I co o mnie powiesz - Holly Bourne - ebook + książka

I co o mnie powiesz ebook

Holly Bourne

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piekielnie zabawna, szczera i wnikliwa analiza miłości, przyjaźni oraz poruszania się po emocjonalnym rollercoasterze życia po trzydziestce

Kim do chol*ry jest Tori Bailey?

Tori bez dwóch zdań prowadzi w życiowej grze. Jej oparta na własnych przeżyciach bestsellerowa książka zainspirowała miliony kobiet do buntowniczego pokazania wyciągniętego palca środkowego normom społecznym. Do tego Tori jest w idealnym związku.

A jednak jej życie to kłamstwo.

Wszyscy wokół się pobierają i rodzą im się dzieci, lecz jej chłopak, z którym od lat jest w związku, nie chce nawet słyszeć o zaręczynach. Gdy jej najlepsza przyjaciółka Dee – jedyna osoba, która rozumie całe to dziejące się wokół nich szaleństwo – się zakochuje, nagle Tori doświadcza przerażającego uczucia „życiowego zostania w tyle”.

Gdy świat mówi ci, kim masz być, a po trzydziestych urodzinach dochodzi do tego głośno tykający życiowy zegar, trzeba nie lada odwagi, by podążać własną ścieżką.

Dla Tori nadszedł czas na wcielenie w życie tego, co do tej pory głosiła. Czy jest na to wystarczająco odważna?

„Oryginalna, błyskotliwa i spostrzegawcza. Ostra jak brzytwa książka o przyjaźni, autopercepcji i samooszukiwaniu”.

Lucy Diamond, autorka Pewnej nocy we Włoszech

„Wyjątkowo dobra! Książka w szczery sposób pokazuje, co to znaczy być kobietą i próbować sprostać stawianym nam oczekiwaniom… Lektura sprawiła mi dużą przyjemność”.

Marian Keyes, autorka Trzeciej strony medalu

KSIĄŻKA POLECANA W „SARA COX SHOW I PODCZAS AUDYCJI STACJI BBC „WOMAN'S HOUR”

LEKTURA OBOWIĄZKOWA W 2018 ROKU WEDŁUG „STYLIST”

KSIĄŻKA 2018 ROKU “RED MAGAZINE”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 347

Oceny
3,3 (24 oceny)
2
9
7
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melania1987

Z braku laku…

Miałam wrażenie że czytam poradnik a nie książkę obyczajową. Tor będąc po dwudziestce napisała poradnik dla kobiet o szukaniu swojej drogi w życiu i żeby podążać za marzeniami. Wszystko było pięknie w życiu naszej bohaterki, ale do czasu. Większość jej znajomych pozakładała rodziny, tylko ona jedna nie, chociaż bardzo by tego chciała, ale jej partner ma inne zdanie na ten temat. Po kilku latach związku coś się psuje między Tor a jej chłopakiem i nie umieją sobie z tym poradzić, jednakże nie chcą go zakończyć więc tak egzystują w nim. Nasza bohaterka przez całą książkę się miota, nie wiedziała co ma robić. Miałam ochotę nią potrząsnąć i powiedzieć jej żeby uciekała ponieważ nic z tego dobrego już nie będzie. Jeden pozytyw wyciągłam z książki jeżeli coś się dzieje zakończ to i idź dalej. I na koniec autorce proponuję pozostać przy powieściach młodzieżowych, które dla mnie były lepsze w odbiorze.
00

Popularność




Holly Bourne I co o mnie powiesz Tytuł oryginału How Do You Like Me Now? ISBN Copyright © Holly Bourne 2018All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Redaktor Adriana Staniszewska Projekt graficzny okładki Agnieszka Herman Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Lexi, za tamtą rozmowę przez telefon.

Pierwszy miesiąc

Olivia Jessen

Uwaga, uwaga, już widać brzuszek!

#ZdjęcieBrzuszka #Przeszczęśliwa

81 polubień

*

Harry Spears

Tak mi się to spodobało… że się oświadczyłem.

Harry Spears i Claire Rodgers są zaręczeni.

332 polubienia

*

Andrea Simmons

Kupa wszędzie! Popatrzcie tylko na tę psotną buźkę…

52 polubienia

Komentarze:

Olivia Jessen: Andrea, och, nie! I to wszystko przede mną.

Andrea Simmons: Na baby shower1 dostaniesz ode mnie zatyczkę do nosa!

*

Zaproszenie: Supersekretna impreza baby shower Olivii Jessen

16 bierze udział

*

Oficjalny fanpage Tori: Kim, do cholery, jestem?

No dobra, cholerki kochane! Która z was melduje się na dzisiejszym spotkaniu w Londynie? Niesamowite, że wszystkie bilety są wyprzedane! Kocham was! Do zobaczenia o dziewiętnastej. Uwaga! Dziewczyna na scenie (ta z mikrofonem w ręce zastanawiająca się, jak to, do cholery, możliwe, że ma takie szczęście) to ja.

2434 polubienia

234 komentarze

*

Spoglądam na morze przejętych twarzy. Jest ich zbyt wiele, abym mogła wyłowić którąś wzrokiem. Zbiorowa żarliwa powaga. Rumieńce. Lśniące z podekscytowania oczy. Oklaski…

Wsłuchują się w każde moje słowo.

Przechodzę do najlepszego kawałka. Wiem, że na to czekają. Do tego zmierzałam. W butach na obcasie od projektanta, wygładzając designerską sukienkę, przemierzam scenę. Wyglądam dokładnie tak, jak powinna wyglądać kobieta sukcesu — zadbana, wydepilowana, wyregulowane brwi, twarz odpowiednio wymodelowana pudrem, rozświetlaczem i różem, jednak nie w nazbyt oczywisty sposób.

Spoglądam wprost na ich wyczekujące, zaaferowane twarze i mówię:

— Wtedy to sobie uświadomiłam. — Unoszę brew o odpowiednio nadanym jej kształcie. — W Sedonie, gdy siedziałam po turecku w tym cholernym namiocie. Z mnóstwem pojebów inkantowałam jakieś bzdury i, na litość boską, miałam nawet różaniec na szyi. I wtedy uderzyło mnie, że…

Przerywam w pół słowa.

Widownia zamiera. Przestrzeń jest tak wypełniona oczekiwaniem, że powietrze można by kroić nożem.

— Usiłowałam odnaleźć samą siebie, tak jak inni to robią — kontynuuję. — Przeszłam załamanie nerwowe tak samo, jak wszyscy inni je przechodzą, i wychodziłam z niego dokładnie tak, jak wszyscy usiłują to zrobić. I wtedy powiedziałam sobie: KONIEC Z TYM. — Wystawiam rękę w geście imitującym nakaz zatrzymania. Ponownie milknę na chwilę i odczekuję. — Zapytałam siebie, kim, do cholery, jestem? Czego tak naprawdę chcę? Życie nie jest sztywnym schematem. Nie można odnaleźć siebie, jeśli robi się to, co inni i co mamy wdrukowane. A ja, mimo że przeżyłam kryzys dwudziestego piątego roku życia i spędziłam rok na odkrywaniu samej siebie, nadal miałam te dwadzieścia pięć lat i robiłam dokładnie to samo, co doprowadziło mnie do problemów i życiowego kryzysu. Robiłam to, co jak sądziłam, powinnam robić, zamiast tego, czego, kurwa, potrzebowałam.

Radosny, wiwatujący okrzyk. Tłumiony, lekki śmiech na widowni. Ja też się śmieję — śmiech odbija się pogłosem od ściany i głośników.

Przytakuję ruchem głowy.

— Dokładnie tak — przerywam, żeby widzowie się uspokoili. Stukając obcasami, przechodzę na drugą stronę sceny. Uciszają się. Mrugam wolno i staram się przypomnieć sobie tamtą chwilę. Przywołać uczucie triumfu. Sześć lat temu. Tamtego niesamowitego dnia, kiedy wszystko w moim życiu zaczęło się toczyć we właściwym kierunku. — Otworzyłam oczy, rozplotłam nogi, wyszłam z tej głupiej medytacyjnej jurty i nigdy nie wróciłam.

Burza oklasków, jak zawsze. I tak jak na wszystkich spotkaniach, potrzebują około pięciu minut, by się uspokoić. Jak za każdym razem, nadchodzi czas na zaszklenie oczu, bo w ten sposób chcę okazać widowni wdzięczność. A potem opowiadam dalszą część historii. Tej historii, którą już znają, ponieważ każda z nich ściska w rękach moją książkę, bym ją im po zakończeniu występu podpisała. Czekają na chwilę ze mną. Na to, że będą mogły mi opowiedzieć o własnym doświadczeniu bycia dwudziestoparolatką, o okropnym chłopaku, beznadziejnej pracy i różnych życiowych rozczarowaniach. Chcą mi powiedzieć, że książka — moje słowa, moja historia — pomogła im się z tym uporać. Nadal im pomaga.

To naprawdę szalone. Niekiedy zapominam jak bardzo.

Mimo że kolejka wypełnia korytarz, niewiele książek się sprzedaje. Wszystkie czytelniczki mają własne egzemplarze. Podniszczone od ciągłego czytania, z rozklejającym się grzbietem i powtykanymi do środka karteczkami, którymi zaznaczyły ulubione fragmenty. Podpisuję książki przez ponad trzy godziny — z przyklejonym do twarzy radosnym uśmiechem usiłuję zachować energię na spotkanie ze wszystkimi kobietami, które tak długo czekały na tę chwilę.

Tą chwilą jestem ja.

Jakbym była kimś wyjątkowym.

Dlatego uśmiecham się i uśmiecham, przybijam z nimi piątkę, gdy opowiadają o swoich przygodach. Przytulam je, jeśli płaczą. Nachylam się i uważnie słucham, gdy szeptem powierzają mi swoje sekrety.

Moja agentka kręci się podenerwowana i pyta, czy wszystko w porządku. Czy potrzebuję przerwy? A może chcę napić się wody? Uśmiecham się do niej i mówię, że nie. Jest dobrze. Daję radę. Dziękuję.

Wszystkie czytelniczki zadają mi te same pytania:

„Kiedy wyjdzie pani nowa książka?”

„Nad czym pani obecnie pracuje?”

„Czy ma pani nowy projekt, o którym się wkrótce dowiemy?”

„Tak się niecierpliwię… Ile jeszcze będę musiała czekać?”

Uśmiecham się już teraz z zaciśniętymi ustami, dotykam nosa i mówię: „Proszę spokojnie czekać” albo „Proszę śledzić informacje”.

A potem, oczywiście, chcą się też dowiedzieć:

„Nadal jesteście razem?”

„A ten facet, którego pani spotkała pod koniec książki? Jesteście ze sobą?”

„Wciąż jest pani w nim zakochana?”

Zadają pytania z szeroko otwartymi, podekscytowanymi, przerażonymi oczami, jak dziecko pytające rodziców, czy Święty Mikołaj naprawdę istnieje. Doskonale wiem, skąd się bierze ta ekscytacja i czego się boją. Są podekscytowane, bo jeśli ja mogłam go znaleźć, to one też mogą. Jeśli mnie się udało stworzyć dobry związek, to im też się może udać. Jeśli ja doświadczyłam tej magii, one też mogą. Niczym zwierciadło Ain Eingarp2 jestem odbiciem wszystkiego, czego pragną dla siebie i czego chcą w swoim życiu.

Boją się, bo mogę je emocjonalnie obciążyć. Gdyby mnie się nie udało stworzyć wspaniałego związku, to komu miałoby się to udać? Jeśli magia nie zadziałała w moim przypadku, to z pewnością nie będzie działała na nie.

