Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Amelie pokochała Reese’a szybko i mocno. On ją podobno też. I dopiero po jakimś czasie Amelie zorientowała się, że w ich relacji coś jest nie tak… Że ona bardzo cierpi i zbyt często płacze… „Miejsca, w których płakałam” to powieść podejmująca niezwykle trudny temat toksycznych związków. Amelie poznała Reese’a w trudnym momencie swojego życia – zaraz po przeprowadzce, zmianie szkoły i środowiska. Wydawał się jej miłością życia. Potem okazało się, że ta „miłość” ją wyniszcza. Dlaczego więc trwała w niej tak długo? Amelie wraca pamięcią w różne miejsca, w których przyszło jej płakać publicznie przez Reese’a, by odpowiedzieć sobie na to pytanie. Te powroty to dla niej przepracowywanie własnej historii i próba uwolnienia się od toksycznej relacji. „Miejsca, w których płakałam” to kolejna powieść uznanej autorki powieści YA Holly Bourne, w której pisarka obnaża mechanizm toksycznych związków i opowiada o ich wyniszczających konsekwencjach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To wyglądało jak miłość.Smakowało miłością.Lecz miłością nie było.
Widzisz płaczącą dziewczynę?
Nie zawsze łatwo ją dostrzec. Może właśnie pochyla głowę, przysłaniając włosami zaczerwienioną od płaczu twarz. Udaje, że przegląda coś w telefonie. Albo opiera się o szybę autobusu i odwraca wzrok, żeby tylko nikt nie zauważył jej łez.
Istnieją jednak pewne oznaki – gwałtowne zaczerpnięcie powietrza, plecy targane tłumionym szlochem, ukradkowe zbieranie skapujących łez i wycieranie wilgotnych dłoni w spódnicę.
Dziewczyny płaczą na parkowych ławkach. Dziewczyny płaczą w dworcowych poczekalniach. Płaczą na dyskotekowych parkietach. Dziewczyny płaczą na przystankach autobusowych. Dziewczyny płaczą w tylnych ławkach sal lekcyjnych. Płaczą o drugiej w nocy, siedząc na zimnym betonowym chodniku. Dłońmi obejmują swoje buty. Dziewczyny płaczą w szkolnych toaletach. Dziewczyny płaczą na mostach. Płaczą na schodach podczas domówek.
To opowieść o jednej z nich.
Co doprowadza ją do łez?
A może lepiej zapytać: „kto?”.
Ławka przy moście kolejowym
Jest pierwsza trzydzieści w nocy, a ja znów siedzę tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Tak, oczywiście, że jest zimno. Dochodzi wpół do drugiej, środek lutego, a ja nie jestem odpowiednio ubrana. Zarzuciłam tylko płaszcz na piżamę i wybiegłam w samych kapciach. Teraz siedzę na ławce, trzesę się jak galareta owinięta beznadziejnym sztucznym futerkiem... I sama nie wiem dlaczego.
Bo widzisz, leżałam w łóżku i jak zwykle nie spałam, próbując pojąć, co-takiego-do-cholery-się-stało i myśląc, że przecież-to-wszystko-oczywiście-moja-wina, a w ogóle najlepiej-zwinąć-się-w-kulkę-bo-się-rozklejam, kiedy nagle, dokładnie pół godziny temu, wszystko stało się jasne.
Musiałam przyjść właśnie tutaj.
Z moich ust jeden po drugim buchają kłęby marznącej mgiełki i ulatują nad uśpione tory. W zaułku panuje cisza. Świat pogrążył się w głębokim śnie. Cały świat...Poza mną i moim złamanym sercem.
Wylałam przez ciebie tak wiele łez i nie czuję się ani trochę lepiej. Dlatego siedzę na mrozie, szczękam zębami i usiłuję poskładać wszystko w całość.
Ławka może nie wygląda zbyt zjawiskowo. Brakuje jednej deski, przez lata deszczowej pogody obrosła mchem, a w innych miejscach pokryta jest chamskimi bazgrołami. Ale właśnie ta niepozorna ławka ma dla mnie wyjątkowe znaczenie, ponieważ to tu pierwszy raz płakałam.
Nie pierwszy raz w życiu, ale pierwszy raz z twojego powodu. Z powodu naszej historii. Chociaż jest to raczej nagryzmolona niż wykaligrafowana opowieść.
Gdybym potrafiła rozsupłać węzły nakreślonego długopisem nieczytelnego ciągu liter i odszyfrować bazgroły, może wreszcie nasza historia nabrałaby sensu.
Oto jej punkt wyjścia. Właśnie na nim siedzę.
Opatulam się ciaśniej płaszczem, zamykam oczy i przypominam sobie.
– Nie przejmuj się – powiedziała mama, widząc, że grzebię łyżką w płatkach śniadaniowych. – Wszyscy będą nowi.
I ten jej uśmiech. Jakby mnie błagała, żebym nie zrzucała na nią całej winy.
– Każdy będzie znał chociaż jedną osobę, a ja dosłownie nikogo.
– Po pierwszym dniu ty też kogoś poznasz.
Płatków oczywiście nie zjadłam, więc zanim wylałam do zlewu resztkę mleka, musiałam wyłowić palcami zawilgotniałą pomarańczową breję.
– Mam nadzieję – rzuciłam i poszłam do pokoju wcale nieprzypominającego tego, który miałam wcześniej. Nadal nie skończyłam rozpakowywać rzeczy, a to nie pomagało. Wokół piętrzyły się kartony z moim życiem, czekając, aż je otworzę i tym samym pogodzę się z myślą o rozpoczęciu nowego rozdziału. Wyjęłam tylko ubrania, odtwarzacz, płyty winylowe i – co najważniejsze – gitarę.
