Huraganowy wiatr - Małgorzata Gorzyńska-Gościak - ebook

Huraganowy wiatr ebook

Małgorzata Gorzyńska-Gościak

4,0

Opis

Życie zmienia kierunek równie gwałtownie co wiatr

Anka to trzydziestolatka, która marzy o małżeństwie, domu, dziecku i znalezieniu szczęścia. Swój związek traktuje jak wygraną na loterii, szansę, której nie wolno jej zaprzepaścić. Szybko przekonuje się jednak, jak samotnym można być, żyjąc z innym człowiekiem. Tragedia, która ją spotyka, powoduje, że Anka zamyka się na nowe relacje i musi nauczyć się żyć z poczuciem straty.

Paweł jest inteligentnym, przystojnym oraz pewnym siebie prawnikiem. Ale pod maską zadowolonego z życia człowieka sukcesu kryje bolesne wspomnienia, które atakują go każdego dnia… Co się stanie, gdy drogi tej dwójki się ze sobą przetną?

„Huraganowy wiatr” to słodko-gorzka opowieść o rodzinie, przyjaźni, miłości i stracie, z którą tak trudno sobie poradzić. Książka, która przestrzega, że życie może wywrócić się do góry nogami w jednej chwili – jakby stało się na drodze huraganu i nie miało dokąd uciec.

Przez pierwsze dwa lata było cudownie. Zamieszkaliśmy razem w wynajętym mieszkaniu, które ledwo mieściło nasze rzeczy, a co dopiero nas, ale najważniejsze, że byliśmy razem… Któregoś wiosennego dnia zabrał mnie do parku i oświadczył się. Zaczęliśmy rozmawiać o nas na poważnie i wszystko wydawało się takie idealne. Takie, jakie powinno być, jak to sobie kiedyś wymarzyłam. Coraz częściej powtarzał, że zależy mu na mnie jak nigdy na nikim. Pytał, jak może mi pomóc, i przyrzekał, że zrobi dla mnie wszystko. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wszystko to tak naprawdę nic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (35 ocen)
14
11
6
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JolaJakubek

Całkiem niezła

Całkiem , calkiem
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

ludzie nie chcą rozmawiać, stąd huragany...
00
Pacholarzyk

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna.goraco polecam
00
wCzepkuUrodzona

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna, dopracowana, godna uwagi.
00
lady-wu

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Moim rodzicom, na których zawsze mogę liczyć.

Czasem jesteśmy w niewłaściwym miejscu i czasie. I znajdujemy się w samym centrum wydarzeń, których nigdy nie chcielibyśmy widzieć ani doświadczyć.

To jakby stać na drodze huraganu i nie mieć dokąd uciec. Trzeba się wtedy poddać i przeczekać. Zobaczyć, czy będzie jakieś „potem”…

Ania

Zajmowałam się właśnie równocześnie odgrzewaniem obiadu i robieniem prania, gdy nagle usłyszałam dzwonek do drzwi. Właściwie byłam tak pogrążona staraniami, żeby nie spalić mięsa na patelni, że ani przez chwilę nie zdążyłam się zastanowić, kto mógłby zjawić się o tej porze. Pognałam za to, z trzymanymi w ręce stanikami i majtkami, do drzwi. Kiedy je otworzyłam, na moment znieruchomiałam. Zobaczyłam Huberta, a obok niego wysoką, zgrabną blondynkę. Musiałam mieć do tego naprawdę głupią minę, bo goście spojrzeli na mnie skonsternowani, a potem na zawartość mojej lewej ręki. Czułam, że się zaczerwieniłam.

– Cześć – zaczął Hubert, a ja zdążyłam otrzeźwieć na tyle, że wrzuciłam moją brudną bieliznę do szafki przy drzwiach. Nadal byłam jednak tak zdezorientowana, że nic nie odpowiedziałam.

– Eee – zająknął się. – Przyszliśmy tu z Ewą, bo chciałem ci osobiście wręczyć to – dokończył i wyciągnął w moją stronę lekko różową kopertę z serduszkami.

Mimowolnie ją odebrałam, po czym bąknęłam, że dziękuję, i zamknęłam im przed nosem drzwi. Oparłam się o nie plecami i przez chwilę usiłowałam ustalić, co się właściwie stało. Wtedy mój wzrok zatrzymał się na odbiciu w lustrze.

– O rany… – powiedziałam półszeptem, bo właśnie zdałam sobie sprawę, że otworzyłam drzwi byłemu z jego piękną, nową narzeczoną, trzymając w ręce swoją brudną bieliznę. Było gorzej, miałam na sobie jaskrawozielone skarpetki z różowym misiem, rozciągnięte spodnie dresowe, a na czubku nosa zaschniętą kropelkę ketchupu z kanapki, którą zjadłam kilka godzin temu…

– Cholera! – krzyknęłam i rzuciłam się w stronę kuchni, skąd dochodził w tej chwili już nie tylko zapach spalenizny, ale i smużka szarego dymu… – Cholera! – powtórzyłam jeszcze głośniej, próbując ratować już nawet nie kotlety, ale całą kuchnię, która wyglądała, jakby tonęła we mgle.

– Cholera! – Usłyszałam za sobą. – Coś ty tu robiła?!

Za mną stała Kaśka, która patrzyła na mnie tak, jakby chciała mnie zamordować wzrokiem. Obok niej stał uśmiechnięty brązowy kundelek – Chrupek, z którym moja współlokatorka była na spacerze.

– Co robię?! Właśnie nad tym samym się zastanawiam… – powiedziałam zrezygnowana i otworzyłam szeroko okno, jednocześnie odsuwając psa od kosza, do którego wyrzuciłam węgielki, jeszcze niedawno będące kotletami.

– Ale co się stało, co? – spytała już spokojniej, a ja wskazałam na różową kopertę leżącą na stole.

Kasia wzięła ją do ręki i obejrzała uważnie.

– Otwórz.

