Ich złamane życie - Nicole Baart - ebook + książka

Ich złamane życie ebook

Baart Nicole

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jeśli podobały Ci się Małe kłamstewka, na pewno zechcesz przeczytać Ich złamane życie.

Quinn i Nora, dorosłe siostry, rzadko się widują, a ich kontakty ograniczają się do zdawkowych telefonów i SMS-ów z życzeniami świątecznymi. Dlatego tajemnicza wiadomość od Nory: „Mam coś dla ciebie” od razu wzbudza podejrzenia Quinn. Kiedy spotykają się kilka godzin później w lesie nad jeziorem, Norze towarzyszy mała, skulona dziewczynka o szeroko otwartych oczach i zaciśniętych ustach. Nora oczekuje, że Quinn zapewni dziecku bezpieczeństwo i nikomu o nim nie wspomni, a zwłaszcza ich perfekcyjnej matce, zainteresowanej głównie pielęgnowaniem rodzinnego wizerunku. Zanim Quinn zdąży zadać choć jedno z miliona pytań krążących jej po głowie, Nora znika.

Quinn boi się, że Nora wplątała się w coś, co może zagrozić im wszystkim. Nie wie jednak, że siostra popadła w prawdziwe kłopoty. Jak daleko będzie w stanie się posunąć, by chronić tych, których kocha?

Oto wciągająca i trzymająca w napięciu powieść dla fanów Liane Moriarty o zamożnej rodzinie z przedmieść, której starannie zbudowana fasada zaczyna się rozpadać po niespodziewanym pojawieniu się małej dziewczynki znajdującej się w śmiertelnym niebezpieczeństwie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 423

Oceny
3,7 (15 ocen)
5
5
1
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dzień pierw­szy

Środa

Środa

16:48

NORA

Mam coś dla cie­bie.

QUINN

Brzmi tajem­ni­czo.

Jakaś pod­po­wiedź?

Serio, Nora. Nie bądź taka.

Nora?

Quinn

Key nie było głę­bo­kim jezio­rem. Nie miało też szcze­gól­nego uroku, ale jego poro­śnięte drze­wami brzegi wyglą­dały jak ide­al­nie uło­żone ele­menty ukła­danki, a w pro­mie­niach słońca, które wisiało tuż nad taflą wody, było coś mrocz­nego i tajem­ni­czego. Było jed­nak piękne na swój wła­sny spo­sób, co Quinn sta­rała się utrwa­lić w pamięci, sie­dząc na skraju pomo­stu, z pal­cami stóp oto­czo­nymi jasno­zie­lo­nymi pla­mami alg. Gdyby dość nisko się pochy­liła, dostrze­głaby nie tylko bańki powie­trza z rurki do nur­ko­wa­nia zanu­rzo­nego w wodzie Wal­kera, ale i zarys jego syl­wetki. Ciem­nej i nie­wy­raź­nej pod powierzch­nią lekko sło­na­wej wody. Bo był tam. Nur­ko­wał. Jej Wal­ker.

Kiedy się wynu­rzył, Quinn wycią­gnęła stopę z pal­cami obcią­gnię­tymi jak u balet­nicy sto­ją­cej na poin­tach, a on z uśmie­chem poło­żył na niej gład­kie szkiełko.

– Nie jest to pan­to­fe­lek – powie­dział, wyjąw­szy spo­mię­dzy zębów ust­nik rurki – ale i tak możemy cię nazy­wać Kop­ciusz­kiem.

– Czy to czyni cię księ­ciem z bajki?

– Ani tro­chę. – Wal­ker zabrał szkiełko i prze­pły­nął kawa­łek cicho i gładko, jakby był jedną z deli­kat­nych fal chlu­po­czą­cych przy pod­po­rach pomo­stu. Potem się pod­cią­gnął, strzą­sa­jąc wodę ze swo­jego wspa­nia­łego ciała. Był nie­mal nagi, miał na sobie tylko bok­serki. Przy­siadł obok niej, swo­bodny i ocie­ka­jący wodą.

– Że też nie pły­wa­łeś w czymś bar­dziej prze­pi­so­wym – stwier­dziła Quinn, ale coś w jej wnę­trzu drgnęło na jego widok. Jej mąż był nie tyle przy­stojny, co atrak­cyjny. Nie spo­sób było się nie obej­rzeć za Wal­ke­rem Cru­zem. Uwagę przy­cią­gały jego sze­ro­kie i silne ramiona oraz ciemne przed­ra­miona z impo­nu­ją­cymi musku­łami. No i jed­no­dniowy zarost, któ­remu pozwa­lał się prze­ro­dzić w cał­kiem pokaźną brodę, jeśli był aku­rat zabsor­bo­wany jakimś pro­jek­tem. Najbar­dziej pocią­ga­jący, a w odczu­ciu Quinn też zwod­ni­czy, był inte­li­gentny, oso­bliwy wyraz jego oczu o tęczów­kach pokry­tych cęt­kami barwy mie­dzi. Cza­sami, kiedy na nią patrzył, odno­siła wra­że­nie, że jest kimś obcym. Cho­ciaż co noc zasy­piała u jego boku.

– Twoje bok­serki są mocno prze­świ­tu­jące – zauwa­żyła. – Wiesz, że moja mama ma lunetę.

Wal­ker pokrę­cił głową, obry­zgu­jąc Quinn kro­pel­kami wody.

– Pani San­ford niech sobie patrzy do woli. – Roze­śmiał się i pstryk­nął pal­cami, z non­sza­lan­cją spo­glą­da­jąc na sto­jący za jezio­rem dom.

Quinn nawet nie musiała pod­no­sić wzroku, bo dobrze wie­działa, że gdy słońce chowa się za cegla­nymi murami domu jej dzie­ciń­stwa, okna budynku mru­gają czer­nią. Jej mama może rze­czy­wi­ście ich obser­wo­wała. A może nie. Wola­łaby, żeby jej to nie ruszało, ale trudno było tego unik­nąć. Obo­jęt­ność jest dobra dla ludzi, któ­rzy nie mają powodu, aby czym­kol­wiek się przej­mo­wać. Quinn, nie­stety, miała ich aż za wiele. Choćby taki, że ona i Wal­ker wynaj­mo­wali dom od jej matki. Albo ten, że oboje byli – miała nadzieję, że chwi­lowo – bez­ro­botni. Oczy­wi­ście, cho­dziło też o samego Wal­kera. Nie­ważne, że Quinn go kochała; naj­wy­raź­niej nie zaspo­ka­jał ambi­cji jej matki, która zresztą nawet nie pró­bo­wała szcze­gól­nie ukry­wać swo­jego lek­ce­wa­żą­cego sto­sunku do niego.

– Hej. – Wal­ker zatrzy­mał wil­gotny palec na pod­bródku Quinn i przy­cią­gnął jej głowę do swo­jej. Poca­łu­nek był mokry i cie­pły. Sma­ko­wał jezio­rem i char­don­nay, które pili do kola­cji: do kur­czaka z rusztu, maśla­nego i chru­pią­cego. – To tym­cza­sowe – przy­po­mniał.

– Dopre­cy­zuj tę tym­cza­so­wość – wymam­ro­tała w jego wargi, ale już się odsu­wał.

– W Los Ange­les ci się nie podo­bało.

Z ust Quinn wydo­był się gar­dłowy pomruk.

– Było lepiej niż tutaj.

Ale Wal­kera nie­ła­two było zbyć.

– Przed zimą wyje­dziemy.

– Jest sier­pień – powie­działa Quinn, jakby miało to sta­no­wić dowód na to, że nad­ciąga zima, a oni za długo zwle­kają z wyjaz­dem. Pła­cąc jej matce połowę tego, co ta nor­mal­nie brała za wyna­jem latem, uwia­ry­gad­niali liczne prze­strogi Eli­za­beth San­ford przed nie­sta­bil­no­ścią mate­rialną, jaką koń­czy się wyj­ście za arty­stę na dorobku.

– Moja praca się sprzeda – oznaj­mił Wal­ker, a błysk w jego oku pra­wie prze­ko­nał Quinn. Pra­wie.

– Mogę ją zoba­czyć?

Potrzą­snął głową i pod­niósł wygła­dzone, mętne szkiełko, przy­trzy­mu­jąc je mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem.

– Pod­po­wiedź – powie­dział, a igra­jący na jego war­gach uśmiech wystar­czył, by u Quinn, wbrew niej samej, wywo­łać iden­tyczną reak­cję.

– Jesteś sza­lony – stwier­dziła.

– Sza­lony geniusz? Czy tylko sza­lony wariat? – Wal­ker podźwi­gnął się i wycią­gnął do Quinn rękę, wciąż trzy­ma­jąc szkiełko w pal­cach. Czuła chłodną gład­kość szkiełka mię­dzy nimi, kiedy ją pod­no­sił.

– Tylko sza­lony, moim zda­niem.

Mogłaby to uza­sad­nić, ale nie była w nastroju. Stopy Wal­kera pozo­sta­wiały na sfa­ty­go­wa­nych deskach pomo­stu równe ślady i uważ­nie się ich trzy­mała, powie­rza­jąc małe odci­ski wła­snych stóp ciem­nym zary­som tam­tych. Ich życie nie było sza­lone. Nie o to cho­dziło. Po pro­stu nie było takie, na jakie Quinn zawsze miała nadzieję.

Na skraju pomo­stu Wal­ker zatrzy­mał się i wsu­nął stopy w zno­szone klapki, które wcze­śniej tam zosta­wił. Mię­dzy przy­sta­nią a domem roz­cią­gał się roz­le­gły równo przy­strzy­żony traw­nik, który ze względu na piasz­czy­stą glebę odma­wiał rośnię­cia w spo­sób prze­pi­sowy. Trawa była szorstka i prze­ty­kana ostami, ale dosko­nała do gry w bocce3 bądź wyle­gi­wa­nia się na ręcz­niku w bla­sku słońca, czyli dwóch zajęć, które zdo­mi­no­wały letni porzą­dek ich dni – o ile sta­wia­nie na leni­stwo i przy­pad­ko­wość można było nazwać porząd­kiem.