Nie miałam czasu, żeby na niej pograć, ale podniosłam ją, zarzuciłam pasek na ramię i przycupnęłam na brzegu łóżka. Brzdąknęłam jeden akord i od razu poczułam się lepiej. Zaśpiewałam cichutko.
– Amelie, chodź już, bo się spóźnimy! – zawołała mama z przedpokoju.
Nadal nie przyzwyczaiłam się do tego, że nie mamy schodów. Wyplątałam się z paska gitary i niechętnie odstawiłam instrument na podłogę.
– Idę!
Klapnęłam na przednie siedzenie rozgrzanego samochodu, jakbym wpadała w niechciane objęcia. Udami rozcierałam smugi potu na skórzanym fotelu. Lato najwyraźniej przegapiło, że nadszedł wrzesień, i uparcie trzymało nas w garści. Kiedy wyjechałyśmy z osiedlowego parkingu, włączyłam radio. Mama natychmiast je zgasiła.
– Jesteś pewna, że dasz radę wrócić do domu na piechotę? Gdybyś się zgubiła, dzwoń do mnie.
– Mamo, teraz w telefonach jest coś takiego jak mapa i nawigacja.
– Tak, ale zawsze możesz zadzwonić.
Jechałyśmy nieznanymi ulicami, skręcałyśmy za nieznane rogi, mijałyśmy nieznanych uczniów w drodze do tego samego koledżu. Nieznanego. Maszerowali grupkami, a ja coraz głębiej zapadałam się w fotel. Utknęłyśmy przed parkingiem, na którym kierowcy walczyli o wolne miejsca. Spaliny sączyły się przez otwory klimatyzacji, powodując zaduch.
– Chyba będę musiała wyrzucić cię tutaj – powiedziała mama. – Poradzisz sobie?
Przytaknęłam, chociaż to nie była prawda. Przecież to nie jej wina. Ani mojego ojca. Nawet nie miałam kogo obwinić za wyrwanie mnie ze starego życia, co tylko pogarszało sytuację.
– Trzymaj się – uprzedziła mama i szarpnęła autem, wskakując na wolne miejsce. Otworzyłam drzwi, gotowa na stawienie czoła wielkiej niewiadomej, kiedy na ramieniu poczułam matczyną dłoń. – Na pewno dasz sobie radę? – spytała po raz trzeci swoim wytwornym akcentem, który od czasu przeprowadzki przestał być wytworny. – Przykro mi, Amelie. Wiem, że tego nie chciałaś.
– Będzie dobrze. – Uśmiechnęłam się i skinęłam głową.
Zostawiła mnie na chodniku w chmurze spalin, a ja patrzyłam, jak manewruje między pomrukującymi samochodami. Nie byłam pewna, dokąd mam pójść, więc ruszyłam za kilkoma przypadkowymi osobami, które były chyba w moim wieku i szły w jednym kierunku. Czułam, jak na dekolcie wykwita piekąca wysypka nieśmiałości. Świetnie, właśnie tego było mi trzeba pierwszego dnia w nowej szkole w nowym mieście – tytułu Wstydliwej Dziewczyny Plamistej.
Podążyłam śladem dwóch dziewczyn i pomimo gorąca zapięłam dżinsową kurtkę pod samą szyję, żeby zasłonić zaczerwieniony dekolt.
Skóra coraz bardziej swędziała mnie na myśl o czekającym mnie tego dnia piekle. Już widziałam, jak...
• Stoję znerwicowana, błagając wzrokiem, żeby ktoś do mnie podszedł i zagadał.
• Nie wiem, dokąd iść i co ze sobą zrobić. Ogarniają mnie niepewność i złość, że w codziennych kontaktach społecznych taka ze mnie fujara.
• Przez wrodzoną nieśmiałość przyciągam najbardziej nawiedzonych dziwaków, bo tylko tacy chcą ze mną rozmawiać, i na resztę życia z czystego poczucia obowiązku zostaję ich przyjaciółką.
• Nie mam pojęcia, gdzie usiąść w stołówce, ląduję sama w jakimś kącie, podpatrując otwartych, towarzyskich uczniów, i marzę, żeby być taka jak oni.
• Skrzeczącym z nerwów głosem dukam niezrozumiałe słowa, próbując się przedstawić. Wysypka czerwienieje jaskrawo, a wszyscy biorą mnie za niezłe dziwadło.
Dziewczyny przede mną rozmawiały o czymś podniecone, a strzępy ich słów obijały się o moje uszy.
„Widziałaś Laurę na ogłoszeniu wyników? Gotka pełną gębą. Ciekawe, czy jej chłopak wie, że ona uwielbia Taylor Swift. Może mu powiemy?” Zaśmiewały się, a mnie aż skręcało. Zapomniałam, jak wredne potrafią być dziewczyny. W Sheffield miałam małą paczkę przyjaciół, których lubiłam i darzyłam zaufaniem. Szesnaście lat zajęło mi znalezienie towarzystwa, w którym w pełni mogłam być sobą. Nie wierzyłam, że muszę zaczynać od początku. Dziewczyny skręciły w lewo. Ja tuż za nimi. Nagle znalazłam się naprzeciw mojego nowego, świeżo odmalowanego z okazji rozpoczęcia roku koledżu. Przez różne wejścia do budynku napływały strumienie uczniów i wszyscy wydawali się znać. Rzucali się sobie w objęcia, pytając, jak minęły wakacje. Śmiali się głośno i gawędzili ze sobą żywiołowo, przejęci początkiem roku szkolnego. Miasteczko było niewielkie. Przejście z trybu wakacyjnego stanowiło tutaj nie lada atrakcję. Tymczasem ja byłam zupełnie nowa. W jasnobrązowych zimowych kowbojkach wkroczyłam w tłum obcych ludzi. Wokół widziałam same nieznane twarze. Zaczynanie wszystkiego od nowa mogło być nawet wyzwalające, gdybym... chciała zaczynać od nowa. Marzyłam o powrocie do Sheffield, gdzie zostali Jessa i Alfie.