Kiwam głową, wdzięczę się z uśmiechem, grucham z nimi i wyglądam na onieśmieloną. W kółko powtarzam: „Tak, nadal ze sobą jesteśmy. Mieszkamy razem”.

Och, jak je to cieszy. Wzychają. Domagają się zdjęć. Wpadają w uniesienie. Ich oczy stają się większe i bardziej lśniące. Tak wielką czują ulgę. Przez to i moje oczy zaczynają się szklić. Mrugam szybko, by powstrzymać łzy.

Przypominam sobie nas. Takich, jakimi byliśmy w zakończeniu książki, którą teraz fanki ściskają w dłoniach. Pamiętam to tak wyraźnie. Być może dlatego, że przez sześć lat musiałam o tym w kółko opowiadać…

— Wszystko w porządku?

— Eee?

Mrugam, podnosząc wzrok na twarz stojącej nade mną kobiety. Jest spięta, jej palce drżą na egzemplarzu książki. Jest w niej wklejonych ponad sto karteczek, którymi zaznaczyła ulubione fragmenty.

— Przepraszam. — Uśmiecham się i biorę od niej książkę. — Jak ma pani na imię?

— Rosie.

— Och, jak ładnie — mówię to, co zawsze.

— Dziękuję.

Podpisuję książkę z taką samą jak zawsze dedykacją:

Dziewczyna płacze.

— Och, jejku, dziękuję — duka między kolejnymi szlochami. — Czy… mogę sobie zrobić z panią zdjęcie?

Oddaję jej książkę.

— Tak, oczywiście. Wszystko w porządku?

Kobieta śmieje się leciutko i mówi:

— Tak, nic mi nie jest, to po prostu niesamowite panią spotkać.

Zapraszająco wyciągam do niej ręce.

— Niech panią uściskam i zrobimy sobie zdjęcie.

Rosie podaje komórkę mojej agentce. Jest tak pełna emocji, że zapomina zapytać ją, czy zrobi nam zdjęcie. Następnie stukając obcasami, przechodzi na moją stronę stołu. Cała drży. Przyciągam ją do siebie i oplatam ramieniem. Jest gorąca i spocona. Wilgoć jej ciała przesiąka przez gnieciony materiał mojej sukienki. Ta chwila jest jednak więcej warta niż sukienka.

— Uśmiech! — Instruuje agentka, unosząc telefon, by zrobić nam fotkę.

Uśmiecham się. Ładniejszy profil kieruję w stronę aparatu. Brodę pochylam w dół, uwydatniając linię szczęki, brwi opuszczam, żeby nie było widać zmarszczki na czole. Błysk flesza, Rosie chichocze i wracając na swoją stronę stolika, odbiera komórkę. Sprawdza, jak wyszło zdjęcie.

— Bardzo dziękuję, że pani przyszła. — Podaję jej książkę.

— Nie, to ja dziękuję. Jestem pani taka wdzięczna za napisanie tej książki. Pani nie rozumie. Kiedy miałam dwadzieścia trzy lata, byłam taka pogubiona… wtedy odkryłam pani książkę… i ona odmieniła moje życie… Całkowicie.

Mam już dość ciągłego uśmiechania się, lecz muszę teraz ułożyć usta w uśmiech, ponieważ jest to dla niej ważne.

— Ojej, jestem taka wzruszona. A ile pani ma lat?

— Dwadzieścia pięć.

Zaledwie cholerne dwadzieścia pięć lat. One są… coraz młodsze…

— Tak się cieszę, że książka się pani podobała.

Spoglądam za dziewczynę na następną czekającą na swą kolej osobę. Jest po dwudziestej drugiej, a jutro idę na ślub. Gdy sięgam po książkę od kolejnej roztrzęsionej fanki, Rosie zbiera się na odwagę, by jeszcze coś powiedzieć:

— Hej, przepraszam, czy mogę jeszcze o coś zapytać? A ten facet ze skały? Jesteście nadal razem, prawda?

Mężczyzna ze Skały.

Mężczyzna, który znalazł mnie na czakramie w Sedonie, gdy ciskałam przed siebie koraliki z różańca, wykrzykując przy tym „ja pieeeeeeeerdolę”, i z jakiegoś powodu uznał, że to urocze.

Tom…

Tamtego dnia mógł się znajdować w każdym innym miejscu na świecie, lecz los przywiódł go do Arizony. Do Sedony. Tak jak ja wchodził na czakram.

Moje „żyli długo i szczęśliwie”.

W historiach, w których bohater postanawia, że będzie dzielny, zawsze jest się tym nagradzanym.

— Tak — przytakuję. Czuję, że mój uśmiech zaraz się załamie. — Nadal jesteśmy razem.

Dziewczyna piszczy. Wymachuje rękami. Czerwieni się.

— Przepraszam. Zachowuję się jak nastolatka, która spotyka swojego idola.

— Nic nie szkodzi.

Ponownie patrzę za nią, bo choć dziewczyna robi to w przemiły sposób, zabiera mi za dużo czasu. W kolejce czeka jeszcze ponad pięćdziesiąt już lekko zniecierpliwionych kobiet. Rosie nie łapie sugestii. To, że odpowiedziałam na jej pytanie, tylko ją ośmieliło. Prowadzi ze mną rozmowę, której potrzebuje. W jej głowie jesteśmy już przyjaciółkami. Bliskimi przyjaciółkami.

— I wciąż jesteście tak bardzo ze sobą szczęśliwi? — pyta.

Zamykam oczy na sekundę dłużej, niż powinnam. Gdy je otwieram, wciąż się uśmiecham. Nie wolno mi przestać. Muszę być uśmiechnięta dla następnych pięćdziesięciu fanek. Rosie otrzymuje więc moje uśmiechnięte dołeczki w policzkach, mój urok osobisty i promieniejące szczęście. Moją mądrość. Pogodę ducha. Wszystko, czego oczekuje i za co zapłaciła, kupując bilet na dzisiejsze spotkanie.

— Oczywiście — zapewniam ją. — Nadal jesteśmy szaleńczo szczęśliwi.

*

W taksówce zaczyna opadać mi adrenalina. Czuję, jak spięte mięśnie się rozluźniają. Mieszanka hormonów scenicznej mobilizacji stopniowo opuszcza mój ściśnięty żołądek, a jelita centymetr po centymetrze się rozluźniają. Opieram głowę o ciemną szybę i obserwuję migoczący za nią Londyn. Miasto jest coraz wyższe; nie pozwala, by cokolwiek powstrzymało jego ciągły rozwój. Podobnie jak ludzie zamieszkujący jego wieżyce.

Komórka w mojej dłoni rozbłyskuje, pobrzękując gniewnie przychodzącą wiadomością:

Dee: POMOCY TO JAKIŚ ŚWIR

Uśmiecham się, a taksówka mija wyłaniającego się właśnie Big Bena i przejeżdża ponad czarnymi odmętami Tamizy. Wiadomości od Dee z jej randek nigdy mi się nie znudzą.

Tori: Chyba nic nie przebije tego z zeszłego tygodnia?

Dee: Tor, on jest żonaty. Ma ŻONĘ!!!

Tori: To co robi na randce z tobą?!

Dee: Powiedział mi, że CHCE rozwodu, ale NIE MOŻE ODNALEŹĆ SWOJEJ ŻONY, BO ONA GDZIEŚ ZNIKNĘŁA.

Wystukuję kilka odpowiedzi, podczas gdy taksówka wjeżdża w mroczne zakamarki południowego Londynu, gdzie migoczące światła zastępują betonowe płyty budynków, które — o ile rodzice pomogą ci z depozytem, uniknąwszy podatku od spadków i darowizn — można określić jako przystępne cenowo mieszkania. W wiadomościach do Dee staram się zrównoważyć współczucie i troskę z nabijaniem się.

Tori: Ale poza tym wszystko OK? Takie rzeczy mogą się przydarzyć tylko TOBIE. X

Dee: Jestem bezpieczna! Już w domu. Chętnie bym się napiła merlota z dziarskimi młodziakami, z którymi mieszkam, ale jutro czeka nas sądny dzień ślubu.

Tori: Nawet mi nie przypominaj. Podjadę po ciebie o 10:00, tak jak ustaliłyśmy? X

Dee: Tak jest, 10:00.

Pięć minut później:

Dee: I tu nie chodzi o mnie. Tor, tak właśnie wygląda randkowanie. Wszyscy oprócz mnie albo są nudziarzami, albo są porąbani.

Chowam telefon, gdy zaczynamy zwalniać przy parku. Chodniki są pełne palaczy i podpitych imprezowiczów wysypujących się z barów. Jedzą smażonego kurczaka z porozrywanych pudełek, śmieją się głośno, pokrzykują i opierają się o siebie. Zatrzymujemy się na czerwonym świetle. Taksówka lekko pulsuje od dudniącej w mieszkaniu nad nami muzyki. Londyn nigdy nie zasypia — nie chodzi spać, nie ucina sobie drzemek ani nawet nie zapada w półsen. Życie w miejscu, które jest zawsze rozbudzone, bywa wyczerpujące.

Powrót do domu, do Toma, daje mi poczucie bezpieczeństwa. Jego w nim obecność i to, jak mówi, że mnie kocha. I to, że nie muszę już funkcjonować w świecie, w którym spotykasz się z kimś, kto nagle zaczyna cię ignorować, mężczyźni przesyłają ci zdjęcia swoich penisów, a twoje wiadomości są odczytywane, ale pozostają bez odpowiedzi. Myśl o braku Toma w moim życiu… Alternatywa dla bycia w związku wywołuje we mnie dreszcz. Zaczynanie wszystkiego od początku. Trzydziestojednoletnia singielka. Trzydzieści jeden lat — tę liczbę trzeba podać na internetowym profilu randkowym, wiedząc, co ludzie sobie pomyślą. Jakie wnioski wysnują. Będą widzieli więdnące jajniki. Czuli zapach desperacji. Zobaczą przesypujący się piasek w klepsydrze…

Tom mnie kocha, a ja kocham Toma. To coś wyjątkowego. Coś, co zdarza się rzadziej, niż sądzisz. To wszystko, czego ci potrzeba.

Zanim taksówkarz się zatrzymał i zaciągnął hamulec ręczny, znowu uwielbiam Toma. Czuję się szczęśliwa i wyróżniona, że go mam. Nie mogę się doczekać, by go zobaczyć, wtulić się w niego i okazać mu, jak bardzo go kocham i jak wielką czuję ulgę.

Bawię się kluczami od naszego budynku z nowoczes­nymi, sterylnymi mieszkaniami. Tom uznał, że lepiej kupić coś nowego, niż remontować wiktoriański dom. Zgodziłam się na to, ponieważ tak było łatwiej, mimo że głównie ja za nie płaciłam. Nie chcę jednak źle myśleć o Tomie. Nie po dzisiejszym. Nie teraz, kiedy wiem, ile osób kibicuje naszemu związkowi. To on jest moim szczęśliwym zakończeniem, kocham go i nie chcę być sama.

Katka wita mnie w drzwiach. Jeszcze nie postawiłam swoich rzeczy, a kot już podchodzi do mojej nogi i mrucząc, kręci się wokół niej.

— Jestem w domu — wołam niepotrzebnie.

Cisza.

Wyczuwam jego obecność — światła są zapalone, płaszcz na wieszaku. Czuję, że Tom jest w mieszkaniu, a jednak nie odpowiada. Odkładam swoje rzeczy i podnoszę kota. Katka protestuje, wierci się i usiłuje mnie ugryźć. Ustępuję i opuszczam ją na podłogę. Biegnie do sypialni. Podążam za nią, po drodze zdejmując płaszcz.