– O rety, dostałaś to pocztą? Nie widzę znaczka…

– Nie, to była przesyłka do rąk własnych. Od obojga – powiedziałam, udając obojętność.

Kaśka spojrzała na mnie ze współczuciem.

– Cholera! – krzyknęła nagle, a ja pomyślałam, że mamy jednak mały zasób słownictwa w sytuacjach kryzysowych. – I chcesz mi powiedzieć, że przyszli tutaj razem, żeby wręczyć ci to zaproszenie?! – kontynuowała wyraźnie wzburzona.

– Mhm – mruknęłam, szukając na lodówce oferty z pobliskiej pizzerii. – A do tego wyglądałam tak jak teraz albo nawet nieco gorzej – dodałam i podniosłam głowę znad pomiętego menu. Usiłowałam się uśmiechnąć.

– Okej. – Obejrzała mój strój i pokiwała głową. – W takim razie wybaczam ci brak obiadu i próbę podpalenia domu. Dobra, idę po wino albo nawet dwa. Ogarnij pizzę.

Po wyjściu Kaśki sięgnęłam jeszcze raz po kopertę. Przestałam się uśmiechać, bo nie było już przed kim udawać. Nie umiałam tylko określić, czy to, co czuję, to smutek czy złość. Wpatrywałam się chwilę w złoty napis na kremowym papierze. Wychodziło na to, że Ewa Kowalska i Hubert Niemczycki wraz z rodzicami serdecznie zapraszają mnie na swój ślub.

– Cudownie – mruknęłam pod nosem i pod wpływem impulsu podarłam różową kartkę na maleńkie kawałeczki, które rozrzuciłam po kuchni. Na moment poczułam ulgę, a Chrupek gonił spadające strzępki, uznając to za świetną zabawę. Przynajmniej ktoś był zadowolony z całej tej sytuacji.

Cztery godziny i dwie butelki wina później usiłowałam nie myśleć o tym, co się stało i po prostu zasnąć. Tak bardzo chciałam zamknąć za sobą ten rozdział i nie wracać do tego już nigdy więcej.

Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk SMS-a. Spojrzałam na wyświetlacz – nieznany numer.

Cieszę się, że mogłem Cię zobaczyć. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze? Hubert

– Cholera! – powtórzyłam po raz kolejny dzisiejszego dnia. Tego już było zbyt wiele!

Z wściekłością wstałam z łóżka, z szafy wyciągnęłam pierwszą lepszą bluzę, chwyciłam smycz i przywołałam Chrupka.

– Wychodzimy na spacer – powiedziałam do psa, który na widok smyczy był tak zachwycony, że jego radosne szczekanie na pewno dało się usłyszeć przynajmniej ulicę dalej. A ja nie miałam nawet siły, żeby spróbować go uciszyć, i prawdę mówiąc, trochę mu zazdrościłam tej radości.

– Do twarzy pani w turkusie! – Usłyszałam za plecami, wracając ze spaceru, który był bardziej marszobiegiem. Najpierw uznałam, że to na pewno nie do mnie, więc nawet się nie odwróciłam.

– Turkusowy to naprawdę ładny kolor. – Usłyszałam znów i tym razem odwróciłam się, żeby zobaczyć, co za facet gada o kolorach.

Za mną szedł całkiem przystojny brunet i uśmiechał się serdecznie. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał groźnie, ale wolałam nie ryzykować. Ostatecznie mój pies, mimo swojej dzikiej natury, sam częściej wymagał obrony, więc odwróciłam szybko głowę i przyspieszyłam kroku.

– Wariat! – powiedziałam do siebie półszeptem, żeby przypadkiem nie usłyszał.

Spuściłam Chrupka ze smyczy z komendą „do domu”, która była jedną z nielicznych, jaką opanował do tej pory. Najlepiej radził sobie z „jedz”. Pies puścił się pędem w stronę małego, beżowego domu składającego się z trzech pokoi, małej kuchni i jeszcze mniejszej łazienki. Był za to niewielki ogródek. Kasia dostała to wszystko w spadku po dziadkach, a ponieważ w budynku sporo było do zrobienia, przygarnęła mnie jako współlokatorkę, żeby dać radę z opłatami. Szczerze mówiąc, gdyby tego nie zrobiła, nie mam pojęcia, gdzie bym mieszkała. W pewnym sensie uratowała mi życie. Potem musiała jeszcze tylko przyzwyczaić się do Chrupka, a on do niej. Na szczęście pies okazał się bardzo przekupny w kwestii jedzenia, a Kasia uległa jego niewątpliwemu urokowi. Czasem można odnieść wrażenie, że on jest całkowicie świadomy, że wygląda tak słodko i grzecznie. Oczywiście wykorzystuje to na każdym kroku. Niestety, zupełnie nie lubi ludzi, a przynajmniej znacznej części. Boi się obcych i okazuje to agresywnym szczekaniem. Sprawia nie najlepsze pierwsze wrażenie, więc mamy niewielu gości. Czasami wybiera sobie kogoś od razu – jakby na jakiejś podstawie stwierdzał: „O, fajny człowiek, lubię cię!” – albo daje się przekupić dzięki regularnemu dokarmianiu lub po jakimś czasie po prostu się przyzwyczaja, jak do Kasi. To właśnie ona pojawiła się zaspana w kuchni, kiedy weszłam już do środka.

– Rany, Anka, gdzie ty łazisz z psem o tej porze? – spytała, ziewając jednocześnie. Minęła mnie i przecierając oczy, nalała sobie wody do szklanki.

– Nie mogłam spać, musiałam się przewietrzyć.

– Myślę, że sąsiedzi też przez moment nie spali, słysząc ten jazgot – odpowiedziała i wskazała na siedzącego pośrodku korytarza psa, ewidentnie zadowolonego, że byłyśmy w kuchni i że znalazł się w centrum uwagi. Jak zwykle liczył na jakąś pyszną nagrodę.

