Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
I ja ciebie też!
Zabawne jak Bridget Jones inteligentne i przewrotne jak Notting Hill wzruszające jak To właśnie miłość.
Adek Drabiński reżyser serialu Dom nad rozlewiskiem.
Trzy przyjaciółki: Laura, Agata i Wiktoria spotykają się, jak co roku, na wigilijnym śniadaniu. Wzajemnie zwierzają się i wspierają, nie szczędząc sobie słów krytyki i złośliwości – ale wszystko to przepojone jest troską i miłością.
Laura – szefowa dużej stacji telewizyjnej, Agata – reżyserka największych widowisk rozrywkowych i Wiktoria – właścicielka doskonale prosperującej agencji aktorskiej.
Są spełnione – prywatnie i zawodowo. Odnoszą sukcesy, mają pieniądze, są kochane. Czy można chcieć więcej?
Pewnie tak, ale ponieważ życie, nie jest komedią romantyczną, a los lubi płatać figle w najmniej oczekiwanych momentach, rzeczywistość trzech kobiet legnie w gruzach i to w ciągu jednego dnia. Dodatkowo okazuje się, że będą zmuszone zbudować wszystko od nowa i to do końca roku.
Czy Laurze, Agacie i Wiktorii uda się przezwyciężyć kryzys, odzyskać miłość i ocalić przyjaźń?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim Donatom tego świata – ku przestrodze...
Sylwester, godz. 22.00
„Niechże się wreszcie skończy ten pieprzony rok! Jeszcze dwie godziny do północy, a ja zaraz stanę się pośmiewiskiem całej Polski!”, pomyślała załamana Agata.
– Kobieta mafii, kobieta mafii... – powtarzała Wiktoria zbielałymi ustami. – Dla nich jestem kobietą mafii.
Laura w desperacji wybiegła na środek ośnieżonej jezdni. Była roztrzęsiona i bliska płaczu. Gdyby teraz nadjechał choćby białoruski TIR, zatrzymałaby go i kazała zawieźć ich wszystkich do Warszawy. Ale droga była zupełnie pusta...
Dwadzieścia i pół roku wcześniej
Wiktoria i Laura przyglądały się grupie młodych dziennikarzy, którzy przerzucali się pomysłami na nowy program. Był początek XXI wieku, połowa maja, a zadymiony pokój w telewizji na Woronicza obiecywał lepszą przyszłość. Dostali szansę i nie zamierzali jej zmarnować. Jesienna ramówka to miał być hit oglądalności, a każdy z nich wierzył, że to właśnie on swoją ideą zawojuje Polskę. E tam, Polskę! Cały świat.
Zebraniu przewodził Redaktor – znany publicysta, który postanowił ujarzmić grupę młodych gniewnych i razem z nimi stworzyć zupełnie nowy projekt telewizyjny. Wiktoria i Laura jako studentki teatrologii odpowiadały za działkę kulturalną i szykowały się właśnie do obrony swojego pomysłu. Chciały zrobić reportaż z festiwalu teatrów ulicznych i mimo że na poprzednim kolegium redakcyjnym szef nazwał go niszowym i nikomu niepotrzebnym, nie zamierzały się tak łatwo poddać.
– Redaktorze... – zaczęła Wiktoria.
Ale nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo właśnie otworzyły się drzwi.
Stanęła w nich niska poważna brunetka z końskim ogonem, w krótkiej fioletowej sukience. Laura pomyślała, że wygląda jak pensjonarka. Tuż za nią dziewczyny dostrzegły profesora Korzeniowskiego, najsłynniejszego nauczyciela reportażu, wykładowcę w telewizyjnym ośrodku szkoleniowym.
– Redaktorze, przyprowadziłem to zdolne dziecko, które właśnie wróciło do Polski po roku studiów i stażu dziennikarskiego w Anglii – rzucił profesor i popchnął lekko dziewczynę do środka. Podszedł do Redaktora i uścisnął mu dłoń. – Agata Grajewska – przedstawił. – Moja studentka z dziennikarstwa, stypendystka Erasmusa z Londynu. Na pewno wam się przyda. – Uśmiechnął się, skinął wszystkim głową i wyszedł.
A dziewczyna została. Rozejrzała się, wzięła krzesło spod ściany i usiadła dokładnie naprzeciwko Laury i Wiktorii, na drugim końcu długiego drewnianego, mocno już poplamionego stołu.
– Siedź i słuchaj. Potem będziesz miała czas, by opowiedzieć o swoim pomyśle. A my jedziemy dalej. – Redaktor jak zwykle nad nikim się nie rozczulał.
Po godzinie ostrej wymiany zdań Agata stwierdziła, że wystarczająco nawdychała się cudzego dymu. Musi zapalić sama. Sięgnęła do torebki, ale nie znalazła fajek. „Cholera jasna”, zaklęła w duchu. Rozejrzała się i zobaczyła, że przed rozczochraną okularnicą w długim czarnym swetrze po drugiej stronie stołu leży cała paczka. Zapytała gestem, czy może się poczęstować. Tamta się uśmiechnęła, a na jej twarzy ukazały się dwa urocze dołeczki, po czym bez słowa pchnęła paczkę w stronę Agaty. A jej koleżanka, typ modelki z burzą blond włosów, zrobiła to samo z zapalniczką i porozumiewawczo mrugnęła.
Na pierwszej przerwie już gadały we trzy. Po kolegium redakcyjnym Wiktoria zabrała Laurę i Agatę swoim zdezelowanym maluchem do studenckiej kawalerki na Ursynowie. Własne auto i mieszkanie zapewniały dziewczynie uprzywilejowaną pozycję wśród innych. Agata mieszkała w akademiku, a Laura z rodzicami w domku pod Warszawą.
Po drodze kupiły trzy butelki białego wina i gadały, gadały, gadały do samego rana...
I tak przez następnych dwadzieścia lat.
Tej przyjaźni zazdrościli im wszyscy i jednocześnie nikt nie rozumiał, jak trzy zupełnie różne osoby mogą się tak kochać i bronić wzajemnie, nie dając komukolwiek powiedzieć na przyjaciółkę złego słowa.
A jednak mogły i mogą do dziś...
ROZDZIAŁ 1
Zwykły poranek niezwykłego dnia
Dwadzieścia lat, pięć miesięcy i trzy tygodnie później – Wigilia
Dom Laury
Powoli budził się nowy dzień. Wigilia. Przyroda stanęła na wysokości zadania i z nieba leciały delikatne płatki śniegu. Tylko tyle, żeby przykryć cienką warstwą ohydną zimową breję na trawnikach. Żeby było, kurwa, ładnie.
Laura z niechęcią otworzyła oczy. Po omacku zaczęła szukać okularów, a potem komórki, aby sprawdzić, która jest godzina. Macając na oślep, najpierw klepnęła włochaty zad Nory, która jak zwykle rozciągnęła się w poprzek łóżka, skutecznie oddzielając Laurę od męża, potem pomacała głowę pochrapującego Marcina, aż wreszcie natrafiła na jego telefon. O kurde, trzeba wstawać. Dziś Wigilia, czyli wszystkie ręce na pokład...
Zamknęła oczy i zrobiła w głowie przegląd planu dnia. Za godzinę spotkanie z dziewczynami, potem wigilia redakcyjna w Stacji, krótkie spotkanie z prezesem – oby udane – i powrót do domu na rodzinną kolację. Na szczęście już dawno ograniczyła świąteczne szaleństwa, skracając wigilijne menu do kilku potraw lubianych przez wszystkich. Dziewczynki i tak jadły jedynie nuggetsy, a ona potrzebowała tylko dobrze schłodzonego białego wina. Zresztą jego potrzebowała nie tylko dziś, lecz także przez cały rok. Podejrzewała, że go nadużywa... ale, cholera, bardzo je lubiła.
Zerwała się z łóżka ku niezadowoleniu Nory i Miłki – jej ukochanych wielkich kundli śpiących na kołdrze. Cudownie, dziewczynki mają wolne, odpada odwożenie ich do szkoły. Potrzebowała tylko pół godziny, żeby wziąć prysznic, wypić dwie szklanki soku pomarańczowego (wczoraj wieczorem raczyła się rumuńskim pinot noir) i przeobrazić się w kogoś, kto może uchodzić za dyrektor programową dużej stacji telewizyjnej.
Nienawidziła wcześnie wstawać. Codziennie z zazdrością patrzyła na koleżanki z ich małej podwarszawskiej miejscowości, które rano radośnie szły po zakupy z wiklinowymi koszykami. Niektóre o tej nieludzkiej godzinie wsiadały nawet na rower! Ona zaś – mimo miłości do wiejskiego życia – nie potrafiła wyrzec się pracy. Wszyscy wiedzieli, jak kocha telewizję.
Po trzydziestu minutach z zadowoleniem spojrzała w przedwojenne lustro po prababci. Artystycznie rozczochrane krótkie czarne włosy udało się ujarzmić lakierem. Sukienka, bo to przecież nie byle okazja – oczywiście czarna, bo czarny wyszczupla. „Skąd się wzięło te dodatkowe dziesięć kilo?”, pomyślała, wciągając rajstopy. Na szczęście udało jej się znaleźć jakieś bez oczek.
– No dobra, jeszcze szpilki – westchnęła niechętnie.
Od zawsze uważała noszenie obcasów za karę z niebios, ale dostosowywała się do stylu korporacyjnego i od pięciu lat miała jedną i tę samą dyżurną parę. I rzecz jasna make-up. Na to jednak nie było już czasu. Wrzuciła szpilki, kosmetyczkę i laptop do dużej torby z Ikei, w biegu wskoczyła w śniegowce (stara zasada matek mówi: „Musisz wskakiwać w buty w biegu, jeśli chcesz ze wszystkim zdążyć”) i wypadła na podwórko. Piętnastoletnia amerykańska toyota highlander, jej duma i miłość, stała oblepiona topniejącym śniegiem. „A trzeba było wjechać do garażu – pomyślała Laura. – Kłania się lenistwo”. Zaklęła siarczyście, wrzuciła torbę na tylne siedzenie, uruchomiła silnik, dmuchawę i wycieraczki. Kurwa, komórka! Wbiegła do domu, chwyciła telefon – rozładowany, niech to szlag! – oprócz tego nasypała karmy łaszącym się psom, włączyła zmywarkę i złapała kawałek chleba, żeby nie zemdleć z głodu po drodze. Wybiegając, przypomniała sobie zalecenie Agaty, przysiadła więc na schodkach, żeby zabić pecha. W przelocie pocałowała w policzek mamę, która właśnie wyjrzała ze swojego mieszkania w drugiej części ich starego wiejskiego domu. Wskoczyła do auta, podłączyła telefon do ładowarki i ruszyła, nie przejmując się potencjalną ślizgawicą. Na pierwszym czerwonym świetle zaczęła malować rzęsy.
Apartament Wiktorii
Po przebudzeniu Wiktoria przeciągnęła się jak kotka, mrucząc z zadowolenia. Upojna noc z nowym, dużo młodszym przyjacielem, którego słodko nazywała Całuskiem, była dla niej ogromną dawką hormonów szczęścia. Słyszała, jak kochanek podśpiewuje w kuchni i przygotowuje dla niej kawę do łóżka. Wyskoczyła szybko do łazienki umyć zęby. Od razu ogarnęła wzrokiem niezwykły dla niej bałagan. Zakręciła pastę do zębów, podniosła ręcznik z podłogi, wrzuciła szczoteczkę Całuska do przygotowanego wcześniej kubeczka, a ten postawiła tuż obok swojego po lewej stronie półki. Tam było miejsce na akcesoria do zębów. Obok zestaw do demakijażu, a jeszcze dalej kremy na dzień i na noc. Wszystko w idealnym porządku. Papierowym ręcznikiem przetarła lustro i wypolerowała kran. To było silniejsze od niej. Jeszcze tylko korektor, żeby ukryć niedoskonałości cery (od zawsze walczyła z trądzikiem i ciągle nie mogła przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę). I już.
Wygładziła jedwabną koszulkę, wskoczyła z powrotem do łóżka, potrząsnęła blond lokami i czekała na poranne pocałunki, którymi nieustannie zasypywał ją ukochany. Całusek wszedł do sypialni owinięty tylko ręcznikiem. W muskularnych rękach przyniósł tacę, na której stała filiżanka z kawą.
– Dzień dobry, kochanie! Przyniosłem kawkę dla mojej królewny. – Odstawił tacę na szafkę przy łóżku i pocałował Wiktorię w usta.
– Dla mnie? Naprawdę? – zapiszczała jak nastolatka i zaczęła klaskać w dłonie.
Upiła łyk.
– Pysznaaaa... Ale kawka potem, teraz mam ochotę na ciebie... – zamruczała.
Całusek zgrabnie zrzucił ręcznik i ukazał się w całej okazałości: młody, dobrze zbudowany, z falującymi blond włosami i kosmykiem spadającym na oczy, który ciągle poprawiał zalotnym gestem.
Spojrzał na nią tak, że poczuła, jak cała płonie. Wskoczył do łóżka i ujął jej twarz w dłonie. Długo, bardzo długo patrzył jej w oczy, a potem zaczął ją namiętnie całować. Najpierw w usta, a potem coraz niżej i niżej, każdy centymetr jej ciała. Wiktoria jęknęła z rozkoszy i wplotła palce w jego wilgotne włosy. Nagle, zupełnie jak nie ona, krzyknęła:
– Jestem twoja, rób ze mną, co chcesz... błagam!
– Niegrzeczna dziewczynka zaraz dostanie klapsa – usłyszała w odpowiedzi.
Wszedł w nią zdecydowanie i poruszał się coraz szybciej, aż w końcu doprowadził ją do kosmicznego orgazmu. Nagle przerwał i zaczął rozglądać się po sypialni. Na krześle leżało jego ubranie, a na podłodze czerwony krawat. Sięgnął po niego i zręcznym ruchem związał jej nadgarstki.
– Teraz będziesz moją niewolnicą! – powiedział władczo.
– Będę – wyszeptała.
– Będziesz posłuszna? – Spojrzał jej w oczy.
– Tak...
– Chcesz, żebym dalej robił z tobą, co chcę?
– Tak... błagam... chcę. Proszę – jęczała.
– Jak bardzo chcesz?
Położył kciuk na jej ustach. Chwyciła go i zaczęła namiętnie ssać.
– Bardzo! – krzyknęła. – To są tortury! Bierz mnie! Błagam!
– Zrobię, co będę chciał! – Wymierzył jej klapsa i znowu wszedł w nią gwałtownie.
Po chwili poczuła, jak szybuje trzy metry nad ziemią. Potem pięć metrów. I sto.
Później oboje padli spoceni na prześcieradło. Przytulili się do siebie, a Wiktoria wypiła zimną już kawę.
Po szalonym poranku Całusek pojechał do rodziców. Miał pomagać mamie lepić pierogi i ubierać choinkę. „Nie tylko wspaniały kochanek, lecz także dobry syn. No ideał...”, pomyślała Wiktoria i postanowiła zostać jeszcze chwilę w łóżku z przyjemnymi wspomnieniami tego poranka.
Mieszkanie Agaty
Ta ti ta tatitata... TA TI TA TA TI TA TAAAA!!!
Ta idiotyczna melodyjka coraz bardziej wwiercała jej się w mózg. Niech wreszcie ucichnie! Dopiero po kolejnym powtórzeniu Agata uświadomiła sobie, że to budzik w nowym telefonie. Otworzyła jedno oko, przełączyła budzik na drzemkę i jednocześnie zerknęła na wyświetlacz: 24 grudnia. Trzeba wstawać.
Ugniotła ręką ortopedyczną poduszkę i przekręciła się w poprzek łóżka. Mogłaby tam zrobić nawet gwiazdę, bo spała sama w małżeńskim łożu z Ikei, które kupili z mężem, kiedy urządzali to mieszkanie. Większy metraż był konieczny, bo miała się urodzić ich córka Majeczka. A teraz obrazki z portretami dzieci, ich wspólne zdjęcia z wakacji, dyplomy i nagrody Agaty za osiągnięcia telewizyjne – wszystko wisiało nadal w tych samych miejscach, w których to powiesili. W tym domu czas się zatrzymał.
Spojrzała na zdjęcie znad jeziora, które stało na komodzie. Opaleni, objęci trzymali na kolanach malutką Majkę. Popatrzyła w oczy samej sobie sprzed lat.
– I co, dziewczyno, jakoś to wszystko ogarnęłaś. I nawet się nie rozpiłaś ani nie roztyłaś – przemówiła do fotografii.
Rzeczywiście, cały czas była „Małą Mi” – filigranową brunetką z energią reaktora atomowego, który wybuchał zwłaszcza w pracy, kiedy jako reżyserka wielkich telewizyjnych widowisk silną ręką kierowała dziesiątkami facetów.
Budzik zapiszczał po raz kolejny. „No dobra, teraz to już naprawdę czas wstawać”, pomyślała i niechętnie podniosła się z łóżka. Nawet nie chciało jej się włączać radia, bo puszczali tam tylko kolejne wersje Last Christmas i reklamy pełne szczęśliwych rodzin czekających na prezenty i gotujących barszcz z zachwalanej torebki. Ona zaś od siedmiu lat nie znosiła świąt, a najbardziej Wigilii. Nie cierpiała jej, odkąd nie było już z nimi Dominika, który tak idiotycznie zginął w wypadku samochodowym.
A Kiler – jej obecny ukochany, wymarzony i wytęskniony partner – zawsze w święta jeździł w Bieszczady do rodziców. Zarówno na Boże Narodzenie, jak i na Wielkanoc. Tak miał i już.
– Mamusia by się popłakała i jeszcze zawału dostała, gdybym choć raz się nie zjawił. Chybabyś tego dla niej nie chciała... Taka u nas rodzinna tradycja. Święta razem i już.
I tak od pięciu lat...
„Bogiem a prawdą to i ja nie mogłabym nagle nie pojawić się na wigilii w naszym domu. Bo co na to mama, dzieci, które są do niej przywiązane, siostra ze szwagrem...” Agata westchnęła ciężko i zaczęła się ubierać.
Włożyła elegancką sukienkę, bo w telewizji jeszcze przed próbą sylwestrowego show miała się odbyć wigilia firmowa. Zjechali się pracownicy, zaproszeni goście, fotoreporterzy, całe to towarzystwo.
Dziś dzieciaki miały wolne od szkoły, ale były już na nogach i sprzątały mieszkanie, przyzwyczajone do pracy pod dyktando babci – emerytowanej nauczycielki matematyki. Ona sama na posterunku w kuchni miotała się między śledziami a makowcem.
– Weź sobie coś na śniadanie, bo ja nie wiem, w co ręce włożyć – rzuciła znad zlewu do Agaty i zaczęła wyliczać, co już zrobiła, a ile jeszcze przed nią.
„Świetnie zastępuje radio”, pomyślała Agata. Zagotowała wodę na „napój imienia Krzysztofa Ibisza”, od którego zawsze zaczynała dzień. To właśnie słynny kolega nauczył ją, że tuż po przebudzeniu należy wypić ciepłą wodę z cytryną i odrobiną oliwy. Na odkwaszenie i oczyszczenie. Piła, bo coś w tym musi być. „Popatrzcie na Krzyśka, coraz młodszy”, przekonywała przyjaciółki, tłumacząc im swoje kolejne „prozdrowotne wariactwo”.
Po czterdziestce trzeba o siebie dbać, zwłaszcza jeśli twoim partnerem jest prawdziwa gwiazda, gospodarz najpopularniejszego talk-show w telewizji, bożyszcze tłumów, szczególnie tłumów młodych kobiet żądnych sławy i kasy. I do tego o rok młodszy, a jak wiadomo, „stara baba jest starsza niż stary chłop”. Tak mawiali kabareciarze, koledzy Agaty z pracy.
„Ale nie czas jeszcze umierać, nie jest tak źle”, popatrzyła na swoje odbicie w lustrze i puściła do siebie oko.
– Czapkę i szalik weź! Teraz wszędzie tyle tych wirusów. I kanapkę ci zrobiłam. – Mama była czujna jak zwykle, chociaż lewą ręką wertowała książkę kucharską, a prawą kręciła mak.
Agata posłusznie włożyła czapkę z pomponem, kanapkę wrzuciła do plecaka i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Kanapka jak zwykle trafi do pana Zbynia, zaprzyjaźnionego strażnika w telewizji, który z wilczym apetytem zajadał mamine specjały i bardzo je sobie chwalił. Nawet zaczął robić konkretne zamówienia.
– Niech mamusia zamiast sałaty dołoży grubiej masełka albo szyneczki. Narzeka, że pani chuda, a kanapeczki coraz bardziej dietetyczne – marudził półżartem.
„Oj, to dziś pan Zbynio też nie będzie zadowolony, bo to przecież Wigilia, więc post, czyli pewnie żółty ser albo co gorsza miód”, pomyślała. Pan Zbynio na słodko nie lubił najbardziej.
Wybiegła już na klatkę, ale na schodach zorientowała się, że nie wzięła prezentu dla ukochanego, więc wróciła. Bo to nie byle jaki gadżet, tylko starannie wybrane pióro Montblanc z dedykacją, by Kiler podpisał nim kontrakt swego życia.
Wyjęła z szuflady pięknie zapakowane pióro, chwyciła plecak i ruszyła biegiem, bo bała się, że się spóźni na umówione wigilijne śniadanie z Laurą i Wiktorią. A tego by sobie nie darowała – to była jedna z ich najstarszych tradycji. Podobnie jak wspólny weekend w spa wiosną, a konkretnie 15 maja, bo tego dnia po raz pierwszy się zobaczyły i upiły. Przez tyle lat tylko raz nie dały rady wyjechać, ponieważ Laura rodziła bliźniaczki, więc Agata i Wiktoria piły szampana pod szpitalem położniczym. Te wspólne wypady nazywały weekendem na dobry początek. Wierzyły, że jeśli się uda, reszta roku też będzie udana.
Kiedyś, na samym początku, każde ważne dla którejkolwiek wydarzenie, afterek po nagranym programie czy choćby wolny weekend spędzały na tańcach i drinkach z kolejnymi chłopakami, narzeczonymi czy potem mężami w ich ulubionym klubie Zoom niedaleko telewizji. Wszystkie trzy tańczyły do białego rana, nie wylewały za kołnierz i zawsze wychodziły jako ostatnie.
Teraz nie było już ani czasu na klub, ani nawet samego klubu. Dzieci, mężowie, kochankowie, praca, kariera, nowe towarzystwo. Dlatego tak ważny był każdy „piknik wiedźm” – jak te spotkania kąśliwie nazywał Kocur, mąż Laury.
Agata zwolniła tuż przed drzwiami, na parę sekund usiadła na taborecie w przedpokoju, przeżegnała się na drogę i pobiegła do metra. Miała prawo jazdy od osiemnastego roku życia, ale od wypadku, czyli od siedmiu lat, nie usiadła za kierownicą. Coś jej się zablokowało w głowie, a sytuacji nie ułatwiał fakt, że i wcześniej była raczej niedzielnym kierowcą, bo wszędzie wozili ją Dominik albo któraś ze zmotoryzowanych przyjaciółek. Wiedziała, że teraz auto jest jej jeszcze bardziej potrzebne, mimo to nie mogła się przemóc.
– I tak dobrze, że jestem w stanie wsiąść do czyjegoś samochodu – mówiła przyjaciółkom, które namawiały ją, żeby usiadła za kółkiem. – Pamiętacie, jak przez pierwszy rok po wypadku jeździłam tylko pociągiem i rowerem?
Agata z konieczności stała się fanką metra. Całe swoje życie starała się ułożyć przy jego stacjach: oddział banku, lekarzy, sklepy, kawiarnie, w których umawiała się z gośćmi i przyjaciółmi. Jako jedyna nigdy nie stała w korkach, więc zawsze i wszędzie przychodziła punktualnie. Były też niewątpliwe plusy tej sytuacji: nie musiała się zastanawiać, czy może wypić kieliszek prosecco lub wina.