Alfie...
I zanim dzień zaczął się na dobre, prawie się popłakałam na oczach całej szkoły. Łzy szczypały mnie pod powiekami, a do gardła podchodził smutek. Alfie musiał to wyczuć. Wyczuł to, bo mnie znał. Znał mnie i kochał tak bardzo, bardzo mocno. Mój telefon zabrzęczał.
Alfie: Myślę o tobie. Po prostu bądź sobą – nieśmiała, wysypana, czerwona i w ogóle. POZNASZ mnóstwo nowych znajomych.
Pamiętaj, to tylko dwa lata x x
Odsunęłam się na bok. Słodko-gorzki uśmiech wykrzywił mi twarz.
Amelie: SKĄD WIEDZIAŁEŚ, ŻE WYSKOCZYŁA WYSYPKA? X
Rozbrzmiał gwałtowny dzwonek. Zerknęłam na godzinę w telefonie. Była ósma pięćdziesiąt pięć. Miałam tylko pięć minut na znalezienie sali D24 i dołączenie do grupy. Przetrząsnęłam torbę w poszukiwaniu mapy kampusu i po chwili ze świstkiem w drżących dłoniach usiłowałam zlokalizować stołówkę gdzieś naprzeciwko mnie. Według planu sala D24 była na prawo od niej, w kompleksie medialnym.
„Ej”, pomyślałam. „Nie jest tak źle. Dajesz radę”. Wtedy telefon zabrzęczał ponownie.
Alfie: Tęsknię za twoją wysypką. Pokaż wszystkim, że jesteś najlepsza x x
Zatrzymałam się i przymknęłam oczy. Słońce ogrzewało moje powieki, wymijały mnie ostatnie grupki spóźnialskich, a ja w wyobraźni widziałam każdy szczegół twarzy Alfiego. Pieprzyk tuż przy jego lewym oku, niesforne kępki zmierzwionych włosów. Mimowolnie wystukałam odpowiedź.
Amelie: Kocham cię
Wpatrywałam się w ekran. Obok ostatniej litery podrygiwał kursor. Zalała mnie fala emocji i skasowałam całą treść. Patrzyłam, jak z ekranu literka po literce wycofuje się prawda. Ponownie rozbrzmiał dzwonek. Już byłam spóźniona. Pierwszego dnia diabli wiedzą jakiego etapu w moim życiu.
Amelie: Tęsknię
Wysłane.
Nie skłamałam, ale też nie napisałam całej prawdy.
Potrząsam głową. Tu i teraz, na lodowatej ławce niemal o trzeciej nad ranem. Dyszę ciężko kłębami pary. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, że moje skostniałe ciało jeszcze będzie w stanie się ogrzać. Tamten ciepły dzień, wcale nie tak odległy, wydaje się zamierzchłą przeszłością wobec zimnej godziny duchów, w której wszyscy śpią głębokim snem.
Co by się stało, gdybym wysłała tę pierwszą wiadomość?
Oto jedno z doniosłych „co by było, gdyby”, którymi nieustannie się zadręczałam. A gdybym powiedziała Alfiemu, że go kocham? A gdybym nie skasowała szczerej wiadomości? Co by się stało, gdybym posłuchała wrodzonej intuicji, tego pierwotnego instynktu, który kazał mi napisać Kocham cię, mimo że wcześniej zawarliśmy tę idiotyczną umowę? Czy gdybym wysłała tę pierwszą wiadomość, wszystko potoczyłoby się inaczej?
Nigdy się nie dowiem.
Ponieważ nie napisałam Alfiemu, że go kocham. Napisałam tylko, że tęsknię. Nacisnęłam „wyślij” i patrzyłam, jak pojedynczy ptaszek zamienia się w podwójny. A potem wrzuciłam telefon do torby i pobiegłam do kompleksu medialnego.
Jeśli jesteście nieśmiali, to doskonale wiecie, że nie ma nic gorszego od wchodzenia do klasy po dzwonku. Zziajana i zlana potem otworzyłam drzwi do sali D24, a wszyscy odwrócili się jak surykatki. Naciągnęłam dżinsową kurtkę, czując, jak czerwona wysypka rozpływa się po całym ciele.
– Przepraszam za spóźnienie – wyjąkałam do mojego nowego wychowawcy.
– Nie przejmuj się. Nie jesteś ostatnia. Pierwszego dnia wiele osób się gubi. – Wskazał jedno z pustych krzeseł ustawionych w okręgu. Opadłam na siedzenie, unikając wzroku osób po przeciwnej stronie. – Jak mówiłem – ciągnął – mam na imię Alistair i przez najbliższe dwa lata będę waszym wychowawcą. – Wyglądał młodo, miał rude włosy i różową koszulę. – Macie szczęście, bo jestem wprost fantastyczny.