– A w ogóle jakiś wariat chodzi po okolicy, gada do siebie albo do kogoś. Szedł za mną i powtarzał coś o turkusowym kolorze. Jaki facet zna nazwy takich kolorów? – odezwałam się, próbując zmienić temat.

– O czym ty gadasz? – spytała moja przyjaciółka zniesmaczona tym, że ją obudziłam i moją dalszą paplaniną. Nagle odwróciła się i zamarła. – Anka, jak ty wyglądasz?! – Parsknęła śmiechem.

Dopiero wtedy zobaczyłam, co na siebie założyłam. To, że miałam na sobie spodnie od piżamy, nie było niczym dziwnym. Wcześnie rano albo późno wieczorem było na tyle ciemno, że w ostateczności wychodziłam w piżamie, która wyglądała „dresowo”, ale to nie było przecież takie śmieszne. Jednak zabierając z szafy bluzę, nie spojrzałam, że trafiła mi się ta, którą przeznaczyłam „na straty”, i malowałam w niej jakiś czas temu pokój. Moja szara bluza w całości pochlapana była farbą… oczywiście turkusową. Jakby tego było mało, robiłyśmy sobie tego dnia żarty podczas malowania i resztką farby zrobiłam na niej koślawy napis: „turkusowa miss świata”. Wtedy to było nawet zabawne, jak całe w farbie przechadzałyśmy się w gazetowych czapkach po pokoju, szczerzyłyśmy zęby i machałyśmy do wyimaginowanych tłumów, krzycząc „pokoju w turkusie” zamiast „pokoju na świecie”. Teraz czułam się jak skończona kretynka. Co ten facet musiał sobie o mnie pomyśleć…

– Cholera – wyrwało mi się kolejny raz tego dnia.

– To co, dobranoc? Bo teraz to chyba już nie będziesz nigdzie wychodzić, co? Pełno wariatów chodzi po okolicy. – Kaśka nadal się ze mnie śmiała.

– Taaak, dobranoc – mruknęłam i zanim położyłam się do łóżka, wrzuciłam moją bluzę do śmietnika, tak na wszelki wypadek.

***

Któregoś listopadowego dnia, kilka lat temu, zrezygnowałam z jednego ze śmiertelnie nudnych wykładów na uczelni i poszłam do parku. Chciałam chwilę odpocząć, przeczytać książkę i ogarnąć kłębiące się w mojej głowie myśli. Telefon cały czas piszczał, sygnalizując przyjście kolejnych SMS-ów od Olka. Nasza znajomość sięgała jeszcze czasów szkoły podstawowej. Zawsze trzymaliśmy się razem, a potem właściwie jakoś tak samo wyszło, że zostaliśmy parą. Jakby to była naturalna kolej rzeczy po tylu latach przyjaźni. Tym razem po raz setny przepraszał, że we wtorek zapomniał o naszym spotkaniu, a potem naprawdę nie miał czasu. Miałam już tego dosyć, bo odkąd zmienił pracę, cały czas zostawałam sama. A jeśli już udało nam się spotkać, to zawsze kończyło się awanturą. Właściwie brakowało mu czasu też na to, żeby w ogóle spytać, co się u mnie dzieje, a co dopiero, żeby zachowywać się jak mój chłopak. Nie zauważył też, że musiałam uśpić mojego ukochanego psa, który strasznie chorował. Bardzo to przeżyłam, ale jak zwykle zostałam z tym sama. Wtedy coś między nami się wypaliło. A właściwie we mnie, bo Olek jeszcze długo czuł coś zupełnie innego.

Siedziałam na murku obok fontanny i obserwowałam ludzi. Zamyśliłam się. Niektórzy zazdroszczą innym, bo tak im się układa! „Jej facet jest świetny, taki opiekuńczy, a jak ją kocha!” – przypomniałam sobie słowa mojej koleżanki i spojrzałam na parę, która przytulona do siebie przeszła obok mnie. Tak, pewnie właśnie takim parom niektórzy zazdroszczą… – pomyślałam i odprowadziłam wzrokiem zakochanych.

Nagle chłopak odwrócił głowę za mijającą ich kobietą w krótkiej, kwiecistej sukience. Dziewczyna, która do tej pory czule go obejmowała, z oburzeniem odepchnęła go od siebie i wykrzyczała mu coś w twarz. Byli jednak zbyt daleko, żebym mogła usłyszeć dokładnie. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Tak właśnie wygląda zazdroszczenie czegoś innym – myślałam. Gdy widzimy tylko cząstkę, chwilę czyjegoś życia, chcielibyśmy tego samego, bo uważamy, że na pewno jest lepsze. Tymczasem okazuje się, że może i przez jakąś chwilę takie jest, ale całości nigdy byśmy nie chcieli. Tylko zazwyczaj nie dopuszczamy do siebie takich myśli. Może więc wystarczy starać się żyć tak, żeby nie zadowalać się tym, co jest, tylko dlatego, że jest, ale sięgać wyżej, dalej i podejmować wyzwania…

– Ta książka chyba nie jest zbyt ciekawa, co? – Usłyszałam nagle pytanie, które wyrwało mnie z moich przemyśleń.

– Słucham? – zapytałam zdumiona i spojrzałam na chłopaka, który usiadł obok mnie. Ruchem ręki wskazał na otwartą książkę, którą trzymałam. – A! Tak, faktycznie niezbyt interesująca, ale muszę ją przeczytać – dopowiedziałam szybko i zbierałam się, żeby wstać. Nigdy nie należałam do osób lubiących taką bezpośredniość. Chyba byłam na to zbyt nieśmiała i niepewna siebie.

– Czekaj! Nie chciałem cię przestraszyć. Jestem Hubert i wydaje mi się, że jesteśmy na tym samym kierunku, prawda? – Uśmiechnął się i wyjął z torby taki sam egzemplarz książki.