— Hej — z łóżka dobiega mnie głos Toma. Jest pochylony nad iPadem, a jego twarz jaśnieje niebieskim światłem ekranu. Mówiąc do mnie, nie podnosi wzroku. — Jak było? — pyta ekran.

— Całkiem dobrze.

— To świetnie — oznajmia w ekran.

Nagle miłość ze mnie wypływa. Jak wtedy, gdy po kąpieli woda w wannie jest już zimna i wyciąga się korek.

Katka wskakuje na łóżko wprost na ciało Toma. Trąca go łepkiem i wykonuje kocią wersję tańca siedmiu zasłon3. Aktywność kotki przynosi efekty, nie tak jak moja. Tom się uśmiecha.

— Cześć, psotko. — Odkłada iPada i zaczyna drapać Katkę pod brodą.

Stoję w drzwiach i patrzę, jak emanuje z niego miłość, a w ciele czuję nie do końca uświadomioną zazdrość. To nowe odczucie, do którego ledwo śmiem się przyznać, bo jest tak żałosne.

Jestem zazdrosna o swojego kota.

Mój chłopak kocha go mocniej niż mnie.

Z pewnością częściej go dotyka…

Pytam Toma, jak mu minął dzień. Mówi, że w porządku. Dopytuję o pracę, odpowiada, że też w porządku. Zagaduję go, co zjadł na kolację, a on opowiada, co to było, i informuje mnie, że jeśli jestem głodna, jeszcze trochę zostało w lodówce. A potem jego uwagę przyciąga Katka, która przewraca się na plecy i odtrąca jego dłoń.

— Ej, co wyprawiasz, głuptasku? Ała, ała! To boli!

Kotka i mój chłopak są ze sobą blisko, a ja nie jestem częścią tej intymnej chwili. Zsuwam z siebie sukienkę, zdejmuję bieliznę i wkładam piżamę. Idę do łazienki, by umyć zęby i przygotować się do snu, Tom tymczasem nadal bawi się z Katką.

Zaczynam od zmycia makijażu wacikiem nasączonym płynem micelarnym, następnie wcieram w twarz organiczny krem oczyszczający. Po dwóch minutach usuwam go flanelową myjką. Opryskuję twarz zimną wodą, by stonizować skórę, po czym osuszam ją ręcznikiem. Na koniuszki palców nalewam odrobinę serum przeciw starzeniu się skóry z retinoidami, rozprowadzam je na twarzy, po czym delikatnie wcieram. Powtarzam to samo z kremem pod oczy. Czekając, aż preparaty się wchłoną, siadam na sedesie i robię siku. Po umyciu rąk i wyszorowaniu zębów szczoteczką soniczną nakładam na twarz gęsty krem na noc.

Przyciągam do siebie lusterko z ruchomą rączką, przekręcam je tak, by mieć lusterko powiększające, i dokładnie przyglądam się swojej twarzy. Obracam się w różne strony, przynajmniej z dziesięć razy unosząc i opuszczając brwi. Nadal jestem zaskoczona zmarszczkami. Tak wcześnie się pojawiły. Słyszałam jednak, że gdybym nie stosowała kremów, zmarszczki byłyby większe.

Wracam do sypialni. Lampka nocna po stronie Toma jest zgaszona. On sam leży na boku, a Katka zwinięta niczym bajgiel ułożyła mu się w nogach. Jestem bardzo zawiedziona, a przecież to nic wielkiego. Jest jednak późno, a jutro czeka mnie ślub. Mam szczęście, że nie będę tam sama, nie będę flirtować z mężczyznami ukrywającymi się przed żonami, i nie chcę się denerwować przed snem. Dlatego kładę się do łóżka i mówię tylko:

— Dobranoc.

Tom już prawie śpi. Zawsze szybko zasypia. Żartuję czasem, że jest jak jedna z tych lalek, które wystarczy położyć, a oczy same im się zamykają. Mruczy rozkosznie i przyciąga mnie do siebie. Jego mocne, ciepłe, zapewniające bezpieczeństwo ciało. Otulam się jego zapachem. Zamykam oczy, czuję się kochana i bezpieczna — jakże inaczej niż ledwie kilka chwil temu. Kręci się i wpycha tyłkiem w moje uda. Uśmiecham się do siebie i przyjmuję pozycję dużej łyżki. Oto właśnie mój chłopak. Choć ma metr osiemdziesiąt wzrostu, zawsze chce być tą mniejszą łyżeczką. Wdycham zapach Toma i pozwalam, by ogrzało mnie ciepło jego ciała. Jedną rękę kładę mu na brzuchu, lekko przesuwam dłonią po nagim ciele, muskam obojętnego penisa. Być może robię to jedynie po to, by się upewnić, że nadal tam jest. Cieplejszy niż reszta ciała. Nie wiem, co zrobić z drugą zgiętą ręką, która utknęła niewygodnie pode mną.

Dotykamy się po raz pierwszy tego dnia. Co prawda Tom jest na wpół przytomny, ale mimo wszystko… Chwila… Chrapie… Nie wie, co się dzieje. Leżę tak przez pewien czas. Nawet nie próbuję zasnąć. Cieszę się jego bliskością. Tom, jakby wyczuwał, że bardzo jej potrzebuję, przetacza się na swoją część łóżka. Między nami znów jest przestrzeń, którą wypełnia chłód. Przygryzam wargę. Już kiedyś się o to kłóciliśmy. Jakie to „niedorzeczne”, że gdy Tom śpi, analizuję mowę jego ciała. Odczekuję jeszcze dziesięć minut, po czym siadam i wyciągam telefon.

Moja tablica jest pełna komentarzy o spotkaniu autorskim:

@rosianna_90 OMG. Ciągle ryczę po dzisiejszym. NIE WIERZĘ, że naprawdę spotkałam @PrawdziwaTori Teraz już wiem, kim, do cholery, jestem, i jestem dumna xxx

@WhoTheFuckFanGirl WIELKIE DZIĘKI ZA SPOTKANIE! Tak się cieszę, że jesteś. Właśnie napisałam o tym na blogu. Proszę, przeczytaj notkę Xx

Odpowiadam na jak najwięcej komentarzy, dziękując za miłe słowa. Wiele dziewczyn zamieściło fotki. Klikam po kolei na każde zdjęcie — patrzę jedynie na swoją twarz i zastanawiam się, czy moje czoło bez grzywki nie wygląda na zbyt duże. Och, na tej fotce naprawdę jest duże. Powiększam zdjęcie, tak że moja twarz zajmuje cały ekran komórki, i dostrzegam wszystkie niedoskonałości. Nawet nie rzuciłam okiem na twarze innych osób. Patrzę tylko na siebie. W pewnym momencie powiększam zdjęcie tak bardzo, że na ekranie widać wyłącznie moje czoło. Wpisuję w Google „fryzury maskujące duże czoło” i przeglądam je, myśląc, że są tak podobne do fryzury, po której od dwóch lat zapuszczam włosy.

@PrawdziwaTori Cholerki moje! Dziękuję za spotkanie. Niesamowite, że mogłam was spotkać i posłuchać o waszych przygodach xx

Naciskam „wyślij”, a komórka natychmiast zaczyna rozbłyskiwać kolejnymi powiadomieniami o polubieniach mojego wpisu i rozsyłaniu go dalej i dalej. Przewijam strony i jakoś, głupio, znajduję się na „tej nieodpowiedniej stronie”.

— Musisz przestać to robić — powtarza mi Dee. — Dla bezdzietnej trzydziestoparolatki to jak zadawanie sobie samej bólu.

— Wchodzę na tę stronę tylko po to, by prowadzić swój fanpage.

— Na pewno? Dlaczego w takim razie ciągle narzekasz, że wszyscy zamieszczają zdjęcia z wnętrza ciążowych brzuszków?

— Nic na to nie poradzę! O co chodzi z tymi wszystkimi zdjęciami USG? Od kiedy to się stało tak popularne? — pytam po raz tysięczny.

— Nie wiem, ale tych czarno-białych zdjęć USG jest tak dużo. Mam wrażenie, jakbym się obudziła w miasteczku Pleasantville!4

— Dee… — za każdym razem pytam o to samo — czemu wszyscy nagle mają dzieci, a my nie?

I zawsze słyszę odpowiedź:

— Tor, każda idiotka ze sprawną waginą i dostępem do spermy może sobie zrobić dzieciaka. To żadne osiągnięcie.

— Przypomnij mi, jak to się stało, że uczysz w podstawówce?

Jednak Dee tu nie ma i nie może mnie powstrzymać, więc przewijam ekran przez to, co nieuniknione. W dół, w dół, w dół. Osąd, osąd, osąd. Pustka wewnętrzna, pustka, pustka. Wymuskane zdjęcia takich samych wymuskanych par, idących w wymuskane miejsce, na wymuskaną, próżną randkę i robiących tam sobie takie zdjątka. Niekończące się fotki maluchów z ciągłymi opisami kolejnych etapów ich rozwoju („O, UŚMIECHA SIĘ”, „KTOŚ TU JUŻ PRAWIE CHODZI”, a nawet „A KTO TO DZISIAJ PO RAZ PIERWSZY SPRÓBOWAŁ, JAK SMAKUJE JAJECZKO?”).

Morze polubień i niekończące się komentarze osób potwierdzających słuszność społecznie akceptowanych decyzji, gdy się je podejmuje w wieku uznanym przez społeczeństwo za właściwy. Tak trzymaj! Gratulacje! Tak trzymaj — znalazłeś odpowiednią osobę, zrobiłeś zaręczynową sesję zdjęciową, kupujesz mieszkanie i masz dziecko. Dobra robota. Tak właśnie powinno się robić. Ach, dobra robota! Świetna sprawa!

Jest i zdjęcie przygotowującej się do jutrzejszego ślubu Jessiki z druhnami. Wszystkie mają na sobie długie, szyte na miarę i indywidualnie dobrane sukienki i popijają z kieliszków do szampana. Ustawiły się w rzędzie z jedną ręką opartą na biodrze i by wyglądać szczuplej, jedną zgiętą nogę wystawiają do przodu. Czuję ukłucie złości, że Jess nie poprosiła mnie, bym była jej druhną, połączone z ulgą, że nie będę musiała wkładać takiej sukienki.

Jessica Headly

Wznoszę toast za mój ostatni wieczór w stanie panieńskim. Nie mogę uwierzyć, że jutro wychodzę za mąż za najlepszego przyjaciela i stanę się PANIĄ Jessicą THORNTON.

Oto kilka z moich myśli na ten temat:

Jesteś zdrajczynią, bo zmieniasz nazwisko.

Przed ślubem specjalnie dużo schudłaś i jesteś tak szczupła jak ja albo nawet szczuplejsza. I dlatego muszę nastawić budzik na wczesną godzinę, aby rano poćwiczyć.

Jeśli jeszcze ktoś mi powie, że wychodzi za najlepszego przyjaciela, to się porzygam.

Co to za dziewczyna druga z lewej? Kto to? Jest ode mnie ładniejsza i szczuplejsza. Nienawidzę jej. Może powinnam kliknąć na jej profil i obejrzeć sobie wszystkie zdjęcia, które udostępnia, po czym torturować się tym, że jest ładniejsza i chudsza?

Kogo chciałabym widzieć jako druhnę na swoim ślubie? Nie, Tori, przecież nie wierzysz w małżeństwo. Nie zapomniałaś aby? No cóż, Tori, to nie do końca prawda? To Tom nie uznaje małżeństwa. Nie powiedział tego wprost, raczej chodzi o to, że uważa, iż ślub z tobą nie jest dobrym pomysłem. Nie ma problemu. I tak byś nie chciała tego archaicznego gówna.

Klikam na „lubię to”, po czym wyłączam komórkę.