Bo oni cze­kali. Na coś lep­szego. Wycze­ki­wali iskry natchnie­nia. Tyle że ostat­nio Wal­ker zbyt dużo czasu spę­dzał w han­ga­rze dla łodzi, który zamie­nił w swoją pra­cow­nię, żeby grać lub wyle­gi­wać się z Quinn. Żeby cze­kać. Quinn cie­szyła się szczę­ściem męża, i to bar­dzo, ale nie chciała być wyklu­czona z jakiej­kol­wiek sfery jego życia. Naj­gor­sza była sztuka Wal­kera. Quinn czuła swoją małość wobec jego jaw­nego głodu obco­wa­nia z fak­turą, kolo­rem i świa­tłem. Wobec tego, jak wstrzą­sał nim widok trawy pre­rio­wej wygi­na­nej przez burzę lub krzy­wej gałęzi, nie­po­ko­jąco wygię­tej niczym zła­mana koń­czyna.

Quinn daleko było do takiej głębi. Cza­sami czuła, że zatraca się w mężu. Że pra­wie w nim tonie.

– Wej­dziesz? – zapy­tała, prze­su­wa­jąc pal­cem po jego wil­got­nym ramie­niu. – Musisz się prze­brać.

To był pre­tekst. Łak­nęła go jak wody, mig­da­ło­wego kształtu jego oczu, jego skóry tak ciem­nej i pięk­nej jak zie­mia nagrzana słoń­cem. Mówił z lek­kim akcen­tem, któ­rego nabrał, spę­dza­jąc let­nie mie­siące z rodziną ojca w sto­licy Mek­syku, ale melo­dyjną mięk­kość, łago­dzącą wyma­wia­nie spół­gło­sek, zawdzię­czał matce, imi­grantce z Ghany. Quinn to wszystko uwiel­biała.

Jej mąż był nad­zwy­czajny. Sam w sobie. Pra­gnęła go, bo łączyło ich coś wię­cej niż pospo­lite obrączki ślubne. Nale­żała do niego ser­cem, duszą, cia­łem i wszyst­kim innym, co miała do ofia­ro­wa­nia. Nie wie­działa tylko, czy on w takim samym stop­niu nale­żał do niej.

– W han­ga­rze mam ciu­chy na zmianę – odparł Wal­ker. Myślami był już gdzie indziej, wpa­trzony w wyso­kie okna sta­rej kan­cia­stej budy, kry­ją­cej jego eks­cy­tu­jące marze­nie. Quinn dostrze­gała jego roz­ko­ja­rze­nie od dłu­gich mie­sięcy, teraz jed­nak myśli o pracy cał­kiem go pochła­niały. Na cokol­wiek innego pozo­sta­wało nie­wiele miej­sca. Nawet na nią. Pozwo­liła ręce opaść.

– Okej – powie­działa. – Ale nie siedź za długo.

Zwol­niony z obo­wiąz­ków, z głową wyraź­nie zaprząt­niętą tym, co cze­kało na niego w pro­wi­zo­rycz­nej pra­cowni, ruszył przed sie­bie. Mimo to, kiedy Quinn odpro­wa­dzała go wzro­kiem, zre­flek­to­wał się i przy­sta­nął, żeby poświę­cić żonie ostat­nią sekundę uwagi.

– Wszystko dobrze?

– Świet­nie – zapew­niła go. – Idź. – Nie powie­działa mu o wia­do­mo­ści, jaką dostała od sio­stry. Bo i po co, skoro już sku­piał się na czymś innym.

Mam coś dla cie­bie.

Co Quinn mia­łaby z tym zro­bić? Krótki, zagad­kowy tekst. To cała Nora i Wal­ker powie­działby to samo. Na tym by poprze­stał, a pod wpły­wem jego bez­tro­ski Quinn zro­bi­łoby się głu­pio, że się w ogóle zasta­na­wiała. Że się prze­jęła. Ale nic nie mogła na to pora­dzić. Mam coś dla cie­bie suge­ro­wało jakie­goś typu trans­ak­cję. Nie widziała Nory prze­szło rok i tęsk­niła za star­szą sio­strą z nie­mal dzie­cięcą siłą. Ni­gdy nie były sobie bli­skie, co to, to nie, ale nie­obec­ność i aura tajem­nicy sytu­owały Norę w świe­cie marzeń. Nie­czę­ste wia­do­mo­ści od niej i jesz­cze rzad­sze tele­fony wyda­wały się czymś nie­mal zaka­za­nym, nie­bez­piecz­nym, cho­ciaż, o ile wie­działa Quinn, naj­gor­szym występ­kiem, jakiego dopu­ściła się Nora, była rezy­gna­cja z peł­nego sty­pen­dium na Nor­th­we­stern i zigno­ro­wa­nie ocze­ki­wań rodziny San­for­dów.

Quinn cza­sami jej zazdro­ściła.

Naj­wy­raź­niej Wal­ker nie zauwa­żył, że coś ją trapi, bo mru­gnął do niej, odda­la­jąc się ze swoim zna­le­zi­skiem do han­garu i postu­ku­jąc ryt­micz­nie pię­tami o klapki.

Nic wiel­kiego to nie było, ot, kawa­łek szkła. Insta­la­cje Wal­kera zazwy­czaj impo­no­wały roz­mia­rami i for­ma­tem, toteż Quinn trudno było pogo­dzić wyła­wiane z jeziora dro­bia­zgi z ogrom­nych roz­mia­rów rzeź­bami, z któ­rych zasły­nął jej mąż.

Po tym jak prze­nie­śli się na początku lata z Los Ange­les do miej­sco­wo­ści Key Lake w Min­ne­so­cie, pra­wie stra­cił ener­gię. Przy­naj­mniej jeśli mowa o sztuce. Quinn upa­jała się w tym cza­sie nie­po­dzielną uwagą, jaką darzył ją Wal­ker przez pra­wie dwa mie­siące swo­jej nie­mocy twór­czej, za sprawą któ­rej inten­syw­ność swo­jej kon­cen­tra­cji dosko­na­lił wła­śnie na niej. Dawał temu upust przez dłu­gie gorące tygo­dnie czerwca oraz lipca. Jej ciało i płasz­czy­zna bio­der, a także to, jak jej grzbiet prze­cho­dził w prze­wę­że­nie talii, stały się przed­mio­tem jego obse­sji. Już na stu­diach, na wstęp­nych zaję­ciach pla­stycz­nych, gdy po raz pierw­szy się zoba­czyli, Wal­ker był indy­wi­du­ali­stą, owład­nię­tym ideą i total­nie na niej sku­pio­nym. For­mal­nie pra­co­wał na pół etatu jako asy­stent pro­fe­sora, ale wyszło na to, że pro­wa­dził więk­szość kursu. Jego cał­ko­wite odda­nie naucza­niu od początku budziło podziw Quinn. Marzyła, żeby i w jej duszy skry­wało się coś z tego, co miał w sobie Wal­ker.

Quinn bowiem zde­cy­do­wa­nie nie była aż tak wyjąt­kowa. Nie bra­ko­wało jej za to deter­mi­na­cji. I jeśli o nią cho­dzi, ten upo­ka­rza­jący powrót w rodzinne strony i mie­siące życia pod bacz­nym, nie­życz­li­wym okiem jej matki sta­no­wiły co naj­wy­żej drogę naokoło.

Osło­niła oczy przed zacho­dzą­cym słoń­cem i się­gnęła wzro­kiem za jezioro, jakby rzu­cała wyzwa­nie obser­wu­ją­cej ich Liz San­ford. Od razu poczuła wdzięcz­ność za bok­serki Wal­kera, za jego nie­sforne zarzu­ca­nie czarną czu­pryną, za to, jak jej życie wysta­wiało się na pokaz. Nawet zagad­kowa wia­do­mość od sio­stry nie była w sta­nie pomie­szać Quinn szy­ków. Wie­działa, czego chce. I tym razem nie zamie­rzała pozwo­lić, by cokol­wiek ją powstrzy­mało.

Nora

Nora spoj­rzała w lusterko wsteczne i zoba­czyła, że dziew­czynka zagrze­bała się w przy­ku­rzony samo­cho­dowy koc. Spo­wi­jał ją całą do tego stop­nia, że z kra­cia­stego kokonu wysta­wał tylko czu­bek fio­le­to­wej teni­sówki. Już nawet nie sie­działa. Jako że ciałko pod fał­dami koca było mocno sku­lone, a pas bez­pie­czeń­stwa cia­sno opi­nał jedy­nie miękką górkę z tka­niny, Nora miała wąt­pli­wo­ści, czy takie zabez­pie­cze­nie cokol­wiek daje. Może nie. Zresztą może prze­wóz dziecka wyma­gał spe­cjal­nej adno­ta­cji w pra­wie jazdy. Przy­po­mniały jej się skom­pli­ko­wane, pię­cio­punk­towe pasy bez­pie­czeń­stwa z cza­sów, gdy sama była szkra­bem, i zaraz poża­ło­wała, że nie pamię­tała o zabra­niu fote­lika.

Ostat­nie kilka godzin były pełne zamętu. Męczące łzy i doj­mu­jące wyczer­pa­nie. Próby pocie­sza­nia, żało­śnie zawodne. Nora nic nie mogła na to pora­dzić – była spięta, prze­ra­żona, a dziecko mar­niało, przy­tło­czone duszną atmos­ferą jej miesz­ka­nia. Sie­działo ple­cami wtu­lone w kąt i pła­kało tak, jakby świat miał się skoń­czyć. Nie poma­gały hot dogi, cho­ciaż Nora nurzała je w keczu­pie dokład­nie tak, jak dziew­czynka lubiła. Kre­skówki też nie, tym bar­dziej że z pro­gra­mów dla dzieci leciały w tele­wi­zji jedy­nie powtórki Spon­ge­Boba Kan­cia­sto­por­tego. Dziew­czynka wyglą­dała na prze­stra­szoną, nie na roz­ba­wioną.

Nora była przy jej naro­dzi­nach, auten­tycz­nie prze­ra­ża­ją­cej histo­rii, która ode­brała jej cał­ko­wi­cie chęć posia­da­nia wła­snego dziecka. Kiedy było już po wszyst­kim i lekarz rado­śnie ogło­sił: „To dziew­czynka”, wzięła na ręce bez­i­mienne nie­mowlę. Tuląc do sie­bie paku­ne­czek, wyczu­wała nie­zdarne, wykrzy­wione łok­cie i kciuki dziecka, opor­nej uczest­niczki cze­goś, co powinno być natu­ral­nym obrzę­dem na cześć nowego życia. Nowo­ro­dek oka­zał się nieco inny, niż się spo­dzie­wała. Skóra na jego policz­kach była biała i łusz­czyła się, a paluszki były tak drob­niut­kie, że led­wie odwa­żyła się ich dotknąć, pełna obaw, że się poła­mią. Nie­mowlę miało sze­roko otwarte oczy i było ciche, choć buzię otwie­rało tak, jakby chciało coś powie­dzieć.

– Jest nie­sa­mo­wita – przy­znała Nora. Bo była. Ale też zara­zem obca, nie­po­ko­jąca i cudowna. – Jak ją nazwiesz?

– Na imię ma Ever­lee.

– Ład­nie – odpo­wie­działa wbrew sobie Nora. Bo wcale jej się to nie spodo­bało. I przez póź­niej­sze lata chwy­tała się każ­dego spo­sobu, by nie zwra­cać się do dziew­czynki tym źle dobra­nym imie­niem. Skar­bie, kocha­nie albo robaczku. Byle nie Ever­lee. O tym imie­niu trudno jej było nawet pomy­śleć.

– Kocha­nie – zawo­łała teraz, znów kie­ru­jąc oczy na lusterko wsteczne. Mała na­dal kuliła się pod kocem. Moż­liwe, że spała. Na pewno tego potrze­bo­wała. – Skar­bie, sły­szysz mnie tam?

Żad­nej odpo­wie­dzi. Ale prze­cież nie była zbyt roz­mowna ani teraz, ani przed­tem.

– Tro­chę się poba­wimy, dobrze? W uda­wa­nie. – Czy zabrzmiało to jak zachęta do zabawy? Nora miała nadzieję, że tak. Chciała prze­pro­wa­dzić wszystko moż­li­wie bez­bo­le­śnie. – Będzie wspa­niale. Jak w prze­bie­ran­kach, tyle że teraz dosta­niesz nowe imię. Tylko na tro­chę. Sama wybie­rzesz, jak chcesz się nazy­wać. Czy to nie fajne?

Cisza. Nora widziała w lusterku, że koc odro­binę się poru­szył, ale może dziew­czynka po pro­stu cia­śniej się nim otu­lała.

– Jakie imię lubisz naj­bar­dziej? Powin­ny­śmy nazwać cię Court­ney? Albo Piper? A może Oli­via, jak w tych książ­kach, które ci kupi­łam?

Tym razem ani drgnęła.

Nora wes­tchnęła i popra­wiła oku­lary prze­ciw­sło­neczne, bo słońce zni­żyło się nad hory­zont. Gdy wjeż­dżała w jego blask, niebo wypeł­niały żywe paste­lowe barwy, a dłu­gie pasma chmur przy­po­mi­nały pocią­gnię­cia pędz­lem. Wszystko spra­wiało zbyt rado­sne wra­że­nie jak na to, co miała do zała­twie­nia. Było jak z obrazka, wręcz sztucz­nie. To przy­po­mniało jej, dokąd jedzie, i te sko­ja­rze­nia nie były dobre.

Napi­sała tylko Mam coś dla cie­bie, nic wię­cej nie przy­szło jej do głowy.

Bo co mia­łaby jej prze­ka­zać? Szy­kuj pokój gościnny, bo zwalę ci na głowę mil­czącą sze­ścio­latkę, nie wiem, na jak długo. Aha, i ani słowa ci o niej nie powiem.

Nora wie­działa, jak co by się dalej stało.

Padłyby pyta­nia o szcze­góły. Quinn chcia­łaby je poznać, prze­bieg zda­rzeń opa­trzony komen­ta­rzami i całą tę cho­lerną histo­rię od chwili poczę­cia dziew­czynki. A Nora niczego nie mogła jej powie­dzieć.

Mała, ide­alna Quinn. Uro­cza, dobra, tro­skliwa Quinn, tak pięk­nie odgry­wa­jąca rolę naiw­nej sio­strzyczki. Zro­biła dyplom z naucza­nia ponad­pod­sta­wo­wego, a ści­ślej z naucza­nia języka angiel­skiego w szkole śred­niej, ale zda­niem Nory lepiej nada­wa­łaby się na przed­szko­lankę, choć sama ni­gdy by tego nie potwier­dziła. Quinn była opty­mistką, rado­sną dziew­czyną, kie­dyś zarówno sze­fo­wała czir­li­der­kom Key Lake Titans, jak i peł­niła funk­cję wice­prze­wod­ni­czą­cej samo­rządu uczniow­skiego. Miała wyjść za kapi­tana dru­żyny fut­bo­lo­wej i wes­przeć popu­la­cję Key Lake mnó­stwem uro­czych boba­sków. Mimo to Quinn, nie­spo­dzie­wa­nie i wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom, posta­no­wiła postą­pić zgoła ina­czej.

Zaczęła odgry­wać kogoś, kim nie jest. Wyszła za tego nie­zno­śnie sek­sow­nego, ale i total­nie pokrę­co­nego arty­stę. Prze­nio­sła się do Los Ange­les. Uda­wała, że pora­dzi sobie z klasą nasto­lat­ków, cho­ciaż dla Nory było oczy­wi­ste, że lice­ali­ści zeżrą jej sio­strę żyw­cem.

Kiedy widziały się ostat­nio, dło­nie i nad­garstki Quinn były pokryte tatu­ażami z henny, mister­nymi moty­wami roślin­nymi, krzy­żu­ją­cymi się na jej jasnej skó­rze z innymi zawi­łymi wzo­rami, jak na jakiejś mapie. Wal­ker eks­pe­ry­men­to­wał z graf­fiti i tatu­ażami, i to swoją żonę naj­bar­dziej upodo­bał sobie jako ich tło. Było to pra­wie dwa lata temu, pod­czas rzad­kich u San­for­dów rodzin­nych świąt Bożego Naro­dze­nia. Norze było szcze­rze żal sio­stry. Quinn spra­wiała wra­że­nie otu­ma­nio­nej wła­snym życiem. Wpa­try­wała się w męża z nie­skry­wa­nym utę­sk­nie­niem, takim wzro­kiem, że Nora czuła się świad­kiem cze­goś zawsty­dza­jąco intym­nego. A potem brew Quinn drgnęła i wyda­wało się, że Wal­ker stał się dla niej kimś naj­zu­peł­niej obcym. Z lekko roz­chy­lo­nymi ustami i głową nie­znacz­nie prze­krzy­wioną przy­glą­dała się wła­snemu mężowi tak, jakby widziała go po raz pierw­szy w życiu. Było to nie­po­ko­jące. W miarę upływu dnia henna stop­niowo się roz­ma­zy­wała, a pod­czas roz­pa­ko­wy­wa­nia pre­zen­tów Quinn wypiła odro­binę za dużo szam­pana i zaczęła nie­skład­nie paplać. Roz­pły­wała się, blak­nąc jak poma­rań­czowa farba, pla­miąca jej ręce.

Ale z dziećmi Quinn świet­nie sobie radziła. Przy­naj­mniej kie­dyś. Przed ponad dekadą.

– Może Annie? – zapy­tała Nora, zwra­ca­jąc się ku tyl­nemu sie­dze­niu. – Mnie się podoba. Pasuje do two­ich wło­sów.

Szu­ra­nie. Cichutki sze­lest koca lub samo­cho­do­wej tapi­cerki.

Odpo­wie­działa?

– Słu­cham? – Nora prze­chy­liła głowę tak, by kątem ucha zbie­rać dźwięki z tyl­nego sie­dze­nia, oczy jed­nak pil­no­wały cały czas drogi. Zde­cy­do­wa­nie wola­łaby unik­nąć lądo­wa­nia w rowie z dziec­kiem zawi­nię­tym w kokon na tyl­nej kana­pie. Dziew­czynka wyglą­da­łaby na ofiarę mar­nie obmy­ślo­nego porwa­nia. – Coś mówi­łaś, kocha­nie?

– Chcę do domu.

– Też bym chciała – przy­znała Nora, nie mając innej odpo­wie­dzi. Bo taka była prawda. Tyle tylko że nie ist­niała taka moż­li­wość. Już nie. Dla żad­nej z nich, ani teraz, ani kie­dy­kol­wiek.

Nora spró­bo­wała powstrzy­mać dreszcz, wma­wia­jąc sobie, że gęsia skórka na jej ramio­nach jest skut­kiem nad­mier­nego pod­krę­ce­nia kli­ma­ty­za­cji. Się­gnęła do wywietrz­nika, skie­ro­wała nawiew w dół, z dala od sie­bie, a potem zdjęła tele­fon z uchwytu na kubek. Dziew­czynka pew­nie do końca życia się z tego nie otrzą­śnie, też będzie ese­me­so­wała w trak­cie pro­wa­dze­nia auta i zgi­nie w tra­gicz­nym wypadku, ale Nora już i tak nie szczę­dziła jej złych przy­kła­dów. Z jed­nym okiem na dro­dze, a dru­gim na wyświe­tla­czu wysłała kolejną wia­do­mość do Quinn: Dojeż­dżam.

Środa

21:10

QUINN

Jak to rozu­mieć?

NORA

Spo­tkajmy się.

QUINN

Teraz? Gdzie?

NORA

Na przy­stani.

QUINN

W zatoce Redrock?

NORA

O 22.

Liz

Reklamy kła­mały. Żaden z syn­te­tycz­nych środ­ków do czysz­cze­nia szkła nie radził sobie tak dobrze jak ocet i gazeta. Tro­chę cie­płej wody w wia­drze i chlust cierp­kiego octu, co powinno przy­wo­dzić na myśl pikle, jed­nak Liz koja­rzyło się tylko z czy­sto­ścią. Miała spe­cjalną ście­reczkę, prze­zna­czoną wyłącz­nie do tego celu; prała ją ręcz­nie co tydzień, żeby ni­gdy nie ska­ziły jej deter­genty ani nie nad­wą­tlił zanadto płyn zmięk­cza­jący Island Fresh Gain, któ­rego z lubo­ścią uży­wała do tka­nin. Liz pozo­sta­wało jedy­nie zamo­czyć ście­reczkę w wodzie z octem, prze­trzeć okno szybka po szybce, a potem usu­nąć smugi mocno zmiętą gazetą. Zazwy­czaj była to „Key Lake Gazette”, która i tak nie nada­wała się do niczego innego.

U Liz San­ford okna lśniły.

Podob­nie jak soczewki jej lunety.

W sumie to nie była jej. Nale­żała do Jacka seniora, przy­naj­mniej aż do owego dnia przed dwoma laty, kiedy to oznaj­mił, że doskwiera mu zgaga, i umarł na swoim skó­rza­nym fotelu, pod­czas gdy Liz zmy­wała po kola­cji. Ręcz­nie, oczy­wi­ście. Na uży­wa­nie zmy­warki pory­wają się jedy­nie ludzie, któ­rzy nie dbają o stan swo­jej zastawy.

Bywało, że miała poczu­cie winy. Obwi­niała się o to, że ode­słała Jacka z tablet­kami w dłoni do gabi­netu, a potem, nucąc, zanu­rzyła w pia­nie dwa płyt­kie tale­rze Crown Ducal Bri­stol-Blue, któ­rych uży­wali pod­czas, jak się oka­zało, ostat­niego posiłku Jacka. O to, że zaj­rzała do niego dopiero dwa­dzie­ścia minut póź­niej, kiedy sre­bra już spo­częły w szu­fla­dzie, a krysz­ta­łowe kie­liszki z Water­ford zna­la­zły się w prze­zna­czo­nych dla nich miej­scach w szafce ze sta­rego litego drewna. Bo wtedy był już cał­kiem zimny.

Psy­cho­log (na wizytę u niego nale­gał jej lekarz – Liz odwie­dziła go tylko dwu­krot­nie), zapew­nił ją, że niczym nie zawi­niła. Nawet antry­ko­tem, któ­rym raczyli się tam­tego wie­czoru. Ani pokro­jo­nymi w kostkę ziem­nia­kami, które przy­sma­żyła na maśle i tłusz­czu z bekonu. Ani też cie­płym bia­łym pie­czy­wem, które jej mąż odry­wał całymi kawa­łami, by ście­rać resztki sosu z tale­rza.

Jack senior był oka­zem zdro­wia aż do chwili, gdy nagle prze­stał nim być. Nie przy­bie­rał na wadze, nie tra­cił tchu ani się nie pocił, nie było niczego, co mogłoby wzbu­dzić nie­po­kój Liz. Prze­ciw­nie, był wysoki, w miarę szczu­pły. I nawet w chwili śmierci głowę pokry­wała mu gęstwa pło­wych wło­sów – cho­ciaż jego gustowna kozia bródka była bar­dziej srebrna niż złota. Śmierć Jacka nauczyła Liz, że to, co widać na zewnątrz, nie zawsze wier­nie oddaje to, co kryje się w środku. Bywa, że coś się tam po pro­stu dzieje. Nie ma jak się o tym dowie­dzieć. Nie spo­sób tego prze­wi­dzieć.

Nikt nie ponosi za to winy.

Liz nie wró­ciła do psy­cho­loga, bo uznała, że niczego sobie nie zarzuca. Poczu­cie winy było pod­stęp­nym padli­no­żercą żywią­cym się ochła­pami prze­zna­czo­nymi na stos cało­palny, i Liz poskro­miła je, jak tylko unio­sło swój szpetny łeb. Była dobrą żoną. To nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Jack był jej kró­lem, a jego dom zam­kiem, schlud­nym i nie­ska­zi­tel­nym, o wystroju tak sub­tel­nym i gustow­nym, że Liz cza­sem zamie­rała w bez­ru­chu, z pal­cami na łup­ko­wym bla­cie kuchni, zauro­czona syner­gią swo­jego pro­jektu. Odpo­wiedni układ, kojące kolory, skóra i drewno, zie­mia i kamień. Liz znała się też jed­nak na potę­dze ognia, a zasto­so­wane przez nią tka­niny, niczym iskierki natchnie­nia, jarzyły się w naj­bar­dziej nie­ty­po­wych miej­scach. Barwy kar­ne­olu i man­da­rynki, indygo i róż łączyły się ze sobą tak miękko, że przy­po­mi­nały mali­nowy sor­bet, który uwiel­biała w dzie­ciń­stwie.

Liz nie była artystką – ni­gdy nie zni­ży­łaby się do tego, żeby tak sie­bie okre­ślać – ale miała talent. Potwier­dzały to jej kuch­nia, ogród i sypial­nia. Kiedy Quinn ucie­kła, by pota­jem­nie wyjść za mąż, a roz­cza­ro­wa­nie nie­mal ode­brało Liz oddech, zdo­łała wykrze­sać z sie­bie radę i prze­ka­zać ją córce niczym nie­tra­fiony pre­zent.

– Ni­gdy nie mów „nie” – szep­nęła, sztywno przy­tu­la­jąc dziew­czynę i uda­jąc, że wszystko gra i będzie grać dalej, cho­ciaż wie­działa, że to nie­prawda.

– Słu­cham? – Quinn pró­bo­wała się odsu­nąć, ale Liz trzy­mała ją cia­sno, napie­ra­jąc kości­stymi rękami na bujne krą­gło­ści jej naj­młod­szej córeczki.

– Ile­kroć on… cie­bie zapra­gnie, ni­gdy nie odma­wiaj. – Była to rada, którą Liz usły­szała od swo­jej wła­snej matki i którą wcie­lała w życie z reli­gijną żar­li­wo­ścią. Nawet jeżeli nie­spo­dzie­wana bez­po­śred­niość tego pod­szeptu znie­sma­czyła Quinn, dla Liz nie miało to zna­cze­nia. Sama wie­działa, jak uszczę­śli­wiać męża – na tuzin róż­nych, ale rów­nie waż­nych spo­so­bów. I choć wąt­piła w to, że nie­szczę­sny zwią­zek jej maleń­stwa z tym arty­stą okaże się dłu­go­trwały, nie mogła swo­jej lato­ro­śli zosta­wić cał­kiem samej.

To szcze­gólne odda­nie owo­cowi jej łona zma­zy­wało wszel­kie prze­jawy poczu­cia winy, doskwie­ra­jące jej, gdy nachy­lała się nad lunetą i rzu­cała okiem na Quinn i Wal­kera ze swo­jego punktu obser­wa­cyj­nego po dru­giej stro­nie jeziora. Na ile tylko Liz mogła stwier­dzić, Quinn wzięła sobie do serca jej radę – mimo że sły­sząc ją, zaczer­wie­niła się i pospiesz­nie wyszła. Nie żeby Liz potrze­bo­wała czy choćby pra­gnęła bar­dziej szcze­gó­ło­wego potwier­dze­nia. Nie była pod­glą­daczką i przy naj­drob­niej­szych ozna­kach tego, że sprawy za jezio­rem przy­bie­rają roman­tyczny obrót, szybko łapała za ście­reczkę do kurzu, odku­rzacz i far­tuch.

Gdyby jesz­cze mogła zer­kać na Jacka juniora i Norę z taką łatwo­ścią, z jaką doglą­dała Quinn. Liz ni­gdy nie sta­no­wiła przy­kładu kla­sycz­nej mamusi, ale kochała swoje dzieci. I chęt­nie udzie­lała im porad, kiedy uznała to za konieczne.

Poza tym nie cho­dziło jedy­nie o obser­wa­cję. Liz cze­goś się dzięki temu nad­zo­rowi dowia­dy­wała, a to uspra­wie­dli­wiało jej postę­po­wa­nie mogące ucho­dzić za nie­sto­sowne. Już po kilku mie­sią­cach spo­ra­dycz­nego pod­pa­try­wa­nia wyszło na jaw, że córka i zięć mają dwa tryby usta­wień: „razem” i „osobno”. „Razem” ozna­czało ubra­nia porzu­cone na pomo­ście, na wpół zamknięte drzwi, włosy w nie­ła­dzie. „Osobno” to Wal­ker w han­ga­rze na łodzie, a Quinn osa­mot­niona.

Długo tak nie wytrwają.

Co powie­działby Jack, gdyby mógł patrzeć przez tę lunetę? Co sądziłby o nie­prze­my­śla­nej decy­zji Liz, aby uży­czyć tej nie­do­bra­nej parze naj­szy­kow­niej­szy z dom­ków nad jezio­rem? I naj­waż­niej­sze, co Jack by zro­bił? Ale choć Liz nocami zadrę­czała się moż­li­wymi odpo­wie­dziami na te pyta­nia, wsparta o poduszki na samym środku teraz nie­mal nie­przy­zwo­icie wiel­kiego łoża z bal­da­chi­mem, ze skórą gładką i poły­skliwą niczym wyciek ropu dzięki kre­mom na noc i emo­lien­tom, była skon­ster­no­wana.

Z Jac­kiem senio­rem spę­dziła pra­wie trzy czwarte swo­jego życia, a jed­nak nie miała poję­cia, jak by postą­pił.

Poza tym, oczy­wi­ście, że nie spusz­czałby oka ze swo­jej córki, popa­tru­jąc na nią przez wie­kową lunetę, nabytą jakoby do obser­wo­wa­nia pta­ków.

Lunetę tę, pod pew­nymi wzglę­dami, Liz postrze­gała jak spu­ści­znę po mężu. Bar­dziej zna­czącą nie tylko od nie­ru­cho­mo­ści na wyna­jem, roz­rzu­co­nych wokół jeziora, ale nawet od zawar­to­ści skrytki depo­zy­to­wej Jacka. O ist­nie­niu tej skrytki Liz wie­działa od zawsze, ale ofi­cjal­nie zoba­czyła ją po raz pierw­szy, gdy tydzień po pogrze­bie weszła do budynku Key Lake Union Bank, jako świeżo owdo­wiała pani San­ford, dzier­żąc w dłoni klucz do tego tajem­ni­czego skarb­czyka. W środku było nie­wiele. Kopia ich testa­mentu i nale­żący do ojca Jacka sygnet absol­wenta ze szma­rag­dem – według Liz, z pew­no­ścią praw­dzi­wym. Na samym dnie, ku swo­jemu kom­plet­nemu zasko­cze­niu, Liz zna­la­zła też list, który napi­sała pra­wie czter­dzie­ści lat wcze­śniej. Na swój spo­sób miło­sny, choć Liz nie była pewna, czy można byłoby go tak nazwać, skoro nie było w nim ozdob­ni­ków typo­wych dla takiej kore­spon­den­cji. Nie zamie­niła kro­pek nad „i” w ser­duszka ani nie wyznała Jac­kowi, że go kocha. Liścik, który pod­su­nęła mu na lek­cji histo­rii powszech­nej w ostat­niej kla­sie, zawie­rał infor­ma­cję o impre­zie mają­cej odbyć się w week­end i pro­po­zy­cję, by się na nią wybrał. Z Liz.

Tak się zaczęło. Liz zdą­żyła zapo­mnieć, że to ona wszystko zaini­cjo­wała.

Co za śmia­łość. Za sprawą tego wspo­mnie­nia odro­binę bar­dziej się sobie spodo­bała.

A spodo­bało jej się też to, co poczuła, gdy po raz pierw­szy przy­ło­żyła oko do lunety, nie­spełna tydzień po śmierci Jacka. Przed­tem nie było jej to w gło­wie, ale gdy męża zabra­kło, zdała sobie sprawę, że taka jest jej powin­ność. Jack prze­cież kie­dyś zoba­czył przez tę lunetę, jak pło­nie czyjś dom. Zadzwo­nił wtedy na dzie­więć­set jede­na­ście, zanim kto­kol­wiek dostrzegł, co się dzieje. Innym razem wypa­trzył dry­fu­jącą łódź, któ­rej odpa­dła śruba, a potem sam wyba­wił z opre­sji pły­wa­jącą na niej rodzinę. Ich luneta słu­żyła jezioru. Ich luneta. A teraz jej.

Liz szybko wzięła to zada­nie na sie­bie. Zaan­ga­żo­wała się tak bar­dzo, że rzadko kiedy prze­cho­dziła przez salon bez zatrzy­my­wa­nia się. Zawsze, choćby prze­lot­nie, rzu­cała w tam­tym kie­runku spoj­rze­nie wzmac­nia­jące jej nić poro­zu­mie­nia ze spo­łecz­no­ścią znad jeziora. Wkom­po­no­wy­wała się prze­cież w ten gobe­lin – podob­nie jak turecki wzór na zapro­jek­to­wa­nym przez nią dro­gim obi­ciu – robiąc, co tylko mogła, żeby zapew­nić spo­kój i sta­bil­ność miej­scu, które nazy­wała domem.

To ważne zada­nie Liz wypeł­niła rów­nież tego wie­czoru przed poło­że­niem się spać, owi­nięta jedwab­nym szla­fro­kiem w pło­żące orchi­dee, sącząc zio­łową her­batę mającą, jak zarze­kał się jej die­te­tyk, usu­wać pod­czas snu kurze łapki. Cho­dziło tylko o tyci rzut oka, zaspo­ko­je­nie cie­ka­wo­ści, które nie powinno przy­nieść nic poza wido­kiem nikłej poświaty lam­pek noc­nych, prze­ni­ka­ją­cej przez zacią­gnięte żalu­zje nie­mal wszyst­kich domów roz­sia­nych wokół jeziora Key.

Ale zamiast poma­rań­czo­wego bla­sku ogni­ska, które pło­nęło od czasu do czasu na ska­li­stym brzegu, wzrok Liz przy­cią­gnął dom inspi­ro­wany góral­ską chatą, zamiesz­ki­wany przez Quinn i Wal­kera. W han­ga­rze na łodzie paliły się wszyst­kie świa­tła (nic nie­zwy­kłego), za to budy­nek miesz­kalny tonął w czerni (a to już było bar­dzo nie­ty­powe). Jesz­cze bar­dziej zanie­po­ko­iły Liz widoczne mię­dzy drze­wami świa­tła samo­chodu, odda­la­ją­cego się od domu długą żwi­rową drogą. To była ta nie­do­rzeczna fio­le­towa kia nale­żąca do Quinn i Wal­kera.

Osobno.

Liz spoj­rzała na zegar nad komin­kiem. Pra­wie dwu­dzie­sta druga. Nie wie­działa, czy cie­szyć się, czy przej­mo­wać, że Quinn opusz­cza męża o tak dziw­nej porze, ale czuła, że w niej samej coś się zagnieź­dziło. Mały kie­łek nadziei, pra­gnie­nia bądź lęku, tak wątły i ulotny, że nie miał jesz­cze kształtu ani nawet nazwy. Liz szybko się wypro­sto­wała i wygła­dziła jedwab swo­jego szla­froka. Uśmiech­nęła się.

Szy­ko­wała się jakaś zmiana.

Quinn

Quinn wyszła, nie mówiąc Wal­ke­rowi, dokąd się wybiera.

Taki wpływ miała na nią Nora. Nie były sobie bli­skie już od lat. W sumie to ni­gdy. Mimo to wystar­czyło jedno słowo jej sio­stry i Quinn od razu była gotowa jechać.

Czuła się tym poiry­to­wana, a humory nie leżały w jej natu­rze. Nawet kiedy Nora prze­cho­dziła etap nasto­let­niej akty­wistki i dom San­for­dów przy­po­mi­nał bar­dziej strefę dzia­łań wojen­nych niż spo­kojną przy­stań, Quinn sta­rała się skła­niać wszyst­kich do ser­decz­no­ści i uśmie­chu świeżo upie­czoną babką bana­nową i regu­lar­nym poto­kiem wypo­wia­da­nych tru­izmów, które miały pod­no­sić na duchu.

– Nie powin­naś ich tak pro­wo­ko­wać – zbesz­tała kie­dyś Norę. Jej sio­stra wybie­rała się do szkoły w koszulce z ape­lem wypi­sa­nym lite­rami o wymyśl­nym kształ­cie: „Zapy­taj o mój skraj­nie femi­ni­styczny pro­gram”. Jack senior oczy­wi­ście dopa­trzył się na niej plam. Ich star­szemu bratu, Jac­kowi junio­rowi – JJ – też się to nie spodo­bało, a pyskówkę, jaka się wywią­zała, zakoń­czyło dopiero żąda­nie ojca, by Nora zdjęła koszulkę, i pod­po­rząd­ko­wa­nie się temu córki. Działo się to na środku kuchni. Wystar­czyło kilka cen­ty­me­trów bla­dej skóry jej szczu­płego brzu­cha i Jack pospiesz­nie wyco­fał żąda­nie. Obaj z synem ucie­kli za drzwi.

Nora posłała w stronę ich zni­ka­ją­cych ple­ców gniewne spoj­rze­nie.

– Wiesz, że on cię kocha – wymam­ro­tała Quinn ustami peł­nymi płat­ków Che­erios.

– Quinn, weź się zamknij. – Nora szarp­nię­ciem roz­pro­sto­wała koszulkę.

– O co ci cho­dzi?

– Jeśli nie sta­no­wisz czę­ści roz­wią­za­nia, to jesteś czę­ścią pro­blemu.

Quinn nie miała poję­cia, ani o jakim pro­ble­mie mowa, ani tym bar­dziej, jak mia­łaby być czę­ścią jego roz­wią­za­nia. A ile­kroć pró­bo­wała się dzie­lić z sio­strą czymś, co wyda­wało jej się nie­zno­śnie trudne, Nora zapew­niała, że to, z czym przy­szło się zmie­rzyć Quinn, jest pro­ble­mem kra­jów pierw­szego świata i powinna sobie pora­dzić z nim sama.

– Pro­blemy pierw­szego świata – mruk­nęła Quinn, włą­cza­jąc migacz i zjeż­dża­jąc na długą drogę pro­wa­dzącą nad zatokę Redrock.

Docho­dziła dwu­dzie­sta druga, a powierzch­nia jeziora Key w nik­ną­cym świe­tle zmierz­chu była ciem­no­fio­le­towa. Kiedy wąska żwi­rowa droga zaczęła klu­czyć mię­dzy drze­wami, odda­la­jąc się od wody, Quinn musiała zwol­nić. Wcze­śniej jed­nak zdą­żyła bry­zgnąć w mie­li­znę tuma­nem ziemi i kamy­ków.

Żało­wała, że nie ma przy­ja­ciółki. Kogoś, do kogo mogłaby zadzwo­nić, gna­jąc nocą na spo­tka­nie z Norą i jej zagad­ko­wym Mam coś dla cie­bie. Ale sama myśl o tym była tak żało­sna, że Quinn poczuła się sobą zaże­no­wana. Tak jakby nie spo­sób było jej polu­bić. Jakby była do tego stop­nia uciąż­liwa i eks­cen­tryczna, że aż nie­zdolna do budo­wa­nia zna­czą­cych rela­cji. A tak nie było i Quinn dobrze o tym wie­działa. Była towa­rzy­ska, skora do nawią­zy­wa­nia zna­jo­mo­ści i nie­odmien­nie lubiana. To Key Lake sta­no­wiło ano­ma­lię.

Zostały tu jesz­cze dziew­częta z liceum, garstka daw­nych kole­ża­nek, które powy­cho­dziły za swo­ich uko­cha­nych z dzie­ciń­stwa i zgod­nie z odwiecz­nymi ocze­ki­wa­niami rodzi­ców prze­nio­sły się do cud­nych domecz­ków w cen­trum. Quinn była kie­dyś jak one – nieco nazbyt naiwną ide­alistką – a jed­nak te kobiety tak bar­dzo róż­niły się od nasto­la­tek, któ­rymi wów­czas były, że z tru­dem je roz­po­zna­wała. A może to ona tak się zmie­niła…

W pierw­szy week­end po tym, jak Quinn poja­wiła się z Wal­ke­rem w Key Lake, stara gwar­dia zapro­siła ich na ogni­sko nad zatoką Redrock. Ta sztuczna plaża znaj­do­wała się w samym sercu Parku Sta­no­wego Key Lake. Tro­chę to było nie­for­tunne, ponie­waż jeśli nie miało się cało­rocz­nej prze­pustki, trzeba było zapła­cić sześć dola­rów za jed­no­ra­zowe wej­ście, ale było warto ze względu na piękny pia­sek i widok jeziora oka­la­ją­cego pół­wy­sep. To miej­sce tak tęt­niło miłymi wspo­mnie­niami, że Quinn zła­pała się na tym, że troszkę cie­plej pomy­ślała o osie­dle­niu się w rodzin­nym mie­ście, choć przed­tem się zarze­kała, że spis powszechny ni­gdy już nie zasta­nie jej w Key Lake. A jed­nak byli tu, umó­wieni ze zna­jo­mymi na pla­żową imprezę w gorącą let­nią noc. Pod­łogę ich tym­cza­so­wego domu wciąż zaj­mo­wały kar­tony, jesz­cze nawet nie wybrali się na porządne zakupy. Jed­nak życie nad jezio­rem mogło się oka­zać nie tak złe, jak się tego oba­wiała. Może oboje z Wal­ke­rem poczują się tu szczę­śliwi?

Na poste­runku straży parku wyku­pili cało­roczny abo­na­ment i nasta­wieni opty­mi­stycz­nie potwier­dzili to naklejką na przed­niej szy­bie swo­jego pod­rdze­wia­łego hatch­backa. Wal­ker więk­szość popo­łu­dnia stra­wił na poszu­ki­wa­niu skrzynki wina, którą przy­wieźli z Los Ange­les, a gdy wresz­cie zna­lazł ją w sza­fie pod scho­dami, wybrał ulu­bione wino Quinn: butelkę Méthode Cham­pe­no­ise, ponie­waż było musu­jące i lek­kie, na spe­cjalną oka­zję. Z emfazą pod­niósł ją teraz z tyl­nego sie­dze­nia, a Quinn chwy­ciła mate­ria­łową torbę, zawie­ra­jącą tape­nadę jej wła­snej roboty i chru­piącą bagietkę, dzieło Wal­kera. Kiedy nie pra­co­wał nad insta­la­cjami, zabie­rał się do pie­cze­nia. Do foc­ca­cii, okrą­głych chleb­ków i brio­szek, które były tak maślane, że sma­kiem bli­żej im było do cia­sta niż do chleba. Quinn nagle ogar­nęła nie­by­wała duma. Nie mogła się docze­kać, by przed­sta­wić swo­jego cudow­nego męża ludziom sta­no­wią­cym nie­gdyś cen­trum jej wszech­świata.

Ze ścieżki pro­wa­dzą­cej z par­kingu na plażę zeszli z zapar­tym tchem, pełni ocze­ki­wań. Na ich rumia­nych policz­kach malo­wało się wza­jemne pożą­da­nie. Wal­ker i Quinn pobrali się, bo się pra­gnęli, i kiedy teraz wycho­dzili spo­mię­dzy drzew, była pewna, że na jej twa­rzy widać namięt­ność cechu­jącą ich zwią­zek. Dotknęła dło­nią policzka i spró­bo­wała ochło­nąć w ocze­ki­wa­niu na nie­unik­nione okrzyki i nie­po­radne uści­ski, na rado­sne spo­tka­nia po latach, nie­zręczne z powodu nieco sczer­stwia­łej fami­liar­no­ści.

Nikt nie zwró­cił na nich uwagi.

Quinn rozej­rzała się po plaży, w myślach porząd­ku­jąc przy­by­łych i wni­kli­wie niczym psy­cho­log odno­to­wu­jąc wszel­kie róż­nice. Włosy Kelly były teraz krót­kie, przy­cięte na wyso­ko­ści brody, mod­nie, ale ze względu na jej okrą­głą twarz jed­nak nie­ko­rzyst­nie. Trzy­mała na bio­drze bobasa, pulch­nego i ruchli­wego, który z piskiem się­gał po koń­cówki jej równo obcię­tych wło­sów, nie mógł ich jed­nak chwy­cić. Kelly była pogrą­żona w roz­mo­wie z Ryanem. Mężem Sarah? Ciężko było to sobie przy­po­mnieć. Sarah latami wahała się mię­dzy Ryanem a Mar­kiem. W gło­wie się Quinn nie mie­ściło, że cała trójka na­dal pozo­sta­wała w przy­jaźni.

Po plaży roz­sia­nych było dwu­dzie­stu paru doro­słych. Stali w pia­sku grup­kami po dwie, trzy osoby, jak Kelly z Ryanem, albo po kostki w wodzie, mocząc pulchne stópki swo­ich pociech w chłod­nym jezio­rze. Zna­jomi Quinn pozmie­niali się, wszy­scy się posta­rzeli, a ich ciała nieco zwiot­czały. Skro­nie kilku męż­czyzn nazna­czyła odro­bina siwi­zny, kobiety zaś, zamiast sek­sow­nych dwu­czę­ścio­wych stro­jów kąpie­lo­wych, w jakich gusto­wały, gdy Quinn jesz­cze dobrze je znała, nosiły prak­tyczne tan­kini. Dotknęła dłu­giego sznurka swo­jego czar­nego bikini, wymy­ka­ją­cego się spod koł­nie­rzyka koszulki, i poczuła się nie­mal nie­przy­zwo­icie.

W jakiejś mie­rze zazdro­ściła eks­po­no­wa­nego wszę­dzie wokół niej macie­rzyń­stwa, życia, jakie byłoby jej tu pisane. Pod każ­dym wzglę­dem było kie­dyś w jej zasięgu. Nie­duży domek, mało­mia­stecz­kowa pro­stota, trwała pozy­cja w samym środku tego zamknię­tego kręgu. Quinn bowiem była tu wtedy kró­lową psz­czół, a w jej kró­le­stwie nie bra­kło ani wier­nych pod­da­nych, ani męż­czy­zny (chłopca?), w któ­rym widziała miłość swego życia. Tyle że cza­sem wszystko staje się znacz­nie bar­dziej zło­żone, niżby się wyda­wało. Bar­dziej skom­pli­ko­wane, nie­prze­nik­nione. Quinn od dawna nie­na­wi­dziła tego świata i „lep­kiej”, groź­nej ewan­ge­lii samo­za­cho­waw­czego wyklu­cza­nia, którą gło­sił.

Na­dal ich nie zno­siła. Mimo że z cza­sem stra­ciła nieco pew­no­ści sie­bie, wciąż prze­peł­niała ją sza­lona duma z ponęt­nych krą­gło­ści jej nie­ska­zi­tel­nego ciała. Czuła się jak młoda aktorka pośród matron. W wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat wciąż była dziec­kiem i zna­cząco róż­niła się od tych kobiet, jej rówie­śni­czek, czu­jąc się od nich młod­sza. Samo posta­wie­nie stopy na plaży nagle i nie­odwo­łal­nie wypchnęło ją poza mury tej ducho­wej świą­tyni. Quinn nie nale­żała do kobiet, które posia­dły wie­dzę. Które prze­kro­czyły próg i nosiły ślady tego w postaci blizn. Cie­szyła się tym i jed­no­cze­śnie czuła, że pod­cina jej to skrzy­dła.

Jedy­nym, co nie budziło teraz naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści Quinn, była prze­można chęć ucieczki. Nie paso­wali tutaj.

– Zabie­rajmy się stąd – szep­nęła do Wal­kera, któ­rego dłoń tkwiła w tyl­nej kie­szeni jej dżin­so­wych szor­tów. Owład­nęła nią potrzeba zna­le­zie­nia się z nim sam na sam. Udo­wod­nie­nia sobie, że choć jej ciało zawio­dło, opie­ra­jąc się temu, co powinno mu przyjść z natu­ralną łatwo­ścią, ni­gdy nie odma­wiało posłu­szeń­stwa, gdy usta Wal­kera wędro­wały po jej skó­rze.

– Za późno – odszep­nął.

Kelly już ich zauwa­żyła i oto nastą­piła cie­pława pod­róbka gorą­cego powi­ta­nia, jakiego spo­dzie­wała się Quinn. Pół­u­ści­ski nad ber­be­ciami, nie­prze­ko­nu­jące okrzyki powi­talne, gdy nie­mow­laki wrza­skiem doma­gały się uwagi. Stół pik­ni­kowy był zawa­lony pojem­ni­kami z fryt­kami i sałatką maka­ro­nową, a Theo piekł nad ogni­skiem hot dogi, nadziane na szpi­ku­lec po sześć w rządku rów­niut­kim aż do obrzy­dli­wo­ści. Tape­nady Quinn nikt nie tknął, a kiedy Wal­ker zapro­po­no­wał wino, męż­czyźni wyglą­dali na ura­żo­nych, kobiety zaś stwier­dziły, że kar­mią. Tak jakby sam z sie­bie powi­nien był poznać, że doj­rzały do dawa­nia życia i nie pozwolą sobie nawet na łyczek.

Quinn wzdry­gnęła się na samo wspo­mnie­nie. Zabrali się stam­tąd z Wal­ke­rem na długo przed tym, nim wypa­dało. Wytłu­ma­czyli się zmę­cze­niem, choć aku­rat do tego było im daleko. Znaj­do­wali się w poło­wie drogi do samo­chodu, gdy dopa­dli do sie­bie. Usta. Ręce. Ubra­nia wil­gotne i kle­jące się do ciał. Gorącz­kowe palce na roz­pa­lo­nej skó­rze i posmak soli, mie­sza­jący się ze sma­kiem kosz­tow­nego fran­cu­skiego wina. Więk­szość butelki roz­pra­co­wali sami i było im od tego tro­chę słabo. Pod­dali się pra­gnie­niu, które nie­gdyś ich zbli­żyło, a potem pod­trzy­my­wało na duchu pod­czas tam­tych cięż­kich lat w Los Ange­les i wresz­cie nio­sło ich przez ośle­pia­jący blask min­ne­so­tań­skiego lata. Dość tego, powie­działa sobie Quinn. Nie potrze­bo­wała pie­luch i bez­zęb­nego uśmie­chu osóbki podob­nej do Wal­kera, tyle że o jej cha­bro­wych oczach.

A jed­nak ich potrze­bo­wała.

Oboje potrze­bo­wali.

Quinn z wes­tchnie­niem wje­chała na pusty par­king obok nabrzeża, przy któ­rym cumo­wały łodzie, i zga­siła sil­nik. Kiedy umilkł, dobiegł ją wpa­da­jący przez otwarte okno szum nara­sta­ją­cej nocy, lasu budzą­cego się do życia wraz z pierw­szymi gwiaz­dami, które prze­bi­jały wiszące nad nią niebo. Żaby i cykady pośród drzew, fale łap­czy­wie chlu­po­czące o brzeg. Moż­liwe, że nale­żało się bać. W Los Ange­les Wal­ker usil­nie pra­co­wał nad tym, by prze­ko­nać ją, że pewna doza stra­chu jest czymś zdro­wym i koniecz­nym. Poka­zał jej, jak roz­gi­nać klu­cze pal­cami, i wymógł na niej obiet­nicę, że zawsze będzie uwa­żała na swoje oto­cze­nie. Na ludzi mogą­cych czaić się w cie­niu.

Oko­lice jeziora Key nie miały w sobie niczego zło­wróżb­nego. Quinn, wysia­da­jąc, zosta­wiła klu­czyki w sta­cyjce, a samo­chód nie­za­mknięty.

Spóź­nia­nie się leżało w natu­rze Nory. Quinn skie­ro­wała się do naj­bliż­szego pomo­stu dla łodzi i prze­szła na sam jego koniec. Zmu­siła się, żeby nie ruszać tele­fonu z tyl­nej kie­szeni szor­tów, zamiast ponow­nie go spraw­dzić. Był nasta­wiony na dzwo­nek i wibra­cje – nie prze­oczy­łaby więc ani połą­cze­nia, ani ese­mesa. To jed­nak nie roz­pro­szyło jej obaw przed powol­nym nara­sta­niem zna­jo­mego bólu, począt­kowo tępego i pul­su­ją­cego. Bólu, jaki poja­wiał się na myśl o sio­strze. Zresztą nie tylko o niej, cho­dziło o coś wię­cej. Nora pozo­sta­wiła po sobie szmat wypa­lo­nej ziemi, nazna­czyła kra­jo­braz prze­szło­ści Quinn plamą czerni. Nad popio­łami uno­siła się smużka dymu, nikła niczym szept.

Co teraz, Noro?

Quinn stłu­miła wzbie­ra­jącą w niej nadzieję. Pró­bo­wała przy­go­to­wać się na naj­gor­sze.

Nora

Była już pra­wie dwu­dzie­sta druga trzy­dzie­ści, kiedy Nora wresz­cie doje­chała nad zatokę Redrock. Znak w pobliżu poste­runku straży, przy wjeź­dzie do parku, przy­po­mi­nał, że należy wnieść opłatę, korzy­sta­jąc z drew­nia­nej skar­bonki. Nie zro­biła tego, nie pla­no­wała bowiem dłuż­szego pobytu.

Mały par­king przy mari­nie był pusty, jeśli nie liczyć fio­le­to­wego hatch­backa z kali­for­nij­ską reje­stra­cją. Obok pojazdu stała Quinn. Gdy Nora wykrę­cała samo­cho­dem, ręce i nogi Quinn oblał złoty blask reflek­to­rów. Nie przy­pusz­czała, że zrobi to na niej wra­że­nie, ale widok sio­stry po tak dłu­gim cza­sie oka­zał się dla Nory wstrzą­sem. Z wysił­kiem zła­pała oddech.

Quinn wyglą­dała kwit­nąco, była opa­lona, a włosy w kolo­rze ciem­nego blondu miała ścią­gnięte w wysoki koń­ski ogon, który przy­wiódł Norze na myśl czir­li­der­skie czasy sio­stry. Jako dwu­dzie­sto­pię­cio­latka na­dal błysz­czała, jakby miała naście lat. Jej ręce i nogi były gład­kie jak lejące się toffi, a twarz tak poważna, że nawet z daleka łatwo było się domy­ślić, iż łak­nie apro­baty. Kochaj mnie, szep­tało w niej wszystko. I nie dało się nie kochać Quinn, choć zara­zem trudno było ją za to lubić.

Nora tak mocno zaci­snęła palce na kie­row­nicy, że w świe­tle biją­cym od deski roz­dziel­czej ich kostki wydały się białe. Jakąś czę­ścią sie­bie pra­gnęła zawró­cić i czym prę­dzej odje­chać, zosta­wia­jąc Quinn w kłę­bach pia­sku. Na to jed­nak było już za późno.

– Wrócę za minutkę – powie­działa wresz­cie, odpi­na­jąc pas bez­pie­czeń­stwa, po czym odwró­ciła się, by spoj­rzeć na zawi­niętą w koc dziew­czynkę. Mała pod­cią­gnęła jego skraj pod same oczy o bar­wie morza i wbiła w Norę nie­od­gad­nione spoj­rze­nie. – Jak myślisz? – Nora spró­bo­wała zdo­być się na uśmiech, ale jej samej wydał się on sztuczny i wątły. – Amy? Nazwa­ły­by­śmy cię Amy?

Cisza.

Nora wes­tchnęła i wysia­dła z samo­chodu, zosta­wia­jąc uchy­lone drzwiczki, żeby dziew­czynka nie poczuła się cał­kiem osa­mot­niona. Co zro­bić? Poma­chać? Uśmiech­nąć się? Powaga sytu­acji spra­wiła, że jej nogi stały się cięż­kie jak ołów. Była w poło­wie drogi do sio­stry, a nie wie­działa, co jej powie­dzieć.

Quinn się nie zawa­hała.

– Nora! – Quinn jed­nym sko­kiem poko­nała dzie­lącą je odle­głość i uści­snęła mocno sio­strę. – Nie sądzi­łam, że tu przy­je­dziesz! – Potem cof­nęła się, trzy­ma­jąc Norę na dłu­gość rąk, ze zmarszczką na czole, dzie­lącą brwi ide­alną linią. Z tym gry­ma­sem przy­po­mi­nała Norze ich matkę. Tego jed­nak ni­gdy by jej nie powie­działa.

– Hej, Q.

– Powin­nam ci przy­ło­żyć.

– Moż­liwe – przy­znała Nora. Nie zamie­rzała prze­pra­szać.

No i Quinn odwi­nęła się i wal­nęła ją w ramię, wystar­cza­jąco, żeby zabo­lało, nie na tyle jed­nak mocno, by pozo­sta­wić siniaka. Według sio­strza­nej nauki była to ade­kwatna suma siły i impetu, podzie­lona przez prze­możne pra­gnie­nie, by nie pod­paść Jac­kowi senio­rowi. Ojciec zde­cy­do­wa­nie nie prze­pa­dał za bój­kami dziew­cząt, mimo iż JJ-owi – wzo­rowi cnót dzie­cię­cych – pozwa­lano na umiar­ko­wane drę­cze­nie młod­szego rodzeń­stwa, włą­cza­jąc ten ele­ment w ich życie domowe.

– Nale­żało mi się – powie­działa Nora, gdy jej młod­sza sio­stra zagry­zła wargi.

– Ścię­łaś włosy.

Nora zaczęła bawić się pie­rza­stymi koń­ców­kami swo­jej jasnej czu­pryny. Postrzę­pione i nie­równe, nada­wały jej wygląd gwiazdy rocka. Bra­ko­wało jej tylko tatu­aży i mnó­stwa kol­czy­ków, ale nad­zwy­czaj dbała o nie­ty­kal­ność swo­jego ciała. Ni­gdy nie było jej w gło­wie, żeby robić sobie dziary czy pier­cing. Jedy­nym wyjąt­kiem była maleńka strzałka wyta­tu­owana na ramie­niu – drugą taką miała jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka Tif­fany. A kiedy się­gnęła po nar­ko­tyki, to tylko dla­tego, że była zbun­to­waną nasto­latką, a one robią takie rze­czy. Nie podo­bało jej się jed­nak to, jak się po nich czuła. Zro­zu­miała, że nie jest typem ćpunki.

– Potrze­bo­wa­łam odmiany – wyja­śniła, wie­dząc, że dla Quinn ta fry­zura musiała być szo­kiem. Kiedy się ostat­nio widziały, płowe loki Nory nie­mal się­gały jej talii. Teraz długa grzywka sta­no­wiła uwy­dat­niała jej kości policz­kowe, a reszta wło­sów była na tyle krótka, że pod­kre­ślały kształt szyi i pod­bródka. Fry­zura stwa­rzała aurę opa­no­wa­nia i wład­czo­ści. Nora wyko­rzy­sty­wała to.

– Wyglą­dasz świet­nie. – Ale w zmru­żo­nych oczach Quinn kryła się uraza. Były sobie obce, a wysi­łek wkła­dany w tę nie­po­radną roz­mowę pozo­sta­wał aż nadto widoczny. Nora poża­ło­wała, że nie może cof­nąć czasu do chwili, zanim sprawy poszły nie tak. Teraz jed­nak nie mogła się przej­mo­wać uczu­ciami Quinn.

– Dzięki.

– Dobrze cię widzieć. Wiesz… – Quinn nie dokoń­czyła, ale nie musiała. Nora widziała wszystko wypi­sane na jej twa­rzy. Czuję się samotna. Szkoda, że nie uło­żyło się ina­czej. Taka jestem zła na cie­bie. Stę­sk­ni­łam się.

– Cie­bie też – odparła Nora, bo co innego mogła powie­dzieć? Spo­tka­nie z sio­strą teraz, w tych oko­licz­no­ściach, było ostat­nią rze­czą, któ­rej by sobie życzyła, ale jaki miała wybór? Quinn nie była jedyną z sióstr San­ford, któ­rej życie poto­czyło się ina­czej, niż pla­no­wano.

– Zabie­rajmy się stąd – dość kate­go­rycz­nie rzu­ciła Quinn. – Napi­jemy się, zapra­szam. U Mal­colma podają teraz guin­nessa. Z cydrem i colą? – Już wra­cała do auta, wyraź­nie ocze­ku­jąc, że Nora pój­dzie za nią, a potem zaszyją się w któ­rymś ze sfa­ty­go­wa­nych bok­sów Mal­colm’s on the Water i będą uda­wać, że uło­żyło im się ina­czej.

– Quinn, zacze­kaj. – Nora nie ruszyła się nawet o krok, a kiedy sio­stra się do niej odwró­ciła, odle­głość mię­dzy nimi wyda­wała się nad­spo­dzie­wa­nie duża. – Nie mam czasu na drinka.

– Dopiero przy­je­cha­łaś.

– Nie mogę…

– Jest późno. – Quinn wzru­szyła ramie­niem i obda­rzyła Norę swoim naj­bar­dziej ujmu­ją­cym uśmie­chem, z dołecz­kiem po pra­wej stro­nie ust. Tylko w ich zaci­śnię­ciu było coś twar­dego. Jakaś zawzię­tość. – Prze­no­cu­jesz. Wal­ker pra­cuje nad insta­la­cją, a dom jest bar­dzo duży. Możesz mieć pokój koło kuchni. Rano zro­bię nale­śniki z bitą śmie­taną i tak dalej. – Czy był w tym sar­kazm? Tego Nora nie mogła wyklu­czyć.

Nie zamie­rzała być nie­miła, ale potrzą­snęła głową prze­cząco i posłała Quinn nieme ostrze­że­nie. W dzie­ciń­stwie posłu­gi­wała się tą szcze­gólną miną tysiące razy i Quinn wzdry­gnęła się na jej widok, jakby wciąż miała osiem lat i krzywe mysie ogonki.

– No co?

– Musisz coś dla mnie zro­bić. Coś bez­piecz­nie prze­cho­wać – oznaj­miła Nora.

Quinn oparła ręce na bio­drach.

– Okej. W głów­nej sypialni w cha­cie jest sejf. Wal­ker zna szyfr.

– To nie to.

– A więc…?

– Naj­pierw musisz mi coś obie­cać.

Quinn unio­sła brew.

– Chyba nie wplą­ta­łaś się w nic nie­le­gal­nego?

– Nie – zaprze­czyła szybko Nora, choć prawda była taka, że nie miała poję­cia, czy to, co robi, jest zgodne z pra­wem. – Nie, to nie jest nic nie­le­gal­nego. Po pro­stu muszę wie­dzieć, że potrak­tu­jesz to poważ­nie. Że zro­bisz to, o co cię pro­szę.

– Pew­nie – powie­działa Quinn.

– Samo „pew­nie” nie wystar­czy. To za mało.

– Nora, do cho­lery. Czego ty ode mnie chcesz? – Quinn wyrzu­ciła ręce w górę. – Prze­cież nawet nie wiem, co obie­cuję.

– Że będziesz ostrożna i mądra. Że nikomu nie powiesz… co ci dałam. Że zaufasz, że sama się wszyst­kim zajmę, i nie będziesz brać spraw w swoje ręce.

– Prze­ra­żasz mnie. – Quinn skrzy­żo­wała ręce na piersi, a ten obronny gest przy­po­mniał Norze, jak sio­stra, jesz­cze mała, cho­wała się przed JJ-em, zakry­wa­jąc głowę rękami, jakby dzięki temu sta­wała się nie­wi­dzialna.

– Nie ma się czego bać. – Tego też Nora nie była taka pewna. – Sytu­acja jest odro­binę wariacka i naprawdę potrze­buję kogoś zaufa­nego. A tobie ufam, Q. Jestem prze­ko­nana, że zro­bisz to jak trzeba.

Roz­wa­ża­jąc te słowa, Quinn zagry­zła wargi, a Nora wie­działa już, że zna­la­zła spo­sób, aby dotrzeć do młod­szej sio­stry. Quinn kochała ludzi. Uwiel­biała ich bez­wstyd­nie i do prze­sady. Sta­wała się przez to łatwym celem, choć łatwo­wierną nikt by jej nie nazwał. Nie prze­strze­gała pew­nych reguł nie dla­tego, że nie rozu­miała następstw, po pro­stu za wszelką cenę chciała oka­zać się pomocna. Pra­gnęła wszyst­kich uszczę­śli­wiać, nieść pokój. Nie­wiele było na świe­cie osób tak tro­skli­wych i pro­sto­li­nij­nych jak Quinn San­ford. Pomyłka, Cruz. Nora była cie­kawa, czy kie­dy­kol­wiek się do tego przy­zwy­czai. Zasta­na­wiała się też, czy zdoła sobie wyba­czyć, że tak posłu­żyła się Quinn. Nara­żała ją na nie­bez­pie­czeń­stwo? Ależ nie, o żad­nym zagro­że­niu nie mogło być mowy. Dokład­nie wszystko roz­pra­co­wały.

– Czego ode mnie chcesz? – zapy­tała Quinn.

Tyle że Nora już odwró­ciła się do samo­chodu. Nie widziała, że na twa­rzy Quinn scep­ty­cyzm ustą­pił miej­sca nadziei, a gdyby nawet to dostrze­gła, i tak by nie miała poję­cia, co począć w obli­czu tej nie­skry­wa­nej tęsk­noty. Nie zaprzą­ta­jąc sobie głowy sio­strą, Nora otwo­rzyła drzwi od strony pasa­żera i nisko się nachy­liła.

– Doje­cha­ły­śmy – powie­działa, odsu­wa­jąc mocno skrę­cone loki od deli­kat­nej krzy­wi­zny policzka dziew­czynki. Mała była zakryta tylko do ramion, ale jak zoba­czyła Nora w bla­dym świe­tle deski roz­dziel­czej, poza tym nie­wiele się zmie­niło. Dziecko miało zaci­śnięte wargi i patrzyło pro­sto przed sie­bie, ści­ska­jąc w sobie emo­cje jak w gor­se­cie.

– Hej – szep­nęła Nora. Jej deter­mi­na­cja zde­cy­do­wa­nie osła­bła wobec połą­cze­nia siły i bez­bron­no­ści dziew­czynki. – Polu­bisz Quinn. To moja sio­stra. Jest bar­dzo, bar­dzo fajna i robi naj­lep­sze cze­ko­la­dowe cia­steczka, jakie kie­dy­kol­wiek jadłam. Lubisz cze­ko­la­dowe cia­steczka, prawda?

Dziew­czynka powoli zamru­gała, ale nie poru­szyła się ani nie dała po sobie ina­czej poznać, że Nora coś do niej powie­działa.

– I uwiel­bia czy­tać książki. Na głosy. – Nora nie miała poję­cia, czy w cha­cie są jakieś ksią­żeczki dla dzieci, ale Quinn nie­wąt­pli­wie sta­nę­łaby na wyso­ko­ści zada­nia. Robi­łaby wypady do biblio­teki i sklepu z upo­min­kami na Main i kupo­wała plu­szaki, żeby Ever­lee miała przy­tu­lankę, gdy będą zwi­jać się w kłę­bek, żeby wspól­nie poczy­tać. Nie. Żad­nych wypa­dów.

I nie Ever­lee. Tak jej nie wolno nazy­wać. Przy­naj­mniej nie na głos.

– Pomy­śla­łaś już o imie­niu? – spy­tała Nora. – Mia­ły­śmy zro­bić sobie paro­dniową prze­rwę od Ever­lee. Pamię­tasz? – Wsu­nęła się na tylne sie­dze­nie, obok pochy­lo­nej głowy dziew­czynki. Jakaś jej część miała prze­możną chęć, by chwy­cić w ramiona ten owi­nięty kocem paku­nek i musnąć ustami miej­sce, gdzie linia wło­sów małej odwzo­ro­wy­wała zbie­gnię­cie się łuków ele­ganc­kiego serca. Chęt­nie nazwa­łaby ją swoim kwia­tusz­kiem i poła­sko­tała pod drob­niut­kimi żebrami, co zawsze powo­do­wało chi­chot dziew­czynki.

Zamiast tego Nora wes­tchnęła i pokle­pała ją po ramie­niu.

– Rusz się, sło­dziaku. Pora iść, okej? – I nie docze­kaw­szy się odpo­wie­dzi, nawet słowa pro­te­stu, wsu­nęła ręce pod oku­taną sze­ścio­latkę i nie­po­rad­nie ją przy­tu­liła. Dziecko ważyło mniej, niż można było się spo­dzie­wać, przy­naj­mniej zda­niem Nory, zaraz więc zapi­sała sobie w pamięci, by zasu­ge­ro­wać Quinn, żeby ją bar­dziej dokar­miała. Masłem orze­cho­wym, jaj­kami i gęstym guaca­mole z fryt­kami. Rze­czami, które doda­dzą tro­chę ciała kostecz­kom jak u ptaszka.

Wysu­nąć się z auta z dziec­kiem w ramio­nach było trudno, ale Nora dała sobie z tym radę. Pro­stu­jąc się, celowo uni­kała spo­tka­nia wzro­kiem z Quinn. Sku­piła się nato­miast na zapew­nie­niu bez­pie­czeń­stwa dziecku, które do sie­bie tuliła, i krót­kiej liście spraw do prze­ka­za­nia. Nie prze­sa­dzaj z nabia­łem. Dbaj, by mieć zapas ket­chupu. I cokol­wiek by się działo, ukry­waj ją.

– Nora? – Głos Quinn prze­ro­dził się w wysoki pisk. Pod­bie­gła tam, gdzie stała sio­stra, wciąż jesz­cze usi­łu­jąca moc­niej objąć trzy­many paku­nek, by go do sie­bie przy­tu­lić. Quinn wycią­gnęła rękę, żeby odchy­lić koc, i zoba­czyła dziew­czynkę w obję­ciach Nory. – A to kto?

– Przy­ja­ciółka. – Zanim padły dal­sze pyta­nia, Nora zasy­pała Quinn lawiną słów. – Trzeba, żebyś ją jakiś czas prze­cho­wała. To długa histo­ria i póź­niej wszystko ci opo­wiem, ale na razie musisz mi zaufać. Po pro­stu zrób to, o co pro­szę.

Mimo że chciała, żeby jej słowa zabrzmiały natu­ral­nie, w gło­sie Nory zadźwię­czała nuta despe­ra­cji. Nie było w tym bowiem nic natu­ral­nego. Faktu, że mają mię­dzy sobą dziecko, nijak nie dało się zba­ga­te­li­zo­wać.

– Nora. – Zdu­mie­nie w oczach Quinn było aż nadto wymowne. – Nie wiem, czy tak mogę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Postać z powie­ści Pio­truś Pan J.M. Bar­riego, wróżka, przy­ja­ciółka Pio­tru­sia Pana (przyp. red.). [wróć]

Cho­dzi o ogrom­nie popu­larną w ame­ry­kań­skiej popkul­tu­rze rezo­lutną sie­rotkę Annie (Lit­tle Orphan Annie), a raczej o jej kano­niczny wize­ru­nek, rodem z komiksu Harolda Graya z 1924 roku – dziew­czynkę z gęstwą rudych locz­ków; nie o Anię z Zie­lo­nego Wzgó­rza, która koloru swo­ich wło­sów w tak mło­dym wieku nie akcep­to­wała (przyp. tłum.). [wróć]

Gra szcze­gól­nie popu­larna we Wło­szech, Szwaj­ca­rii, San Marino oraz m.in. w Ame­ryce Połu­dnio­wej. Polega na dorzu­ca­niu kul jak naj­bli­żej pierw­szej, malej, zwa­nej „pal­lino” (przyp. red.). [wróć]