– Rozumiem, że ty ją już przeczytałeś? – spytałam, czym sama siebie zaskoczyłam. Chyba sugerując się swoimi myślami o wyzwaniach, postanowiłam się przełamać. – Jestem Ania. Ale zupełnie nie kojarzę cię z zajęć – stwierdziłam, zerkając na niego, a potem wpatrując się w pustą przestrzeń chodnika między nami.

– Zgadza się – odparł, rozsiadając się wygodniej na murku. – Jak widzisz, na wykładzie też mnie nie ma. Nie lubię marnować czasu na niepotrzebne rzeczy, więc nieciekawe zajęcia omijam. Wolę wykorzystać go inaczej. Na przykład poznałem ciebie! – Uśmiechnął się szeroko. Ja natomiast przewróciłam tylko oczami na to wyznanie. Brzmiało jak tani podryw i miałam poczucie, że robi sobie ze mnie żarty.

– Wszystkim dziewczynom mówisz to samo? – wypaliłam trochę już poirytowana sytuacją, bo skoro się przełamałam, liczyłam na coś sensowniejszego niż to, co usłyszałam.

Usiłowałam wymyślić, jak najszybciej skończyć tę rozmowę i uniknąć jego towarzystwa. Właściwie jak zwykle w takiej sytuacji poczułam, że należy uciekać.

– Nie, jesteś pierwsza. Rozumiem, że nie zrobiło to na tobie wrażenia?

– Niestety, ani trochę, ale miło było cię poznać… eee, Hubercie – celowo zawahałam się nad imieniem, po czym zebrałam swoje rzeczy i wstałam.

– A może dałabyś mi swój numer?

– Raczej nie – odpowiedziałam uprzejmie i zrobiłam kilka kroków przed siebie.

– A może chociaż spotkamy się, żeby porozmawiać o książce? – Nie dawał za wygraną. Nie odwracając się nawet, podniosłam rękę i machnęłam do niego, odchodząc w tempie, jakiego nie powstydziłby się swego czasu Robert Korzeniowski.

Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że to spotkanie wiele zmieni w moim życiu, bo tak właśnie zaczęła się nasza znajomość. Hubert zaczął pojawiać się na uczelni. Dołączył też do wszystkich grup specjalizacyjnych, do których ja należałam. Za każdym razem serdecznie się ze mną witał, co nie uszło uwadze moich koleżanek. Dziewczyny z grupy bardzo go lubiły. Był wysokim, bardzo szczupłym, niebieskookim blondynem. Nie określiłabym go jako szczególnie przystojnego, ale niewątpliwie miał w sobie to „coś”, czego jednoznacznie nigdy nie udało mi się określić, ale działało na dziewczyny. Być może chodziło o jego uśmiech albo styl bycia, a może jedno i drugie. W każdym razie nie planowałam wtedy żadnego związku. Byłam po niedawnym rozstaniu z Olkiem, który zresztą zniósł je niezbyt dobrze i w dalszym ciągu próbował wpłynąć na moją decyzję, pisząc, dzwoniąc i prosząc o spotkanie.

Ostatecznie tuż przed świętami Bożego Narodzenia spotkaliśmy się, żeby porozmawiać na spokojnie. On bardzo tęsknił i trzymał się kiepsko, więc zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, że sprawiam mu przykrość. Co właściwie było irracjonalne, bo przecież wtedy, kiedy mógł spędzać ze mną czas, a ja go potrzebowałam, praktycznie mnie ignorował. Jakby to, że z nim zawsze będę, było oczywiste, bez względu na to, jak się między nami układało, a właściwie nie układało. Spodziewałam się po sobie właśnie takiej reakcji, dlatego odkładałam to spotkanie tak długo, jak mogłam. Wiedziałam, że widząc go w takim stanie, zacznę wątpić w słuszność swojej decyzji i to nie ze względu na prawdziwe uczucie, tylko przez coś na kształt wyrzutów sumienia, że przeze mnie jest mu źle. Taka właśnie byłam, najpierw myślałam o kimś i jego uczuciach, na końcu o sobie, co w większości przypadków kończyło się tym, że zupełnie ignorowałam swoje potrzeby na rzecz czyichś. Wtedy jednak bardzo chciałam, żeby było inaczej. Jak mantrę powtarzałam sobie w myślach, że podjęłam dobrą decyzję i że muszę zrobić w końcu coś dla siebie. To właśnie mu powiedziałam, chociaż na widok jego szklistych oczu prawie się złamałam. Ostatecznie obiecaliśmy sobie jednak, że cokolwiek się z nami stanie, pozostaniemy przyjaciółmi, chociaż brzmiało to jak dialog z jakiejś telenoweli.

Po wyjściu z kawiarni poczułam, że zamknęłam jeden z rozdziałów w swoim życiu. Powinnam czuć ulgę i częściowo ogarnął mnie spokój, bo wiedziałam, że to była słuszna decyzja. Z drugiej strony, cały czas miałam przed oczami wyraz twarzy Olka, kiedy się żegnaliśmy. Gdyby w tamtym momencie jeszcze próbował jakoś mnie zatrzymać, niewykluczone, że zmieniłabym zdanie. Byłam całkowicie beznadziejnym przypadkiem w kwestii podejmowania decyzji i racjonalnych zachowań.

Po powrocie do domu usiłowałam zabrać się za napisanie pracy zaliczeniowej, ale niezbyt dobrze mi szło. Włączyłam komunikator i wyświetliło mi się kilka wiadomości. W tym jedna od nieznajomego:

Ha! Znalazłem Cię!