*

Budzik włącza się o szóstej rano. To bolesne. Klepię go ręką i zanim obudzi też Toma, wyłączam. Katka okręca się wokół moich nóg, gdy potykam się w drodze do toalety. Nie przestaje, póki nie nasypię jej do miseczki sporej porcji śmierdzącej karmy. Nie zamierzam wychodzić z domu, ale i tak w innym pokoju przebieram się w drogi strój do ćwiczeń. Na paluszkach idę do salonu, zamykam drzwi i synchronizuję komórkę z telewizorem. Wyciszam dźwięk. Z subskrypcji wybieram zestaw ćwiczeń HIIT „spalanie tłuszczu”.

Naciskam „odtwarzaj”.

Wykroki, wykroki i jeszcze wykroki. Przysiady, przysiady, przysiady.

„Głęboki przysiad. Jeszcze, dalej”. Gdy instruktorka mi o tym przypomina, prostuję plecy. „Mięśnie brzucha napięte” — wciągam brzuch. „No już, mocno pracuj nad mięśniami brzucha”. Brzuszek, brzuszek. „Gdy się podnosisz z podłogi, nie wyciągaj szyi”. „A teraz ostatnie wykroki”. Z każdym pogłębionym wykrokiem wyobrażam sobie, jak to działa na moje nogi. Myślę, jak dzięki temu będą wyglądały: sprężyste, napięte i takie, jak być powinny. Latem będę mogła nosić krótkie spódniczki, a ludzie będą patrzyli na mnie i wiedzieli, że mam ciało pod kontrolą. „Wykrok, wykrok, wykrok. Zegnij mocno kolano. Schodź w dół, a nie do przodu”. Wykrzykuje do mnie podekscytowana instruktorka, na której nie ma ani kropli potu. W jej wykonaniu słowo „żwawo” wchodzi na nowe poziomy dantejskiego piekła.

Po ćwiczeniach staram się zrobić sobie zdjęcie w ogromnym lustrze w łazience. Jestem jednak zbyt czerwona i spocona, a do tego zapomniałam, jak dziwnie wyglądam bez pociągniętych kredką brwi. Sięgam po kosmetyczkę z akcesoriami do makijażu i nadaję brwiom kształt. Dodaję odrobinę tuszu do rzęs, trochę korektora pod oczy i szminkę.

Robię kolejne zdjęcie. O wiele lepiej. Aby uzyskać tę idealną kombinację kobiety silnej, swobodnej i pięknej, a przy tym naturalnej, potrzebuję aż dwudziestu ujęć. Rozjaśniam zdjęcie w komórce, podczas gdy pot wsiąka w moje ubranie. Wybieram filtr, dzięki któremu wyglądam lepiej, ale który nie wzbudzi podejrzeń, że w ogóle jakiegoś użyłam.

Zamieszczam zdjęcie.

Wkurzająco Prawdziwe Sprawy, które są Wkurzająco Prawdziwe nr 256 

Ćwiczenia mają naprawdę dobry wpływ na pieprzone zdrowie psychiczne. Nawet nie wiecie, jak nie znoszę ćwiczeń kardio. Przerażają mnie. Przenigdy nie będę osobą, która cieszy się, że idzie pobiegać. Jednak ćwiczenia dobrze mi robią na głowę i dlatego je wykonuję. Nie po to, by dobrze wyglądać, ale by się dobrze czuć. Jeśli któraś z was ma pomysł, skąd czerpać zdrowe endorfiny BEZ konieczności pocenia się, proszę NA BOGA, dajcie mi znać… #SelfiePoĆwiczeniach #ZdrowiePsychiczne

Kiedy wychodzę spod prysznica — ogolona i z włosami umytymi nadającym puszystość szamponem — mój post ma ponad sześćset polubień. Suszę włosy głową w dół, przez co zyskują na objętości, i przewijam pochwalne komentarze w telefonie. Jak zawsze są przemiłe. W większości to gratulacje pozytywnej postawy wobec zdrowia psychicznego. To dobrze. O to mi chodziło. Nie mogę jednak ignorować skoku endorfin, gdy niektóre komentarze odbiegają od głównego tematu i skupiają się na tym, jak świetne mam ciało:

„Łał, jesteś taka piękna”.

„Tori, świetnie wyglądasz #KtoDoCholeryJestTwoimTrenerem?”

„Co robisz, że twoje uda tak wyglądają?”

W głębi duszy właśnie na to liczyłam i cieszę się z tego. Nikt nie musi wiedzieć, a przez to czuję się o wiele lepiej.

Gdy wchodzę do sypialni, Tom pije kawę w łóżku. Dla niego moje ciało nie jest ponętne. Dzisiejsza żałosna próba, by uznał mnie za atrakcyjną seksualnie, jest najbardziej żałosna ze wszystkich moich żałosnych starań. Celowo przechadzam się po sypialni w niesamowitej bieliźnie, którą nakładam na dzisiejszy ślub. Czerwona, koronkowa i nieco dziwkarska, a moje piersi wyglądają w niej jak aksamitne czerwone babeczki. Takie babeczki, którym przed zjedzeniem robi się zdjęcie, ponieważ są z modnej cukierni. Stanik ledwo muska moje sutki, a majtki są tak prześwitujące, że równie dobrze mogłoby ich nie być. Od kichnięcia mógłby pęknąć materiał.

— Dzień dobry. — Tom siorbie kawę z kubka. Ponownie jest pochłonięty iPadem i po kilku godzinach snu nadrabia zaległości z tego, co dzieje się na świecie. — Wyspałaś się?

No dobrze, spróbuję jeszcze raz. Staję w nogach łóżka z ręką na biodrze i prezentuję mu się w całej krasie.

— Tak — odpowiadam, przybierając kolejną nienaturalną pozę. — Widziałeś gdzieś może ładowarkę do telefonu?

Tom wskazuje na włożoną do kontaktu ładowarkę po swojej stronie łóżka. Nie idę dookoła, ale klękam, by po nią sięgnąć, i przechylam się nad Tomem. Moje czerwonoaksamitne piersi niemal zanurzają się w jego kawie.

— Tor, uważaj. Prawie rozlałem kawę.

Chwytam ładowarkę i się odchylam.

Nie płacz. Nie wolno ci płakać. Masz tylko godzinę na ułożenie włosów i zrobienie makijażu. Nie ma teraz czasu na płacz.

Podłączam telefon i tracę nadzieję, że w tym związku jeszcze kiedyś będę się czuła dobrze. I wtedy… Tom klepie mnie w pupę.

— Tor, niezłe majteczki. Wiesz, że zawsze uwielbiałem twój tyłek.

Rozpromieniam się, nagle uleczona ze smutku, a on uśmiecha się do mnie w „ten sposób”. Tak mi brakowało tego uśmiechu. Niczym uczniak, który właśnie coś spsocił. Poddaję mu się. Mogę nie mieć czasu na płacz, ale mam go na seks. Od seksu o wiele mniej się rozmazuje niż od płaczu. Wspinam się na Toma i całuję go pożądliwie. Odwzajemnia pocałunek przez całe dziesięć sekund, po czym łapie mnie za ramiona i odpycha.

— Nie chcę, żebyś spóźniła się na ślub.

Lata temu, na początku związku, nie obchodziłoby go, czy się spóźnimy na jakiś ślub — i tak w tamtym czasie rzadko na nie chodziliśmy. Seks ze mną był dla niego najważniejszy. Nawet gdy już byliśmy spóźnieni. Seks ze mną, mimo że tego dnia kochaliśmy się już dwa razy. Seks ze mną, bo znudził go program telewizyjny, który oglądaliśmy. Dawniej uprawialiśmy seks w toalecie na ślubie. Teraz nie ma seksu, bo spóźnię się na ślub, na który on nawet nie idzie.

Uśmiecham się i przełykam to upokorzenie. Schodzę z Toma i napominam się w duchu, że źle to rozegrałam. Pokazywanie, że pragnie się seksu, nie jest seksowne. Schrzaniłam to. Przejrzał mnie przez czerwone aksamitne miseczki stanika. Jestem zbyt dostępna seksualnie. Może znów powinnam się wycofać? Muszę przestać okazywać zainteresowanie, nie wywierać na nim presji. To nie jest seksowne, prawda? W zeszłym roku starałam się grać seksualnie niedostępną i jedyne, co się stało, to że nie dotykaliśmy się z Tomem przez miesiąc. (Nawet tego nie zauważył. A jeśli to dostrzegł, to pewnie poczuł ulgę, że daję mu spokój). Być może jednak robiłam to nie tak, jak trzeba.

— Tak. — Ściągam sukienkę z wieszaka i przekładam ją przez głowę. Wyciskam odrobinę balsamu do ciała i wsmarowuję w dopiero co ogolone nogi. — Nie mogę się spóźnić. Jess by mnie zabiła.

*

Zatrzymuję się przed mieszkaniem Dee i szybko wysyłam wiadomość.

Tori: Czekam przed domem. Obyś miała ze sobą muzykę z Moulin Rouge x

Widzę, jak jeden ptaszek informujący o dostarczeniu SMS-a zamienia się w dwa, co oznacza, że odczytała wiadomość, lecz i tak wyłączam silnik. Dee zawsze i wszędzie spóźnia się co najmniej dziesięć minut i już nawet za to nie przeprasza. Stoję na żółtej linii, ale i tak ulica jest całkiem pusta, niemal jak w scenie z postapokaliptycznego filmu. W Brixton jest cicho tylko w weekendowe poranki. Rzędy wyremontowanych wiktoriańskich domów są jak wymarłe. Wykuszowe okna mają zaciągnięte zasłony. Wszyscy śpią. Dokoła widać dowody ostatniego wieczoru — z opakowań z jedzeniem na wynos wysypują się na chodnik resztki frytek i skrzydełek kurczaka, niewielka kałuża grudkowatych wymiocin zasycha w porannym słońcu. To Londyn, więc nikt jej nie zmyje. Będzie tu aż do pierwszego deszczu, chyba że zje je jakiś zdesperowany gołąb. Uśmiecham się szeroko na widok pustej butelki Cherry Lambrini pozostawionej na schodach czyjegoś domu, lecz uśmiech szybko zmienia się w żal, że nie jestem młodsza. To tęsknota za tym typem młodości, gdy na schodkach do domu pije się tanie wino, mocno zaciąga papierosem i żywo gestykuluje, gadając ze znajomymi o ich dramatycznym życiu. Wiem, że nie jest to takie fajne, na jakie wygląda — w końcu napisałam na ten temat książkę — ale to nie za fajnością tęsknię, tylko za zmiennością zdarzeń. Za tym, że przypadkowe spotkanie, spontaniczne wyjście na imprezę, skręcenie w nieodpowiednim miejscu czy wycieczka planowana na ostatnią chwilę nagle może wszystko zmienić, całkowicie przestawić kierunek, w którym się zmierza. I do tego nie jest za późno, by ponownie go zmienić, jeśli nie spodoba ci się to, co właś­nie zobaczyłeś. Tak, w tamtym okresie czułam się zagubiona. Teraz jednak mam wrażenie, że na dobre utknęłam.

Życiowe pogubienie jest łatwiejsze niż poczucie utknięcia…

Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Dee pod chwiejącą się wieżą bagażu niepewnym krokiem idzie w stronę samochodu. Potyka się, a torba spada na ziemię. Upuszcza kolejną, po czym pochyla się, by podnieść pierwszą. Klnie siarczyście.

Opuszczam szybę w samochodzie.

— Pamiętasz, że jedziemy tylko na jedną noc?

— Tak. — Piorunuje mnie wzrokiem. — Mam kryzys ubraniowy i musisz mi pomóc wybrać, co włożyć.

Otwieram bagażnik. Dee wrzuca swoje rzeczy z takim impetem, że samochód aż się trzęsie. Następnie siada gwałtownie na przednim siedzeniu, opuszcza szybę i natychmiast przechodzi do szczegółowego sprawozdania z ostatniego wieczoru.

— No więc ten koleś. Ten z wczoraj. Tor, o rany! Od dawna nie miałam tak udanej randki. Nie wysłał mi zdjęcia swojego sflaczałego penisa. Zresztą penisa w erekcji też nie, co już jest trochę lepsze, ale i tak zawsze to sygnał alarmowy. Zaprosił mnie do całkiem niezłego miejsca. Nie do żadnej winiarni w piwnicy typu Gordon Wine Bar. Przysięgam, że jeśli jeszcze jeden cholerny facet uzna, że „uroczo” jest zabrać mnie w takie miejsce, w którym niepewnie stoimy i obserwujemy ludzi wokół nas na beznadziejnych randkach, którzy tak jak my stoją niepewnie, już nigdy nie będę piła wina. Ale nie. Zaprosił mnie do dobrej restauracji, w której są normalne serwetki…

Staram się nadążać za tokiem akcji, klucząc między posykującymi, kołyszącymi się autobusami i zawziętymi biegaczami, którzy wybiegają przede mnie. Pod koniec relacji z randki znajdujemy się na drodze South Circular, na której, o dziwo, nie ma dużego ruchu. Włosy Dee, wraz z wpadającymi przez okno podmuchami wiatru, rozwiewają się wokół jej twarzy.

— No i czas na pożegnanie — ciągnie. — Po raz pierwszy od bardzo dawna naprawdę chciałam, żeby ktoś mnie pocałował. Żeby on to zrobił. Przymierzamy się do tego. To całe nachylanie się ku sobie, ustawianie i przechylanie twarzy. Cała ta zabawa. Ale tuż przed tym on się zatrzymuje i mówi, że chce mi coś powiedzieć.

— O Boże… — Zamierzam zjechać na lewy pas i przeklinam autobus, który nie chce mnie wpuścić. — To zawsze oznacza coś niefajnego.

— Dokładnie tak, co nie? Pomyślałam sobie, że może niedługo wyjeżdża na wojnę czy coś w tym stylu.

— Dee, skarbie, z nikim nie prowadzimy wojny.

— Zawsze sprowadzasz mnie na ziemię. — Odrzuca głowę do tyłu, śmiejąc się. — No więc myślę sobie, że wojna mogłaby być całkiem seksowna. Może bym się odnalazła jako żona wojskowego. Przez całe miesiące byłabym sama, a od armii dostałabym miły domek…

— Najlepsze, że już jesteście po ślubie…

— TO BYŁA UDANA PIERWSZA RANDKA. Tor, nie masz pojęcia, co to znaczy. Tak czy siaaaaaaaaak, już byłam gotowa mu wybaczyć i powiedzieć, że będę na niego czekała, gdy wyjedzie na służbę wojskową czy cokolwiek by to miało być. A wtedy on mówi: „Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale jestem żonaty”.

Potrząsam głową i sprawdzam lusterko wsteczne. Chciałabym być bardziej zaskoczona. Jednak po wysłuchaniu tylu relacji z randek Dee mało rzeczy mnie już dziwi.

— Na to ja powiedziałam: „No taaaak”, a on strasznie spanikował i zaczął wyjaśniać: „To nie tak, jak myślisz. Słowo. Nie chodzi mi o romans”. No to zapytałam, dlaczego jeszcze się nie rozwiódł, a on na to: „Oczywiście, chcę rozwodu, ale nigdzie nie mogę jej znaleźć”.

— Nie może jej znaleźć?

— Tak.

— Jakby była kluczykami do samochodu?

— Ona uciekła od niego i zniknęła w mrokach nocy. Tak mi powiedział.

Na chwilę przestaję jej słuchać, bo muszę zjechać na autostradę M4. Zbliża się śmiertelne zagrożenie w postaci ciężarówki, która nie chce mnie wpuścić. Przez to, by zdążyć wbić się przed nią, na drodze dojazdowej do autostrady muszę przyśpieszyć do ponad stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Dołączam do kierowców jadących z Londynu do swoich sobotnich zajęć. O mały włos miałybyśmy wypadek. Moje serce potrzebuje dłuższej chwili, by dojść do siebie.

— No i tak — kontynuuje Dee nieświadoma tego, jak blisko byłyśmy śmierci. — Co takiego musiał jej zrobić, że zniknęła w środku nocy? A potem przekonywał mnie, że jest szalona. Wariatka. Gadał i gadał, jaka jest psychiczna. Powiedział, że ucieczka z domu i zniknięcie było w jej stylu.

— Mogę się założyć, że zanim go poznała, nie była ani trochę szalona.

— No właśnie! — Dee macha rękami, a złoty lakier na paznokciach połyskuje w słońcu. Idealnie podkreśla jej kasztanowe włosy. Za każdym razem, gdy myślę o Dee i jej włosach, czuję ukłucie zazdrości. — Ostatnich sześciu facetów, z którymi się umawiałam, sprzedawało mi tekst, że wszystkie ich byłe dziewczyny są wariatkami. A ja na to: „Chłopie, kto tu jest wspólnym mianownikiem w tym schemacie? Ty!”. Pierdolę to. Pośpiewamy sobie Elephant Love Medley?

— Pod warunkiem, że będę Nicole.

— Za każdym razem chcesz być Nicole!

— No cóż, to ja nas wiozę.

— A ja wyświadczam ci przysługę, że idę z tobą jako osoba towarzysząca.

W końcu postanawiamy, że będziemy się zmieniać. Po czterokrotnym odśpiewaniu Elephant Love Medley i trzykrotnym Come What May znajdujemy się na drodze M40. Miejskie życie i urbanizacja ustępuje tu miejsca drzewom, owcom i przestrzeni. Jastrzębie nad naszymi głowami pikują i robią młynki, dryfując w niewidocznych prądach powietrza. Po obu stronach samochodu kilometrami ciągną się zielone linie dolin. Zachłystuję się czymś, co zawsze czuję, gdy opuszczam Londyn. To uczucie, że jest coś więcej i że zasługuję na więcej przestrzeni, niż miasto mi daje, a jednak naznaczone poczuciem wyższości w rodzaju: „No, ale co tutaj ludzie robią w życiu?”.

Zatrzymujemy się na kawę na stacji benzynowej. Cykam kubkowi fotki w różnych ustawieniach, bo chcę się pochwalić pomalowanymi paznokciami.

— Będę udawała, że tego nie robisz — mówi Dee i wsypuje dwie saszetki cukru do swojej kawy z mlekiem.

— Daj spokój. Widziałam w zeszłym tygodniu twój post o „pięknym zachodzie słońca”.

Dee w geście poddania się podnosi ręce.

— Przyznaję się bez bicia.

Pakujemy się z powrotem do samochodu, który przez ten krótki czas zdążył zamienić się w piekarnik. Jest ładnie, a według prognoz dzień ma być jeszcze piękniejszy. Jess jest szczęściarą. Nie tylko zdjęcia wyjdą wspaniale, ale i goście weselni będą mieli świetny temat do pogawędek, oczekując na jedzenie.

Z powrotem wjeżdżam na drogę M40, w jednej ręce trzymam kawę, a drugą kieruję.

— Przypomnij mi, czyj to ślub? — pyta Dee ze zwisającym jej z ust rogalikiem.

— Jessiki. To moja znajoma z rodzinnego miasteczka.

— I za kogo wychodzi? Znasz go?

Przygryzam usta, po czym odpowiadam:

— Za Tima. — I dodaję: — Jest księgowym.

— Biedna Jess — w głosie Dee słychać współczucie.

— Nie oceniaj go pochopnie — rzucam z uśmiechem. — Przynajmniej dwa razy słyszałam od niego, że nie jest typowym księgowym.

Dee usiłuje przejąć kierownicę.

— Tor, zawróć! Nie jadę na ten ślub!

— Przestań! — wykrzykuję ze śmiechem i odtrącam jej rękę.

— Z pewnością na ślubie będzie więcej księgowych niż ten jeden. Jak myślisz?

— To całkiem możliwe.

Przez tę przekomiczną sytuację z chwytaniem kierownicy samochód zjeżdża na pas szybkiego ruchu. Uśmiecham się i układam usta w „przepraszam”, flirtując z kierowcą auta, który na mnie zatrąbił. Mężczyzna przyśpiesza i wymija mnie, nadal wymachując pięścią.

— Nie dziwne, że Tom się wykpił.

— Nie zrobił tego ze względu na księgowych. Musi przygotować podcast.

— Tak, wiem. Całkiem to wygodne, prawda?

Zaciskam palce na kierownicy. Dee kończy swoje ciastko i strzepuje okruszki na podłogę samochodu.

— Zagramy na weselu w pijacką grę, w której za każdym razem, gdy ktoś powie: „Nie jestem typowym księgowym”, trzeba wypić kolejkę?

— Zanim zaczną się weselne mowy, nie będziemy już widziały na oczy.

— I właśnie o to chodzi! Czyż nie możemy całego dnia uczynić pijacką grą?

— No nie wiem. Wątroba to dość istotny organ. Jakie miałyby być zasady tej gry?

— To proste! — Dee zaczyna grzebać w swojej skórzanej torebce. Wyciąga z niej długopis i paragon. — Musimy się napić za każdym razem, gdy usłyszymy te ślubno-weselne komunały i zobaczymy stereotypowe zachowania. Ehm, pijemy, kiedy panna młoda nie będzie się odzywała przez wszystkie przemowy.

Dee notuje pochylonym pismem.

Uśmiecham się szeroko i zaczynam na głos rozważać:

— A jeśli będzie budka ze śmiesznymi rekwizytami, w której wszyscy mają sobie robić zdjęcia?

— O tak! — Dee wymachuje rękoma i zaczyna zapisywać także to, jako podkładki używając swojej obsypanej okruchami nogi. — I też wtedy, kiedy padnie: „Jeśli ktoś zna powód, dla którego tych dwoje nie powinno związać się świętym węzłem małżeńskim”, a ktoś zacznie opowiadać jakiś beznadziejny kawał.

— I jeśli będzie czytanie Kapitana Korellego.

— I świadek „przezabawnie” zażartuje sobie z „przezabawnego” uprzedmiotowienia striptizerek na wieczorze kawalerskim.

— Albo jeśli zrobili „odrobinkę inaczej” tort weselny. Na przykład babeczki! — podsuwam.

— O tak! Z nowym typem figurek z masy cukrowej na górze. Wybornie, naprawdę wybornie. — Zaczyna jej brakować miejsca na paragonie, więc grzebie w torbie w poszukiwaniu kolejnego. — Już jest na naszej liście. A co jeśli fotograf będzie robił zdjęcia a) wszystkich druhen podskakujących i/albo b) chłopaków ze strony pana młodego, którzy stoją, trzymając Jess na rękach?

Pamiętam grupowe zdjęcie Jessiki, które oglądałam wieczorem, i nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie fotografia przedstawiająca podskakujące druhny. Potakująco kiwam głową.

— I jeśli pan młody powie: „Pięknie dziś wyglądasz” albo „Gdy ją spotkałem, wiedziałem, że to ta jedyna”. — Wskazuję palcem, by to zapisała.

— BONUS ZA PŁAKANIE — wykrzykuje Dee. — Tori, masz jak w banku, że jeśli do pierwszego tańca będzie specjalnie przygotowany układ taneczny, opróżnimy całą butelkę wódki.

Śmieję się tak mocno, że niemal ponownie zjeżdżam na sąsiadni pas. Myślę sobie, że, dzięki Bogu, jest ze mną Dee, a nie Tom. Nie wiem, co ta myśl oznacza, i nie mam nawet siły, by się nad tym zastanawiać. Odrywam rękę od kierownicy i poklepuję Dee po ramieniu, by wiedziała, jaka jest błyskotliwa i wspaniała.

— Jesteśmy okropne, nie? — pytam, nadal śmiejąc się intensywnie, by brzmiało to tak, jakby faktycznie miało dla mnie znaczenie.

Kręci głową, a jej twarz nagle staje się poważna.

— Nie, Tor, nie jesteśmy. — Wzdycha i odkłada wymiętoszony paragon. — To dla mnie dziwne, że nikt nie dostrzega, że to wszystko jest tak bezmyślnie powielane na każdym weselu.

*

Pokonuję wijącą się drogę dojazdową. Zatrzymuję się przed hotelem, który ma wszystko, czego tylko można chcieć na ślubie: jezioro z wierzbami płaczącymi muskającymi gałęziami taflę wody, posągi ze zwietrzałego kamienia na tyle pokryte mchem, by wyglądały pięknie, i starannie przystrzyżone trawniki.

Melduję nas do pokoju, który mimo „wspaniałego rabatu dla gości weselnych” kosztuje dwieście piętnaście funtów. Pomagam Dee wnieść rzeczy, a ona rzuca je na lepsze łóżko, zaklepując je w ten sposób dla siebie. Pokój tchnie przywiędłym majestatem. Prezentuje się jednak wystarczająco dobrze, by chcieć zrobić zdjęcie i zamieścić je w internecie, chociaż tak naprawdę wymaga renowacji. Łóżko z baldachimem z udrapowanymi, białymi jedwabnymi połami odwraca uwagę od nakrapianego wilgocią sufitu czy łuszczącej się farby przy wykuszowych oknach.

— No dobrze, pomóż mi zdecydować, w co mam się ubrać — mówi Dee.

Prezentuje cały wachlarz zestawów, a ja w tym czasie zakręcam włosy, wyrażam swoją opinię i sprawdzam komórkę. I znowu sprawdzam. I jeszcze raz. Post, który napisałam rano, radzi sobie całkiem nieźle. Spryskuję pasemka swoich rzadkich włosów sprejem chroniącym przed ciepłem, przeczesuję je, a następnie lekkimi ruchami nadgarstka podkręcam je lokówką. Następnie okręcam poszczególne loczki palcem, tak by zachowały właściwy kształt, zanim włosy się ochłodzą, i rozdzielam je. Kończę delikatnym pokryciem głowy lakierem do włosów L’Oréal Elnett, ponieważ wszyscy twierdzą, że jest najlepszy.

Dee w końcu decyduje się na nakrapianą czarno-białą sukienkę kopertową, do której dobiera czerwoną szminkę, a na powiekach robi kocie oko. Wygląda, jakby wyszła prosto z filmu z lat pięćdziesiątych.

— Jestem taka gruba… — jęczy, gdy przepychamy się, walcząc o miejsce przy lustrze, gdzie jest dobre światło.

— Nie gadaj głupot. Nie jesteś gruba.

Tak naprawdę jest grubawa. Jest taka od czasu, gdy zaczęła pracować w szkole, gdzie, jak mówi, nauczyciele wciąż częstują się nawzajem ciasteczkami. Tego jednak nie wolno mi powiedzieć.

— Dla ciebie to nie problem. Jesteś taka szczupła — narzeka, obrysowując usta czerwoną kredką.

— Wcale nie — protestuję, choć grzeję się w cieple tego komplementu. Myślę sobie, że jest OK, bo jesteś chuda; wszystko jest w porządku, bo ktoś właśnie ci powiedział, że jesteś szczupła. — Nawet jeśli jestem szczupła, to dlatego, że jestem na wskroś nieszczęśliwa i przygnębiona. Wolałabym być szczęśliwa.

Dee parska śmiechem, tak że niemal rozmazuje kredkę do ust.

— Dobrze wiedzieć, że moje nieszczęście jest takie zabawne — mówię ze śmiertelnie poważną miną.

— No bo jest. Guru samopomocy…

— Oj, zamknij się.

Uśmiecham się do naszych odbić w lustrze. Miłość do przyjaciółki wciąż we mnie pobrzmiewa.

— Naprawdę myślisz, że inni są szczęśliwsi? — pyta Dee i ponownie skupia się na obrysowywaniu ust.

Zastanawiam się nad tym, gdy próbuję któryś z podkręconych kosmyków upiąć z tyłu tak, by włosy nabrały objętości, a jednocześnie moja szczęka nie wyglądała na kwadratową.

— Sprawiają takie wrażenie — mówię. — Jessica na pewno dzisiaj jest szczęśliwa. Nie sądzisz? W końcu to dzień jej ślubu.

— No tak, ale czy wyszłaby za tego faceta, gdyby nie miała trzydziestu jeden lat?

Otwieram usta, by skłamać.

— Tylko szczerze — ostrzega Dee.

Kręcę głową. Ta Jessica, z którą dorastałam, nigdy by się nie spotykała z księgowym. Zawsze mnie martwiło, że po okropnym zerwaniu, które przeżyła, Tim stał się dla niej przesadną wersją dobrego chłopaka. A teraz wychodzi za niego…

— Wiedziałam — potakuje głową Dee, a włosy kaskadą opadają na jej plecy, co wzbudza we mnie zazdrość. — Tor, powinnaś być wdzięczna, że nie ugrzęzłaś z Tomem. No naprawdę. Ślub nie oznacza, że jest się szczęśliwym. A już na pewno nie wtedy, gdy ma się trzydziestkę na karku i bierze się go, z kimkolwiek akurat się jest, bo wszyscy inni tak robią.

— Wygląda na to, że to właśnie ten przypadek…

Mój telefon zaczyna wibrować, więc ponownie go sprawdzam. Mnóstwo nowych komplementów, polubień i „dodań do ulubionych”. Bateria jest już na wyczerpaniu. Przetrząsam walizkę w poszukiwaniu ładowarki. Na myśl, że komórka mogłaby mi się rozładować, czuję lekką panikę.

— Oczywiście, że właśnie o to chodzi — stwierdza Dee. — Życie po trzydziestce to jak zabawa w gorące krzesła. Nagle muzyka przestaje grać, a wszyscy się pobierają z tym, na kim akurat przysiedli. Tor, jak myślisz? — Odwraca się z kwaśną miną. — Czy ten odcień szminki gryzie się z moimi włosami?

*

Wkrótce jesteśmy wystrojone, idealne i gotowe, by dwóch zawodowych fotografów, którzy inkasują ponad tysiąc funtów, mogło nam zrobić zdjęcia. Jeden z nich jest odpowiedzialny za „oficjalne ujęcia”, które Jessica i Tim postawią sobie na kominku albo umieszczą w swoim albumie ślubnym (dodatkowe siedemset funtów). Drugi fotograf jest tu dla „naturalnych zdjęć”. Ujęcia, które pokazują, jaka młoda para jest zabawna i jakich ma rozrywkowych przyjaciół. Popatrz, jak sobie gawędzimy i się śmiejemy, a przy tym na jakich zabawnych wyglądamy.

Kręcę się z Dee blisko przyhotelowej kaplicy i prowadzimy przedślubne pogawędki z jakimiś przygodnymi osobami. Nie mogę się skupić, ponieważ fotograf czai się w pobliżu. Udaję zainteresowanie pracą jakiegoś przypadkowego faceta i tym, jaki piękny mamy dzień i jakie para młoda ma szczęście, że trafiła na taką ładną pogodę, lecz jestem do bólu świadoma, że fotograf od „naturalnych ujęć” robi mi zdjęcie pod złym kątem. Tym, w którym moja szczęka wygląda dziwnie.

Wiem, że powinnam śmiać się atrakcyjnie, aby za dwa miesiące, gdy zdjęcia zostaną zamieszczone na stronie internetowej, ludzie myśleli, że wyglądam pięknie. Mimo że prawdopodobnie po prostu przewiną stronę, by zobaczyć, jak sami wyglądają. Nie zmienia to jednak faktu, że muszę wyglądać pięknie.

Powoli schodzimy się do kaplicy i udaje mi się namierzyć koleżanki, których też nie wybrano na druhny. Woła mnie Andrea i wskazuje na miejsca, które dla nas zajęła. Przytulam na powitanie ją oraz Olivię, której ciążowy brzuch rozkwita spod gustownej sukienki.

— O Boże! Twój brzuszek! — mówię tak, by mój głos był wysoki, a ton pełen entuzjazmu. Zapewniam ją, że cała promienieje, i gratuluję Stevenowi. — To Dee, moja przyjaciółka ze studiów. Jest moją osobą towarzyszącą.

Przedstawiam jej Dee. Podają sobie ręce, a Dee oczarowuje je swoim wyjątkowym urokiem nauczycielki szkoły podstawowej.

— Bardzo mi się podoba twoja sukienka — mówi do Andrei. — Skąd jest?

I tak po prostu znajdują wspólny język, rozprawiając o tym, że Marks & Spencer ma zadziwiająco dobrą kolekcję, a potem śmieją się, że być może uważamy tak dlatego, iż jesteśmy już stare.

— A gdzie Tom? — pyta lekko spanikowany Steven, który właśnie zdał sobie sprawę, że jest jedynym mężczyzną w naszej nawie. Wszyscy chcą, by Tom był zawsze obecny. Świetny z niego kompan. Często łapię się na tym, że ludzie są rozczarowani tym, że przychodzę sama.

— Och, ma podcast i nie mógł się wyrwać.

Dbam o to, by napomknąć, dla której gazety Tom pracuje, ponieważ to robi wrażenie, i chcę, by Steven wiedział, że mój chłopak zrezygnował z tego ślubu jedynie ze względu na swój zawodowy sukces dziennikarza podróżnika.

Steven połyka przynętę:

— Naprawdę super z was para ludzi sukcesu.

Śmieję się i zaprzeczam, a tak naprawdę pławię się w blasku tego, jak wyglądamy z zewnątrz. Nastrój rozmowy obok się zmienił. Dostrajam się do niego. Andrea cicho narzeka na to, że Jessica nie pozwoliła gościom zabrać dzieci.

— Musiałam zostawić Dylana w domu z Sam. — Wzdycha. — Rozumiem, że to jej dzień, ale nie stać nas na opiekunkę i… Zszokowało mnie to, wiecie? Ale to raczej typowe. Trzeba mieć dzieci, by zrozumieć…

Olivia kiwa głową, gładząc się po brzuchu, tak jakby to on był osobiście urażony. Mamrocze: „Tak, oczywiście” i „Rozumiem, dlaczego to trudne” oraz „Ludzie nie wiedzą, że opiekunki do dzieci są takie drogie”. Zwraca się do Stevena i pyta go, co on o tym myśli. Steven sprytnie przyznaje, że to bardzo niefortunne. Staram się w odpowiednich momentach kiwać niezobowiązująco głową, lecz Andrea się już mocno nakręciła. Poczucie krzywdy rosło w niej od czasu, gdy kremowe zaproszenia na ślub pojawiły się na jej wycieraczce z uprzejmą prośbą, by na sześć godzin do wieczora zostawiła swoje dziecko w domu.

Znudzona i w głębi ducha zadowolona, że nie ma tu rozwrzeszczanych, biegających wokół dzieciaków, rozglądam się po udekorowanym holu, który, na ile to możliwe, ma wyglądać jak kościół. Każdy skrawek powierzchni wypełniają żonkile. Jestem tym rozdrażniona, bo to ja zawsze chciałam mieć żonkile na ślubie, a teraz Jessica będzie myślała, że powtórzyłam to po niej.

— To ten księgowy? — szepcze Dee, wskazując głową na przód holu.

Przytakuję ruchem głowy. Tim księgowy siedzący na brzegu pierwszej ławki wygląda jak uroczy dzieciak, który przebrał się w obszerny błękitny surdut. Mogę się założyć o wszystkie oszczędności, że różowy pas był pomysłem Jessiki. Zdaje sobie sprawę, że jest w centrum uwagi, skupia na sobie wzrok ludzi i robi prześmieszne niby przerażone miny oraz udaje, że obgryza paznokcie. Słyszę dokoła pomruk śmiechu. Fotograf od „oficjalnych ujęć” prosi go, by zrobił to ponownie. Wszyscy przyglądamy się, jak obaj fotografowie przykucają w alejce i trzymają Tima w tej pozie przez pół minuty.

— No naprawdę nie jest taki jak inni księgowi, co nie? — zastanawia się Dee, a ja zaczynam chichotać.

— Mówiłam ci. Tylko poczekajmy do tańca. Wtedy…

W pomieszczeniu nagle zapada cisza. Ktoś z tyłu musiał dać sygnał. Wszyscy goście bez słowa się podnoszą. Zaraz pojawi się Jessica i przejdzie do swojego nowego życia, a my będziemy świadkami tego cudownego wydarzenia. Nie wiadomo skąd, pojawia się skrzypek i staje przy mężczyźnie z keyboardem. Po chwili zaczynają grać piosenkę Jamesa Blunta.

Zwracamy się w stronę ukwieconej żonkilami nawy i przyglądamy się sunącym nią druhnom. Ich twarze zdobią powściągliwe uśmiechy, a ciała wciśnięte są w dopasowane różowe sukienki. Jestem pewna, że Jessica udaje — nawet sama przed sobą — że wyglądają gustownie i ładnie podkreślają sylwetkę. Druhny mają włosy zaplecione za jednym uchem. Policzki zaróżowione, usta błyszczące. Czas na wielką chwilę, więc w pomieszczeniu czuć atmosferę wyczekiwania, jakby zaraz miała pojawić się jakaś gwiazda. I sądzę, że Jessica jest gwiazdą, przynajmniej dzisiejszego dnia. Wychodzi za mąż i dlatego przez cały dzień ten mały świat będzie kręcił się wokół niej, dając jej poczucie wyjątkowości i potwierdzając, że jest osobą wartą przepuszczenia dwudziestu tysiaków. Oto ona.

Jessica zaczyna kroczyć nawą, a my odwracamy się i wyciągamy szyje, by na nią popatrzeć. Natychmiast zaczynam analizować, na ile pięknie wygląda. Jaką ma suknię i jak jej ciało się w niej prezentuje. Oceniam jej fryzurę i to, czy jest wystarczająco, ale nie przesadnie umalowana. Tak jesteśmy uwarunkowane. Czy pięknie wyglądasz? Udało ci się osiągnąć efekt? Podjęłaś odpowiednie decyzje? Och, nie umknie naszej uwadze, jeśli tak nie jest. Będziemy o tym złośliwie gadać pod koniec dnia.

Jessica przechodzi obok naszego rzędu. Wygląda pięknie. Cudownie. Ma tak głupkowaty uśmiech, jakby śniła. Przyciska żonkile do piersi i uśmiecha się jeszcze bardziej, kończąc właśnie dekadę zamartwiania się, że ta chwila nigdy nie nadejdzie. Uśmiecham się najszerzej, jak potrafię, lecz ona mnie nie zauważa. Czuję lekki żal, że dzisiaj się nie liczę.

Jej suknia ślubna jest gustowna, droga i śnieżnobiała. Gdy Jessica podchodzi, Tim obdarza ją tym pełnym podziwu i uwielbienia spojrzeniem, mówiącym „nie wierzę, jaki ze mnie szczęściarz”. Przebłysk wspomnienia: pamiętam dwudziestosiedmioletnią Jessicę, która po tym, jak Jamie z nią zerwał, przez rok próbowała się leczyć za pomocą ginu i przygodnego seksu. A jednak ma na sobie białą suknię. Na co komu błona dziewicza, gdy można wydać dwa tysiące funtów na koronki? Metaforycznie rzecz ujmując, Jenny Packham może cię na nowo zszyć.

Och, jestem taka cyniczna. Wiem o tym. Ale to nie trwa długo.

Zaczyna się ceremonia i przeżywam mocno wszystkie jej piękne momenty. Niemal płaczę. O jejku, to, jak Tim patrzy na Jessicę — jakby była złotą monetą, odpowiedzią na wszystko, boginią. Jego oczy wilgotnieją, gdy wypowiada słowa przysięgi. Jessica równie mocno wzruszona ściska go za rękę, jakby trzymała naszyjnik z „Titanica”. Gdy nadchodzi czas na odczytanie fragmentu, przyjaciel Tima podnosi się i zdenerwowany podchodzi do mikrofonu.

— Odczytam fragment z Kapitana Korellego — obwieszcza, po czym odchrząkuje i rozpoczyna.

Dee kopie mnie pod krzesłem.

— Pijemy! — szepcze.

Już mam przewrócić oczami, gdy się zaczyna. Kolega Tima mówi, że miłość to czasowy stan szaleństwa. Gdy kończy fragmentem, że para z dwóch drzew staje się jednym drzewem, znów jestem bliska łez. Irytująco dobrze to przeczytał.

Do końca ceremonii myślę o Tomie. Rozmyślam o nim, wyobrażam go sobie na naszym ślubie. Jaki miałby wyraz twarzy, czekając na mnie przed ołtarzem? Zapewne założyłby zielony garnitur, by podkreślić kolor swoich oczu, a ja celowo nie zdecydowałabym się na białą suknię ślubną. Wybieram miłe wspomnienia, do których mógłby nawiązać w swojej weselnej mowie o mnie. Kapitan Korelli sprawił, że lepiej patrzę na nas. Uświadamiam sobie, jaka byłam naiwna, sądząc, że miłość będzie cały czas taka jak na początku. Tak, to prawda, że nasze emocje opadły, ale tak się dzieje u wszystkich par. To nie koniec, po prostu jesteśmy razem od sześciu lat. Chyba u wszystkich po tylu latach wygląda to tak samo?

Mniej seksu, a więcej filmów do oglądania. Stłumione urazy w miejsce dawnych niespodzianek. Urzędniczka ogłasza Tima i Jessicę mężem i żoną. Wiwatujemy i klaszczemy, gdy całują się tak, by dobrze to wyglądało na zdjęciach. Naprawdę nie mogę się rozpłakać. Nie tutaj. A zwłaszcza nie przy Dee.

Potem następuje nudna część, gdy para młoda podpisuje dokumenty. Zwracamy się do osób siedzących obok i gawędzimy, podczas gdy skrzypek gra jakiś wyrafinowany utwór. Nie jesteśmy już tak sobą nawzajem onieśmieleni jak przed ceremonią. Publiczne wyznanie miłości Jessiki i Tima zjednoczyło nas i przełamało pierwsze lody. Mamy też nowy temat do rozmów, jak piękna była ta ceremonia.

Dee zwraca się do mnie:

— Było dość bezboleśnie, ale i tak musimy wypić co najmniej po dwa drinki.

W końcu pojawiają się państwo młodzi. Fotografowie wychodzą z siebie, by zrobić jak najkorzystniejsze ujęcia młodej pary kroczącej przez nawę — „złote ujęcie”. Goście przepychają się z telefonami, bo też chcą zrobić fotki i wrzucić je do internetu. Jessica i Tim idą powoli, świadomi wymierzonych w nich komórek i tego, że to jedyna okazja, by udokumentować tę chwilę. Jeden z fotografów prosi, by na chwilę przystanęli. Zatrzymują się, uśmiechają i spoglądają na siebie nawzajem z miłością. Następnie Jessica zwraca się do fotografa i pyta:

— Macie to? Czy mamy powtórzyć?

*

Bardzo długo czekamy. Ubrani w smokingi kelnerzy co chwilę uzupełniają kieliszki gości weselnych szampanem. Zostajemy wprowadzeni do wspaniałej oranżerii. Gawędzimy, krążąc od jednej grupki do drugiej, i pytamy obsługę, co znajduje się na srebrnych tacach, które nam podsuwają.

„Przepiórcze jajko w skorupce ze szkockim wędzonym łososiem na brioszce”.

„Koreczki z prosciutto i selera”.

„Placuszki z pieczenią wołową i crème fraiche”.

Dee, jakby jej dłoń była półmiskiem, ma na niej wszystkie przekąski.

— Na weselach nie uświadczysz miski z paluszkami Twiglets, co nie? — pyta. — Myślę, że mogę mówić za wszystkich, twierdząc, że miska z paluszkami bardzo by się przydała.

Podano tylko jedną wegetariańską tartinkę i jest to „kebab” z pomidorkiem koktajlowym, mozzarellą z bawolego mleka i jednym listkiem bazylii. Przyczajam się na nie, niczym stara panna oczekująca nadejścia północy. Udaje mi się znaleźć trzy, co nie wystarcza, by wchłonąć ogromne ilości szampana, który przez Dee wypijam.

— Ten kieliszek jest za Kapitana Korellego, ten za przezabawny, inspirowany Jamesem Bondem plan posadzenia gości przy stolikach, który przed chwilą zauważyłam. Tak przy okazji, siedzimy obok kogoś o imieniu Nigel. Kto, kurwa, w dzisiejszych czasach i w zbliżonym do naszego wieku nazywa się Nigel? Wyobrażasz sobie zwracanie się do dziecka Nigelku?

Tylko raz zamieniamy parę słów z Jessicą, która po sesji zdjęciowej na trawniku podchodzi, by podziękować wszystkim za przybycie. Przedstawiam ją Dee, choć już się kiedyś poznały na moich trzydziestych urodzinach. Jednogłośnie zapewniamy, że wygląda pięknie, i komplementujemy jej suknię. Dziękuje nam, prześlizgując się wzrokiem ponad naszymi ramionami w poszukiwaniu osoby, z którą też musi zamienić parę słów.

Podchodzi do mnie wiele osób i gratuluje mi sukcesu:

„Pani jest pisarką, prawda?”

„Moja siostrzenica uwielbia pani książkę”.

„Rozważała pani ekranizację?”

Rumienię się i mówię:

— Och, to naprawdę nic takiego.

Udaję skromność, lecz czuję się o wiele lepiej, że to od nich usłyszałam.

Półmisek z szaszłyczkami z kurczaka po tajsku krąży wśród gości, więc wszyscy przez następną godzinę, do czasu gdy zostaniemy poproszeni na kolację, mamy nieświeży oddech. Wymyślam wymówkę i idę do łazienki, by opłukać ręce pod zimną wodą. Wysyłam wiadomość do Toma:

Tori: Uroczy ślub. Jak tam podcast? Kocham cię xx

Po wypiciu sporej ilości szampana siedzę przy stoliku nazwanym „Ośmiorniczką”. Dee i Nigel zadziwiająco dobrze się dogadują. Z rozpaczą spoglądam na maleńki kawałek ciasta francuskiego, które jest moją „wegetariańską opcją”.

— O tak, świetnie jest uczyć w podstawówce — entuzjazmuje się Dee, odrzucając do tyłu kasztanowe włosy. — Ja mam tylko najmłodsze roczniki. Żadnych testów SAT ani styczności z przedwczesnym okresem dojrzewania. To tak, jakby płacili ci za bawienie się w piaskownicy.

— Dee? — bardziej bełkotliwie, niż się tego spodziewam, pytam jej plecy. — Mogę zjeść twoją bułeczkę?

Nie odwracając się, kiwa głową. Rzucam się na bułeczkę, rozrywam ją na kawałki i wpycham je do ust. Wyłączam się na chwilę — przez wino czuję suchość w ustach, a w głowie mętne myśli. Gapię się na Andreę i Olivię siedzące po drugiej stronie stolika. Opowiadają Stevenowi zabawne historyjki z czasów gimnazjum, które z pewnością już słyszał. Andrea doszła do siebie po afroncie, jakim było niezaproszenie jej dziecka, i wygląda na dziesięć razy bardziej pijaną ode mnie. Nalewa sobie wina, jakby to był eliksir życia. Rozlewa przy tym pół butelki białego wina na gładki kremowy obrus i zanosi się śmiechem.

— Czym się zajmujesz? — zagaduje mnie przyjaciel Nigela, bo cóż innego można powiedzieć po tym, jak został wyczerpany temat, skąd oboje znamy parę młodą (on jest kumplem Tima ze studiów).

Upijam trochę cierpkiego białego wina.

— Jestem pisarką. Będziesz jadł swoją bułeczkę?

— Och, łał, pisarka — mówi tak, jak wszyscy mówią. Już zdążyłam zapomnieć, jak ma na imię. — Napisałaś coś znanego? — pyta tak, jak wszyscy mnie pytają.

— To oparta na wspomnieniach książka motywacyjna zatytułowana Kim, do cholery, jestem?.

Czekam, aż pojawi się wyraz niedowierzania na jego twarzy, że naprawdę o niej słyszał.

O tak. Jest. Proszę bardzo.

— Och, słyszałem o niej.

Szeroki uśmiech na mojej twarzy mógłby zmienić Meduzę w kamień.

— Zwariowany świat, prawda?

Mówi teraz, że od kiedy pamięta, bardzo chciał napisać książkę, i że powinnam sprzedać prawa do ekranizacji. Tam są pieniądze. Żałuje, że jest zbyt zajęty, by pracować nad własną książką. Tak mija nam czas i zaczynają się weselne przemowy.

W duchu wzywam Jessicę do zabrania głosu.

Proszę, wygłoś mowę, proszę, odezwij się, proszę. Proszę, wstań z tego cholernego krzesła i powiedz coś. Masz dyplom magistra. Proszę, zacznij przemowę, proszę, proszę.

Nie robi tego. Siedzi przy stoliku, ubrana w suknię od Jenny Packham, i gdy tata zapewnia ją, jaki jest dumny, delikatnie ociera oczy. Uśmiecha się ze skromnym sprzeciwem, gdy Tim rzuca sławetne „Nawet nie wiesz, jak pięknie dzisiaj wyglądasz”.

Dee w końcu na tyle odrywa się od rozmowy z Nigelem, by odwrócić się i stuknąć w mój kieliszek. Wzdycham i wlewam w swój pusty żołądek kolejny łyk kwaśno-cierpkiego, podrażaniającego gardło trunku. Świadek opowiada dowcip o prostytutkach w Amsterdamie, a wszyscy mężczyźni z wieczoru kawalerskiego wiwatują. Zastanawiam się, ile prostytutek z Amsterdamu jest ofiarami handlu żywym towarem, wielokrotnie zgwałconymi przez swoich sutenerów. Nie sądzę jednak, by poruszanie tych kwestii było dopuszczalne na ślubach. Już jest po wszystkim i nadchodzi czas na nieudolne tańce.

Jestem sama.

Bardziej pijana, niż być powinnam.

Umieram z głodu.

Z pewnością wszyscy widzieli pierwszy weselny taniec, ale ja go nie pamiętam. Wraz z Dee spędziłyśmy kwadrans w łazience, chichocząc podczas robienia sobie zdjęć. Przyjaciółka o rozbieganych oczach uczepiła się mojego ramienia:

— Jak myślisz, Nigel jest słodziakiem, czy ja jestem zbyt pijana i tylko mi się zdaje?

— Trochę to i trochę to.

Tyle jej wystarczyło. Od tej pory byli zajęci sobą, z nachylonymi ku sobie głowami, by mogli się słyszeć mimo muzyki. Musiałam dołączyć do tanecznego kółeczka z Andreą i Olivią, nieudolnie odtwarzając tandetne układy.

Jest już po zmroku i dzieci mogą do nas dołączyć. Ubrane w minismokingi z Next ślizgają się po parkiecie, a wszyscy się nimi zachwycają: Czy one nie są urocze? Andrea trzyma swoje dziecko na biodrze, gdy podrygujemy do piosenki High Ho Silver Lining. W pewnej chwili Jessica gwałtownie mija nas i podchodzi do DJ-a, mamrocząc pod nosem: „Nie trzyma się listy utworów, którą ustaliliśmy!”.

Jestem na dworze. Jest przeraźliwie zimno.

Dostałam odpowiedź od Toma.

Tom: Świetnie, że ślub się udał. Podcast w porządku. Też cię kocham X

Pośpiesznie wystukuję odpowiedź.

Tori: Bez ciebie to nie „Agadoo”. Tak mocno cię kocham. Kocham cię xxxx x xxx Do jutra. Całuski xx x x

Strasznie burczy mi w brzuchu, a ślina leci mi tak, że zaczynam się zastanawiać, czy nie jestem chora. Olśnienie! Wyszukuję aplikację i zamawiam pizzę z dowozem przed główną bramę hotelu. Wegetariańską. Dużą. O tak, Tori, zaszalej, i do tego butelka coli. Nikt się nie dowie.

Zbieram się z powrotem na parkiet, by odszukać Dee i powiedzieć jej, gdzie idę. Widzę jedynie tył jej głowy. Ona całuje Nigela. Właśnie tam, na środku sali. Z omiatającymi ich kolorowymi światłami i wśród obijającej się o nich dzieciarni, która chce stać tuż przed ekscytującą maszyną robiącą dym.

Czuję nagły przypływ melancholii. Nawet jeśli rano po obudzeniu się Dee będzie tego żałować, nie ma wątpliwości, że teraz dobrze się bawi. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz całowałam się z Tomem. Głęboko, z języczkiem, jak para nastolatków, którzy jeszcze nie są gotowi na seks.

Ponownie znajduję się na dworze. Obcasy zapadają się w trawę i potykając się, idę w stronę bramy. Och, jak dobrze, że zamówiłam pizzę. Podano już pieczonego prosiaka, a podpici goście zaczęli go oblegać. Ot, trochę lepsza wersja kebabów sprzed zaledwie dziesięciu lat, lecz za jaką cenę. Ała, chyba zwichnęłam kostkę. Klnę pod nosem. Przystaję pod drzewem. Wyciągam komórkę i sprawdzam, czy Tom odpisał na mój SMS. Brak wiadomości. Po raz kolejny odczytuję jego poprzednią wiadomość: „Też cię kocham”. Tak, to mechaniczna odpowiedź, lecz są ludzie, którzy przez całe życie nie usłyszeli takich słów.

Jestem szczęściarą.

Mam ogromne szczęście.

O rany, jestem samotna. Tak straszliwie samotna.

Siadam na trawie. Sukienka nasiąka wilgocią, przez co czerwony szyfon staje się mokrą zbitą masą. Nie dbam o to. Przesuwam kolejne fotki, które robiłyśmy sobie z Dee. Chcę znaleźć najlepsze ujęcie. Zdjęcie, które przedstawia wszystko to, co chcę, by świat o mnie myślał — zabawna, piękna, beztroska, a przy tym wyrafinowana i mająca do siebie dystans. Znajduję jedno ujęcie, które jest idealnym połączeniem zabawy i atrakcyjności. Dee mogłaby wyglądać lepiej. Odrobinę zezuje, a są też zdjęcia z tych ujęć, na których wyszła korzystniej. Wygląda jednak na tyle dobrze, że nie powinna się obrazić. Przejeżdżam przez filtry, dodaję winietkę, bo chcę ukryć, że jesteśmy w toalecie.

Opisuję zdjęcie: Cholerki moje, gdy ma się takich przyjaciół, wszystko — WSZYSTKO — jest możliwe.

#KobiecePrzyjaźnieNaCałeŻycie #NajlepszaPrzyjaciółkaJestDzisiajMojąOsobąTowarzyszącąNaWeselu # ZabawaZWódkąTakWlewałamSobieWódkęDoChol*rnychOczu

Naciskam „opublikuj” i ponownie opadam w trawę. Czekam na wysyp polubień. Na to, aż mój telefon ożyje. Podobam się sobie na tym zdjęciu. Lubię tę Tori. Ta Tori ma przyjaciół, życie towarzyskie, nie przejmuje się, dobrze się bawi. Czy nie chciałabyś nią być?

Ja sama chciałabym być nią.

Mimo zamętu w głowie po szampanie i suchych ust, które są coraz bardziej suche, jestem w stanie zrozumieć, że to jestem ja. Jestem tą osobą, mam przyjaciół, życie towarzyskie i dobrze się bawię. To nie kłamstwo.

Taka jest prawda.

Jeśli jednak to prawda, dlaczego czuję tak wielką potrzebę dzielenia się tym?

Mrugam od blasku zbliżających się świateł samochodu i chwiejnym krokiem podchodzę do głównej bramy. Chcę przechwycić dostawcę, zanim zdąży dojechać na miejsce. Usiłuję otrzepać sukienkę z błota, choć wiem, że jest już pewnie zniszczona. To nie koniec świata, skoro i tak sukienkę na ślub zakłada się zwykle tylko raz. Grzebię w torebce w poszukiwaniu gotówki i chwiejnym krokiem idę w stronę światła. Macham ręką, dając znać, by samochód się zatrzymał.

Dostawca wysiada z niego z torbą termiczną.

— Zamówienie dla pani Victorii?

Uderza mnie zapach, a wraz z nim napływają tysiące wspomnień o moim pierwszym chłopaku Johnniem, który rozwoził pizzę w naszym miasteczku. Podjeżdżał po mnie po zakończeniu zmiany i jechaliśmy na któryś z parkingów. Wylizywał mnie na tylnym siedzeniu, a ja musiałam udawać, że jest w tym dobry.

— Tak, to ja — informuję nastolatka i wyciągam rękę po ciepłe pudełko pachnące moją młodością.

Wręczam mu pieniądze. Nie komentuje dziwnego miejsca dostawy. O Boże, ten chłopak jest nawet podobny do Johnniego. Ma takie same włosy i tak samo się garbi. Tak chciałabym powiedzieć temu siedemnastoletniemu dostawcy pizzy, że bardzo przypomina mojego pierwszego chłopaka, mam jednak trzydzieści jeden lat i to byłoby po prostu żałosne. Mówię więc „dziękuję”, daję mu napiwek i patrzę, jak wsiada z powrotem do auta.

Czekam, aż wycofa samochód sprzed ozdobnej bramy. Słychać dudnienie muzyki z jego kiepskiego peugeota. Krzyżuję nogi, układam pudełko na udach i kolanach, po czym w ciemnościach pochłaniam całą pizzę.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Popularna w krajach anglosaskich impreza organizowana dla przyszłej mamy przez jej przyjaciółki na krótko przed porodem (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 Ogromne zwierciadło pojawiające się w cyklu powieści młodzieżowych J.K. Rowling Harry Potter, które pokazywało najgłębsze ludzkie pragnienia i tęsknoty.

3 Taniec z opery Salome z muzyką Richarda Straussa, według dramatu Oscara Wilde’a. Salome wykonuje taniec dla Herodota, który wcześniej zapewnił ją, że w zamian dostanie wszystko, czego sobie zażyczy.

4 Amerykański film, którego bohaterowie przenoszą się do czarno-białego serialu ukazującego świat lat 50.