Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Simon Rogers to międzynarodowa gwiazda muzyki pop, bożyszcze nastolatek. Jest bogaty, utalentowany i otoczony wielbicielkami. Żadna z nich jednak nie wie, jak wygląda prawdziwe życie charyzmatycznego idola. Uzależnienia, agresja i samotność – oto codzienność muzyka. Jego matka-menedżerka postanawia mu pomóc i zatrudnia młodą lekarz psychiatrę, Marissę Smith, która była skrytą miłością Rogersa. Jednak gwiazda nie ma zamiaru rezygnować z imprez i przygodnego seksu. Czy postanowi zmienić się dla dawnej ukochanej?
Współczesna powieść o tym, że nie zawsze radzimy sobie z emocjami, gdy towarzyszą im sukces, popularność i wymagania stawiane przez innych
Kiedyś jakaś inna sławna osobistość zaśmiała się, że zamiast mówić: „niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto jest bez winy”, powinno się używać zwrotu: „niech pierwszy wstanie ten, kto nie kocha Simona Rogersa”. Mówiąc krócej – Simon Rogers wygrał złoty los na loterii. Był idolem nastolatek na całym świecie, kochały go miliony, słuchał go każdy. Piosenki Rogersa wykupywały wszystkie stacje radiowe, telewizje i czasopisma ścigały się w wywiadach z nim, a jego najnowsze teledyski miały miliardy wyświetleń. […] Można powiedzieć, że Simon Rogers był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, czyż nie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Beata Dobrzyniecka
Redaktor prowadzący
Agnieszka Gortat
Korekta
Małgorzata SzewczykAgata Czaplarska
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Zdjęcie na skrzydełku
Zuzanna Olek
Projekt okładki
Aleksandra Sobieraj
© Copyright by Weronika Dobrzyniecka 2021© Copyright by Borgis 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66616-48-6
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Rozdział 1
Jeśli ktoś odwiedził Los Angeles w ciągu ostatnich dwóch lat, twarzą, którą miał okazję widzieć najczęściej, z pewnością była twarz Simona Rogersa.
Każda dzielnica miasta była przepełniona wizerunkiem wschodzącej gwiazdy areny międzynarodowej. Jego magnetyczne spojrzenie oczu tak błękitnych, że z pewnością ich kolor zlewał się z kolorem nieba, śledziło uważnie życie mieszkańców i turystów. Wiszące wszędzie plakaty, bilbordy na każdym większym skrzyżowaniu czy teledyski wyświetlane na ekranach niektórych knajp, które oferowały gościom zamiast radia muzykę prosto z MTV.
Wielu z pewnością zbrzydłby obraz młodego mężczyzny powtarzający się na każdym kroku. Jednak mało było osób, które miały dość widoku Simona. Był on obdarzony piekielną doskonałością. Niektórzy nazywali go sztuką w najczystszej postaci. Fani często mówili, że jest aniołem na ziemi, a na anonimowych forach wypisywali nieprzyzwoite rzeczy, jakie robiliby z nim, gdyby tylko mogli.
Jeśli ktoś byłby na tyle nieobecny w życiu internetu, żeby nie wiedzieć, kim jest Simon Rogers (chociaż naprawdę graniczyło to z cudem) i wpisałby jego nazwisko w wyszukiwarkę, mógłby dowiedzieć się, że ten zaledwie dwudziestosześcioletni wokalista ma na swoim koncie już trzy platynowe albumy, osiem złotych singli, dwie nagrody Grammy i pięciokrotnie utrzymywał się na pierwszym miejscu na liście Billboard przez ponad dwa tygodnie.
Kiedyś jakaś inna sławna osobistość zaśmiała się, że zamiast mówić: „niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto jest bez winy”, powinno się używać zwrotu: „niech pierwszy wstanie ten, kto nie kocha Simona Rogersa”.
Mówiąc krócej – Simon Rogers wygrał złoty los na loterii. Był idolem nastolatek na całym świecie, kochały go miliony, słuchał go każdy. Piosenki Rogersa wykupywały wszystkie stacje radiowe, telewizje i czasopisma ścigały się w wywiadach z nim, a jego najnowsze teledyski miały miliardy wyświetleń. Nie musiało minąć trzydzieści sekund od wrzucenia nowego zdjęcia do sieci, żeby znalazło się pod nim kilkaset polubień i komentarzy z wyznaniem miłości.
Można powiedzieć, że Simon Rogers był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, czyż nie?
– Kurwa mać.
Makijażystka zatrzymała pędzel z pudrem ryżowym kilka milimetrów od twarzy mężczyzny.
Kiedy on sięgnął po potrąconą szklankę z whisky, ona starała się nie zwracać uwagi na kosmetyki zalane miodowym płynem.
– Dolej mi jim beana – polecił jakiejś młodej dziewczynie w czarnej koszulce z napisem „Obsługa”. – Byle szybko.
Kobieta westchnęła cicho, po czym przytknęła pędzel do policzka Simona.
Pracowała z nim dopiero trzeci tydzień, ale już doskonale rozumiała, dlaczego wszystkie jej poprzedniczki zwalniały się najwyżej po miesiącu. I nie, nie chodziło o to, że mężczyzna był zwyczajnie nieznośny. Z tym dało się żyć, do jego kaprysów można było się przyzwyczaić. Po prostu nadzwyczaj trudno było doprowadzić jego twarz do stanu, w którym wyglądała na zdrową. Jego blada, a nieraz nawet ziemista cera potrzebowała koloru, żywego różu. Jego sine worki pod oczami wymagały długich zabiegów ochładzających przed nałożeniem korektora lub wypełniacza, a w suche usta za każdym razem musiała wcierać masę pomadek nawilżających. A to tylko niewielka część z tego, co robiła, żeby jakoś przywrócić go do życia.
Patrząc na Simona Rogersa siedzącego na krześle w jego garderobie, gdzie litrami lało się whisky, krążyły kryształowe szklanki, gdzie w bałaganie ubrań, preparatów do włosów i kabelków mikrofonów można było znaleźć niedopalone skręty z marihuaną… poznając Simona w takim świetle, prychała pod nosem za każdym razem, gdy mijała na ulicy jego uśmiechniętą twarz.
Nie trzeba było być nikim specjalnym, żeby zobaczyć, jak zepsuty był ten chłopak, jak bardzo zniszczyły go sława i pieniądze.
Myślał, że ma cały świat u swoich stóp i może faktycznie miał, szkoda tylko, że ten grunt był kruchy i z każdym dniem pękał coraz bardziej.
– Simon, za pięć minut wchodzisz. – Głos menedżera wypełnił pomieszczenie.
Nikt nawet nie zauważył, że mężczyzna wszedł do środka.
– Potrzebuję dziesięciu – stwierdził muzyk, po czym odpalił papierosa, tym razem chyba z tytoniem, chociaż utrzymywał, że ich nie lubi.
– Ludzie czekają – zauważył facet w garniturze, z siwizną na głowie i nieznacznymi zakolami.
Nikt poza samym Rogersem nie wiedział, jak ten człowiek się właściwie nazywa, jednak nikomu to nie przeszkadzało, bo i tak wyłącznie Simon z nim rozmawiał.
– Czekali na mnie co najmniej od rana, niektóre dzieci na widowni nawet całe swoje smutne życie. Pięć minut nie zrobi im różnicy – prychnął blondyn, następnie zgasił niewypalonego nawet do połowy papierosa w szklance z whisky. Skrzywił się, po czym spojrzał na leżące pod jego ręką opakowanie papierosów.
– Kto położył tu to gówno? – warknął, podnosząc paczkę czerwonych marlboro. Odpowiedziała mu cisza, jednak Simon nie należał do ludzi, którzy pozostawiają sytuacje niewyjaśnione. – Pytałem, kto to tu położył? – powtórzył, odrobinę mocniej zaciskając dłoń na opakowaniu.
Makijażystka odsunęła się, skończywszy swoją pracę nad twarzą muzyka. Odetchnęła z ulgą, uświadamiając sobie, że to już koniec na dziś.
– Ja, proszę pana – odezwała się nieśmiało ta sama dziewczyna, która chwilę wcześniej dolała mu whisky. Simon dopiero teraz zobaczył na jej piersi plakietkę z napisem „staż”. Uśmiechnął się do siebie, po czym skinął, żeby podeszła bliżej.
Dziewczyna zrobiła kilka kroków w kierunku muzyka, unikając jego spojrzenia. Czuła, że wszyscy w pomieszczeniu patrzą na nią, miała wrażenie, że powietrze nagle zgęstniało, a jej serce zaczęło walić w piersi jak młot. Simon zdecydowanie ją stresował.
– Chyba będę w stanie ci to wybaczyć – mruknął, wystawiając paczkę w kierunku dziewczyny. Ona wyciągnęła rękę po papierosy, ale w ostatniej chwili Rogers odsunął się, a paczka z trzaskiem spadła na blat toaletki, przy której siedział. Położył na niej dłoń, żeby mieć pod kontrolą każdy ruch uczącej się panienki. Postanowił sobie, że przeleci ją tej nocy, a kiedy coś postanawiał, zawsze to wieńczył. – Jak masz na imię? – zapytał spokojnie. Ciężko było odczytać coś z jego tonu. Nie wydawał się zły, ale też niezbyt zadowolony. Jedyne, co nadawało mu mniej neutralnego wydźwięku, to chrypka, efekt zeszłonocnej imprezy, na której trochę się zasiedział.
– Bella – wydusiła. Czuła się zgnieciona wzrokiem piosenkarza, ledwo przełykała ślinę i chciało jej się płakać z nerwów.
– Dobrze, Bello, oddam ci twoje papierosy pod warunkiem, że wpadniesz dziś do mnie po koncercie.
W garderobie panowało kompletne milczenie. Sześć osób w środku chyba nawet wstrzymało oddech, bo nie słychać było świstu powietrza.
– Słucham? Ja, uhm, to znaczy…
– Posłuchaj. Ja nie proszę. – Wstał, odwrócił się od niej i schylił do kupki ubrań. – Te papierosy mają leżeć tutaj, kiedy wrócę, a ty masz na mnie czekać.
– Mam chłopaka – wyrzuciła w końcu. Po tych słowach łzy napłynęły jej do oczu.