Oczywiście uznałam to za żart i zamknęłam okienko. Jednak po chwili znów się pojawiło:

Jaką książkę teraz czytasz? ☺

Nie było trudno się domyślić, kto do mnie napisał. Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw odpowiadałam zdawkowo. Potem on zaczął opowiadać o sobie, aż w końcu wiedziałam wszystko o jego rodzinie, bracie, ulubionej muzyce i marzeniach. Nawet nie wiem, kiedy sama się otworzyłam. Opowiedziałam mu o uśpionym psie, o tym, jak beznadziejnie się czułam, o Olku. Chyba takiej rozmowy potrzebowałam tego dnia. I tak na odległość, wirtualnie było łatwiej to wszystko z siebie wyrzucić, bo w rzeczywistym świecie nigdy bym się nie zdecydowała na taką szczerość wobec kogoś, kogo praktycznie nie znałam. Przez kolejne kilka dni, aż do świąt, pisaliśmy ze sobą każdego wieczora. Wtedy padła propozycja:

Spotkajmy się.

Oboje wiedzieliśmy, że chodzi o coś innego niż zwykłe spotkanie, takie jak chociażby na uczelni.

***

– Chrupek! Czyś ty zwariował?! – wrzasnęłam wyrwana ze snu przez głośne szczekanie. Spojrzałam na zegar: 5:15.

Pies jednak nie zareagował. Stał na łóżku i przednimi łapami opierał się o parapet. Przez okno zauważył kota na podwórku sąsiada, więc postanowił poinformować o tym wszystkich. Chrupek w każdym aspekcie swojego psiego życia wyznawał zasadę „im więcej, tym lepiej” – niestety.

– Ankaaaaaa! Błagam! – Usłyszałam zza drzwi. Kaśka była wściekła. Jak zawsze, kiedy ktoś obudził ją zbyt wcześnie.

– Tak, wiem! – odkrzyknęłam i szybkim ruchem założyłam psu szelki, po czym odciągnęłam go od okna. Był bardzo niezadowolony, więc nie miałam innego wyjścia i po prostu musiałam wyjść z nim na spacer.

Na piżamę narzuciłam bluzę – tym razem sprawdziłam też, czy nie ma na niej niczego zbędnego. Przeczesałam ręką włosy, założyłam buty, ale nie zdążyłam ich nawet zawiązać, i wyszliśmy, a właściwie wypadliśmy z domu. Na szczęście po kocie nie było ani śladu. Chrupek zajął się tylko wywąchiwaniem jego tropu, a ja najwyraźniej dzięki zniknięciu rudego Puszka sąsiadów ocaliłam zęby. Bez pogoni za nim zdążyłam potknąć się co najmniej kilka razy, zanim udało mi się opanować zarówno pobudzonego zwierzaka, jak i sznurówki.

Reszta spaceru była zdecydowanie spokojniejsza. Przystawałam co pięć kroków, żeby pies mógł zapoznać się ze wszystkimi węchowymi wiadomościami, które zostawili mu psi kumple. No i trzeba było jeszcze przynajmniej trzy razy sprawdzić, dokąd udał się kot. Ostatecznie po dwudziestu minutach byliśmy prawie w tym samym miejscu, z którego wyszliśmy. Wybudzona ze snu nie miałam ani siły, ani ochoty na nic, poza powrotem do łóżka, pozwoliłam więc Chrupkowi robić, co chce. O tej godzinie w naszej okolicy nie spotykało się wielu mieszkańców, więc nieco zdziwił mnie jeden z biegaczy w profesjonalnym sportowym stroju i okularach przeciwsłonecznych.

– Dzień dobry. – Nieznajomy przystanął obok mnie.

– Dzień dobry – odpowiedziałam machinalnie, przyzwyczajona, że witają się ze mną różne osoby z okolicy, których nie zdążyłam jeszcze zapamiętać. Mnie natomiast trudniej było zapomnieć. Miałam coś, co zdecydowanie wyróżniało mnie z otoczenia – jazgotliwego i wiecznie zadowolonego z siebie rozpuszczonego Chrupka, który do tego wszystkiego nosił oryginalne, kolorowe szelki z Minionkami. Trudno nas było przeoczyć.

– Wygląda na to, że jesteśmy sąsiadami. – Mężczyzna kontynuował rozmowę, truchtając cały czas w miejscu.

– To bardzo możliwe – odpowiedziałam, siląc się na uprzejmość. Bardziej interesowało mnie, czy pies tym razem nie zjada z ziemi jakiegoś aromatycznego przysmaku, który potem pozbawi mnie kolejnego dywanu w pokoju i stówy w portfelu za nadprogramową wizytę u weterynarza.

– Bliskimi sąsiadami. – Roześmiał się, a ja nie do końca wiedziałam, do czego zmierza ta rozmowa i czy przypadkiem nie powinnam uciekać.

Pociągnęłam smycz, ale pies zaparł się z całych sił przy jednej z kępek trawy i za nic nie chciał się ruszyć.

– To rzeczywiście ciekawe. Szczególnie że nigdy tu pana nie widziałam, więc nie wiem, dlaczego pan tak sądzi – powiedziałam głośniej, już nieco zniecierpliwiona ciągnącą się rozmową, na którą nie miałam ochoty.

Nadal walczyłam z psem. W końcu zareagował i z pyskiem brudnym od ziemi zbliżył się do mojego rozmówcy.

– Cóż, myślę, że jesteśmy naprawdę bliskimi sąsiadami, bo słyszę pani psa znacznie głośniej niż pozostali mieszkańcy. Dzisiaj wstała pani o piątej piętnaście, a wczoraj ostatni spacer był piętnaście minut przed północą, zgadza się? – spytał i spojrzał na Chrupka.

Przestał truchtać, widząc, że pies zbliża się do niego i zaraz odskakuje wystraszony jego nagłym ruchem nóg. A ja, mimo że w jego głosie nie było słychać pretensji, zamarłam i na chwilę zabrakło mi słów. Zrobiło mi się wstyd, bo wolałam pozostać niezauważaną i nikomu nie przeszkadzać.

– Ale proszę się nie martwić, nie przeszkadza mi to – dodał z troską w głosie, widząc moje zmieszanie. – Nie chciałem pani urazić. Przynajmniej nie muszę nastawiać budzika! – Uśmiechnął się znów, a Chrupek szczeknął, znudzony staniem w jednym miejscu.