Kółko zaśmiało się z lekkim zażenowaniem, a ja podniosłam głowę i ogarnęłam salę spojrzeniem. Od razu WIEDZIAŁAM, że wszyscy oni spędzili długie godziny, żeby pokazać się w stylówce oto-ja-w-pełnej-krasie, a odór tak-bardzo-się-staram bił od nich na kilometr. Siedzący naprzeciwko chłopak miał na koszulce jakieś polityczne hasło, a w ręku trzymał oprawiony w skórę notatnik, żebyśmy wszyscy widzieli, Jak Bardzo Troszczy Się o Świat i Robi Notatki w Tym Wyjątkowym Kajecie. Dziewczyna obok niego obnosiła się ze świeżo pofarbowanymi na różowo włosami, wielkimi słuchawkami zawieszonymi na szyi jak kolia i dżinsowej sukience bez rękawów, spod której połyskiwały żółte rajstopy. Nie to, żebym oceniała. Sama nie mogłam się zdecydować, którą babciną sukienkę mam włożyć, i z trudem przełknęłam fakt, że jest zbyt gorąco na mój nieśmiertelny sweter. „Nawet gdybyś szła na wojnę, wystąpiłabyś w rozciągniętym swetrze” – oznajmił kiedyś Alfie, zanim odsłonił mi ramiona i spojrzał na nie tak, jakby to był najpiękniejszy widok na całym porąbanym świecie. Jeśli właśnie umarła jakaś staruszka, ja koniecznie chcę włożyć sukienkę po niej – do tego sprowadzała się moja dewiza, jeśli chodzi o wyczucie mody. Nie miałam nawet jednej pary dżinsów.
Nagle drzwi się otworzyły, a w progu stanęła ruda dziewczyna z idealnie przyciętą grzywką.
– Sala D dwadzieścia cztery to tutaj? – spytała, nie przejmując się, że wszyscy jak na zawołanie odwrócili głowy w jej stronę.
– Zgadza się – potwierdził Alistair. – Siadaj, siadaj.
Przeszła niespiesznie kilka kroków, uśmiechnęła się do mnie i zajęła miejsce tuż obok.
– Cześć – szepnęła zupełnie od niechcenia. – Jestem Hannah.
Czułam, że słowa więzną mi w gardle, ale jakoś zdołałam wydusić z siebie niemrawe „cześć”.
Alistair poprosił, żebyśmy poczekali jeszcze pięć minut na ostatniego spóźnialskiego, który w końcu się nie pojawił. Wtedy nasz wychowawca już oficjalnie powitał nas w koledżu i wyjaśnił, że w porównaniu ze szkołą średnią od teraz wszystko będzie inaczej. Mieliśmy prawo ubierać się, jak tylko chcemy. Mogliśmy zapomnieć o karnym zostawaniu po lekcjach. Nawet nie musieliśmy się pojawiać na zajęciach, ale wtedy mogliśmy wylecieć za frekwencję poniżej osiemdziesięciu procent. Był to dzień zapoznawczo-organizacyjny. Właściwe zajęcia miały się rozpocząć nazajutrz.
– Zostaliście podzieleni na sprofilowane klasy. Wszyscy tutaj jesteście w pewnym sensie na specjalizacji sztuk widowiskowych – wyjaśnił. – Dlatego ja, jako kierownik tego wydziału, jestem waszym wychowawcą. – Niespodziewanie wskoczył na biurko, zaczął wywijać kankana i kręcić młynki rękoma. Uczniowie się roześmiali, spoglądając na siebie z niedowierzaniem. – I tym samym oczekuję od was wzięcia udziału w semestralnym konkursie młodych talentów – zaśpiewał jak staromodny estradowiec. Następnie zawirował, zeskoczył z biurka i wylądował na szarej wykładzinie. – Dobrze, pora, żeby się poznać.
Nadchodził czas piekielnej męki. Chociaż wiecie co? Może właśnie Alistair chciał nam tylko ułatwić zadanie? Poprosił, żebyśmy wstali, a każdy z nas miał wyśpiewać trzy fakty o sobie. Rewelacja! Aż mnie skręciło, a wysypka wykwitła nawet na brzuchu, który natychmiast zaczął mnie swędzieć. Nikt nie był tak zawstydzony jak ja. Okazało się – co za niespodzianka! – że studenci sztuk widowiskowych nie należą do introwertyków. Prawda jest taka, że byłam jedyną znaną mi wokalistką cierpiącą na lęk społeczny.
– Jestem Darla – zaśpiewała różowowłosa. – Uwielbiam pisać piosenki, fotografować zachody słońca i żyć tak, jakby każdy dzień miał być tym ostatnim.
– Cześć, Darla – zaśpiewaliśmy przymusowo w odpowiedzi.
Chłopak Ze Skórzanym Notatnikiem też, prawdę mówiąc, nie tryskał entuzjazmem.
– Jestem George – odezwał się szorstko. – Lubię czytać, interesuję się piłką nożną, polityką i chyba trafiłem do złej grupy, bo nie studiuję żadnej sztuki widowiskowej.
– Och, nie, George, nie! – Alistair wybuchnął przesadnym śmiechem rodem z musicalu. – Może faktycznie pomyliłeś grupy. Zaraz sprawdzę listę. – Obrócił się lekko i pochwycił papiery. – Nie! Imienia twego tu nie widzę! – śpiewał. – Bardzo mi przykro, nie jesteś w naaaszej gruuupie!
– Ale siara! – rzucił George.
Alistair puścił jego uwagę mimo uszu i zerknął do broszurki powitalnej chłopaka.
– Twoja sala to B dwadzieścia cztery, nie D dwadzieścia cztery – zaświergotał.
– Kurza dupa!
– Nie przeklinaj w mojej klaaasie – ładniej to powiedzieć daaa się...
George zebrał swoje rzeczy, ani na chwilę nie wypuszczając zeszytu z objęć.
