieści, wyobraź sobie, że i ja kiedyś, kiedy byłam w twoim wieku i miałam podobne do twoich pomysły i problemy, kiedy byłam do ciebie podobna, tak jak ty niepewna swojej wartości, na jednej z imprez, a w czasach, gdy byłam studentką, ludzie potrafili się jeszcze bawić i mieli fantazję, kiedyś to były imprezy, westchnęła matka, teraz to nie ma już imprez, no więc na jednej z takich imprez, pod sam jej koniec, rzuciłam nagle, a wiecie, że jestem wnuczką tego poety, mówiąc to, matka chichotała jak nastolatka, tego poety, którego wierszy wszyscy uczyliśmy się na pamięć w szkole, bo wtedy, tłumaczyła moja matka, wszyscy uczyli się z tych samych książek, kiedyś to były jednakowe elementarze i podręczniki, dziś już takich nie ma. I oni, ciągnęła matka, uwierzyli, chociaż nie mieli ku temu żadnych powodów, a kiedy szłam korytarzem wydziału, słyszałam, jak szeptali, patrz, idzie wnuczka tego poety, wykapana, kropka w kropkę jak on, a profesorowie, matka znów zachichotała, kłaniali mi się z daleka. Czemu więc nie obroniłaś dyplomu, zapytałam, a ona na to wzruszyła ramionami, a dlatego, matka popatrzyła na mnie wzrokiem szczerym i niewinnym, że ktoś w końcu doliczył się, że moja matka, czyli twoja babcia, która do końca nie wiedziała o tej historii, choć zawsze szczyciła się tym, że wie wszystko o wszystkich, która kończyła przecież ten sam wydział co ja, moja matka tłumaczyła wytrwale zawiłości tej historii, urodziła się dwa lata po śmierci tego poety, dlatego od zawsze powtarzam ci, żebyś unikała imprez i nigdy, ale to nigdy nie piła alkoholu.
Kiedy za pierwszym razem byłam w tym pokoju, wcale nie myślałam ani nie mówiłam o matce. Zwyczajnie nie zaprzątałam sobie nią głowy. Nic mnie nie obchodził również mężczyzna, który przyszedł ze mną zamiast pana, bo kiedy, już po wszystkim, siedziałam na parapecie, a on obserwował mnie rozparty na tym fotelu, na którym pan teraz powiesił marynarkę, myślałam tylko o tym, że szyba, do której chwilę wcześniej przyklejone były moje plecy, wypada z ram, za nią leci moje nagie ciało, a potem rozbijamy się o chodnik, i jaki to byłby dźwiękowy kontrast, brzęk szkła, a po nim miękkie plaśnięcie. Pan się śmieje, że piękne byłyby potem nagłówki w gazetach, że te gazety czytaliby taksówkarze, może ci sami, którzy widzieliby mój upadek, ale mnie wówczas wcale nie było do śmiechu, wręcz przeciwnie, ta wizja mnie przeraziła, bo oprócz lęku przed bólem i upokorzeniem, strachu przed matczynym gniewem, pańska matka też by się pewnie za coś takiego gniewała, pojawił się ten, że jeśli ja bym tam wtedy, na tym chodniku, umarła, to my byśmy już nic nigdy razem. Takie to było dla mnie wtedy ważne. Tamta wizja powracała do mnie wielokrotnie.
Mniej więcej w tym samym czasie zaczęłam panicznie bać się o swoje życie. Hipochondrycy żyją dłużej, wyśmiewała mnie matka, kiedy dzieliłam się z nią lękami przed śmiertelną chorobą, jeszcze niewykrytą, która wyniszczy mnie, a następnie wykończy. To ty nas wykończysz, tymi swoimi jękami, mówiła, jak ktoś tak jęczy i panikuje, że zaraz umrze, to wiadomo, że będzie żył i żył, za to wszyscy, którzy muszą tego wysłuchiwać, zostaną wykończeni właśnie, a ty biadolisz, po lekarzach chodzisz i szukasz niepotrzebnie, nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś kiedyś zmarł na niezdiagnozowanego raka, a jak mu tylko znajdą jakąś plamkę czy narośl, to szast-prast, miesiąc i po człowieku. Chodzisz i prosisz się o nieszczęście, chociaż lekarze ci mówią, że tam nic nie ma. A co, nie poddawałam się, a co, jeśli tam jednak jest bardziej coś niż nic, co ja mam zrobić, jeśli się okaże, że to jednak rak piersi, co ty byś zrobiła, pytałam matkę i nie czekając na odpowiedź, mówiłam jej znowu o tym, jak śni mi się, raz za razem, że robię moim piersiom imprezę pożegnalną, ustawiam na fejsie wydarzenie dla znajomych, sporządzam listę gości, dzwonię także do tych, co to normalnie wstydzę się do nich zadzwonić, a w końcu nawet do pana. Dobry wieczór, mówię panu w tym śnie, jakoś nam się wcześniej nie składało, ale finisaż robię, tak, swój, swój, powtarzam bez sensu, ale to przecież sen, a we śnie wychodzą z człowieka wszystkie brudy, na jawie może pilnować się i gryźć w język, ale we śnie i tak wyjdzie z niego całe to niechlujstwo, więc też i te powtórzenia bez sensu, swój, swój, powtarzam, tak że, wie pan, ostatnia szansa, i choć jakoś nam się wcześniej nie składało, to pomyślałam, że może by pan jednak chciał, tak na koniec, coś.
A potem ładnie się ubieram, to znaczy zamierzam się ładnie ubrać, ale to przecież koszmar jest, kiedy umierasz, więc nic z tego nie wychodzi, goście rozłażą się po mieszkaniu jak mrówki, zagnieżdżają w łazience i sypialni pieska, przychodzą nie ci zaproszeni, tylko niezaproszeni właśnie, zaś pan, gdy się już w końcu zjawia, chociaż wiadomo, że wcale by pan nie przyszedł, bo jak by się pan wytłumaczył w domu, ale pan jednak przychodzi i zastaje mnie zapłakaną, w piżamie, włosy mam zawiązane na czubku głowy w kitkę, w dodatku różową frotką, więc oczywiście nie składa się nam tym bardziej, choć to przecież ostatnia szansa. I wtedy, w tym śnie, ze zgryzoty, wypadają mi włosy.
Z moimi włosami zawsze było coś nie tak. Dałabyś spokój, matka zniecierpliwiona machała ręką, czego ty chcesz od tych włosów, zostaw, niech rosną, ładne są, zdrowe, niczego nie musisz z nimi robić. Kiedy byłam dziewczynką, marzyłam, żeby były gęste, mocne i ciemne, dokładnie takie, jakie ma moja matka. Taka jestem do ciebie niepodobna, mamusiu, płakałam, gdy rozczesywała moje splątane po kąpieli kosmyki. Czy to nie zabawne, że najpierw chcemy być jak nasze matki, potem obiecujemy sobie, że nigdy takie nie będziemy, i robimy wszystko, by się od nich odróżnić, a w końcu widzimy w lustrze, krzywym zwierciadle nawyków i wyuczonych kwestii, ich parodię, nieudaną i pokraczną kopię? I ja też, całkiem jak moja matka, gdy mi się ktoś przyśni, spodziewam się dla tej osoby wszystkiego najgorszego, tak jak ona najpierw walczę z tym przeczuciem, obśmiewam je w duchu, staram się ignorować, ale w końcu zaczynam się tym truć i zamartwiać, by ostatecznie chwycić za telefon lub pobiec i sprawdzić, czy wszystko z tym kimś w porządku. Najczęściej i mam rację, i tylko wydaje mi się coś, dokładnie jak wtedy, kiedy byłam pewna, że nigdy nie będę taka jak ona, czy wcześniej, kiedy byłam młodsza i sądziłam, że powinnam być do niej podobna.
Taka jestem do ciebie niepodobna, mamusiu, płakałam, gdy matka parzyła mi kark gorącym strumieniem suszarki. Kiedy podczas upalnego dnia chłodziła się tą samą suszarką, patrzyłam na nią oczami wielkimi od niezrozumienia i strachu. Suszarka ma też chłodny nawiew, odpowiedziała z uśmiechem i skierowała strumień na plamę świeżego potu, który rozlewał się jej na dekolcie. Poczułam się oszukana i zdradzona, pod grzywką, nożyczkami do paznokci obciął mi ją ojciec, zrodziła się wówczas straszna świadomość, że nie ma nic bardziej podzielonego niż solidarność jajników. Taka jestem do ciebie niepodobna, mamusiu, płakałam, bo miałam warkocz, który wyglądał jak upleciony z lnianych pakuł, warkocz w kolorze mysiego futerka, który od słońca bladł, płowiał i tracił blady blask. Obetnijmy je, mamo, obetnijmy, płakałam, boli mnie od nich głowa, prosiłam, ale matka z uporem odmawiała litanię, że włosy muszą być długie, przynajmniej do czasu pierwszej komunii, kto to widział, kręciła zgorszona głową, żeby do komunii iść prawie na łyso, choć przecież niektóre dziewczynki szły właśnie wystrzyżone i, moim zdaniem, wyglądały bardzo ładnie, ale matka się nie zgadzała, na komunii musisz mieć długie włosy, zrobimy ci, groziła, anglezy lokówką, żebyś była jak reszta, anglezy takie w sam raz, żeby wstąpić w poczet aniołków.
Umrę przez te włosy, myślałam ponuro, tak jak potrafią myśleć jedynie małe dziewczynki, te kudły wykończą mnie kiedyś. Wszędzie te włosy, nawet w szkole, gdzie nauczycielka kładła nam do głów, że już tak było, mówiła, Niemcy Żydom obcinali włosy, a potem całymi hałdami składowali je, leżą tam do dziś, mówiła, a we mnie rosło przeświadczenie, że ludzie zabijali innych ludzi właśnie przez włosy, trochę z nienawiści, ale bardziej z zazdrości, że chcieli przerobić te włosy na peruki dla siebie, i na czapki, a cała Zagłada wyrosła na pryzmach wyrwanych przemocą włosów.
Gdy przyszło dojrzewanie, moje włosy zaczęły się skręcać i zyskały rudawy odcień. Napawało mnie to grozą, bo puszyły się przy tym i przybierały na objętości, a ja chciałam mieć przecież tylko duże cycki, głowę i tak miałam wielką i ciężką, od obaw i porównań. Nie chciałam wyglądać inaczej, chciałam być taka jak inni, więc w tajemnicy przed matką, wzorem dziewczynek z mojej szkoły, obcięłam włosy na pazia, ale nie wyglądałam jak którakolwiek z nich, tylko, jak skwitowała to matka, i trzeba przyznać, że znowu miała rację, całkiem jak nasza babcia tuż po zabiegu trwałej ondulacji. Nowa fryzura przysporzyła mi jeszcze więcej upokorzeń i wówczas matka litościwie przyniosła do domu, na próbę pożyczone z zakładu fryzjerskiego, żelazko do włosów, którego ostatecznie nigdy nie zwróciłyśmy i które kurzy się do dziś w ciemnym kącie łazienki w domu moich rodziców. Dopiero po kilku latach od tego feralnego strzyżenia zaczęłam śmielej eksperymentować. Fajki i pasemka. Koks i blond loki. Amfa i nie pamiętam co. Żołądkowa, a potem znów na rudo. Merlot i pierwsze ostre cięcie. I na czarno. A potem znowu duże jasne.
Kiedy poznałam obecnego męża, Wilhelma, miałam akurat fryzurę schludną i krótką, akuratnie biurową. Matka twierdziła, że była zupełnie nietwarzowa, a i Wilhelm jej się nie spodobał. To twoje życie, w jej głosie słychać było pretensję, to nie my z ojcem będziemy z nim żyli, wzdychała, ale przecież nie musicie się zaraz pobierać, dzisiaj już nikt tak nie robi, to takie mieszczańskie, te wszystkie śluby, nie wiadomo po co, barokowy spektakl dla prawie obcych ludzi, ciotki Wandy i tak przecież nie lubisz, jeden dzień balu, a potem męka przez resztę życia, ojciec ci nic nie powie, on też się nie będzie wtrącał, zrobisz, jak będziesz chciała, przecież my nigdy słowem nie zająknęliśmy się na temat twoich złych decyzji, nawet wtedy, gdy wiedzieliśmy, że nic dobrego z tego nie będzie.
Dopiero gdy zamieszkaliśmy razem, Wilhelm przyznał, że na początku mu się nie podobałam i wydawałam się bardzo niesympatyczna, i dopiero po ślubie, gdy mi odrosły włosy, zorientował się, że przejawiam pewne zalety. Tylko ich nie obcinaj, powtarzał, masz takie piękne długie włosy, uwielbiam kobiety z długimi włosami, a najbardziej podobają mi się długowłose brunetki, szeptał, gładząc moją jasną głowę, gdyby twoje włosy były ciemniejsze, wyglądałabyś tak pięknie, jak Monica Bellucci, albo jak pani Hania, w której się kochałem, gdy miałem osiem lat. Ja też się w nim wtedy kochałam, więc moje włosy rosły, a razem z nimi frustracja, bo przecież tak naprawdę pragnęłam, żeby ich wcale nie było. Nocami przeglądałam w sieci zdjęcia kobiet z fryzurami na jeża, dziewczyn o czaszkach pokrytych meszkiem albo i całkiem łysych. Może się tak ostrzygę, drażniłam się z Wilhelmem, wplatając palce w jego włosy, lubisz przecież, jak jestem gładka, wciąż mi o to dupę trujesz, więc może i głowę mogłabym mieć gładką, pytałam zalotnie. I pragnęłam tego coraz bardziej, obsesyjnie niemal, i kłóciliśmy się o to pragnienie, co ty masz w tej chorej głowie, krzyczał Wilhelm, co się z tobą dzieje, luzują ci się synapsy, wymyślał mi, i dopiero po tygodniach zorientowaliśmy się, że jestem w ciąży.
Wilhelm puchł z dumy, obdzwaniał rodzinę, znajomych, koleżanki ze studiów, byłe dziewczyny, nawet te z liceum, i ja też puchłam i rosłam, głównie jednak płakałam. Zajęta rozpaczaniem nad niepewną przyszłością, choć wtedy byłam przekonana, że nie mam przed sobą żadnej, odpuściłam włosom, a one to perfidnie wykorzystały. Już po kilku tygodniach zaczęły się przepoczwarzać, tworzyć osobną formę życia, podstępnie, począwszy od kilku łodyżek, ciemnych i sztywnych, które wykiełkowały pewnej nocy tuż nad moim czołem. Ktoś inny mógłby to przeoczyć, ale nie ja, bo ja przecież, jak śmiał się Wilhelm, a wtedy miał fantastyczny nastrój i dużo żartował, ja przecież w głowie miałam tylko swoje włosy. Już trzy dni po tym, nie później, bez trudu mogłam oddzielić całe ich pasma, a każde jakby od innego kompletu.
Z moimi włosami zawsze było coś nie tak, i wtedy również, miało ich przecież nie być, a było coraz więcej. A im bardziej się rozrastały, tym bardziej rozrastałam się ja, rozpychałam się i nie mieściłam w dotychczasowym kształcie. Ramiona mi wystawały z rękawów sukienek, stopy wylewały się z butów. Nie minęło pół roku, a zrobiłam się tak wielka, że mogłabym się wymieniać na kiecki z Demisem Roussosem, a raz mało nie zaklinowałam się w wannie. To było tego dnia, gdy Wilhelm, patrząc na moje piękne i wielkie ciało, dostrzegł ścieżkę ciemnego, całkiem jak zwierzęce, futra, biegnącą wzdłuż wystającego z wody brzucha i okalającą pępek. Masz sierść, zachichotał i pociągnął delikatnie włosy, które rozpanoszyły się również na mojej żuchwie, co bardzo mnie zawstydziło, nie wstydź się, powtarzał, nie przestając mnie głaskać, ale to jego głaskanie i radosny śmiech jeszcze bardziej mnie zawstydzały i upokarzały. Każdy jego czuły, troskliwy i opiekuńczy gest odbierałam jako zaprzeczenie mojej siły i wielkości, i kiedy okrywał mnie ręcznikiem, też wielkim, jak namiot, lub gdy podawał dłoń, by pomóc mi wyjść z wanny, zaciskałam zęby, aby nie wybuchnąć krzykiem i sprzeciwem, który rósł we mnie razem z dzieckiem.
A teraz chodź, mamusiu, szczebiotał Wilhelm, wyjmiemy mamusię z wanny, wytrzemy mamusię, okryjemy mamusię, usadzimy mamusię na kanapie, wyliczał czynności, którym poddany miał być wytwór jego fantazji, a kiedy próbowałam zaprotestować, mówiąc mu, Wilhelmie, wolałabym nie, wolałabym, żebyś tak o mnie nie mówił, Wilhelm marszczył czoło, unosił brwi w zdziwieniu, ale po chwili znów się uśmiechał, jakby pewny, że wcale nie zacznę krzyczeć, choć przecież wiedział, że potrafiłam w ten sposób okazać niezadowolenie, i zaraz sadzał mnie tam, gdzie chciał, i ciągnął swoją litanię, a teraz mamusia usiądzie i odpocznie. A ja siedziałam na tej kanapie naburmuszona i zrezygnowana, choć przecież wybraliśmy ją razem, z Wilhelmem, jeszcze zgodni, jeszcze bez mojej niezgody na takie traktowanie, na tej kanapie, z którą do spółki niemal całkowicie wypełniałyśmy ciasne mieszkanie, co to je Wilhelm zmienił w inkubator dla mnie, też inkubatora. Sadzał mnie i czesał moje długie, gęste, ciemne, zupełnie jak mojej matki, włosy, suszył je suszarką, która parzyła mi kark, a ja bezgłośnie łkałam, nie chcę być mamusią, wcale nie chcę być mamusią, mamo, nawoływałam moją matkę, jakie to dziecko będzie miało życie z mamusią, piękne, dopowiadał Wilhelm, splatając warkocz, masz takie piękne włosy, zupełnie jak Monica Bellucci, albo jak pani Hania, w której kochałem się, gdy miałem osiem lat.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Copyright © 2024 by Izabela Tadra
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Filtry, 2024
Wydanie I, Warszawa 2024
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Dariusz Sośnicki
Korekty: d2d.pl
Projekt okładki: Frycz i Wicha
Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-969950-6-3