– No cóż – zawahałam się, bo nie wiedziałam, co właściwie powinnam powiedzieć w tej sytuacji. – Przepraszamy! Chrupek, chodź! – Uśmiechnęłam się słabo i pociągnęłam lekko za smycz. – Do widzenia! – pożegnałam się, odchodząc szybkim krokiem.

– Do widzenia! – odpowiedział mężczyzna, przebiegając obok mnie truchtem. Nagle odwrócił się i zaczął biec tyłem. Zdjął okulary i machając do mnie na pożegnanie, krzyknął jeszcze: – I naprawdę do twarzy pani w turkusie! – Po czym zniknął za rogiem.

– Oooo nie… Kolejny wspaniały dzień – westchnęłam.

Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do domu. Miałam w planach napisanie swojego nowego CV, dzięki któremu dostałabym wspaniałą, dobrze płatną pracę, inną niż dotychczasowa, w innym miejscu niż szkoła, i odzyskałabym poczucie panowania nad własnym życiem.

***

Spotkanie z Hubertem przypadło na dzień przed sylwestrem. Mimo że traktowałam je jak spotkanie z kumplem, trochę się denerwowałam. Nie miałam jednak zamiaru rozpatrywać go w kategorii randki. Nie należałam też do dziewczyn, które uwielbiają się malować czy stroić. Byłam raczej naturalna i trochę leniwa, więc założyłam to, co pierwsze wpadło mi w ręce – dżinsy i koszulkę ze Snoopym. Poza tym bluzę i grubą kurtkę. Opatuliłam się kolorowym szalikiem, na głowę założyłam czapkę, nauszniki i dzięki temu pół godziny później byłam gotowa nie tylko na spotkanie z Hubertem, ale też na wszelkie kataklizmy i ekstremalnie minusowe temperatury. Wyglądałam tak ponętnie, jak może wyglądać ludzik Michelin.

Umówiliśmy się na przystanku autobusowym niedaleko mojego domu. Kiedy tam dotarłam, Hubert już na mnie czekał. Na mój widok się uśmiechnął. Poszliśmy do pobliskiego pubu. Na początku rozmowa się nie kleiła. Zupełnie jakby to było nasze pierwsze spotkanie, bez tych wszystkich godzin przegadanych na Gadu-Gadu. Do tego Hubert był trochę spięty i bardziej poważny niż zazwyczaj. Po wypiciu dwóch kubków grzanego wina atmosfera nieco się rozluźniła albo tak mi się tylko wydawało pod wpływem wypitego alkoholu. Siedziałam naprzeciwko Huberta z wypiekami na twarzy i śmiałam się z żartów, które opowiadał, kiedy nagle on spoważniał i chwycił mnie za rękę. Przez moment nie wiedziałam, co się dzieje. Chciałam ją cofnąć, ale zanim zdążyłam to zrobić, usłyszałam tylko:

– Kocham cię! – Hubert patrzył na mnie uważnie, a ja zupełnie się tego wszystkiego nie spodziewałam.

Wyswobodziłam rękę z jego uścisku, wypiłam duszkiem resztę wina i postanowiłam udawać, że nic się nie stało. Kiedy oznajmiłam, że powinniśmy już wracać, bez słowa podał mi kurtkę i wyszliśmy na mroźne powietrze. Ze wszystkich sił starałam się nie spojrzeć mu w oczy. Poza tym szumiało mi w głowie po grzańcu i usilnie chciałam wmówić sobie, że to, co się wydarzyło, tak naprawdę nie miało miejsca, a ja po prostu coś źle zrozumiałam.

Hubert milczał całą drogę powrotną, która zresztą dłużyła się niemiłosiernie. Kiedy stanęliśmy pod moim domem, nadal nic nie mówił.

– Hubert, ja… – zaczęłam.

– Cii… Nic nie musisz mówić. Jeśli twoja odpowiedź na moje wyznanie nie jest oczywista, to znaczy, że muszę poczekać. I zrobię to – powiedział zupełnie spokojnie, jakby był pewny, że naprawdę potrzebuję tylko trochę czasu.

– Ale… – Nadal nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Nie miałam ochoty na komplikacje. A przede wszystkim nie czułam tego samego, co on. W myślach analizowałam, czy przypadkiem powiedziałam albo napisałam coś, co on mógł źle zrozumieć.

– Okej. Ale czy mogłabyś chociaż pójść ze mną jutro na imprezę sylwestrową do znajomych? – spytał, zmieniając temat tak, jakby poprzednie wyznanie zupełnie nie padło, a my cały wieczór gawędziliśmy o zupełnych błahostkach.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł – odpowiedziałam cicho, zastanawiając się, jak najlepiej zakończyć nasze spotkanie.

– Obiecuję, że nie wrócimy do tematu. Proszę, chodź ze mną… – nalegał.

Mimo że nie byłam w ogóle przekonana do tej propozycji, kiedy spojrzałam mu w końcu w oczy, zgodziłam się. Właśnie wtedy po raz kolejny moje postanowienie, że będę stawiała swoje potrzeby na pierwszym miejscu, legło w gruzach. Chociaż rzeczywiście nasze relacje wróciły do wersji przyjacielskiej. Nie rozmawialiśmy o tym, co się stało aż do marca. Wtedy okazało się, że zbliżyliśmy się do siebie na tyle, że jednak zostaliśmy parą. Jakoś tak to wszystko samo wyszło. Nie zastanowiło mnie to, że znów mój związek z kimś zaczynał się jakby „przy okazji”. Nie, nie liczyłam na to, że w wieku dwudziestu kilku lat ktoś stanie przede mną jak w podstawówce i spyta, czy zostanę jego dziewczyną, albo wyśle mi taki liścik. Niestety, nie zastanawiałam się też, czy to wszystko jest rzeczywiście tym, czego chcę. Przyjęłam po raz kolejny, że skoro z jakiegoś powodu ktoś chce być ze mną, to powinnam się zgodzić i być wdzięczna losowi. Poza tym Hubert był czuły, romantyczny i dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Przynajmniej wtedy. Zaczynałam być szczęśliwa, więc nie zakładałam, że coś pójdzie nie tak.