Przecież przekaz był jasny, dlaczego nikt nic z tym nie robił? Dlaczego nikt nie stanął w jej obronie?
– Po co mi ta informacja? – zapytał niewinnie Simon, zmieniając koszulkę na świeżą.
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z pokoju na długi korytarz, na końcu którego znajdowało się wejście na scenę.
Żałował, że nie powiedział Belli, żeby zaprosiła koleżankę, szybko jednak odgonił od siebie tę myśl. Teraz musiał skupić się na pracy.
Sięgnął do kieszeni po pastylkę na gardło i położył ją na języku, pozwalając, żeby słodki smak zakleił mu przełyk. Nie chciał, żeby fani zorientowali się, że sporo ostatnio pił.
W porządku, mógł traktować ich z dystansem, mógł mówić o nich, jak o maszynkach do robienia pieniędzy, bo przecież tym właśnie byli, ale w głębi duszy wiedział, że gdyby nie oni, donikąd by nie doszedł, niczego by nie osiągnął. Tylko, gdy chodziło o fanów, odzywała się w nim resztka człowieczeństwa.
Nawet jeśli miał gdzieś ludzi, którzy czekali na niego pod hotelami, tych pod stacjami telewizyjnymi, tych na ulicy i na dobrą sprawę tych pod sceną też, musiał udawać, że mu zależy.
Poprawił słuchawkę w lewym uchu i kiedy tylko zobaczył, że na scenie zgasły światła, ruszył do przodu.
Chciał mieć ten koncert za sobą. Zbliżające się dwie godziny dzieliły go od kolejnej szklanki whisky, blanta i ciała skrytej Belli. Wizja jej nagiej w jego łóżku, w oparach z marihuany, napawała go szczerym pragnieniem. Musiał tylko rzucić garść ckliwych tekstów, poudawać, że piosenki puszczane z playbacku śpiewa na żywo, uśmiechnąć się kilka razy i ładnie podziękować. To wszystko, nic trudnego. Tyle razy to robił, że nie czuł już nawet żadnej adrenaliny. Praca jak każda inna, scena jak każda inna, publiczność jak każda inna.
Nagle światła się zapaliły, oślepiając go, a w uszach usłyszał pisk tysiąca gardeł. Z łatwością uniósł kąciki ust i podszedł bliżej krawędzi, do mikrofonu.
– Cześć, Los Angeles – przywitał się, a te trzy słowa spotkały się z kolejną falą wiwatów. – Cieszę się, że mogę zagrać dzisiaj dla was na tym specjalnym koncercie, kończącym moją trasę – kłamał. Nie cieszył się, że gra ten koncert. Tak naprawdę miał już dość tych wszystkich płaczących na jego widok dziewczynek, które zaczepiały go na każdym kroku, prosiły o zdjęcie i autograf. Były niesamowicie wkurzające. – Teraz wróciłem do domu i rozpoczynam pracę nad nowym albumem – oznajmił, co po raz kolejny było kłamstwem. Nowy album? Miał napisaną na niego aż jedną piosenkę. Nie, nie napisaną. Odkupioną. Jego dziewczyna kupiła tę piosenkę od jakiegoś niszowego zespołu, próbującego się wybić, bo chciała zaśpiewać z nim na nowej płycie. I szczerze mówiąc, Simonowi nie paliło się do tego, żeby znowu zamykać się w studiu sam na sam z mikrofonem. Chciał teraz odpocząć. Poimprezować, pobawić się. – Mam nadzieję, że będzie to najlepszy koncert w waszym życiu – wyznał, chociaż miał gdzieś to, jak będą bawić się ci ludzie. Grunt, że zapłacili za bilety. – Lecimy, Los Angeles!
Muzyka grała, ludzie krzyczeli, wyciągali do niego ręce. Przybił kilka piątek z jakimiś dziewczynami i był przy tym pewien, że żadna z nich nie umyje dłoni przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Puścił oczko do jakiejś nastolatki, która wydała mu się całkiem gorąca, a do innej rzucił szybkie: „kocham cię”, nawiązując przy tym kontakt wzrokowy dla lepszego efektu.
Nie chodziło o to, że on naprawdę się stara. To było kilka z wyuczonych gestów, które stosował wymiennie. Lata na scenie nauczyły go, jak obchodzić się z ludźmi. Od dawna żył w blasku fleszy, migawkach lamp błyskowych, na czerwonych dywanach i w świetle reflektorów. Musiał umieć manipulować ludźmi, żeby nie dać się zmieść z należnego miejsca.
Dwie godziny minęły szybciej, niż wydawało mu się na początku, może dlatego dorzucił od siebie jeszcze jedną piosenkę, bo przecież te trzy minuty i tak nie byłyby w stanie go zabić.
Kiedy wracał do garderoby po ostatecznym zakończeniu koncertu, zdjął mokrą od potu koszulkę. Miał w zwyczaju biegać po scenie, dlatego teraz cały się lepił, po czole spływała mu woda, a idealna fryzura rozsypała się. Mimo wszystko wciąż wyglądał zniewalająco.
Pokonał długi korytarz kilkoma szybkimi krokami, bo w jego myślach po raz kolejny pojawił się obraz wystraszonej stażystki. Wyobraził sobie swoje dłonie na jej plecach, przyciągające ją bliżej i bliżej… musiał strzepnąć to z siebie. Musiał ochłonąć. Przede wszystkim musiał wziąć ją do domu.
Nacisnął na klamkę, ubierając się w jeden ze swoich najlepszych uśmiechów.
Tak jak sądził, siedziała na kanapie, wpatrzona w swój telefon. Żadna jeszcze mu się nie sprzeciwiła, wiedział, że tym razem będzie tak samo.
– Nie jest ci nudno samej, Bello? – zwrócił się do niej półszeptem, rzuciwszy brudną koszulkę gdzieś w kąt pokoju.
– Chcę tylko moje papierosy – oznajmiła, wstając. Nie czuła się dobrze, gdy ktoś nad nią stał.
– A ja chcę się z tobą przespać. – Złożył ręce na piersi i spojrzał na nią z góry. – Oboje czegoś chcemy. Jak rozwiążemy ten problem?
Bawił się jej niepewnością, jej próbą bycia pewną siebie. Widział zmieszanie w jej oczach i z ledwością powstrzymywał śmiech.
Podszedł do stolika, gdzie nalał sobie szklankę ulubionego alkoholu. Zanurzył usta w chłodnym napoju, a kiedy trunek zwilżył mu gardło, poczuł, jak rozluźniają się jego mięśnie pleców.
– A pana dziewczyna? – zapytała Bella, starając się znieść spojrzenie tych błękitnych oczu. Tak jasnych, świdrujących ją.
– Ja nie pytam o twojego chłopaka, ty nie pytaj o moją dziewczynę.
Simon czuł nagłą potrzebę wpicia się w te pełne usta, miał ochotę zedrzeć z warg Belli resztki jej szminki. Chciał pokonać jej język swoim… musiał jednak zaczekać. Mimo wszystko miał swoje zasady. Nie zbliżał się, póki nie wyrażały zgody. Był cierpliwy, bo wiedział, że nikt nie potrafi mu się oprzeć.
– To dosyć niewłaściwe, nie uważa pan?
Słowa wypadały z jej ust ciurkiem, bez pauz, bez przerw, bez przecinków. Słysząc te potoki wyrazów, Rogers z łatwością domyślił się, że dokładnie zaplanowała, co powie i teraz wyrzucała to z siebie z prędkością karabinu maszynowego, żeby o niczym nie zapomnieć.
– Dla mnie nie istnieje coś takiego, Bello – zaśmiał się. Niestety nie był to szczery śmiech, bo prawdziwym śmiechem Simon nie śmiał się od lat. – Pomyśl tylko – zniżył głos, zbliżając się do dziewczyny na kilka niewielkich kroków. Obracał szklankę w dłoni, a przy każdym oddechu jego umięśniony brzuch falował. – Co ja mógłbym dla ciebie zrobić… Jestem pewien, że twój chłopak nie ma nawet w połowie takiego doświadczenia, jak ja. Poza tym seks ze mną mogłabyś nawet wpisać do CV.
Bella zagryzła wargę, słuchając go. Nie sądziła, żeby przekupstwa, takie jak to, były dozwolone. Simon proponował jej wstęp do świata gwiazd za jedną noc. Pytanie brzmiało: jak wiele dziewczyn już to zrobiło? Ile z obecnych, początkujących sław rozłożyło nogi przed kimś takim jak Simon Rogers?
– Czas mija, Bello – przypomniał. – Tik-tak, tik-tak…
– Mój chłopak nie może się dowiedzieć – szepnęła. – To tylko jeden raz.
– Jasne, że tak – zgodził się. – Nie bawię się jedną zabawką dwa razy.
Zrobiło jej się głupio, że w ogóle odważyła się pomyśleć, że Simon chciałby więcej. I jednocześnie zraniło ją, że tak otwarcie nazwał ją zabawką. Ale w tym wszystkim zaimponował jej, bo był szczery i nie ukrywał, że za dwa dni nawet nie będzie pamiętał jej imienia.
Wyciągnął rękę w stronę stażystki, a gdy ta podała mu dłoń, pociągnął ją w stronę wyjścia. Po drodze odstawił szklankę na jakiś blat i nie obchodziło go, że trochę alkoholu rozlało się na podłogę. Nie on tu był od sprzątania.
Do mieszkania Simona daleko w Hollywood dotarli dość szybko. Szofer Rogersa zdecydowanie musiał przekraczać prędkość, ale nie zrobiłby tego, gdyby nie rozkazy szefa.
W domu nie zapalał światła. Zamknął drzwi kopnięciem i od razu poprowadził dziewczynę do swojej sypialni. Nie kłopotał się prysznicem, bo przecież zaraz oboje mieli być zmęczeni i brudni.
Simon Rogers bardzo chciałby, żeby chociaż raz obudziły go promienie słońca. Nie pijani znajomi, nie nieuważne kochanki, dzwoniące telefony, odruchy wymiotne czy dobijający się do drzwi paparazzi. Niestety, nie doświadczył tego od wielu miesięcy.
Jęknął w poduszkę i zerknął na wyświetlacz telefonu leżącego na podłodze, obok jego wczorajszych, czarnych dżinsów. Z wielką chęcią zignorowałby to połączenie, jednak była to jedna z niewielu rzeczy, na które nie mógł sobie pozwolić.
Odsunął od siebie śpiącą smacznie dziewczynę, nie będąc przy tym zbytnio ostrożnym. Ona jednak wyłącznie wymamrotała coś pod nosem i odwróciła się na drugi bok.
Mężczyzna niechętnie zwlókł się z łóżka, a kiedy wzrokiem udało mu się znaleźć bokserki, które poprzedniego wieczoru rzucił niedbale na podłogę, założył je w pośpiechu.
Odebrał telefon dosłownie w ostatnim momencie, bo dzwoniąca do niego kobieta już prawie usłyszała pocztę głosową.
– Na litość boską, w Los Angeles nie mam tej samej godziny – wymamrotał, odebrawszy.
– W Los Angeles właśnie wybiła dwunasta w południe, skarbie.
– Mam wolne, chciałbym się wyspać.
Starał się panować nad głosem i nie wyrażać swojej irytacji, co okazało się cholernie trudne.
– Nie w najbliższym czasie.
Wywrócił oczami i wyszedł z pokoju przez wielkie drzwi balkonowe. Nie chciał, żeby Bella przez przypadek usłyszała chociaż część tej rozmowy. Simon cenił sobie tę resztkę prywatności, która mu jeszcze pozostała.
Stanął nad basenem w promieniach słońca i odpalił wyjętego z szuflady przy łóżku skręta. Musiał się uspokoić. Rozmowy z Virginią Rogers nigdy nie kończyły się dobrze.
– Co tym razem, mamo? – zapytał, po czym głęboko zaciągnął się słodką wonią marihuany.
– Zabukowałam ci lot do Nowego Jorku na poniedziałek o drugiej w nocy – oznajmiła spokojnie.
Nikt nie znał Simona tak, jak ona i nikt nie potrafił z takim spokojem przyjmować wszystkich jego pretensji i wybuchów. Virginia opanowanie miała we krwi. Nieraz mawiała, że to właśnie na samokontroli zbudowała swój prawniczy sukces.
– Po co? – parsknął. – Półtora miesiąca temu u ciebie byłem, liczyłem, że następnym razem zobaczymy się w święta.
– Doskonale wiesz po co, Simon – stwierdziła, używając do tego typowego głosu niezbyt zadowolonej matki. Całkiem jak wtedy, gdy w dzieciństwie mawiała mu: „wiesz, co zrobiłeś, wiesz, za co dostałeś karę na komputer”. Jej syn szczerze nienawidził tego tonu. O wiele bardziej chciałby usłyszeć krzyk Virginii niż jej pretensjonalność i wyższość. – Wczoraj wieczorem odebrałam wypowiedzenie Penelope. Naprawdę przykro mi, że nie raczyłeś mi napisać nawet esemesa o tym, że odeszła.
– Co to za różnica – parsknął z kpiną, wywracając oczami, ale tak naprawdę cieszył się, że jego matka nie widzi tego gestu. – Mówiłem ci tyle razy, że poradzę sobie sam.
– Tyle razy, ile mówiłeś mi o tym, ja powtarzałam ci, że się mylisz.
– Mamo, z całym szacunkiem, ale ta rozmowa donikąd nas nie prowadzi. Po co mam lecieć do Nowego Jorku?
Był zmęczony, znużony tym, że Virginia stara się uszczęśliwić go na siłę. Jemu naprawdę było dobrze tak, jak było. Lubił swoje życie, nie potrzebował nic zmieniać.
– Za dwa dni jestem umówiona na rozmowę z nową lekarką – powiedziała w końcu i chociaż chłopak spodziewał się usłyszeć coś podobnego, nie mógł nic poradzić na to, że natychmiast podniosło mu się ciśnienie.
One wszystkie były takie same. Nie chciały uprawiać z nim seksu, nie chciały chodzić z nim na imprezy, więc po co mu właściwie były? Virginia wymyśliła sobie, że potrzebuje terapii. Bzdura. Był jak najbardziej zdrowy. Może czasami zdarzały mu się wybuchy złości czy bezsenne noce, ale przecież radził sobie z tym. Wystarczyło zapalić blanta. Do czego mu niby miały być te wszystkie siksy? Do trzymania zapalniczki?
– Nie możesz wysłać mi papierów skanem, jak zawsze? – spytał zmęczony tą rozmową.
Rzucił końcówkę jointa na ziemię i pozwolił jej zgasnąć w wodzie.
– Mogłabym, jasne, że tak – zgodziła się. A jednak Simon wiedział, że lada chwila usłyszy jakieś „ale”.
– Więc czemu tego nie zrobisz?
– Powiedz mi, synku, czy mówi ci coś nazwisko Marissa Smith?
Świat Simona zwolnił na moment. Nie sądził, że jeszcze kiedyś usłyszy to imię. Nie myślał, że zetknie się z tą dziewczyną. Już dawno pogodził się z myślą, że Marissa pozostała jego najlepszym wspomnieniem.
– Nie chcesz powiedzieć, że…
– Wyobraź sobie – przerwała mu – że panienka Smith dwa lata temu ukończyła wydział psychiatrii na Manhattanie. Niestety z pewnych względów żadna klinika nie chce jej zatrudnić. Aż któregoś dnia los się do niej uśmiechnął, bo zadzwoniłam do niej ja i złożyłam jej ofertę pracy z ciężkim przypadkiem, jakim jest mój syn.
– Nie zrobiłaś tego.
– Uprzedziłam tę biedną dziewczynę już przez telefon, że nie będzie jej łatwo, bo Simon jest uzależniony od alkoholu i seksu, ale uznała, że da sobie radę.
– Mamo – przerwał jej ostro. – Nie możesz jej zatrudnić. Nie chcę jej skrzywdzić.
– Więc przyjedź tu i przekonaj mnie, żebym faktycznie tego nie robiła.
Simon ścisnął nasadę nosa, walcząc z nadchodzącą migreną. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego Virginia tak bardzo lubi utrudniać mu życie.
Zresztą, tu nawet nie chodziło o niego samego. Po raz pierwszy chodziło o kogoś innego.
Marissa Smith, dziewczyna, której nie da się zapomnieć. Dziewczyna, którą pierwszą na świecie pokochał, za którą tęsknił każdego dnia. Jego szczęście, jego inspiracja, wiara i nadzieja, uwieńczenie wszystkiego, o czym mógł marzyć, jedyne, czego brakowało mu w życiu. Marissa Smith, jego niebo i ziemia, jedyne i najważniejsze dobre wspomnienie, do którego wracał, ilekroć czuł się zagubiony.
I nawet jeśli był największym egoistą na planecie, gdy w grę wchodziła ta kobieta, nie mógł myśleć o sobie. Gdyby chodziło o niego, już szykowałby dla niej pokój, bo oddałby wszystko, byleby mieć ją blisko. Jednak tutaj ważyły się losy Marissy. To ją chciał chronić przed złym blaskiem, którym promieniował. Simon wiedział, jakie życie prowadzi, wiedział, że Smith nie nadaje się do tego świata, że czułaby się źle. Miał świadomość, że nie jest już tym chłopakiem, którego Marissa miała okazję poznać osiemnaście lat temu, nie jest tym samym Simonem, z którym rozstała się we łzach. Nie chciał jej ranić, nie chciał być powodem jej żalu. Przenigdy umyślnie nie sprawiłby, żeby cierpiała. Ale show-biznes, alkohol, narkotyki… to wszystko sprawia, że ludzie robią rzeczy, których nie chcą robić, a Simon Rogers nie był wyjątkiem w tej kwestii.
– Nie możesz, błagam cię… – zaczął prosić, chwytając się ostatniej deski ratunku.
– Simmi, wybacz, ale mam klienta. Gdybyś jednak zdecydował się na lot, wyślę ci bilet mailem.
I bez ostrzeżenia rozłączyła się, zostawiając chłopaka rozbitego, z drżącymi z nerwów dłońmi.
– Kurwa mać – syknął do siebie, po czym ze złością cisnął komórką do basenu.
Był zdenerwowany, sfrustrowany, a do tego zaczęła boleć go głowa.
Rozdział 2
Szczęście.
Zlepek liter. Jak każde słowo ma zbiór wyrazów podobnych, synonimów, o innym brzmieniu, ale o takim samym znaczeniu. Paradoksem wyrazu „szczęście” jest jednak to, że każdy człowiek utożsamia je z czymś całkiem innym. W słowniku synonimów do „szczęścia” można by dopasować każde istniejące słowo.
Myśląc szablonowo – rodzina, przyjaciele, praca, dom, uśmiech.
Myśląc nieszablonowo – spokój, ukojenie, poranna kawa, gorąca czekolada, czasami łzy.
Co daje ci szczęście? Co sprawia, że czujesz się spełniony?
Zazwyczaj każdy zastanawia się nad odpowiedzią, chociaż w teorii jest ona banalnie prosta. W teorii bowiem szczęście ogarnia ludzi, gdy spełniają się ich marzenia.
Czy zatem osoba, której marzenia wciąż się kurzą, czekając na zrealizowanie, koniecznie musi być nieszczęśliwa?
Marissa Smith wybrała na temat pracy magisterskiej: „Co sprawia, że ludzie czują się szczęśliwi?”. Dość dużo czasu poświęciła wówczas analizie. Myślała o sobie, pytała znajomych, zdarzyło jej się zaczepiać obcych ludzi.
Ostatecznie stwierdziła, że nie istnieje jednoznaczna odpowiedź na zadane pytanie, a temat i liczne, zróżnicowane odpowiedzi skłoniły ją do zastanowienia się nad własnym życiem. Uznała, że zbyt wiele ludzi nie spełnia się w życiu, że za dużo zatrzymanych przez nią osób narzeka na codzienność. Wtedy postanowiła, że każdego wieczoru znajdzie chociaż jedną dobrą rzecz, która wydarzyła się w ciągu dnia.
Tym razem był to telefon od Virginii Rogers, znanej całemu wschodniemu wybrzeżu prawniczki, która na najważniejsze sprawy latała nie tylko do Miami, ale nawet do San Diego. Nikt, kto chociaż raz miał do czynienia z prawem, nie mógł nie znać tej kobiety.
Marissa, która w przeszłości popełniła kilka błędów, była zaznajomiona z tym nazwiskiem, toteż kiedy odebrała telefon i Virginia się przedstawiła, oblał ją zimny pot, a obawa, że dopadły ją jakieś stare sprawy, sprawiła, że zrobiło jej się słabo.
– Od samego drapania, rozumie pani?
Marissa westchnęła w duchu i oparła się o ladę. Jej biały fartuszek zlewał się z kolorem jej włosów, upiętych w wysokiego kucyka. Jej zielone, odrobinę matowe oczy wpatrywały się w klientkę, która od dobrych dwudziestu minut starała się przybliżyć swój problem.
– Dam pani maść, ale i tak radziłabym skontaktować się z lekarzem specjalistą, bo mogą być potrzebne silniejsze leki, nawet doustne.
– Ale będzie dobra ta pani maść? Stosowałam już jakieś i nie pomagały.
– Myślę, że ta powinna pomóc, aczkolwiek, jak już powiedziałam, dobrze by było, gdyby skontaktowała się pani ze spec…
Kobieta urwała wpół słowa, kiedy w kieszeni zadzwonił jej telefon. Współpracownica, która do tej pory układała leki na półkach, spojrzała na starszą koleżankę. Marissa posłała jej błagalne spojrzenie, a tamta westchnęła teatralnie i podeszła do lady.
– Dzięki – szepnęła Smith, po czym szybko odeszła na zaplecze.
Może faktycznie jej zachowanie nie było dyplomatyczne, ale kilka dni temu opublikowała w sieci ogłoszenie o poszukiwaniu pracy i w tej chwili każdy telefon niesamowicie się liczył.
– Marissa Smith, słucham? – odezwała się, zaraz po zamknięciu za sobą drzwi w toalecie.
Starała się, by jej głos brzmiał spokojnie i poważnie, chociaż ręce trzęsły jej się z nerwów. Szukała ucieczki z tego miejsca, które wyłącznie ją przytłaczało. Nie chciała już wysłuchiwać historii o problemach zdrowotnych ludzi, którzy zamiast udać się do lekarza, liczyli na uzdrowienie suplementami diety i śmieciowymi pseudolekami wydawanymi bez recepty.
– Witam, z tej strony Virginia Rogers.
Głos po drugiej stronie był opanowany i spokojny, a jednak Marissie zakręciło się w głowie, gdy tylko go usłyszała. Z trudem przełknęła ślinę, szybko analizując, czy w ostatnim czasie nie zrobiła niczego złego. Jedynym, co pamiętała, było to, że przebiegła przez przejście dla pieszych na czerwonym świetle. Chyba nie mogło grozić jej za to więzienie?
– Marisso, jesteś tam?
Jej ton wciąż był gładki, płynący, nie wydawał się ani trochę wrogi.
– Tak, tak, oczywiście – potaknęła, dodatkowo kiwając głową, nawet jeśli prawniczka nie mogła tego zobaczyć. – W jakiej sprawie zaszczyca mnie pani telefonem?
Serce biło jej mocno, a jej blada twarz stała się jeszcze bielsza, o ile w ogóle było to możliwe.
– Znalazłam twoje ogłoszenie o pracę – oznajmiła.
Marissa otworzyła usta ze zdziwienia, słysząc te słowa, a telefon niemal wyśliznął jej się z ręki. Ostatnim, czego mogła się spodziewać, było właśnie to, co się działo.
Parę lat temu miała na pieńku z prawem, jej policyjne akta liczyły kilka stron, a teraz, kiedy płaciła za błędy, znana prawniczka wyciągała do niej dłoń. Przez chwilę odniosła wrażenie, że śni, więc uszczypnęła się w rękę.
– Tak… – powiedziała po chwili młoda kobieta, kiedy upewniła się, że wszystko dzieje się naprawdę.
Usiadła na zamkniętej toalecie, czując, jak opada z sił pod wpływem wrażenia, jakie wywarła na niej Virginia.
– Mam dla ciebie ofertę. Chciałabym z tobą porozmawiać. Czy możemy spotkać się w poniedziałek o drugiej?
– Tak, tak, jak najbardziej – odpowiedziała natychmiast, nawet nie analizując, czy faktycznie ma jakieś plany na ten dzień. Pewnie nie miała, jak zawsze.
– Cudownie. Prześlę ci adres w wiadomości, dobrze?
– Oczywiście. – Zawahała się przez chwilę, przygryzając dolną wargę. Nadal nie wiedziała, czego Virginia konkretnie potrzebuje. Co prawda wpisała w ogłoszeniu, że interesuje ją praca jako lekarz psychiatra, pedagog szkolny, ale dopisała też, że żadne wyzwania nie są jej straszne.
– Cudownie. W takim razie jesteśmy umówione.
Marissa wzięła głęboki wdech i zamknęła oczy, bo tak było łatwiej. Zdecydowanie łatwiej było wyrzucić z siebie jakiekolwiek słowa, nie patrząc na to ciasne pomieszczenie, z żółtą, obdrapaną farbą, gołą, przepaloną żarówką, zakamienionym zlewem i drzwiami, które ledwo trzymały się na zawiasach i skrzypiały niemiłosiernie przy każdym otwarciu.
– Czym miałabym się zająć?
W słuchawce nastała cisza i jedynym dowodem, że Virginia jeszcze się nie rozłączyła, był jej spokojny, miarowy oddech.
Sekundy zaczęły się dłużyć, a dłonie Marissy zrobiły się lepkie. Nigdy w życiu nie przeprowadziła równie stresującej rozmowy telefonicznej.
– Leczeniem – odpowiedziała w końcu kobieta po drugiej stronie – mojego syna. Nie mogę zdradzić ci zbyt wiele szczegółów przez telefon, ale to dość trudny przypadek.
– To nic – zapewniła. – Lubię wyzwania.
– Cieszę się, Marisso. W takim razie do zobaczenia w poniedziałek.
– Do widzenia.
W słuchawce nastała cisza, a ciasne pomieszczenie wypełniło ciężkie westchnienie Marissy. Oparła się czołem o ścianę, starając się unormować tętno. Rozmowa z Virginią Rogers niemożliwie ją zestresowała. Czuła, że chociaż jej ciało się nie trzęsie, ona cała drży w środku. Serce biło jej jakby ciężej, a powietrze stało się gęstsze.
Podniosła się z trudem, żeby stanąć nad umywalką, gdzie przemyła twarz lodowatą wodą. Chciała się trochę ocucić, powrócić myślami do rzeczywistości. Chociaż bardzo zastanawiało ją, na czym ma polegać leczenie syna prawniczki, musiała zająć się pracą. Miała mnóstwo czasu do poniedziałku i wiedziała, że teraz powinna skupić się na swojej codzienności. Ludzie potrzebowali jej uwagi, a ona czuła na sobie ciężar odpowiedzialności i nie mogła ich zawieść. Wydawałoby się, że praca aptekarki jest taka prosta… I może faktycznie dla niektórych była, jednak nie dla Marissy, która każde powierzone jej zadanie traktowała z przesadną powagą.
Wygładziła swój fartuszek i biorąc głęboki wdech, wyszła z toalety. Kiedy wróciła za ladę, w aptece nie było nikogo poza jej współpracownicą, Mią.
– Co dałaś tej kobiecie? – zapytała Marissa, przecierając ręce płynem antybakteryjnym. Nie była pedantką, ale wierzyła, że przy zetknięciu z lekami należy zachowywać ostrożność.
– Ostanisept.
Mia bujała się na krześle, żując gumę i przeglądała coś w swoim telefonie, i nawet nie uraczyła spojrzeniem swojej koleżanki z pracy.
– Chciałam dać jej clotrimazolum.
Mia wzruszyła ramionami, nawet nie oderwawszy wzroku od ekranu komórki.
– Zapytałabym, gdybyś nie zamknęła się w łazience.
– Uważasz, że na jej objawy wystarczy ostanisept?
– Uważam, że powinna iść do lekarza.
Smith westchnęła, niechętnie zgadzając się z Mią. Jej blondwłosa współpracownica czasami miewała rację, nawet jeśli na ogół okazywała się większą arogantką, aniżeli wypadało w jej zawodzie. Miała w zwyczaju ignorowanie wszystkiego i wszystkich. Nigdy nie słuchała rad starszej o kilka lat Marissy, a klientów bardzo często odsyłała z witaminą C i poleceniem udania się do doktora.
Drzwi do apteki otworzyły się, a dzwoneczek, zawieszony nad nimi, zadzwonił cicho, informując personel o nowym kliencie.
Marissa spojrzała na zegarek i uśmiechnęła się mimowolnie.
– Cześć, skarbie – odezwała się, podchodząc bliżej kasy.
Niezbyt wysoka dziewczynka o ciemniejszej karnacji i z długimi, czarnymi włosami, ubrana w sztruksowe ogrodniczki stanęła przy ladzie, poprawiając sobie plecak na ramieniu.
– Cześć, Mariś – odpowiedziała z uśmiechem, wyciągając rękę do kobiety.
Marissa podała dziewczynce jednego z witaminowych lizaków, powstrzymując się przed zmierzwieniem jej włosów.
– Muszę dzisiaj zostać trochę dłużej, bo przyszła dostawa. Ale poczekasz na mnie?
Dziewczynka skinęła głową, po czym zrzuciła plecak z ramion na podłogę.
– Mogę wejść do ciebie?
– Jasne, że tak.
Kobieta otworzyła ladę, wpuszczając dziecko do środka. Usadziła dziewczynkę na jednym z większych kartonów i, prosząc, żeby niczego nie ruszała, sama zaczęła układać pudełka z lekami na półkach.
– Jak dziś w szkole, słońce?
– Pani pochwaliła mnie za zadanie, które ze mną robiłaś.
– To super, Willy. A Barbara przestała ci w końcu dokuczać?
– Tak, teraz uwzięła się na Lindę.
Marissa pokręciła głową z niezadowoleniem.
– A jak tam Noah?
Wilma zmieszała się, słysząc imię chłopca, który jej się podobał i zakryła twarz swoimi ciemnymi włosami. Smith zauważyła ten gest i z trudem zdusiła śmiech.
A jednak dobrze rozumiała swoją małą przyjaciółkę. Pamiętała doskonale swoją pierwszą sympatię. Simon Garcia był ideałem dziesięcioletniej Marissy Smith. I jedenastoletniej zresztą też. I czternastoletniej. Pamiętała, jak wielkim uczuciem darzyła tego chłopaka. Wystarczyło, że na nią spojrzał, a na jej bladą twarz wstępował rumieniec, za który było jej jeszcze bardziej wstyd.
W tych dziecięcych zauroczeniach jest coś niezwykle magicznego, czego nie można znaleźć w żadnej dorosłej miłości.
– Dobrze – wymamrotała dziewczynka.
– Masz dużo zadań na jutro? – Marissa zmieniła temat, nie chcąc, żeby dziecko czuło się nieswojo. W tak młodym wieku rozmowy o uczuciach nie są zbyt łatwe, a ona, jako lekarz psychiatra, doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
– Nie, tylko matematykę.
– Dobra, Smith, idź już, bo nie zniosę tego dłużej – jęknęła Mia, niemal wyrywając koleżance opakowanie ibuprofenu.
Mia nie lubiła dzieci. Nigdy nie ukrywała tego, że ich obecność przyprawiała ją o ból głowy. Były irytujące i ograniczone, a ich towarzystwo ją otępiało. Dlatego też zawsze, kiedy Wilma wracała ze szkoły, Marissa kończyła swoją poranną zmianę. Mia dosłownie wyganiała ją z apteki, żeby nie musieć patrzeć na ośmiolatkę.
– Jesteś pewna? Jest jeszcze sporo kartonów do wypakowania…
– Idź już, błagam – powtórzyła płaczliwie, po czym podniosła spod lady torebkę kobiety i wcisnęła ją w blade ręce koleżanki. – Poradzę sobie.
Marissa zaśmiała się cicho, bo dobrze wiedziała, o co chodzi Mii. Odłożyła swoje rzeczy, niespiesznie zdjęła fartuch i uważnie go złożyła. Nie chciała robić na złość współpracownicy, ale też nie spieszyło jej się za bardzo. Wiedziała, że kiedy odprowadzi Wilmę pod drzwi jej mieszkania i zostanie sama ze swoimi myślami, będzie jej ciężko. Z tyłu głowy wciąż rozbrzmiewało echo rozmowy z Virginią Rogers.
– Nora już wróciła? – zapytała kobieta, kiedy zatrzymały się na przejściu dla pieszych.
– Nie, będzie w poniedziałek – Wilma pokręciła główką, a jej ciemne włosy rozsypały się wokół twarzy.
– Odbierze cię ze szkoły?
– Chyba tak, ale przyjdziemy do ciebie.
– Na to liczę, Willy.
Przeszły przez przejście razem z tłumem ludzi. Marissa ściskała dłoń dziewczynki, żeby ta nie zgubiła się wśród nieznajomych.
Wilma i Nora były dla Marissy jak córki, kochała je całym sercem, była w stanie zrobić dla tych dwóch dziewczynek wszystko. Dlatego też każdego dnia odprowadzała je pod same drzwi mieszkania, żeby upewnić się, że bezpiecznie trafiły do domu. Pomagała im w lekcjach, doradzała w sprawach sercowych oraz w problemach z przyjaciółmi i starała się pilnować, żeby nie wpadły w złe towarzystwo, nie popełniły błędów, które ona sama popełniała.
– Co będziesz dzisiaj robić? – zagadnęła Wilma, kiedy zza winkla ukazała się kamienica, w której mieszkały.
– Jeszcze nie jestem pewna, czemu pytasz?
– Obejrzymy coś wieczorem? Dziewczyny w szkole mówiły, że dzisiaj pokazały się nowe seriale na Netfliksie.
– No jasne, słoneczko – zgodziła się z uśmiechem i troskliwie przyciągnęła dziecko bliżej siebie. – A jak dziś czuje się twoja mama? – podpytała ostrożnie, w momencie, w którym weszły na wysokie i wąskie schody.
Wewnątrz kamienicy panował półmrok, jedyne światło, jakie dostawało się do środka, to szare promienie słońca, wpadające przez wysoko umiejscowione świetliki. W nocy naprawdę nieprzyjemnie było poruszać się po klatce schodowej, bo żarówki na ścianach już dawno przestały działać. Nikomu też nie paliło się do ich wymiany.
Ale Marissa czasami lubiła siadać na tych schodach po północy, wpatrywać się w czerń przed sobą i słuchać ciszy. Zdarzało jej się odpychać chęć zapalenia papierosa, bo chociaż na dnie jej torebki zawsze leżała paczka cienkich, klikanych chesterfieldów, ona nie paliła już od kilku lat.
– Chyba dobrze, ale możesz wejść i sprawdzić.
Wilma stanęła pod drzwiami swojego mieszkania, nad którym znajdowała się kawalerka Smith. Dziewczynka ścisnęła szelki swojego plecaka i zaczęła bujać się na piętach, czekając, aż kobieta zgodzi się wejść z nią do środka. Traktowała Marissę nie tylko jak opiekunkę, białowłosa aptekarka była dla niej przede wszystkim przyjaciółką, powierniczką sekretów i doradczynią. Poniekąd zastępowała jej wiecznie nieobecną matkę.
– Niech będzie, ale tylko na moment – zgodziła się z westchnieniem. Nie do końca potrafiła odmawiać swojej małej podopiecznej.
Wilma otworzyła przed nimi drzwi i wbiegła do środka, zrzucając tornister i buty gdzieś w przedpokoju.
Marissę ogarnął zapach smażonych jaj, a to oznaczało, że mama Wilmy faktycznie czuła się lepiej.
– Dzień dobry, pani O’Brein – przywitała się Marissa, wchodząc do kuchni.
Spojrzała na Wilmę, która dopadła do mleka z lodówki i nalała sobie całą szklankę.
Ciemnoskóra kobieta o krótko ściętych włosach, ubrana w luźną sukienkę, spod której wystawały jej obojczyki, uśmiechnęła się ciepło na widok sąsiadki.
– Cześć, Marisso, jak miło cię widzieć – odezwała się. – Robię właśnie omlety, skusisz się?
– Bardzo dziękuję, ale unikam smażonych potraw, mam podwyższony cholesterol, nie chcę dostać zawału w wieku trzydziestu lat.
O’Brein zaśmiała się, kręcąc głową, po czym upiła kilka łyków wody z butelki.
– Jak chcesz, aniołku. Will, proszę, idź się przebrać.
– Ale mamo…
– Willy. – Marissa posłała dziewczynce znaczące spojrzenie.
Dziecko bez słowa sprzeciwu odstawiło mleko na kuchenny blat i ruszyło w stronę jednego z prowizorycznie wydzielonych pokoi.
– Zabierz po drodze swój plecak! – zawołała za Wilmą matka.
Marissa powędrowała wzrokiem za dziewczynką, odprowadzając ją spojrzeniem do samej kotary, za którą zniknęła z niewielkim niezadowoleniem na twarzy.
– Jak się pani dziś czuje? – zagadnęła cicho i odrobinę niepewnie.
Wiedziała, że rozmowa z panią O’Brein na temat jej zdrowia nie należy do najłatwiejszych. Kobieta, owszem, podjęła leczenie, ale tak naprawdę sama przed sobą nie umiała przyznać, że jest chora. Unikała tego tematu jak szatan kościoła i nie bardzo dawała sobie pomóc. Mimo że Marissa uważała, że kobieta jest dorosła i sama za siebie odpowiada, nie potrafiła znieść myśli, że mogłaby osierocić dwójkę tak wspaniałych córek.
– Całkiem dobrze, jak widzisz – odpowiedziała z uśmiechem, ale Smith zauważyła, jak drgają jej kąciki ust, jakby ze wszystkich sił chciała powstrzymać je przed opadnięciem.
– Kiedy będzie pani robić badania? Musi pani kontrolować przebieg choro…
– Marisso, proszę, nie mówmy o tym, dobrze? – przerwała jej starsza kobieta. – Mam wszystko pod kontrolą. Mój lekarz mówi, że wszystko rozwija się w dobrym kierunku, więc odpuść już.
– Ja tylko się martwię – szepnęła, patrząc w zmęczone, ciemnobrązowe oczy, które widziały już zbyt wiele zła.
– Wiem i doceniam to, ale naprawdę nie musisz.
Smith pokiwała głową, subtelnie podskubując dolną wargę. Z Robin O’Brein nie dało się rozmawiać na temat jej choroby, za każdym razem temat kończył się tak samo, a jednak Marissa nadal próbowała.
– Pójdę już – oznajmiła spokojnie białowłosa, starając się zabrzmieć równie pogodnie, jak kilka chwil wcześniej. – Proszę powiedzieć Wilmie, żeby wpadła o szóstej na kilka odcinków serialu.
Kobieta pokiwała głową, po czym odwróciła się do szafki z talerzami, ale nie przemyślała tego, że w szklanej powierzchni Marissa dostrzeże odbicie jej zaszklonych oczu.
Niestety, niektórym sprawom można wyłącznie biernie się przyglądać, mimo ogromnych chęci ich zmiany.
Rozdział 3
Nowy Jork stanowi jedną z najbardziej zaludnionych metropolii Stanów Zjednoczonych. Miasto, które nigdy nie śpi, które pełne jest wysokich budynków, zakorkowanych żółtymi taksówkami ulic, gdzie mieszkańcy biegają chodnikami, spiesząc się do pracy. W jednej ręce trzymają dokumenty i najnowsze wydanie „The New York Times”, a w drugiej tekturowe kubki z gorącą kawą, która wylewa się, ilekroć zrobią bardziej gwałtowny ruch. Nigdzie, tak jak w Nowym Jorku, nie jest widoczny podział społeczeństwa. Manhattan ściera się z Brooklynem. Bogaci biznesmeni z dumą unoszą głowy, gdy przypadkiem znajdą się w dzielnicy ubogich artystów i ludzi, którzy nie umieli się odnaleźć. W Nowym Jorku jest tylko kilka parków, wyłącznie kilka, skrzętnie ukrytych między strzelistymi wieżowcami. Szklane ściany i betonowe płyty przez większość roku toną w kroplach deszczu, co dodaje miastu jeszcze bardziej ponurej aury.
Simon Rogers nienawidził wracać do tego miejsca.
Niechętnie szedł chodnikiem, ze spuszczoną głową, kapturem zsuniętym do połowy czoła, okularami przeciwsłonecznymi i słuchawką w prawym uchu. W dłoni trzymał obrzydliwą kawę z lotniska, bez której, doskonale wiedział, nie byłby w stanie przeżyć tego dnia.
Szare, smętne ulice sprawiały, że mężczyzna czuł się przytłoczony. Otaczały go wysokie mury i nawet gdyby bardzo wysoko zadarł głowę, nie dałby rady zobaczyć nieba. Nowy Jork był paskudny o tej porze dnia. To miasto napawało go obrzydzeniem za każdym razem, gdy się w nim znajdował. Nie rozumiał, jak ktokolwiek może chcieć żyć tutaj z własnej woli.
Upił łyk kawy i wzdrygnął się. Przeklinał Virginię za to, że nie wysłała po niego kierowcy. Musiał wlec się pieszo przez pół miasta. Jeśli czegokolwiek nie lubił bardziej od samego Nowego Jorku, była to komunikacja miejska w tym mieście.
I tak skusił się na taksówkę, która podrzuciła go pod osiedle mieszkalne Virginii. Gdyby nie to, pewnie nie znajdowałby się dalej niż dwa kilometry od lotniska.
Stając przed domem, którego obrazu nie mógł zapomnieć, wyjął słuchawkę z ucha. Ogarnęła go dziwna aura tego miejsca i nagle poczuł się niewielki. Obrzucił płot pospiesznym spojrzeniem, a w wyobraźni widział siebie jako dwunastolatka, kiedy przeskakiwał przez niego z kolegami. Pamiętał, jak raz spodnie zahaczyły mu się o jeden z wystających prętów, przez co runął na ziemię. Uśmiechnął się, wspominając to. Wtedy jeszcze mógł żyć swobodnie, wtedy nikt nie miał pojęcia, kim, do diabła, jest Simon Rogers.
Nie zadzwonił domofonem. Zamiast tego wstukał dziewięciocyfrowy kod, którego, był pewien, nie zapomni do końca życia.
Idąc do drzwi po dobrze znanej mu, kamiennej ścieżce, przymknął powieki. Szum drzew zasadzonych w ogrodzie odrobinę koił jego nerwy. Przypomniało mu się, jak bujał się na huśtawce, zawieszonej na jednej z gałęzi, rozmawiając z Virginią o zasadach tego domu. Wtedy dopiero uczył się, jak żyć w rodzinie. Był dzieckiem, potrzebował opieki, a Virginia i jej mąż postanowili mu ją dać. Niestety, mężczyzna zmarł rok później, a w wychowaniu adoptowanego przez nich dziecka nie wszystko przebiegało tak, jak powinno.
Nie zapukał do drzwi. Wiedział, że matka się go spodziewa. Nie musiał mówić jej, że przyjedzie. Ona była tego tak pewna, że Simon mógł się założyć, że już czekała na niego z lunchem.
Mimo wszystkich jej błędów i niedoskonałości, mimo złego sposobu, w jaki okazywała swoją troskę, kochała Simona. Kochała go tak, jakby rozwijał się w jej łonie, chociaż tak naprawdę nigdy nie była w ciąży.
Zamknął za sobą ostrożnie drzwi, bo pamiętał, że Rhys ma problemy ze snem. A jeśli dla kogoś Simon miał cierpliwość i sentyment, był to właśnie ten stary psiak, kompan każdej jego zabawy w dzieciństwie.
– Przyjechałeś – usłyszał, a zaraz potem zobaczył sylwetkę mamy, opartą o framugę drzwi prowadzących do kuchni.
– Jak widać – wymamrotał, zdejmując bluzę i okulary.
Simon nie miał ze sobą bagażu. Przyleciał tylko na jeden, może dwa dni. Ubrania mógł kupić w każdej chwili, gdyby zaszła taka potrzeba. Jedyne, co było mu potrzebne, to komórka, słuchawki i ładowarka, które zmieścił w kieszeni.
– Zrobiłam twoją ulubioną zapiekankę z kaparami. Pewnie jesteś głodny po sześciu godzinach lotu.
– Odrobinę – przytaknął.
Odwiesił bluzę na wieszak i podszedł do dużo niższej kobiety. Objął ją w dość sztuczny sposób, po czym ruszył do kuchni. Miał wrażenie, że żołądek całkiem mu opustoszał, ale nie mógł przecież przyznać matce racji.
Usiadł do nakrytego stołu i w milczeniu przyglądał się Virginii. W dalszym ciągu nosiła damskie garnitury, a dzisiaj postawiła na ciemny popiel. Włosy, które farbowała co miesiąc, żeby ukryć pojawiającą się od jakiegoś czasu siwiznę, upięła w ciasnego koka. Miała już pięćdziesiąt lat, ale nikt, kto o tym nie wiedział, nie posądziłby jej o taki wiek. Simon mimowolnie pomyślał, że mogłaby reklamować kremy przeciwzmarszczkowe, bo jej twarz wydawała się tak gładka, jak świeżo wyprasowana koszula na jej piersi.
– Jak ci minął lot? – zagadnęła, nakładając na talerze spore porcje lunchu.
– Znośnie, chociaż wolałbym teraz spać w swoim łóżku po udanej nocy z Charlotte – stwierdził, poprawiając się na krześle.
Nie wstydził się Virginii, jeszcze jako nastolatek nauczył się, że w stosunku do tej kobiety trzeba być bezpośrednim do bólu.
– Czy przypadkiem nie zrobiliście sobie przerwy?
– Wróciliśmy do siebie, a media nie muszą o wszystkim wiedzieć – wymamrotał.
Kobieta położyła talerze na stole i usiadła naprzeciw syna. Przyglądała mu się przez moment. Jemu, prawdziwemu, nie z plakatów, nie z relacji na żywo, gdzie jego twarz pokrywała tona makijażu jak u nastolatek w internecie.
Przyjrzała się jego szarej cerze, fioletowym workom pod oczami, przekrwionym białkom, matowym tęczówkom. Jego nieułożonym włosom, co najmniej dwudniowemu zarostowi. Jego spierzchniętym wargom i kilku krostom między brwiami. Chociaż one były idealnie wyregulowane.
– Źle wyglądasz, Simmi – zauważyła, po czym wbiła widelec w swoją porcję posiłku.
– Dzięki, mamo – sarknął, a następnie wywrócił oczami.
– Kochanie, ja tylko się o ciebie martwię – westchnęła, wyciągając rękę do twarzy chłopaka, żeby poprawić mu opadającą na czoło grzywkę. – Alkohol ci nie służy.
– Zadziwiające. On służy komukolwiek?
– Simon, proszę.
– Nie mamo, to ja cię proszę – powiedział twardo, uporczywie patrząc w ciemne oczy Virginii. – Nie przyleciałem tutaj, żeby słuchać twoich pretensji. Chcę tylko odwieść cię od pomysłu zatrudnienia Marissy Smith, bo ta dziewczyna na to nie zasługuje.
– Skąd wiesz? – zapytała spokojnie kobieta, na chwilę odłożywszy sztućce na bok. – Nie znasz jej. Wiesz tylko, jaka była piętnaście lat temu, kiedy widzieliście się ostatni raz. Nie masz pojęcia, przez co ona przeszła i jaką osobą się stała. Może cię zaskoczę, synku, ale piętnaście lat to jednak kawałek czasu. Spójrz na siebie.
Uśmiechnął się nerwowo, natychmiast opuszczając wzrok na lunch. Wbił widelec w kawałek zapiekanki i z trudem przełknął ślinę, zanim wziął jedzenie do ust.
Musiał przyznać rację Virginii: on sam zmienił się nie do poznania. Nie miał pewności, że z Marissą nie stało się tak samo.
Przez cały weekend, kiedy zamykał oczy, pod powiekami widział jej wygięte w uśmiechu, wąskie usta i marszczący się, piegowaty nosek. Czuł pod opuszkami palców jej miękkie, rude włosy, w które uwielbiał wtulać policzki. Siedział zamknięty w swoich czterech ścianach, marząc, żeby jeszcze raz spojrzeć w jej jarzące się zielenią, nieproporcjonalnie duże oczy.
– Co chcesz, żebym zrobił? – zapytał, przyjmując obojętny ton głosu.
Tak naprawdę nie wierzył, żeby Marissa zmieniła się do tego stopnia, że nie będzie w stanie jej poznać. Osoby takie jak ona, o sercu większym niż mogłoby zmieścić się w piersi, nie mogą zejść na złą drogę. Rogers bardzo mocno wierzył w to, że jego miłość z dziecięcych lat pozostała niezmieniona.
– Panienka Smith jest teraz w pracy, w aptece na Brooklynie, nie chcesz może podskoczyć tam i kupić mi krem pod oczy? Podać ci dokładny adres?
Simon zaśmiał się pod nosem, chwytając ironię sytuacji. Jego matka dokładnie sobie wszystko zaplanowała. Po raz kolejny chciała go czegoś nauczyć, nawet jeśli ona sama nie była pewna czego.
Niestety w jej planach on nie miał nic do gadania.
– Zamów mi taksówkę, nie będę wlókł się na Brooklyn pieszo – prychnął.
– Słusznie, mógłbyś nie zdążyć – zauważyła. – Między dwunastą a pierwszą kończy pracę.
Chłopak wywrócił oczami, słysząc słowa matki. Zawsze to robiła. Zawsze wszystko skrupulatnie sprawdzała i zawsze, ale to absolutnie zawsze, była o krok przed nim.
Skończyli posiłek w milczeniu. Simon nie miał ochoty na rozmowę, a Virginia dawała mu pomilczeć i w ciszy zastanowić się nad wszystkimi nowymi wiadomościami. Była pewna, że jej syn czuje się nimi odrobinę przytłoczony, ale uważała też, że to dobrze. Liczyła, że może widok Marissy Smith, dziewczyny, którą Simon niegdyś kochał, będzie dla niego jak wiadro zimnej wody. Prawniczka była w stanie zrobić wszystko, żeby chłopak się otrząsnął, żeby przestał pić, zaczął dbać o siebie, rozpoczął terapię… A Marissę chyba zesłało jej Niebo.
– I wtedy on mnie przytulił. Poważnie, to była najpiękniejsza chwila w moim życiu.
Marissa zaśmiała się, kręcąc głową z rozbawieniem.
Tego dnia w aptece nie było nawet jednego klienta, dosłownie żadnej żywej duszy. Mia miała pojawić się dopiero o pierwszej, więc Marissa skorzystała z okazji i pozwoliła Norze posiedzieć na zapleczu razem z Wilmą.
Młodsza z sióstr w spokoju odrabiała lekcję, siedząc na jednym z pudeł z lekami do zwrotu, a starsza zajmowała krzesło przy jednej z kas i z zafascynowaniem opowiadała swojej starszej koleżance o wycieczce szkolnej, z której wróciła rano.
– Czyli oficjalnie jesteście razem? – zapytała Smith, przekładając w znudzeniu stos recept, które pacjenci zostawili na przechowanie.
– Nie wiem – westchnęła piętnastolatka, po czym opuściła wzrok na swoje trampki. – Mamy spotkać się wieczorem i porozmawiać, strasznie się stresuję.
Aptekarka mimowolnie uniosła kąciki ust i ukradkiem zerknęła na dziewczynkę. Była podobna do siostry. Nora, tak jak Wilma, miała ciemną skórę, długie, czekoladowe włosy i głęboko czarne oczy. Różnił je wyłącznie wiek, a co za tym szło, budowa ciała, sposób wyrażania siebie. Nora dorastała. Nosiła pierwsze biustonosze, a jej hormony szalały, sprawiając, że naprzemiennie traciła lub przybierała na wadze. Nosiła czarne, dżinsowe rurki i Marissa śmiała podejrzewać, że tylko ten jeden rodzaj spodni znajduje się w szafie nastolatki. Zakładała równie czarne topy i wyłącznie koszule w czerwoną kratę. Uważała, że to takie rockowe, chociaż Smith po cichu podpowiadała jej, że gdyby dorzucić kapelusz i kowbojki, w stanie Teksas z pewnością powitaliby ją z otwartymi ramionami. Nora zawsze wtedy oburzała się, ale tylko na chwilę. Za bardzo kochała Marissę, żeby się na nią gniewać.
– Pierwszy związek to poważna sprawa, kotku – zauważyła kobieta, poważniejąc odrobinę. – Niall wydaje się w porządku, ale proszę, bądź ostrożna, dobrze?
Nora pokiwała głową energicznie i już miała odpowiedzieć, kiedy dzwoneczek nad drzwiami zadzwonił, informując o wejściu pierwszego tego dnia klienta.
Marissa podniosła się z miejsca, ale nie zdążyła zawołać, że podłoga jest śliska, bo dopiero co skończyła ją myć.
Usłyszała tylko głośny huk ciała, które upadło na twardą posadzkę.
Odłożywszy dalszą konwersację z piętnastolatką na później, podbiegła do, jak się okazało, młodego mężczyzny, który leżał na podłodze.
Pochyliła się nad nim, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
Był przytomny, a na jego twarzy widniał czysty szok. Kobieca intuicja podpowiadała jej jednak, że to nie upadek wprowadził chłopaka w taki stan.
Przez ułamek sekundy wahała się, walczyła ze sobą, ale ostatecznie wyciągnęła do niego dłoń.
– Wszystko dobrze? – zapytała ostrożnie, nie chcąc wystraszyć nieznajomego.
Ten z kolei, słysząc jej głos, zamrugał szybko, jakby ocknął się z głębokiego snu.
– Dam radę sam – rzucił, po czym wstał niespiesznie o własnych siłach.
Marissa przyglądała mu się bez większego skrępowania. W jego głosie słychać było nutę zachodniego akcentu, ale jego uroda miała w sobie coś znajomego. Kobiecie ciężko było pozbierać myśli, które w ułamku sekundy rozsypały się po tej mokrej podłodze.
– Jest coś, co mogę dla pana zrobić? – zapytała spokojnie, kiedy mężczyzna stanął już na nogi.
Przez jeszcze kilka sekund przyglądała mu się, zanim zdecydowała się oderwać wzrok, upomniawszy siebie, że to niegrzeczne tak się gapić.
Zdążyła jednak zapamiętać błękit oczu klienta i to, jak bardzo zmęczona wydawała się jego twarz. Zdawał się mieć dość, wyglądał na osobę, która najchętniej rzuciłaby wszystko i po prostu położyła się spać, zapominając o swoich problemach.
Smith nie mogła nic poradzić na to, że miała w zwyczaju analizowanie ludzi, którzy ją zainteresowali. A ten facet zdecydowanie nie należał do przeciętnych. Pod względem psychiki oczywiście, bo właśnie przez ten pryzmat oceniała innych Marissa. Nie wyglądu, nie zawodu czy majątku, a poprzez pierwsze słowa, pierwsze wrażenie, później przez poglądy i myśli.
– Możesz mi się przedstawić – poprosił, nie spuszczając wzroku z twarzy aptekarki.
Czuł, jak w środku jego serca rozpętuje się burza. Chciał wiedzieć, mieć pewność, że kobieta, która stała przed nim od kilku chwil, to ta sama kobieta, za którą tęsknił od piętnastu lat.
Miała podobne oczy. Duże, za duże w stosunku do reszty twarzy. Nienaturalnie zielone. I usta. Jej usta też były podobne. Takie wąziutkie. Nie miała za to piegów, a jej włosy były białe, proste i sięgały zaledwie ramion. Nie były tą nieokiełznaną plątaniną czerwonych loków do pasa, którą zapamiętał.
– Nie rozumiem, dlaczego miałabym…
– Proszę – przerwał jej i niewiele brakowało, a desperacko sięgnąłby po jej dłoń.
W tamtym momencie nie czuł się sobą. Czuł się zagubiony. Przecież Simon Rogers nigdy nie prosił.
Ale Simon Garcia już tak.
– Marissa Smith – odpowiedziała głucho, z niezrozumieniem wpatrując się w mężczyznę. – Po co panu ta informacja? Jest pan z policji?
W momencie, w którym wypowiedziała swoje nazwisko, Rogers poczuł, jak świat wokół niego zaczyna wirować.
To była ona. Marissa Smith. Jego pierwsza, wielka miłość.
– Nie… Ja… Muszę iść – wydukał. – Przepraszam.
I tak szybko, jak zjawił się w aptece w ubogiej dzielnicy Nowego Jorku, tak szybko z niej wyszedł.
Kręciło mu się w głowie coraz bardziej z każdą chwilą. Odniósł wrażenie, że jeśli patrzyłby na nią jeszcze chociaż minutę dłużej, straciłby przytomność.
Wpadł do zamówionej przez Virginię taksówki i natychmiast sięgnął do kieszeni po kupioną po drodze setkę czystej wódki. Musiał się napić, żeby pozbyć się echa jej głosu z uszu, żeby wymazać obraz jej twarzy spod powiek. Z każdą chwilą coraz bardziej suszyło go w gardle, brał coraz zachłanniejsze łyki, aż całkiem opróżnił buteleczkę. Rzucił ją na fotel, a sam zapadł się w jego oparciu. Zamknął oczy, odpuszczając sobie walkę z intensywnie pulsującymi skrońmi.
– Co to właściwie było? – zapytała Nora, podążając wzrokiem za żółtą taksówką, odjeżdżającą spod apteki.
Marissa zamknęła usta, które same rozchyliły jej się w zdziwieniu i przez chwilę jeszcze wpatrywała się w pustą, szarą ulicę. No, może nie tak całkiem pustą, jednak nie było na niej nawet najmniejszego śladu po dziwnym kliencie. Chociaż czy mogła nazwać go klientem, skoro niczego nie kupił?
– Nie mam pojęcia – przyznała, odwracając się powoli w stronę lady i przejścia za nią.
Przeświadczenie, że gdzieś już widziała tego mężczyznę, nie dawało jej spokoju.
– Myślisz, że był naćpany? – zagadnęła nastolatka, która już uznała ten temat za świetny do chwalenia się koleżankom w szkole.
Smith przecząco pokręciła głową ku rozpaczy piętnastolatki.
– Nie – stwierdziła pewnie. – Nie miał rozszerzonych źrenic. Wydawał się trochę… przestraszony. Myślę, że może ma jakieś problemy.
– Podałaś mu swoje imię – zauważyła Nora. – Myślisz, że to bezpieczne?
Marissa uśmiechnęła się czule, słysząc, z jaką troską podchodzi do niej jej podopieczna. Z każdym dniem coraz bardziej uwielbiała te dziewczynki.
– Nie takie rzeczy ludzie podają na Facebooku – zaśmiała się, po czym podeszła bliżej podopiecznej.
Przeczesała jej długie włosy palcami i ucałowała ją w czoło, wyrażając w ten sposób swoje uczucia.
– Opowiedz mi lepiej jeszcze o tej wycieczce. Jak podobało ci się w Huntington?
Marissa objęła dziewczynkę ramieniem i pozwoliła jej oprzeć głowę o swoją pierś. Spokojnie gładziła jej włosy, wsłuchując się w słowa, które wypowiadała.
Smith musiała czymś zająć swoje myśli, a opowieść młodszej przyjaciółki o kilkudniowym pobycie poza Nowym Jorkiem wydawała się idealna. Kobieta nie chciała myśleć ani o dziwnym mężczyźnie, którego kiedyś już spotkała, była tego pewna, ani o zbliżającej się rozmowie z Virginią Rogers. Ten dzień należał do tych bardzo stresujących, o których chce się zapomnieć, zanim na dobre się zakończą.
– Piłeś.
Głos Virginii rozbrzmiał w głowie Simona tak głośno, że, nie kontrolując tego, uniósł dłonie do uszu i mocno zacisnął powieki.
– Nawet, kurwa, nie próbuj dawać jej tej pracy – syknął, wymijając kobietę w przejściu na schody.
Chciał iść do swojego pokoju, który przez tyle lat w ogóle się nie zmienił, chciał położyć się w łóżku, pod pościelą w pirackie statki i zasnąć, zapominając o wszystkich problemach.
Nie rozumiał, dlaczego matka mu to robi, dlaczego tak lubi się nad nim znęcać. Milion razy powtarzał jej, żeby pozwoliła mu w spokoju żyć własnym życiem i przestała się wtrącać, ale ona nigdy nie brała jego słów na poważnie.
– Potrzebujesz pomocy! – zawołała za nim. – Nie będę patrzeć, jak się staczasz, Simon!
Zacisnął usta w wąską linię, hamując się przed wypowiedzeniem słów, których, jak sądził, będzie żałował. Nie chciał jeszcze bardziej pogarszać swojego kontaktu z Virginią. Wystarczyło, że ona wszystko utrudniała.
Zatrzasnął za sobą drzwi i usiadł na łóżku. Przez chwilę wpatrywał się w okno, za którym szeleściły na wietrze prawie łyse gałęzie.
Nie miał pojęcia, jak długo tak siedzi, kiedy deszcz zaczął uderzać o szybę i w którym momencie łzy zaczęły spływać mu po policzkach.
Jednego tylko był pewien: to dopiero początek.
Zegar wybił drugą, więc postanowił położyć się i zamknąć oczy, zasnąć, żeby dłużej nie musieć znosić plątaniny własnych myśli.
I wtedy usłyszał jej głos po raz drugi tego dnia. Miał tylko nadzieję, że tym razem to zwyczajny sen.
Rozdział 4
Śnieżnobiałe koszule nie były ulubionym elementem garderoby Marissy Smith. Nie tylko zlewały się z jej włosami, ale też sprawiały, że wyglądała jeszcze bardziej blado, a może nawet niewyraźnie i stawała się przezroczysta.
Ubranie się na rozmowę o pracę w domu Virginii Rogers sprawiło Marissie niemało trudności. Przebierała między sukienkami, kolorowymi koszulami i spodniami w kancik. Trzy razy zmywała makijaż. Pierwszy był zbyt delikatny i wyglądała w nim jak dziecko, drugi wydawał się zbyt wulgarny, a trzeci po prostu jej się nie podobał. Nie wiedziała też, czy upiąć włosy w koka, zapleść warkocz, czy może tylko przeprostować je delikatnie.
Marissa nie należała do kobiet, dla których wygląd był najważniejszy, ale bardzo zależało jej na dobrym pierwszym wrażeniu. Zwłaszcza, kiedy chodziło o Virginię.
Praca psychoterapeutki była jej nieosiągalnym do tej pory marzeniem. Po to właśnie skończyła studia, żeby leczyć ludzi, a nie po to, żeby pracować przy sprzedaży wyrobów lekopodobnych.
Kiedy wysiadła z taksówki pod domem prawniczki pięć minut przed umówioną godziną, nagle ścisnął się jej żołądek, a kolana zadrżały pod niewielkim ciężarem jej ciała.
Wzięła głęboki wdech, starając się uspokoić. Poprawiła gumkę, trzymającą jej gładko zaczesanego kucyka i odchrząknęła.
Dwupiętrowy, duży dom z czerwonej cegły wyglądał mrocznie i majestatycznie. Smith mimowolnie skojarzył się z europejskimi budowlami z baroku, o których uczyła się dawno temu w szkole. Nie była fanką sztuki ani nauk humanistycznych, ale lekcje o tej epoce wyjątkowo zapadły jej w pamięć.
Drżącą ręką nacisnęła guzik domofonu, po czym na krótką chwilę zamknęła powieki. Powtarzała sobie, że to tylko rozmowa, przeżyła już kilka podobnych. Co prawda nigdy nie zależało jej tak bardzo i chyba w tym tkwił szkopuł.
Usłyszała piknięcie, więc pchnęła furtkę. Każdy krok w kierunku dużych, drewnianych drzwi sprawiał, że coraz ciężej jej się oddychało.
W gruncie rzeczy odrobinę bawiła ją zaistniała sytuacja. Była lekarzem psychiatrą, miała specjalizację, potrafiła zapanować nad myślami innych ludzi, uspokajać ich i wyprowadzać poglądy na prostą, a sama nie umiała poradzić sobie ze zwyczajnym stresem.
Drzwi otworzyły się przed nią, zanim zdążyła zapukać. Ręka kobiety dosłownie zawisła w powietrzu, zwinięta w pięść, kiedy skrzypnęły zawiasy, a chwilę potem w niewielkiej szparze między ścianą a mahoniową płytą pojawiła się drobna sylwetka.
Szczupła, niska kobieta o ciemnych włosach, ciasno związanych z tyłu głowy, w mocnym, ale stonowanym makijażu zmierzyła Marissę spokojnym wzrokiem.
– Dzień dobry – przywitała się dziewczyna i chociaż zabrzmiała neutralnie, w środku cała drżała.
– Pani Smith? – zapytała Virginia, nawet jeśli nie miała żadnych wątpliwości. – Zapraszam.
Przesunęła się w progu, robiąc miejsce do przejścia.
Białowłosa weszła do środka, próbując opanować drżenie kącików ust. Była maksymalnie zdenerwowana i wiele trudu kosztowało ją utrzymanie delikatnego uśmiechu.
– Zapraszam za mną.
Głos Virginii był opanowany i łagodny, a jednak wzbudzał w dziewczynie coś w rodzaju respektu.
Marissa rzuciła kilka przelotnych spojrzeń na wnętrze domu. Ściany miały ciemnożółty kolor, pełno na nich było złotych ram z ciemnymi obrazami wewnątrz, kinkiety rzucały słabe światło na wnętrze holu bez okien, a drewniana podłoga skrzypiała cicho przy każdym kroku.
Było tak cicho, że Marissa odniosła wrażenie, że nawet jej niespokojny oddech niesie się echem wśród tych murów.
Dopiero po chwili do jej uszu dotarł stukot obcasów Virginii i kiedy otworzyły się drzwi do jej gabinetu, usłyszała głośny trzask dochodzący z piętra.
Wzdrygnęła się, a po jej ramionach przebiegł dreszcz. Dom Rogersów zdał się przerażający i Smith przyszło na myśl, że musi być okropnie smutno mieszkać w nim samemu.
– Usiądź sobie – poleciła kobieta, gestem dłoni wskazawszy na duże i z pewnością ciężkie krzesło przy biurku.
Marissa zastanowiła się, czy w tym pokoju prawniczka przyjmuje swoich klientów. Miała własną kancelarię, ale dziewczyna nigdy nie interesowała się tym, czy ma też biuro. Chociaż pewnie miała, nie mogła pracować sama, była na zbyt wysokim stanowisku, żeby osobiście zajmować się każdą drobnostką.
Dziewczyna posłusznie zajęła miejsce naprzeciw Virginii. Wyprostowała plecy, ułożyła dłonie płasko na kolanach i powoli nabrała powietrza. Była pewna tego, że jest dobra w swoim zawodzie, nie mogła bać się zwykłej rozmowy. Miała leczyć ludzi, miała im pomagać i być dla nich wsparciem. Do tego przygotowywała się przez całe studia i teraz, kiedy dostała szansę, żeby udowodnić wszystkim, że naprawdę się nadaje, mimo tego, przez co przeszła, nie mogła sama sobie tego utrudniać.
Starała się przemówić do siebie jak do obcego, jak do pacjenta, i chyba faktycznie ją to uspokajało.
– Chcesz wody? – zapytała Virginia, sięgając po dwie szklanki i butelkę.
– Poproszę.
Smith odniosła wrażenie, że kobieta odwleka temat rozmowy, dla którego się spotkały. Wyglądała, jakby sytuacja była jej nie na rękę i ciężko było jej zacisnąć zęby, przełamać się i zacząć.
Ale cóż, Marissa nie była tym zdziwiona, w końcu chodziło o jej sławnego syna, który ponoć borykał się z ogromnymi problemami.
– Ufam ci, Marisso – odezwała się kobieta, po czym delikatnie zmoczyła usta w lekko gazowanej wodzie. – I wierzę, że żadna informacja udzielona w tym pokoju nigdy się z niego nie wydostanie.
– Oczywiście – przytaknęła dziewczyna, ale wiedziała, że na koniec i tak podpisze odpowiednią klauzulę, zobowiązującą ją do milczenia. Virginia Rogers nie mogła pozwolić sobie na ryzyko w takiej formie.
– Nie będę cię oszukiwać, mój syn jest ciężkim przypadkiem, a praca z nim, jeśli się zdecydujesz, będzie stanowić wyzwanie.
– Jestem gotowa podjąć się terapii pani syna – oznajmiła z pewnością siebie w głosie.
Prawda była taka, że praca u Virginii Rogers była dla niej przepustką do nowego, lepszego życia. Nie chodziło o pieniądze i wszystkie inne korzyści, jakie prawniczka mogła jej zaproponować, ale o to, że nadarzyła się idealna okazja, żeby utrzeć nosa tym wszystkim dyrektorom, którzy odmówili jej posady ze względu na przeszłość.
– Cieszy mnie twój entuzjazm – oznajmiła kobieta, po czym oparła się i spojrzała na twarz Marissy z większej odległości. – Mój syn będzie wymagać stałej kontroli, co wiąże się z przeprowadzką do Los Angeles.
Marissa uśmiechnęła się delikatnie. Nie myślała o tym wcześniej, chociaż zdawało się to oczywiste. Odrobinę uderzył ją ten warunek, ale postanowiła, że nie da po sobie tego poznać.
– Naturalnie.
– Zamieszkasz w jego domu. Dostaniesz grafik z uwzględnieniem czasu wolnego, jednak musisz być przygotowana na to, że w każdej chwili może on ulec zmianie.
Skinęła głową, rozumiejąc. Nawet jeśli to wszystko wydawało się zupełną abstrakcją, bo przecież na co dzień nie dostaje się takich szans, Marissa starała się jak najlepiej zapamiętać każde słowo, jakie wypowiedziała prawniczka. Starała się nadążać i na bieżąco przetwarzać każdą informację, mimo że faktycznie odrobinę ją to przerastało.