– Odprowadźmy go z pieśnią na ustach! – zaproponował Alistair i zaintonował: Bywaj zdrów, żegnaj nam, stylizując swój występ na staroświecki musical w stylu Dźwięków muzyki. Wszyscy dołączyli do niego, jakby to była całkiem zwyczajna sytuacja. Wszyscy poza Hanną, która przewróciła oczami i przystawiła sobie do skroni złączone w pistolet palce. W końcu nadeszła jej pora na prezentację.
– Ja jestem aktorką, nie piosenkarką. Nie śpiewam – oznajmiła.
– Jak sobie życzysz.
– Mam na imię Hannah – powiedziała spokojnym, pewnym głosem, który natychmiast przyciągał uwagę. – Lubię występować, ale nie znoszę musicali, a to... to... – Zrobiła efektowną pauzę. – To jest istne piekło na ziemi.
Cała sala wstrzymała oddech, ale Alistair zdawał się wcale nie przejmować tą cierpką uwagą.
– Nie do wiary, że uczennica z mojej grupy nie lubi musicali – wymamrotał. – Musiało zajść drobne nieporozumienie.
Hannah wzruszyła ramionami i usiadła. Przyszła kolej na mnie. Wszyscy odwrócili się w moją stronę, a mnie zakłuło pod mostkiem i ścisnęło w płucach.
„Udawaj, że to występ. Udawaj, że to występ”, powtarzałam sobie, ociężale podnosząc się z krzesła. „Jak mam zaśpiewać, skoro nawet nie mogę złapać oddechu?” „Dobra, udawaj, że występujesz. Jakoś do tej pory dawałaś radę. Oddychaj... Oddychaj...”
– Mam na imię Amelie. – Głos mi się łamał, ale w śpiewie zdołałam go opanować. – Niedawno przeprowadziłam się z Sheffield. Lubię tworzyć piosenki, śpiewać i grać na gitarze.
I podobnie jak podczas każdego z moich poprzednich występów tak i teraz nie nastąpił żaden koniec świata. Wszyscy uśmiechali się niemrawo, nie wykazując większego zainteresowania. Alistair rozpromienił się, kiedy opadłam na krzesło.
– Masz śliczny wokal – skomentował. Dopiero wtedy zwróciły się na mnie wszystkie spojrzenia, a ja cała zmieniłam się w wysypkę nieśmiałości. Przez chwilę znienawidziłam go za wystawienie mnie na widok publiczny, chociaż jego komplement mile mnie połechtał. Osunęłam się na krześle i doczekałam do końca prezentacji z włosami zarzuconymi na twarz.
Później było tylko gorzej – rozpoczął się festiwal publicznego upokorzenia. Alistair wymyślił, że będziemy przełamywać pierwsze lody dzięki „bardzo fajnym” zabawom. Jedną z nich była Hop-siup, w której należało podawać sobie „kulę energii” w kole, wydając przy tym idiotyczne dźwięki i wykonując absurdalne ruchy. Ja zrobiłam tylko "siup", to znaczy przekazałam „energię” od sąsiada z prawej do osoby po mojej lewej stronie, wypowiadając słowo „siup”. Hannah też tylko siupnęła, mrucząc pod nosem: „To jest żenujące, chcę umrzeć”. Uśmiechnęłam się do niej szeroko, dając do zrozumienia, że czuję TO SAMO i mogłybyśmy zostać PRZYJACIÓŁKAMI. Później dostaliśmy kartoniki do gry w bingo z opisami typu Ulubiony kolor to różowy czy Lubi biegać, na których podstawie musieliśmy znaleźć osobę pasującą do danej charakterystyki. W tym momencie byłam bliska podjęcia decyzji o rzuceniu koledżu i oznajmieniu rodzicom, że to jednak nie dla mnie. Na szczęście jedno z pól zawierało informację Pochodzi z innego miasta, dzięki czemu cała grupa od razu mnie obskoczyła, a ja nie musiałam nigdzie się ruszać. Wystarczyło, że jak katarynka powtarzałam: „Tak, z Sheffield”. Kiedy już wszyscy mnie odhaczyli, zaczęli ze sobą rozmawiać, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. Trzymałam się z boku, ściskając kurczowo kartonik do bingo, pociłam się pod pachami i marzyłam o powrocie do dawnego życia i starych przyjaciół. Wtedy zza pleców usłyszałam głos Hanny.
– Poudajesz dla mnie, że lubisz różowy? – spytała.
– No wiesz? – Odwróciłam się do niej, głupkowato szczerząc zęby. – Ja zawsze ubóstwiałam ten kolor!
– Wspaniale! Co za zbieg okoliczności! – Zaznaczyła pole na kartoniku. – A masz jakieś zwierzęta?
– Tak – przytaknęłam. – Jednorożca.
– Ja też!
Roześmiałyśmy się obie, a ja zanotowałam jej imię na kratce pasującej do opisu.
– Hannah, zgadza się? – zapytałam.
– Tak. Jeśli chcesz, mogę dla ciebie udawać, że miałam złamaną kość.
– Świetnie. Którą?
– Niech będą wszystkie. – Wzruszyła ramionami. – Na znak protestu przeciwko grze przełamującej lody postanowiłam wskoczyć do szybu windy i połamałam wszystkie kości. Lekarze okrzyknęli mnie cudem medycyny.
Zachichotałyśmy i zacieśniałyśmy dalej naszą świeżą znajomość.
– Czy masz kręcone włosy? – zapytałam.
– Oczywiście, że mam! Kiedy je zakręcę.
– Jesteś leworęczna?
– Czasami wyciągam przed siebie lewą dłoń, żeby z układu palców przypomnieć sobie, że L to lewa, bo nie rozróżniam kierunków. Czy to się liczy?
– Jak najbardziej.
– Teraz moja kolej. Czy byłaś kiedyś za granicą?
– Mieszkałam w Sheffield – odparłam.
– Zagranica jak nic!
Nagle przerwał nam okrzyk Darli: „BINGO!”. Wszyscy zaczęli bić brawo, a Darla wygłosiła udawaną mowę oscarową.
Później Alistair opisał nam kampus, omówił rozkład zajęć i zapewnił, że możemy zwrócić się do niego zawsze, kiedy zajdzie taka potrzeba. Mimo jego ekstrawertycznej osobowości nawet go polubiłam. Przynajmniej godzina wychowawcza nigdy nie będzie nudna. Kiedy zakończył zajęcia, uczniowie ruszyli do wyjścia, gawędząc ze sobą jak starzy znajomi.
Mocowałam się z torbą, próbując upchnąć w niej zbyt duży notatnik. Hannah dłubała coś przy swojej, a ja po cichu liczyłam na to, że uda nam się jeszcze pogadać. W końcu zapięła suwak i spojrzała na mnie, unosząc brwi.
– Jakoś to przeżyłyśmy. Czujesz się zintegrowana?
– Czuję, że już do końca życia nie wyjdę z gabinetu terapeutycznego.
– Jakie masz następne zajęcia? – spytała roześmiana. Zrównałyśmy krok i razem wyszłyśmy z kompleksu medialnego na zalany słońcem dziedziniec. Setki studentów pokonywały trasę między budynkami A i B, co jakiś czas przystając, żeby sprawdzić na mapce, gdzie dokładnie stoi ten drugi.
– Angielski – odpowiedziałam.
– O nie – westchnęła Hannah, przysłaniając twarz lustrzanymi okularami przeciwsłonecznymi typu pilotki. – Ja mam literaturę. Nie będziemy razem na zajęciach, ale idziemy do tego samego budynku. Masz przy sobie mapę?
Poszłyśmy razem do drugiego skrzydła. Po drodze Hannah opowiadała, dlaczego wybrała koledż zamiast kontynuowania nauki w szkole średniej.
– To była szkoła religijna, gdzie dziewczyny nawet w upały nie mogły nosić koszulek bez ramion. Miejsce zupełnie nie dla mnie.
Była jedną z sześciorga uczniów, którzy przenieśli się do koledżu. Kiedy zatrzymałyśmy się pod drzwiami mojej sali, jeszcze raz sprawdziłam numer, żeby się upewnić, czy dobrze trafiłam.
– Wiesz, wybieram się z kilkoma znajomymi na kawę – powiedziała, poprawiając pasek od torby. – Spotykamy się w BoJangles. Może do nas dołączysz w przerwie na obiad? Jeśli chcesz.
Miałam ochotę ją wyściskać. Przecież ja, choćby mnie skręcało, w życiu nie zaproponowałabym spotkania. Wybąkałam mizerne „tak” i spytałam, gdzie jest ten cały BoJangles. Hannah pokazała mi mapkę w telefonie.
– Jakie to urocze, że jeszcze nie potrafisz się odnaleźć w naszym miasteczku – zauważyła. – Ale nie przejmuj się. Ogarnięcie terenu zajmie ci jakieś pięć minut. To jak? – Zdjęła okulary i pomachała na pożegnanie. – Widzimy się po południu?
– Jasne, na razie! – krzyknęłam za nią, patrząc, jak jej ruda głowa tonie w morzu uczniów zagubionych w labiryncie szkolnych korytarzy. – Dziękuję – dodałam cichutko pod nosem.
Jest tak zimno, że zaraz będę musiała uciekać. Pod tyłek zaczyna mi podchodzić cieniutka warstwa lodu. Pochylam głowę, podciągam nogi i wbijam sobie kolana w czoło.
Hannah nie jest już moją przyjaciółką.
Właściwie to nie mam żadnych przyjaciół.
Reszta pierwszego dnia minęła wyjątkowo spokojnie. Udało mi się trafić do wszystkich sal. Poznałam nauczycieli. Ci z kolei postraszyli nas, że egzaminy końcowe będą trudniejsze, niż nam się wydaje. Najbardziej polubiłam nauczycielkę muzyki, panią Clarke, co było dla mnie najważniejsze. Poszłam do BoJangles i usiadłam cichutko. Kiedy Hannah przedstawiła mnie Jackowi i Liv, zeszliśmy na temat różnic między północą a południem kraju.
– Czyli wymawiacie „kompiel” zamiast „kąpiel”?
– Sos pieczeniowy? Do frytek? To najobrzydliwsza rzecz, o jakiej słyszałam.
– Gdzie dokładnie jest Sheffield? No tak... Anglia Środkowa. Myślałem, że to gdzieś bardziej na północ.
– Grasz na gitarze? – spytali, kiedy wyczerpaliśmy wątek różnic w wymowie. – I piszesz własne piosenki? Ale czad!
Jak na pierwszy dzień poszło całkiem nieźle. Cała trójka znała się bardzo dobrze. Wybrali naukę w koledżu, bo chcieli nawiązać nowe przyjaźnie. I trafiłam się ja. Nowa w mieście. Hannah bezceremonialnie powiodła za sobą grupkę wiarołomców ze szkoły wyznaniowej, a Jack bezceremonialnie się w Hannie podkochiwał. Z nieskrywanym podziwem gapił się na nią, kiedy opowiadała, jak beznadziejne były zajęcia teatralne w starej szkole.
– A w sumie dlaczego przeprowadziliście się aż tutaj? – spytała Hannah, poprawiając swoją idealną grzywkę przed trzymanym w dłoni kieszonkowym lusterkiem.
– Mojego ojca zwolnili z pracy i nie mógł znaleźć nic nowego.
– Przerąbane – powiedziała ze szczerym współczuciem i spojrzała na mnie, odkładając lusterko. Pozostała dwójka wydała z siebie przytakujące postękiwania znad pianki swoich kaw.
– Wszystko w porządku – odpowiedziałam nieszczerze. – Moja mama dorastała niedaleko i czasami przyjeżdżaliśmy na południe.
– A, słuchaj! Żeby nie było... – rzuciła. – My do frytek używamy keczupu, a nie jakiegoś sosu pieczeniowego.
– Bezbożnicy!
I wszyscy czworo wybuchnęliśmy śmiechem świeżo upieczonych przyjaciół.
Oczywiście wtedy jeszcze cię nie znałam. To było Przed Tobą. Chociaż mogłam cię wyczuwać. Tego pierwszego dnia, kiedy w pełnym słońcu szłam do domu, który jeszcze nie był prawdziwym domem.
Wiedziałam tylko, że było mi dobrze, kiedy wracałam do nowego mieszkania. Telefon poprowadził mnie skrótem przez zaułek biegnący na tyłach przydomowych ogródków.
Słońce rzucało na drogę plamki światła, a w mojej głowie unosiły się strzępy nowego tekstu. Miałam dwie godziny, żeby pobrzdąkać na gitarze, zanim wrócą rodzice. Uliczka skręciła w lewo i wywiodła mnie na rozchybotany most kolejowy. Nawigacja w telefonie podpowiedziała, żeby przez niego przejść, więc jej posłuchałam. Przystanęłam na środku i spojrzałam na tory, które znikały w oddali, składając się w trójkąt. Wyciszyłam umysł, a z mojej podświadomości zaczęły wydobywać się pierwsze słowa.
Horyzont otacza mnie z każdej strony... Twoja miłość wyryła się we mnie... Chciałabym wrócić, lecz życie ma inne plany...
Od razu wiedziałam, że to jest to. Zalążek piosenki. Pospiesznie zapisałam słowa w notatkach na telefonie, zanim uleciałyby w otchłań niepamięci. Jak tylko skończyłam stukać w ekran, komórka rozwibrowała się w mojej dłoni. Z drżącym sercem podniosłam ją do ucha.
– Słucham? – odezwałam się, mimo że każda cząstka mojej rozśpiewanej na smutno duszy wiedziała, kto dzwoni.
– Ammy! Jak ci poszło?
Głos Alfiego otulał poczuciem bezpieczeństwa. Był głosem otuchy i domowego ciepła, ale na tym moście wydawał się tak bardzo odległy. Starałam się nie myśleć o tym, jak serce podchodzi mi do gardła.
– Całkiem nieźle. Poznałam Hannę z klasy aktorskiej, bardzo sympatyczna, fajna dziewczyna. Aha, sprzęt do miksowania mają tu zacny.
Roześmiał się, a ja widziałam, jak unosi rękę do podbródka i przymyka jedno oko.
– To najważniejsze! – oświadczył. – I cieszę się, że nie wszystkie dupki z południa są takie straszne.
Z telefonem przyciśniętym do ramienia przeszłam przez most i usiadłam na ławce. Tej ławce.
– Coś mi się zdaje, że jeśli zacznę ich nazywać dupkami z południa, to mogę zapomnieć o nowych znajomościach.
– Racja! – zaśmiał się ponownie. – Ale po kryjomu możesz tak o nich myśleć, bo jeśli nie, to nie pozwolimy ci wrócić do Yorkshire.
– O nie! Tego mi nie zrobicie!
W tle usłyszałam odgłosy szamotaniny, później Alfie krzyknął: „Ej!”, a po chwili w głośniku zadudnił głos Jessy.
– AMELIE, TĘSKNIMY ZA TOOOOOOBĄ. WRACAJ NA PÓŁNOC, LAMPUCERO.
– Ja też za wami tęsknię! – odkrzyknęłam rozpromieniona, zaśmiewając się.
– Dzisiaj w szkole było TAK dziwnie bez ciebie. Miałam nawet pomysł, żeby założyć sweter na balon i udawać, że jesteś z nami.
– Akurat dzisiaj nie jestem w swetrze – zaznaczyłam. – Tutaj jest za gorąco.
– JA CIĘ NIE MOGĘ, LUDZIE! – wrzasnęła z oddali. – NA POŁUDNIU TAKI UPAŁ, ŻE NAWET NIE WŁOŻYŁA SWETRA!
Doleciały mnie odgłosy niedowierzania.
– Podsyłaj zdjęcie albo ci nie uwierzę – krzyknął Kimmy. Rozległa się kolejna salwa śmiechu i znów nastąpiło zamieszanie. Zgięłam się wpół i jedną ręką chwyciłam się za brzuch.
– Jessa, daj mi telefon. Jessa? – Alfie próbował negocjować. – Dostaniesz frytkę. Dobra, niech będą trzy. O nie, to za dużo! Czekaj... Ammy, jesteś tam jeszcze?
– Jestem, jestem.
– Chwila. Puszczę ich przodem, to będziemy mieli trochę spokoju.
Usłyszałam trzaskający pod butami żwir.
– Gdzie wy jesteście? – spytałam, starając się nie brzmieć zbyt piskliwie.
– W ogrodzie botanicznym. Od wieków to samo.
Wyobrażałam ich sobie. Dokładnie wiedziałam, do której budki z frytkami poszli i na której ławce zaraz się rozsiądą.
– Co masz na frytkach? – spytałam, chociaż doskonale znałam odpowiedź.
– Sos pieczeniowy, serowy i majonez, czyli tajemny składnik!
– Majonez wszystko psuje.
– Ja wyprzedzam swoją epokę, wiesz o tym... – Nastąpiła chwila milczenia. – Tęsknię za tobą – powiedział w końcu. – Dzisiaj było okropnie, normalnie beznadzieja.
Przełknęłam ślinę i spojrzałam w bezchmurne błękitne niebo, powstrzymując płacz.
– Dwa lata szybko zlecą.
– Też tak sobie mówimy. – Kolejna chwila ciszy. – Ale wszystko w porządku? Myślałem o tobie i przesyłałem dobre fluidy. Poczułaś coś?
Po policzku spłynęła mi jedna łza. Zaczęło się. Wytarłam ją palcem i strzepnęłam.
– Pewnie, że tak. Dzięki.
Westchnęliśmy oboje, nie mówiąc ani słowa. Wszystko powiedzieliśmy sobie przed moim wyjazdem.
– Jak poszło na kursie przygotowawczym z chemii? – Usiłowałam skierować rozmowę na inne tory. – Pozwolili ci poeksperymentować z palnikiem Bunsena?
– Ile razy mam ci powtarzać, że chemia to coś więcej niż palniki Bunsena?
– To jedyny powód, dla którego lubisz nauki ścisłe, więc przestań się okłamywać.
Alfie parsknął smutnym śmiechem. W tle usłyszałam krzyki Kimmy i Jessy.
– Muszę lecieć – powiedział. – Wyżerają moje frytki.
Nie chciałam się rozłączać. Nie chciałam stracić brzmienia jego głosu. Ale oboje postanowiliśmy to przetrwać, przeczekać ten podły czas, odłożyć wszystko na później.
– To tylko dwa lata – mówił Alfie, otulając dłońmi moją twarz w ostatni wieczór przed wyjazdem. Kartony z moim szesnastoletnim życiem już stały spakowane. – Potem wyjedziemy do Manchesteru i znów będziemy razem.
– A jeśli nie będziesz mógł tak długo na mnie czekać?
– Wiesz, że będę.
– Nie chcę, żebyś czuł się uwiązany. Potem będziesz miał żal – powiedziałam zapłakana, sama nie wiedząc, czy wierzę we własne słowa.
– Nie będę. I ty też nie. Umówiliśmy się, pamiętasz? Możemy robić cokolwiek z kimkolwiek, tylko mamy się nie zakochiwać.
– Dla mnie to dosłownie niemożliwe zakochać się w kimś poza tobą.
Wtedy naprawdę tak myślałam.
Całowaliśmy się, płakaliśmy i kochaliśmy dopiero ósmy raz. Było i gorzko, i słodko, niezdarnie i smarkato, ale cudownie. Nie spaliśmy całą noc, szepcząc o wspaniałej przyszłości w Manchesterze.
– Dobra – powiedziałam dwa tygodnie później, czując, że każdy centymetr odległości, jaka nas dzieli, jest nożem przeszywającym mi trzewia. – Dzięki, że zadzwoniłeś. Naprawdę się cieszę.
Kolejna łza, której tym razem nie zdążyłam otrzeć, spadła mi na sukienkę.
– A ja się cieszę, że bez problemów przeżyłaś pierwszy dzień.
– Ja też... Jeszcze raz dzięki.
Rozłączył się, a ja długo patrzyłam na ekran, przygnieciona dojmującym smutkiem. Telefon podskakiwał w moich rozdygotanych dłoniach. Na wyświetlaczu rozbryzgnęła się łza – namacalne świadectwo rozpaczy. Na tej właśnie ławce – kilka miesięcy wcześniej skąpanej w blasku słońca, kiedy jeszcze cię nie znałam – opuściłam głowę na kolana i zapłakałam. Przypadkowy przechodzień bez trudu mógłby mnie dostrzec, ale w nieutulonym żalu mało się tym przejmowałam. Trzęsły mi się plecy, a na sukience wilgotniały cętki łez i smugi smarków z nosa.
Znów jestem na tej samej ławce i tyłek drętwieje mi z zimna. Siedzę dokładnie w tym samym miejscu i marzę, żeby przenieść się w przeszłość, pocieszyć tamtą siebie, poklepać po plecach. Wyciągam dłoń w rękawiczce, próbując dotknąć dawnej siebie. Jakbym chciała otrzeć jej łzy, odgarnąć włosy za ucho i szepnąć, żeby nie robiła tego, co ja miałam zrobić, bo stanie się tym, kim jestem teraz – smętnym strzępem smugi, roztrzaskanym wrakiem.
Zaczęło się tutaj.
Jeszcze nie rozumiem, co się wydarzyło, ale wiem, że zaczęło się tutaj.
Gdybym mogła połączyć kropki, może zaczęłabym pojmować. Na razie nie wiem nic. Ostatnie pół roku to ciąg bezsensownych zdarzeń. I nie w tym rzecz, jak się zachowałam, co straciłam i ile wycierpiałam. To bezład bezładu.
Ta ławka jest Kropką Numer Jeden. To pierwsze miejsce, w którym płakałam.
Zaciskam powieki przed lodowatym powietrzem nocy. Czuję, jak Dawna Ja się podnosi. Jakbym siedziała na własnym duchu. Czuję łzy na jej twarzy i targane szlochem plecy. Wychylam się zza czasoprzestrzeni i szepczę do niej:
– Och, Amelie, jeszcze nie widziałaś wszystkiego.
Słowa jak płatki śniegu ulatują ponad tory kolejowe.