Przez pierwsze dwa lata było cudownie. Zamieszkaliśmy razem w wynajętym mieszkaniu, które ledwo mieściło nasze rzeczy, a co dopiero nas, ale najważniejsze, że byliśmy razem… Któregoś wiosennego dnia zabrał mnie do parku i oświadczył się. Zaczęliśmy rozmawiać o nas na poważnie i wszystko wydawało się takie idealne. Takie, jakie powinno być, jak to sobie kiedyś wymarzyłam. Coraz częściej powtarzał, że zależy mu na mnie jak nigdy na nikim. Pytał, jak może mi pomóc, i przyrzekał, że zrobi dla mnie wszystko. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wszystko to tak naprawdę nic.

***

– Cholera! Zaspałam! – wykrzyknęłam zaraz po przebudzeniu, kiedy zerknęłam na zegar wiszący na ścianie. Rzuciłam się do szafy, zwalając jednocześnie z łóżka zaspanego Chrupka, który mruknął z niezadowoleniem i obserwował mnie spode łba. – Sorry, piesku, ale będziesz musiał zadowolić się bieganiem po ogrodzie, bo na spacer nie mam teraz czasu – zwróciłam się do psa, który ziewnął szeroko z dezaprobatą i poczłapał do kuchni.

Dziesięć minut później wybiegałam z domu, ale nie byłam zupełnie gotowa. Jedną ręką starałam się zapiąć granatową marynarkę, drugą usiłowałam poprawić włosy i otworzyć torebkę, żeby wrzucić do niej klucze, które trzymałam w zębach. Nie zwróciłam uwagi, że samochód, który mnie minął, zatrzymał się kawałek dalej, po czym cofnął do miejsca, gdzie stałam.

– Dzień dobry, może panią podwiozę? – zapytał sąsiad-biegacz z wyraźnym rozbawieniem na mój widok.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam szybko, dosłownie wypluwając klucze.

– Widzę, że się pani bardzo śpieszy. Przecież to nic wielkiego – nalegał.

– Nie chcę robić panu kłopotu. Wystarczy, że mój pies panu ich przysparza.

– Po pierwsze, już mówiłem, że pies mi nie przeszkadza. – Wysiadł z auta i szedł w moją stronę. – Po drugie, to żaden problem, chętnie pani pomogę, proszę wsiąść – powiedział i zdecydowanym ruchem otworzył przede mną drzwi od strony pasażera, czekając, aż wsiądę.

Jakaś część mnie chciała po prostu odwrócić się i odejść, ale ten facet sprawiał wrażenie nieugiętego, a mi skończyły się wymówki, i niestety, czas na dotarcie na miejsce również.

– Dziękuję – powiedziałam tylko i wsiadłam.

– Gdzie jedziemy?

– Muszę być za piętnaście minut w centrum miasta, przy Teatrze Nowym. Pewnie i tak nie zdążę i nic nie uda mi się załatwić, więc zupełnie bez sensu będzie pan tracił dla mnie czas – tłumaczyłam się.

– O, nie będę tracił czasu, bo jadę w sumie prawie w to samo miejsce. Proszę się nie martwić. Cała przyjemność po mojej stronie. – Spojrzał na mnie i uśmiechnął się serdecznie.

Przez resztę drogi milczeliśmy.

– Życzę powodzenia! Na pewno się uda! – powiedział, kiedy dojechaliśmy na miejsce i znów otworzył mi drzwi samochodu.

– Dziękuję za pomoc! – pożegnałam się i ruszyłam w stronę nowoczesnego biurowca, zastanawiając się, jak taki facet, który otwiera i zamyka przed kobietą drzwi auta, jeszcze się uchował w tych czasach. Musiałam zweryfikować moje zdanie o nim i przemianować go z wariata na dżentelmena.

W recepcji zgłosiłam swoje przyjście młodej, ładnej dziewczynie, która równie dobrze mogłaby być modelką. Czułam coraz większe zdenerwowanie, a kiedy zostałam poproszona na rozmowę, żołądek podskoczył mi do gardła.

– Ma pani interesujące CV, przeczytałem też list motywacyjny, bardzo dobry zresztą. Czy mogłaby pani powiedzieć, dlaczego chce pani u nas pracować? Dlaczego to panią mielibyśmy zatrudnić? – zapytał mnie elegancki mężczyzna po pięćdziesiątce.

Siedziałam i patrzyłam na niego. Myślałam, że takie pytania zadawane są tylko w filmach i tak naprawdę nikt o to nie pyta w realnym świecie. Co miałam mu powiedzieć? Jedyne, co przyszło mi do głowy, nie brzmiało przekonująco. Do tego z każdą sekundą moja pewność siebie znikała. Zamiast niej wróciło dobrze mi znane uczucie, którego tak usilnie próbowałam się pozbyć od dłuższego czasu.

– Jestem uczciwą i kreatywną osobą, lubię wyzwania i chętnie się sprawdzę w nowej branży… – zaczęłam. – Poza tym przestałam kontrolować własne życie, nie potrafię się ogarnąć, mam napady paniki, lekką depresję. Rozstałam się z facetem. Byłam też w ciąży, ale poroniłam i nie umiem sobie z tym poradzić. Mieszkam u koleżanki, która bardzo się o mnie martwi i chciałabym ją odciążyć. Myślałam, że jeśli znajdę nową pracę, wszystko zacznie wracać do normy… – Tego na szczęście nie powiedziałam na głos, a jedynie pomyślałam. Nie miałam tyle siły, żeby się pozbierać i samą siebie przekonać, że jestem wystarczająco dobra, a co dopiero obcego faceta.

„Uciekać” – podpowiadał mi instynkt. Zabrałam swoje rzeczy i po prostu wybiegłam z tego biura. Zatrzymałam się dopiero przed budynkiem. W tym momencie uświadomiłam sobie, co tak naprawdę zrobiłam. Usiadłam na schodach i zaczęłam się śmiać. Mój śmiech chwilę później zamienił się w płacz. Do tej pory nigdy nie zdarzały mi się aż tak irracjonalne zachowania. Naprawdę nie radziłam sobie ze sobą. To była moja kolejna porażka, a na dodatek miała świadka…

***

Pamiętam, jak w dzieciństwie oglądałam bajkę Muminki. Jeden z odcinków był o dziewczynce Nini, która była niewidzialna i nic nie mówiła. Zaczęła znikać, bo czuła się beznadziejna i straciła wiarę w siebie. Gdy trafiła do domu Muminków, mieli sprawić, żeby znów była widzialna. Gdy po jakimś czasie „odzyskała” większą część siebie, odzyskiwała też głos. Bawiąc się w chowanego, Bobek uwięził ją w jaskini. Muminek i Migotka szukali jej. Dziewczynka próbowała krzyczeć, ale nie było jej słychać wyraźnie…

– Czy ona nie może krzyknąć raz porządnie i głośno? Ja bym krzyczała! – wściekałam się, bo nigdy nie przepadałam za bohaterami, którzy byli strachliwi i nieporadni.

– Wiesz, czasami jak ktoś się bardzo boi, to nie może krzyczeć. Nawet jeśli chce, to strach tak bardzo paraliżuje – odpowiedziała mi wtedy mama.

Niby przyjęłam do wiadomości, ale zupełnie nie mogłam w to uwierzyć. Przecież to było bez sensu, jeśli dzieje się coś złego, krzyk jest naturalny, wzywanie pomocy jest normalne… Myślałam tak do czasu. Właśnie wtedy przypomniałam sobie tę bajkę. Z tą tylko różnicą, że Nini w końcu się przełamała i krzyknęła na tyle głośno, że ją odnaleźli. Mnie się to nie udawało.

Tak naprawdę nigdy nie umiałam krzyczeć. Dosłownie i w przenośni. Nie wydawałam z siebie dźwięków typowych dla dziewczynek, czyli głośnych pisków. Kiedy coś się działo, przypominałam raczej rozdymkę. To ta urocza rybka, która w poczuciu zagrożenia nadyma się jak piłka. Ja co prawda nie zmieniałam się w kulkę ani nie wyciągałam żadnych kolców, ale jedyne, co udawało mi się z siebie „wykrzesać”, to nerwowe wciągnięcia powietrza, jakbym właśnie chciała się nadmuchać, i cichy dźwięk przypominający zachłyśnięcie albo czkawkę. To raczej nie robiło na nikim wrażenia. Taka właśnie byłam. Powinnam krzyknąć. Powinnam dać znać, że jestem, że potrzebuję pomocy, żeby ktoś mnie usłyszał i znalazł. Z dnia na dzień przekonywałam samą siebie, a raczej usiłowałam przekonać, że nawet jeśli teraz nie jest dobrze, to jeszcze będzie. Bo przecież musi. Bardzo chciałam wierzyć, że to wszystko da się jeszcze naprawić. I oczywiście w większości sytuacji upatrywałam winę w sobie.

Najpierw chyba nawet nie zauważyłam, że będąc coraz dłużej z Hubertem, tak jak Nini staję się coraz bardziej niewidzialna. Nie spotykaliśmy się prawie z nikim. Próbowałam sobie to tłumaczyć tym, że przecież mamy siebie. Cały czas ja byłam odpowiedzialna za wszystko. Prałam, gotowałam i sprzątałam. Próbowałam egzekwować naszą domową umowę, że on sprząta łazienkę i odkurza, ale odniosłam wrażenie, że celowo przyjął taktykę nicnierobienia tak długo, aż się wkurzałam i sama to robiłam. Oświadczał mi wtedy z udawanym oburzeniem, że przecież on by to zrobił. Tak samo jak milion innych rzeczy, które ogarniałam, a jeśli przypadkiem czegoś nie zrobiłam albo po prostu czegoś w domu brakowało, wściekał się. Zaczęło się od drobiazgów. Któregoś dnia trzaskał wszystkim, co akurat miał pod ręką, bo okazało się, że skończył się chleb. Wykrzykiwał, że jak zwykle nie ma nic do jedzenia. Kiedy powiedziałam mu, że to głupota, żeby się wściekać o coś takiego, bo przecież mógł kupić pieczywo, było jeszcze gorzej. Wyszło na to, że po raz kolejny ja zawaliłam sprawę. A najlepsze albo najgorsze było to, że jak zwykle w to uwierzyłam i czułam się winna. Od tamtej pory chleb kupowałam zawsze na zapas i wkładałam do zamrażarki, tak na wszelki wypadek.

Byłam zmęczona, cholernie zmęczona. Wracałam z pracy i pracowałam dalej. Załatwiałam wszystkie formalności, opłacałam rachunki, wszystko było na mojej głowie. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, mówić o swoich uczuciach, zawsze kończyło się to awanturą, która była oczywiście z mojej winy. W ogóle to wszystko moja wina, bo przestałam go rozumieć. Bo on ma ciężką pracę, bo jest zmęczony, a ja nie wiem, jak to jest… Nigdy nie miałam tak źle i ciężko jak on. Gdyby porównać do czegoś nasz związek, byłby samolotem, który właśnie stracił silnik. Na razie tylko jeden. I nie mieliśmy kontaktu z kontrolerem lotu, który mógłby nam pomóc.

***

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka

Strona tytułowa

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Pawel

Ania

Strona redakcyjna

Huraganowy wiatr

ISBN: 978-83-8313-881-7

© Małgorzata Gorzyńska-Gościak i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marta Grochowska

KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek