Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli podobały Ci się Małe kłamstewka, na pewno zechcesz przeczytać Ich złamane życie.
Quinn i Nora, dorosłe siostry, rzadko się widują, a ich kontakty ograniczają się do zdawkowych telefonów i SMS-ów z życzeniami świątecznymi. Dlatego tajemnicza wiadomość od Nory: „Mam coś dla ciebie” od razu wzbudza podejrzenia Quinn. Kiedy spotykają się kilka godzin później w lesie nad jeziorem, Norze towarzyszy mała, skulona dziewczynka o szeroko otwartych oczach i zaciśniętych ustach. Nora oczekuje, że Quinn zapewni dziecku bezpieczeństwo i nikomu o nim nie wspomni, a zwłaszcza ich perfekcyjnej matce, zainteresowanej głównie pielęgnowaniem rodzinnego wizerunku. Zanim Quinn zdąży zadać choć jedno z miliona pytań krążących jej po głowie, Nora znika.
Quinn boi się, że Nora wplątała się w coś, co może zagrozić im wszystkim. Nie wie jednak, że siostra popadła w prawdziwe kłopoty. Jak daleko będzie w stanie się posunąć, by chronić tych, których kocha?
Oto wciągająca i trzymająca w napięciu powieść dla fanów Liane Moriarty o zamożnej rodzinie z przedmieść, której starannie zbudowana fasada zaczyna się rozpadać po niespodziewanym pojawieniu się małej dziewczynki znajdującej się w śmiertelnym niebezpieczeństwie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
Środa
16:48
NORA
Mam coś dla ciebie.
QUINN
Brzmi tajemniczo.
Jakaś podpowiedź?
Serio, Nora. Nie bądź taka.
Nora?
Key nie było głębokim jeziorem. Nie miało też szczególnego uroku, ale jego porośnięte drzewami brzegi wyglądały jak idealnie ułożone elementy układanki, a w promieniach słońca, które wisiało tuż nad taflą wody, było coś mrocznego i tajemniczego. Było jednak piękne na swój własny sposób, co Quinn starała się utrwalić w pamięci, siedząc na skraju pomostu, z palcami stóp otoczonymi jasnozielonymi plamami alg. Gdyby dość nisko się pochyliła, dostrzegłaby nie tylko bańki powietrza z rurki do nurkowania zanurzonego w wodzie Walkera, ale i zarys jego sylwetki. Ciemnej i niewyraźnej pod powierzchnią lekko słonawej wody. Bo był tam. Nurkował. Jej Walker.
Kiedy się wynurzył, Quinn wyciągnęła stopę z palcami obciągniętymi jak u baletnicy stojącej na pointach, a on z uśmiechem położył na niej gładkie szkiełko.
– Nie jest to pantofelek – powiedział, wyjąwszy spomiędzy zębów ustnik rurki – ale i tak możemy cię nazywać Kopciuszkiem.
– Czy to czyni cię księciem z bajki?
– Ani trochę. – Walker zabrał szkiełko i przepłynął kawałek cicho i gładko, jakby był jedną z delikatnych fal chlupoczących przy podporach pomostu. Potem się podciągnął, strząsając wodę ze swojego wspaniałego ciała. Był niemal nagi, miał na sobie tylko bokserki. Przysiadł obok niej, swobodny i ociekający wodą.
– Że też nie pływałeś w czymś bardziej przepisowym – stwierdziła Quinn, ale coś w jej wnętrzu drgnęło na jego widok. Jej mąż był nie tyle przystojny, co atrakcyjny. Nie sposób było się nie obejrzeć za Walkerem Cruzem. Uwagę przyciągały jego szerokie i silne ramiona oraz ciemne przedramiona z imponującymi muskułami. No i jednodniowy zarost, któremu pozwalał się przerodzić w całkiem pokaźną brodę, jeśli był akurat zabsorbowany jakimś projektem. Najbardziej pociągający, a w odczuciu Quinn też zwodniczy, był inteligentny, osobliwy wyraz jego oczu o tęczówkach pokrytych cętkami barwy miedzi. Czasami, kiedy na nią patrzył, odnosiła wrażenie, że jest kimś obcym. Chociaż co noc zasypiała u jego boku.
– Twoje bokserki są mocno prześwitujące – zauważyła. – Wiesz, że moja mama ma lunetę.
Walker pokręcił głową, obryzgując Quinn kropelkami wody.
– Pani Sanford niech sobie patrzy do woli. – Roześmiał się i pstryknął palcami, z nonszalancją spoglądając na stojący za jeziorem dom.
Quinn nawet nie musiała podnosić wzroku, bo dobrze wiedziała, że gdy słońce chowa się za ceglanymi murami domu jej dzieciństwa, okna budynku mrugają czernią. Jej mama może rzeczywiście ich obserwowała. A może nie. Wolałaby, żeby jej to nie ruszało, ale trudno było tego uniknąć. Obojętność jest dobra dla ludzi, którzy nie mają powodu, aby czymkolwiek się przejmować. Quinn, niestety, miała ich aż za wiele. Choćby taki, że ona i Walker wynajmowali dom od jej matki. Albo ten, że oboje byli – miała nadzieję, że chwilowo – bezrobotni. Oczywiście, chodziło też o samego Walkera. Nieważne, że Quinn go kochała; najwyraźniej nie zaspokajał ambicji jej matki, która zresztą nawet nie próbowała szczególnie ukrywać swojego lekceważącego stosunku do niego.
– Hej. – Walker zatrzymał wilgotny palec na podbródku Quinn i przyciągnął jej głowę do swojej. Pocałunek był mokry i ciepły. Smakował jeziorem i chardonnay, które pili do kolacji: do kurczaka z rusztu, maślanego i chrupiącego. – To tymczasowe – przypomniał.
– Doprecyzuj tę tymczasowość – wymamrotała w jego wargi, ale już się odsuwał.
– W Los Angeles ci się nie podobało.
Z ust Quinn wydobył się gardłowy pomruk.
– Było lepiej niż tutaj.
Ale Walkera niełatwo było zbyć.
– Przed zimą wyjedziemy.
– Jest sierpień – powiedziała Quinn, jakby miało to stanowić dowód na to, że nadciąga zima, a oni za długo zwlekają z wyjazdem. Płacąc jej matce połowę tego, co ta normalnie brała za wynajem latem, uwiarygadniali liczne przestrogi Elizabeth Sanford przed niestabilnością materialną, jaką kończy się wyjście za artystę na dorobku.
– Moja praca się sprzeda – oznajmił Walker, a błysk w jego oku prawie przekonał Quinn. Prawie.
– Mogę ją zobaczyć?
Potrząsnął głową i podniósł wygładzone, mętne szkiełko, przytrzymując je między palcem wskazującym a kciukiem.
– Podpowiedź – powiedział, a igrający na jego wargach uśmiech wystarczył, by u Quinn, wbrew niej samej, wywołać identyczną reakcję.
– Jesteś szalony – stwierdziła.
– Szalony geniusz? Czy tylko szalony wariat? – Walker podźwignął się i wyciągnął do Quinn rękę, wciąż trzymając szkiełko w palcach. Czuła chłodną gładkość szkiełka między nimi, kiedy ją podnosił.
– Tylko szalony, moim zdaniem.
Mogłaby to uzasadnić, ale nie była w nastroju. Stopy Walkera pozostawiały na sfatygowanych deskach pomostu równe ślady i uważnie się ich trzymała, powierzając małe odciski własnych stóp ciemnym zarysom tamtych. Ich życie nie było szalone. Nie o to chodziło. Po prostu nie było takie, na jakie Quinn zawsze miała nadzieję.
Na skraju pomostu Walker zatrzymał się i wsunął stopy w znoszone klapki, które wcześniej tam zostawił. Między przystanią a domem rozciągał się rozległy równo przystrzyżony trawnik, który ze względu na piaszczystą glebę odmawiał rośnięcia w sposób przepisowy. Trawa była szorstka i przetykana ostami, ale doskonała do gry w bocce3 bądź wylegiwania się na ręczniku w blasku słońca, czyli dwóch zajęć, które zdominowały letni porządek ich dni – o ile stawianie na lenistwo i przypadkowość można było nazwać porządkiem.
Bo oni czekali. Na coś lepszego. Wyczekiwali iskry natchnienia. Tyle że ostatnio Walker zbyt dużo czasu spędzał w hangarze dla łodzi, który zamienił w swoją pracownię, żeby grać lub wylegiwać się z Quinn. Żeby czekać. Quinn cieszyła się szczęściem męża, i to bardzo, ale nie chciała być wykluczona z jakiejkolwiek sfery jego życia. Najgorsza była sztuka Walkera. Quinn czuła swoją małość wobec jego jawnego głodu obcowania z fakturą, kolorem i światłem. Wobec tego, jak wstrząsał nim widok trawy preriowej wyginanej przez burzę lub krzywej gałęzi, niepokojąco wygiętej niczym złamana kończyna.
Quinn daleko było do takiej głębi. Czasami czuła, że zatraca się w mężu. Że prawie w nim tonie.
– Wejdziesz? – zapytała, przesuwając palcem po jego wilgotnym ramieniu. – Musisz się przebrać.
To był pretekst. Łaknęła go jak wody, migdałowego kształtu jego oczu, jego skóry tak ciemnej i pięknej jak ziemia nagrzana słońcem. Mówił z lekkim akcentem, którego nabrał, spędzając letnie miesiące z rodziną ojca w stolicy Meksyku, ale melodyjną miękkość, łagodzącą wymawianie spółgłosek, zawdzięczał matce, imigrantce z Ghany. Quinn to wszystko uwielbiała.
Jej mąż był nadzwyczajny. Sam w sobie. Pragnęła go, bo łączyło ich coś więcej niż pospolite obrączki ślubne. Należała do niego sercem, duszą, ciałem i wszystkim innym, co miała do ofiarowania. Nie wiedziała tylko, czy on w takim samym stopniu należał do niej.
– W hangarze mam ciuchy na zmianę – odparł Walker. Myślami był już gdzie indziej, wpatrzony w wysokie okna starej kanciastej budy, kryjącej jego ekscytujące marzenie. Quinn dostrzegała jego rozkojarzenie od długich miesięcy, teraz jednak myśli o pracy całkiem go pochłaniały. Na cokolwiek innego pozostawało niewiele miejsca. Nawet na nią. Pozwoliła ręce opaść.
– Okej – powiedziała. – Ale nie siedź za długo.
Zwolniony z obowiązków, z głową wyraźnie zaprzątniętą tym, co czekało na niego w prowizorycznej pracowni, ruszył przed siebie. Mimo to, kiedy Quinn odprowadzała go wzrokiem, zreflektował się i przystanął, żeby poświęcić żonie ostatnią sekundę uwagi.
– Wszystko dobrze?
– Świetnie – zapewniła go. – Idź. – Nie powiedziała mu o wiadomości, jaką dostała od siostry. Bo i po co, skoro już skupiał się na czymś innym.
Mam coś dla ciebie.
Co Quinn miałaby z tym zrobić? Krótki, zagadkowy tekst. To cała Nora i Walker powiedziałby to samo. Na tym by poprzestał, a pod wpływem jego beztroski Quinn zrobiłoby się głupio, że się w ogóle zastanawiała. Że się przejęła. Ale nic nie mogła na to poradzić. Mam coś dla ciebie sugerowało jakiegoś typu transakcję. Nie widziała Nory przeszło rok i tęskniła za starszą siostrą z niemal dziecięcą siłą. Nigdy nie były sobie bliskie, co to, to nie, ale nieobecność i aura tajemnicy sytuowały Norę w świecie marzeń. Nieczęste wiadomości od niej i jeszcze rzadsze telefony wydawały się czymś niemal zakazanym, niebezpiecznym, chociaż, o ile wiedziała Quinn, najgorszym występkiem, jakiego dopuściła się Nora, była rezygnacja z pełnego stypendium na Northwestern i zignorowanie oczekiwań rodziny Sanfordów.
Quinn czasami jej zazdrościła.
Najwyraźniej Walker nie zauważył, że coś ją trapi, bo mrugnął do niej, oddalając się ze swoim znaleziskiem do hangaru i postukując rytmicznie piętami o klapki.
Nic wielkiego to nie było, ot, kawałek szkła. Instalacje Walkera zazwyczaj imponowały rozmiarami i formatem, toteż Quinn trudno było pogodzić wyławiane z jeziora drobiazgi z ogromnych rozmiarów rzeźbami, z których zasłynął jej mąż.
Po tym jak przenieśli się na początku lata z Los Angeles do miejscowości Key Lake w Minnesocie, prawie stracił energię. Przynajmniej jeśli mowa o sztuce. Quinn upajała się w tym czasie niepodzielną uwagą, jaką darzył ją Walker przez prawie dwa miesiące swojej niemocy twórczej, za sprawą której intensywność swojej koncentracji doskonalił właśnie na niej. Dawał temu upust przez długie gorące tygodnie czerwca oraz lipca. Jej ciało i płaszczyzna bioder, a także to, jak jej grzbiet przechodził w przewężenie talii, stały się przedmiotem jego obsesji. Już na studiach, na wstępnych zajęciach plastycznych, gdy po raz pierwszy się zobaczyli, Walker był indywidualistą, owładniętym ideą i totalnie na niej skupionym. Formalnie pracował na pół etatu jako asystent profesora, ale wyszło na to, że prowadził większość kursu. Jego całkowite oddanie nauczaniu od początku budziło podziw Quinn. Marzyła, żeby i w jej duszy skrywało się coś z tego, co miał w sobie Walker.
Quinn bowiem zdecydowanie nie była aż tak wyjątkowa. Nie brakowało jej za to determinacji. I jeśli o nią chodzi, ten upokarzający powrót w rodzinne strony i miesiące życia pod bacznym, nieżyczliwym okiem jej matki stanowiły co najwyżej drogę naokoło.
Osłoniła oczy przed zachodzącym słońcem i sięgnęła wzrokiem za jezioro, jakby rzucała wyzwanie obserwującej ich Liz Sanford. Od razu poczuła wdzięczność za bokserki Walkera, za jego niesforne zarzucanie czarną czupryną, za to, jak jej życie wystawiało się na pokaz. Nawet zagadkowa wiadomość od siostry nie była w stanie pomieszać Quinn szyków. Wiedziała, czego chce. I tym razem nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek ją powstrzymało.
Nora spojrzała w lusterko wsteczne i zobaczyła, że dziewczynka zagrzebała się w przykurzony samochodowy koc. Spowijał ją całą do tego stopnia, że z kraciastego kokonu wystawał tylko czubek fioletowej tenisówki. Już nawet nie siedziała. Jako że ciałko pod fałdami koca było mocno skulone, a pas bezpieczeństwa ciasno opinał jedynie miękką górkę z tkaniny, Nora miała wątpliwości, czy takie zabezpieczenie cokolwiek daje. Może nie. Zresztą może przewóz dziecka wymagał specjalnej adnotacji w prawie jazdy. Przypomniały jej się skomplikowane, pięciopunktowe pasy bezpieczeństwa z czasów, gdy sama była szkrabem, i zaraz pożałowała, że nie pamiętała o zabraniu fotelika.
Ostatnie kilka godzin były pełne zamętu. Męczące łzy i dojmujące wyczerpanie. Próby pocieszania, żałośnie zawodne. Nora nic nie mogła na to poradzić – była spięta, przerażona, a dziecko marniało, przytłoczone duszną atmosferą jej mieszkania. Siedziało plecami wtulone w kąt i płakało tak, jakby świat miał się skończyć. Nie pomagały hot dogi, chociaż Nora nurzała je w keczupie dokładnie tak, jak dziewczynka lubiła. Kreskówki też nie, tym bardziej że z programów dla dzieci leciały w telewizji jedynie powtórki SpongeBoba Kanciastoportego. Dziewczynka wyglądała na przestraszoną, nie na rozbawioną.
Nora była przy jej narodzinach, autentycznie przerażającej historii, która odebrała jej całkowicie chęć posiadania własnego dziecka. Kiedy było już po wszystkim i lekarz radośnie ogłosił: „To dziewczynka”, wzięła na ręce bezimienne niemowlę. Tuląc do siebie pakuneczek, wyczuwała niezdarne, wykrzywione łokcie i kciuki dziecka, opornej uczestniczki czegoś, co powinno być naturalnym obrzędem na cześć nowego życia. Noworodek okazał się nieco inny, niż się spodziewała. Skóra na jego policzkach była biała i łuszczyła się, a paluszki były tak drobniutkie, że ledwie odważyła się ich dotknąć, pełna obaw, że się połamią. Niemowlę miało szeroko otwarte oczy i było ciche, choć buzię otwierało tak, jakby chciało coś powiedzieć.
– Jest niesamowita – przyznała Nora. Bo była. Ale też zarazem obca, niepokojąca i cudowna. – Jak ją nazwiesz?
– Na imię ma Everlee.
– Ładnie – odpowiedziała wbrew sobie Nora. Bo wcale jej się to nie spodobało. I przez późniejsze lata chwytała się każdego sposobu, by nie zwracać się do dziewczynki tym źle dobranym imieniem. Skarbie, kochanie albo robaczku. Byle nie Everlee. O tym imieniu trudno jej było nawet pomyśleć.
– Kochanie – zawołała teraz, znów kierując oczy na lusterko wsteczne. Mała nadal kuliła się pod kocem. Możliwe, że spała. Na pewno tego potrzebowała. – Skarbie, słyszysz mnie tam?
Żadnej odpowiedzi. Ale przecież nie była zbyt rozmowna ani teraz, ani przedtem.
– Trochę się pobawimy, dobrze? W udawanie. – Czy zabrzmiało to jak zachęta do zabawy? Nora miała nadzieję, że tak. Chciała przeprowadzić wszystko możliwie bezboleśnie. – Będzie wspaniale. Jak w przebierankach, tyle że teraz dostaniesz nowe imię. Tylko na trochę. Sama wybierzesz, jak chcesz się nazywać. Czy to nie fajne?
Cisza. Nora widziała w lusterku, że koc odrobinę się poruszył, ale może dziewczynka po prostu ciaśniej się nim otulała.
– Jakie imię lubisz najbardziej? Powinnyśmy nazwać cię Courtney? Albo Piper? A może Olivia, jak w tych książkach, które ci kupiłam?
Tym razem ani drgnęła.
Nora westchnęła i poprawiła okulary przeciwsłoneczne, bo słońce zniżyło się nad horyzont. Gdy wjeżdżała w jego blask, niebo wypełniały żywe pastelowe barwy, a długie pasma chmur przypominały pociągnięcia pędzlem. Wszystko sprawiało zbyt radosne wrażenie jak na to, co miała do załatwienia. Było jak z obrazka, wręcz sztucznie. To przypomniało jej, dokąd jedzie, i te skojarzenia nie były dobre.
Napisała tylko Mam coś dla ciebie, nic więcej nie przyszło jej do głowy.
Bo co miałaby jej przekazać? Szykuj pokój gościnny, bo zwalę ci na głowę milczącą sześciolatkę, nie wiem, na jak długo. Aha, i ani słowa ci o niej nie powiem.
Nora wiedziała, jak co by się dalej stało.
Padłyby pytania o szczegóły. Quinn chciałaby je poznać, przebieg zdarzeń opatrzony komentarzami i całą tę cholerną historię od chwili poczęcia dziewczynki. A Nora niczego nie mogła jej powiedzieć.
Mała, idealna Quinn. Urocza, dobra, troskliwa Quinn, tak pięknie odgrywająca rolę naiwnej siostrzyczki. Zrobiła dyplom z nauczania ponadpodstawowego, a ściślej z nauczania języka angielskiego w szkole średniej, ale zdaniem Nory lepiej nadawałaby się na przedszkolankę, choć sama nigdy by tego nie potwierdziła. Quinn była optymistką, radosną dziewczyną, kiedyś zarówno szefowała czirliderkom Key Lake Titans, jak i pełniła funkcję wiceprzewodniczącej samorządu uczniowskiego. Miała wyjść za kapitana drużyny futbolowej i wesprzeć populację Key Lake mnóstwem uroczych bobasków. Mimo to Quinn, niespodziewanie i wbrew wszelkim oczekiwaniom, postanowiła postąpić zgoła inaczej.
Zaczęła odgrywać kogoś, kim nie jest. Wyszła za tego nieznośnie seksownego, ale i totalnie pokręconego artystę. Przeniosła się do Los Angeles. Udawała, że poradzi sobie z klasą nastolatków, chociaż dla Nory było oczywiste, że licealiści zeżrą jej siostrę żywcem.
Kiedy widziały się ostatnio, dłonie i nadgarstki Quinn były pokryte tatuażami z henny, misternymi motywami roślinnymi, krzyżującymi się na jej jasnej skórze z innymi zawiłymi wzorami, jak na jakiejś mapie. Walker eksperymentował z graffiti i tatuażami, i to swoją żonę najbardziej upodobał sobie jako ich tło. Było to prawie dwa lata temu, podczas rzadkich u Sanfordów rodzinnych świąt Bożego Narodzenia. Norze było szczerze żal siostry. Quinn sprawiała wrażenie otumanionej własnym życiem. Wpatrywała się w męża z nieskrywanym utęsknieniem, takim wzrokiem, że Nora czuła się świadkiem czegoś zawstydzająco intymnego. A potem brew Quinn drgnęła i wydawało się, że Walker stał się dla niej kimś najzupełniej obcym. Z lekko rozchylonymi ustami i głową nieznacznie przekrzywioną przyglądała się własnemu mężowi tak, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Było to niepokojące. W miarę upływu dnia henna stopniowo się rozmazywała, a podczas rozpakowywania prezentów Quinn wypiła odrobinę za dużo szampana i zaczęła nieskładnie paplać. Rozpływała się, blaknąc jak pomarańczowa farba, plamiąca jej ręce.
Ale z dziećmi Quinn świetnie sobie radziła. Przynajmniej kiedyś. Przed ponad dekadą.
– Może Annie? – zapytała Nora, zwracając się ku tylnemu siedzeniu. – Mnie się podoba. Pasuje do twoich włosów.
Szuranie. Cichutki szelest koca lub samochodowej tapicerki.
Odpowiedziała?
– Słucham? – Nora przechyliła głowę tak, by kątem ucha zbierać dźwięki z tylnego siedzenia, oczy jednak pilnowały cały czas drogi. Zdecydowanie wolałaby uniknąć lądowania w rowie z dzieckiem zawiniętym w kokon na tylnej kanapie. Dziewczynka wyglądałaby na ofiarę marnie obmyślonego porwania. – Coś mówiłaś, kochanie?
– Chcę do domu.
– Też bym chciała – przyznała Nora, nie mając innej odpowiedzi. Bo taka była prawda. Tyle tylko że nie istniała taka możliwość. Już nie. Dla żadnej z nich, ani teraz, ani kiedykolwiek.
Nora spróbowała powstrzymać dreszcz, wmawiając sobie, że gęsia skórka na jej ramionach jest skutkiem nadmiernego podkręcenia klimatyzacji. Sięgnęła do wywietrznika, skierowała nawiew w dół, z dala od siebie, a potem zdjęła telefon z uchwytu na kubek. Dziewczynka pewnie do końca życia się z tego nie otrząśnie, też będzie esemesowała w trakcie prowadzenia auta i zginie w tragicznym wypadku, ale Nora już i tak nie szczędziła jej złych przykładów. Z jednym okiem na drodze, a drugim na wyświetlaczu wysłała kolejną wiadomość do Quinn: Dojeżdżam.
21:10
QUINN
Jak to rozumieć?
NORA
Spotkajmy się.
QUINN
Teraz? Gdzie?
NORA
Na przystani.
QUINN
W zatoce Redrock?
NORA
O 22.
Reklamy kłamały. Żaden z syntetycznych środków do czyszczenia szkła nie radził sobie tak dobrze jak ocet i gazeta. Trochę ciepłej wody w wiadrze i chlust cierpkiego octu, co powinno przywodzić na myśl pikle, jednak Liz kojarzyło się tylko z czystością. Miała specjalną ściereczkę, przeznaczoną wyłącznie do tego celu; prała ją ręcznie co tydzień, żeby nigdy nie skaziły jej detergenty ani nie nadwątlił zanadto płyn zmiękczający Island Fresh Gain, którego z lubością używała do tkanin. Liz pozostawało jedynie zamoczyć ściereczkę w wodzie z octem, przetrzeć okno szybka po szybce, a potem usunąć smugi mocno zmiętą gazetą. Zazwyczaj była to „Key Lake Gazette”, która i tak nie nadawała się do niczego innego.
U Liz Sanford okna lśniły.
Podobnie jak soczewki jej lunety.
W sumie to nie była jej. Należała do Jacka seniora, przynajmniej aż do owego dnia przed dwoma laty, kiedy to oznajmił, że doskwiera mu zgaga, i umarł na swoim skórzanym fotelu, podczas gdy Liz zmywała po kolacji. Ręcznie, oczywiście. Na używanie zmywarki porywają się jedynie ludzie, którzy nie dbają o stan swojej zastawy.
Bywało, że miała poczucie winy. Obwiniała się o to, że odesłała Jacka z tabletkami w dłoni do gabinetu, a potem, nucąc, zanurzyła w pianie dwa płytkie talerze Crown Ducal Bristol-Blue, których używali podczas, jak się okazało, ostatniego posiłku Jacka. O to, że zajrzała do niego dopiero dwadzieścia minut później, kiedy srebra już spoczęły w szufladzie, a kryształowe kieliszki z Waterford znalazły się w przeznaczonych dla nich miejscach w szafce ze starego litego drewna. Bo wtedy był już całkiem zimny.
Psycholog (na wizytę u niego nalegał jej lekarz – Liz odwiedziła go tylko dwukrotnie), zapewnił ją, że niczym nie zawiniła. Nawet antrykotem, którym raczyli się tamtego wieczoru. Ani pokrojonymi w kostkę ziemniakami, które przysmażyła na maśle i tłuszczu z bekonu. Ani też ciepłym białym pieczywem, które jej mąż odrywał całymi kawałami, by ścierać resztki sosu z talerza.
Jack senior był okazem zdrowia aż do chwili, gdy nagle przestał nim być. Nie przybierał na wadze, nie tracił tchu ani się nie pocił, nie było niczego, co mogłoby wzbudzić niepokój Liz. Przeciwnie, był wysoki, w miarę szczupły. I nawet w chwili śmierci głowę pokrywała mu gęstwa płowych włosów – chociaż jego gustowna kozia bródka była bardziej srebrna niż złota. Śmierć Jacka nauczyła Liz, że to, co widać na zewnątrz, nie zawsze wiernie oddaje to, co kryje się w środku. Bywa, że coś się tam po prostu dzieje. Nie ma jak się o tym dowiedzieć. Nie sposób tego przewidzieć.
Nikt nie ponosi za to winy.
Liz nie wróciła do psychologa, bo uznała, że niczego sobie nie zarzuca. Poczucie winy było podstępnym padlinożercą żywiącym się ochłapami przeznaczonymi na stos całopalny, i Liz poskromiła je, jak tylko uniosło swój szpetny łeb. Była dobrą żoną. To nie ulegało wątpliwości. Jack był jej królem, a jego dom zamkiem, schludnym i nieskazitelnym, o wystroju tak subtelnym i gustownym, że Liz czasem zamierała w bezruchu, z palcami na łupkowym blacie kuchni, zauroczona synergią swojego projektu. Odpowiedni układ, kojące kolory, skóra i drewno, ziemia i kamień. Liz znała się też jednak na potędze ognia, a zastosowane przez nią tkaniny, niczym iskierki natchnienia, jarzyły się w najbardziej nietypowych miejscach. Barwy karneolu i mandarynki, indygo i róż łączyły się ze sobą tak miękko, że przypominały malinowy sorbet, który uwielbiała w dzieciństwie.
Liz nie była artystką – nigdy nie zniżyłaby się do tego, żeby tak siebie określać – ale miała talent. Potwierdzały to jej kuchnia, ogród i sypialnia. Kiedy Quinn uciekła, by potajemnie wyjść za mąż, a rozczarowanie niemal odebrało Liz oddech, zdołała wykrzesać z siebie radę i przekazać ją córce niczym nietrafiony prezent.
– Nigdy nie mów „nie” – szepnęła, sztywno przytulając dziewczynę i udając, że wszystko gra i będzie grać dalej, chociaż wiedziała, że to nieprawda.
– Słucham? – Quinn próbowała się odsunąć, ale Liz trzymała ją ciasno, napierając kościstymi rękami na bujne krągłości jej najmłodszej córeczki.
– Ilekroć on… ciebie zapragnie, nigdy nie odmawiaj. – Była to rada, którą Liz usłyszała od swojej własnej matki i którą wcielała w życie z religijną żarliwością. Nawet jeżeli niespodziewana bezpośredniość tego podszeptu zniesmaczyła Quinn, dla Liz nie miało to znaczenia. Sama wiedziała, jak uszczęśliwiać męża – na tuzin różnych, ale równie ważnych sposobów. I choć wątpiła w to, że nieszczęsny związek jej maleństwa z tym artystą okaże się długotrwały, nie mogła swojej latorośli zostawić całkiem samej.
To szczególne oddanie owocowi jej łona zmazywało wszelkie przejawy poczucia winy, doskwierające jej, gdy nachylała się nad lunetą i rzucała okiem na Quinn i Walkera ze swojego punktu obserwacyjnego po drugiej stronie jeziora. Na ile tylko Liz mogła stwierdzić, Quinn wzięła sobie do serca jej radę – mimo że słysząc ją, zaczerwieniła się i pospiesznie wyszła. Nie żeby Liz potrzebowała czy choćby pragnęła bardziej szczegółowego potwierdzenia. Nie była podglądaczką i przy najdrobniejszych oznakach tego, że sprawy za jeziorem przybierają romantyczny obrót, szybko łapała za ściereczkę do kurzu, odkurzacz i fartuch.
Gdyby jeszcze mogła zerkać na Jacka juniora i Norę z taką łatwością, z jaką doglądała Quinn. Liz nigdy nie stanowiła przykładu klasycznej mamusi, ale kochała swoje dzieci. I chętnie udzielała im porad, kiedy uznała to za konieczne.
Poza tym nie chodziło jedynie o obserwację. Liz czegoś się dzięki temu nadzorowi dowiadywała, a to usprawiedliwiało jej postępowanie mogące uchodzić za niestosowne. Już po kilku miesiącach sporadycznego podpatrywania wyszło na jaw, że córka i zięć mają dwa tryby ustawień: „razem” i „osobno”. „Razem” oznaczało ubrania porzucone na pomoście, na wpół zamknięte drzwi, włosy w nieładzie. „Osobno” to Walker w hangarze na łodzie, a Quinn osamotniona.
Długo tak nie wytrwają.
Co powiedziałby Jack, gdyby mógł patrzeć przez tę lunetę? Co sądziłby o nieprzemyślanej decyzji Liz, aby użyczyć tej niedobranej parze najszykowniejszy z domków nad jeziorem? I najważniejsze, co Jack by zrobił? Ale choć Liz nocami zadręczała się możliwymi odpowiedziami na te pytania, wsparta o poduszki na samym środku teraz niemal nieprzyzwoicie wielkiego łoża z baldachimem, ze skórą gładką i połyskliwą niczym wyciek ropu dzięki kremom na noc i emolientom, była skonsternowana.
Z Jackiem seniorem spędziła prawie trzy czwarte swojego życia, a jednak nie miała pojęcia, jak by postąpił.
Poza tym, oczywiście, że nie spuszczałby oka ze swojej córki, popatrując na nią przez wiekową lunetę, nabytą jakoby do obserwowania ptaków.
Lunetę tę, pod pewnymi względami, Liz postrzegała jak spuściznę po mężu. Bardziej znaczącą nie tylko od nieruchomości na wynajem, rozrzuconych wokół jeziora, ale nawet od zawartości skrytki depozytowej Jacka. O istnieniu tej skrytki Liz wiedziała od zawsze, ale oficjalnie zobaczyła ją po raz pierwszy, gdy tydzień po pogrzebie weszła do budynku Key Lake Union Bank, jako świeżo owdowiała pani Sanford, dzierżąc w dłoni klucz do tego tajemniczego skarbczyka. W środku było niewiele. Kopia ich testamentu i należący do ojca Jacka sygnet absolwenta ze szmaragdem – według Liz, z pewnością prawdziwym. Na samym dnie, ku swojemu kompletnemu zaskoczeniu, Liz znalazła też list, który napisała prawie czterdzieści lat wcześniej. Na swój sposób miłosny, choć Liz nie była pewna, czy można byłoby go tak nazwać, skoro nie było w nim ozdobników typowych dla takiej korespondencji. Nie zamieniła kropek nad „i” w serduszka ani nie wyznała Jackowi, że go kocha. Liścik, który podsunęła mu na lekcji historii powszechnej w ostatniej klasie, zawierał informację o imprezie mającej odbyć się w weekend i propozycję, by się na nią wybrał. Z Liz.
Tak się zaczęło. Liz zdążyła zapomnieć, że to ona wszystko zainicjowała.
Co za śmiałość. Za sprawą tego wspomnienia odrobinę bardziej się sobie spodobała.
A spodobało jej się też to, co poczuła, gdy po raz pierwszy przyłożyła oko do lunety, niespełna tydzień po śmierci Jacka. Przedtem nie było jej to w głowie, ale gdy męża zabrakło, zdała sobie sprawę, że taka jest jej powinność. Jack przecież kiedyś zobaczył przez tę lunetę, jak płonie czyjś dom. Zadzwonił wtedy na dziewięćset jedenaście, zanim ktokolwiek dostrzegł, co się dzieje. Innym razem wypatrzył dryfującą łódź, której odpadła śruba, a potem sam wybawił z opresji pływającą na niej rodzinę. Ich luneta służyła jezioru. Ich luneta. A teraz jej.
Liz szybko wzięła to zadanie na siebie. Zaangażowała się tak bardzo, że rzadko kiedy przechodziła przez salon bez zatrzymywania się. Zawsze, choćby przelotnie, rzucała w tamtym kierunku spojrzenie wzmacniające jej nić porozumienia ze społecznością znad jeziora. Wkomponowywała się przecież w ten gobelin – podobnie jak turecki wzór na zaprojektowanym przez nią drogim obiciu – robiąc, co tylko mogła, żeby zapewnić spokój i stabilność miejscu, które nazywała domem.
To ważne zadanie Liz wypełniła również tego wieczoru przed położeniem się spać, owinięta jedwabnym szlafrokiem w płożące orchidee, sącząc ziołową herbatę mającą, jak zarzekał się jej dietetyk, usuwać podczas snu kurze łapki. Chodziło tylko o tyci rzut oka, zaspokojenie ciekawości, które nie powinno przynieść nic poza widokiem nikłej poświaty lampek nocnych, przenikającej przez zaciągnięte żaluzje niemal wszystkich domów rozsianych wokół jeziora Key.
Ale zamiast pomarańczowego blasku ogniska, które płonęło od czasu do czasu na skalistym brzegu, wzrok Liz przyciągnął dom inspirowany góralską chatą, zamieszkiwany przez Quinn i Walkera. W hangarze na łodzie paliły się wszystkie światła (nic niezwykłego), za to budynek mieszkalny tonął w czerni (a to już było bardzo nietypowe). Jeszcze bardziej zaniepokoiły Liz widoczne między drzewami światła samochodu, oddalającego się od domu długą żwirową drogą. To była ta niedorzeczna fioletowa kia należąca do Quinn i Walkera.
Osobno.
Liz spojrzała na zegar nad kominkiem. Prawie dwudziesta druga. Nie wiedziała, czy cieszyć się, czy przejmować, że Quinn opuszcza męża o tak dziwnej porze, ale czuła, że w niej samej coś się zagnieździło. Mały kiełek nadziei, pragnienia bądź lęku, tak wątły i ulotny, że nie miał jeszcze kształtu ani nawet nazwy. Liz szybko się wyprostowała i wygładziła jedwab swojego szlafroka. Uśmiechnęła się.
Szykowała się jakaś zmiana.
Quinn wyszła, nie mówiąc Walkerowi, dokąd się wybiera.
Taki wpływ miała na nią Nora. Nie były sobie bliskie już od lat. W sumie to nigdy. Mimo to wystarczyło jedno słowo jej siostry i Quinn od razu była gotowa jechać.
Czuła się tym poirytowana, a humory nie leżały w jej naturze. Nawet kiedy Nora przechodziła etap nastoletniej aktywistki i dom Sanfordów przypominał bardziej strefę działań wojennych niż spokojną przystań, Quinn starała się skłaniać wszystkich do serdeczności i uśmiechu świeżo upieczoną babką bananową i regularnym potokiem wypowiadanych truizmów, które miały podnosić na duchu.
– Nie powinnaś ich tak prowokować – zbeształa kiedyś Norę. Jej siostra wybierała się do szkoły w koszulce z apelem wypisanym literami o wymyślnym kształcie: „Zapytaj o mój skrajnie feministyczny program”. Jack senior oczywiście dopatrzył się na niej plam. Ich starszemu bratu, Jackowi juniorowi – JJ – też się to nie spodobało, a pyskówkę, jaka się wywiązała, zakończyło dopiero żądanie ojca, by Nora zdjęła koszulkę, i podporządkowanie się temu córki. Działo się to na środku kuchni. Wystarczyło kilka centymetrów bladej skóry jej szczupłego brzucha i Jack pospiesznie wycofał żądanie. Obaj z synem uciekli za drzwi.
Nora posłała w stronę ich znikających pleców gniewne spojrzenie.
– Wiesz, że on cię kocha – wymamrotała Quinn ustami pełnymi płatków Cheerios.
– Quinn, weź się zamknij. – Nora szarpnięciem rozprostowała koszulkę.
– O co ci chodzi?
– Jeśli nie stanowisz części rozwiązania, to jesteś częścią problemu.
Quinn nie miała pojęcia, ani o jakim problemie mowa, ani tym bardziej, jak miałaby być częścią jego rozwiązania. A ilekroć próbowała się dzielić z siostrą czymś, co wydawało jej się nieznośnie trudne, Nora zapewniała, że to, z czym przyszło się zmierzyć Quinn, jest problemem krajów pierwszego świata i powinna sobie poradzić z nim sama.
– Problemy pierwszego świata – mruknęła Quinn, włączając migacz i zjeżdżając na długą drogę prowadzącą nad zatokę Redrock.
Dochodziła dwudziesta druga, a powierzchnia jeziora Key w niknącym świetle zmierzchu była ciemnofioletowa. Kiedy wąska żwirowa droga zaczęła kluczyć między drzewami, oddalając się od wody, Quinn musiała zwolnić. Wcześniej jednak zdążyła bryzgnąć w mieliznę tumanem ziemi i kamyków.
Żałowała, że nie ma przyjaciółki. Kogoś, do kogo mogłaby zadzwonić, gnając nocą na spotkanie z Norą i jej zagadkowym Mam coś dla ciebie. Ale sama myśl o tym była tak żałosna, że Quinn poczuła się sobą zażenowana. Tak jakby nie sposób było jej polubić. Jakby była do tego stopnia uciążliwa i ekscentryczna, że aż niezdolna do budowania znaczących relacji. A tak nie było i Quinn dobrze o tym wiedziała. Była towarzyska, skora do nawiązywania znajomości i nieodmiennie lubiana. To Key Lake stanowiło anomalię.
Zostały tu jeszcze dziewczęta z liceum, garstka dawnych koleżanek, które powychodziły za swoich ukochanych z dzieciństwa i zgodnie z odwiecznymi oczekiwaniami rodziców przeniosły się do cudnych domeczków w centrum. Quinn była kiedyś jak one – nieco nazbyt naiwną idealistką – a jednak te kobiety tak bardzo różniły się od nastolatek, którymi wówczas były, że z trudem je rozpoznawała. A może to ona tak się zmieniła…
W pierwszy weekend po tym, jak Quinn pojawiła się z Walkerem w Key Lake, stara gwardia zaprosiła ich na ognisko nad zatoką Redrock. Ta sztuczna plaża znajdowała się w samym sercu Parku Stanowego Key Lake. Trochę to było niefortunne, ponieważ jeśli nie miało się całorocznej przepustki, trzeba było zapłacić sześć dolarów za jednorazowe wejście, ale było warto ze względu na piękny piasek i widok jeziora okalającego półwysep. To miejsce tak tętniło miłymi wspomnieniami, że Quinn złapała się na tym, że troszkę cieplej pomyślała o osiedleniu się w rodzinnym mieście, choć przedtem się zarzekała, że spis powszechny nigdy już nie zastanie jej w Key Lake. A jednak byli tu, umówieni ze znajomymi na plażową imprezę w gorącą letnią noc. Podłogę ich tymczasowego domu wciąż zajmowały kartony, jeszcze nawet nie wybrali się na porządne zakupy. Jednak życie nad jeziorem mogło się okazać nie tak złe, jak się tego obawiała. Może oboje z Walkerem poczują się tu szczęśliwi?
Na posterunku straży parku wykupili całoroczny abonament i nastawieni optymistycznie potwierdzili to naklejką na przedniej szybie swojego podrdzewiałego hatchbacka. Walker większość popołudnia strawił na poszukiwaniu skrzynki wina, którą przywieźli z Los Angeles, a gdy wreszcie znalazł ją w szafie pod schodami, wybrał ulubione wino Quinn: butelkę Méthode Champenoise, ponieważ było musujące i lekkie, na specjalną okazję. Z emfazą podniósł ją teraz z tylnego siedzenia, a Quinn chwyciła materiałową torbę, zawierającą tapenadę jej własnej roboty i chrupiącą bagietkę, dzieło Walkera. Kiedy nie pracował nad instalacjami, zabierał się do pieczenia. Do foccacii, okrągłych chlebków i brioszek, które były tak maślane, że smakiem bliżej im było do ciasta niż do chleba. Quinn nagle ogarnęła niebywała duma. Nie mogła się doczekać, by przedstawić swojego cudownego męża ludziom stanowiącym niegdyś centrum jej wszechświata.
Ze ścieżki prowadzącej z parkingu na plażę zeszli z zapartym tchem, pełni oczekiwań. Na ich rumianych policzkach malowało się wzajemne pożądanie. Walker i Quinn pobrali się, bo się pragnęli, i kiedy teraz wychodzili spomiędzy drzew, była pewna, że na jej twarzy widać namiętność cechującą ich związek. Dotknęła dłonią policzka i spróbowała ochłonąć w oczekiwaniu na nieuniknione okrzyki i nieporadne uściski, na radosne spotkania po latach, niezręczne z powodu nieco sczerstwiałej familiarności.
Nikt nie zwrócił na nich uwagi.
Quinn rozejrzała się po plaży, w myślach porządkując przybyłych i wnikliwie niczym psycholog odnotowując wszelkie różnice. Włosy Kelly były teraz krótkie, przycięte na wysokości brody, modnie, ale ze względu na jej okrągłą twarz jednak niekorzystnie. Trzymała na biodrze bobasa, pulchnego i ruchliwego, który z piskiem sięgał po końcówki jej równo obciętych włosów, nie mógł ich jednak chwycić. Kelly była pogrążona w rozmowie z Ryanem. Mężem Sarah? Ciężko było to sobie przypomnieć. Sarah latami wahała się między Ryanem a Markiem. W głowie się Quinn nie mieściło, że cała trójka nadal pozostawała w przyjaźni.
Po plaży rozsianych było dwudziestu paru dorosłych. Stali w piasku grupkami po dwie, trzy osoby, jak Kelly z Ryanem, albo po kostki w wodzie, mocząc pulchne stópki swoich pociech w chłodnym jeziorze. Znajomi Quinn pozmieniali się, wszyscy się postarzeli, a ich ciała nieco zwiotczały. Skronie kilku mężczyzn naznaczyła odrobina siwizny, kobiety zaś, zamiast seksownych dwuczęściowych strojów kąpielowych, w jakich gustowały, gdy Quinn jeszcze dobrze je znała, nosiły praktyczne tankini. Dotknęła długiego sznurka swojego czarnego bikini, wymykającego się spod kołnierzyka koszulki, i poczuła się niemal nieprzyzwoicie.
W jakiejś mierze zazdrościła eksponowanego wszędzie wokół niej macierzyństwa, życia, jakie byłoby jej tu pisane. Pod każdym względem było kiedyś w jej zasięgu. Nieduży domek, małomiasteczkowa prostota, trwała pozycja w samym środku tego zamkniętego kręgu. Quinn bowiem była tu wtedy królową pszczół, a w jej królestwie nie brakło ani wiernych poddanych, ani mężczyzny (chłopca?), w którym widziała miłość swego życia. Tyle że czasem wszystko staje się znacznie bardziej złożone, niżby się wydawało. Bardziej skomplikowane, nieprzeniknione. Quinn od dawna nienawidziła tego świata i „lepkiej”, groźnej ewangelii samozachowawczego wykluczania, którą głosił.
Nadal ich nie znosiła. Mimo że z czasem straciła nieco pewności siebie, wciąż przepełniała ją szalona duma z ponętnych krągłości jej nieskazitelnego ciała. Czuła się jak młoda aktorka pośród matron. W wieku dwudziestu pięciu lat wciąż była dzieckiem i znacząco różniła się od tych kobiet, jej rówieśniczek, czując się od nich młodsza. Samo postawienie stopy na plaży nagle i nieodwołalnie wypchnęło ją poza mury tej duchowej świątyni. Quinn nie należała do kobiet, które posiadły wiedzę. Które przekroczyły próg i nosiły ślady tego w postaci blizn. Cieszyła się tym i jednocześnie czuła, że podcina jej to skrzydła.
Jedynym, co nie budziło teraz najmniejszych wątpliwości Quinn, była przemożna chęć ucieczki. Nie pasowali tutaj.
– Zabierajmy się stąd – szepnęła do Walkera, którego dłoń tkwiła w tylnej kieszeni jej dżinsowych szortów. Owładnęła nią potrzeba znalezienia się z nim sam na sam. Udowodnienia sobie, że choć jej ciało zawiodło, opierając się temu, co powinno mu przyjść z naturalną łatwością, nigdy nie odmawiało posłuszeństwa, gdy usta Walkera wędrowały po jej skórze.
– Za późno – odszepnął.
Kelly już ich zauważyła i oto nastąpiła ciepława podróbka gorącego powitania, jakiego spodziewała się Quinn. Półuściski nad berbeciami, nieprzekonujące okrzyki powitalne, gdy niemowlaki wrzaskiem domagały się uwagi. Stół piknikowy był zawalony pojemnikami z frytkami i sałatką makaronową, a Theo piekł nad ogniskiem hot dogi, nadziane na szpikulec po sześć w rządku równiutkim aż do obrzydliwości. Tapenady Quinn nikt nie tknął, a kiedy Walker zaproponował wino, mężczyźni wyglądali na urażonych, kobiety zaś stwierdziły, że karmią. Tak jakby sam z siebie powinien był poznać, że dojrzały do dawania życia i nie pozwolą sobie nawet na łyczek.
Quinn wzdrygnęła się na samo wspomnienie. Zabrali się stamtąd z Walkerem na długo przed tym, nim wypadało. Wytłumaczyli się zmęczeniem, choć akurat do tego było im daleko. Znajdowali się w połowie drogi do samochodu, gdy dopadli do siebie. Usta. Ręce. Ubrania wilgotne i klejące się do ciał. Gorączkowe palce na rozpalonej skórze i posmak soli, mieszający się ze smakiem kosztownego francuskiego wina. Większość butelki rozpracowali sami i było im od tego trochę słabo. Poddali się pragnieniu, które niegdyś ich zbliżyło, a potem podtrzymywało na duchu podczas tamtych ciężkich lat w Los Angeles i wreszcie niosło ich przez oślepiający blask minnesotańskiego lata. Dość tego, powiedziała sobie Quinn. Nie potrzebowała pieluch i bezzębnego uśmiechu osóbki podobnej do Walkera, tyle że o jej chabrowych oczach.
A jednak ich potrzebowała.
Oboje potrzebowali.
Quinn z westchnieniem wjechała na pusty parking obok nabrzeża, przy którym cumowały łodzie, i zgasiła silnik. Kiedy umilkł, dobiegł ją wpadający przez otwarte okno szum narastającej nocy, lasu budzącego się do życia wraz z pierwszymi gwiazdami, które przebijały wiszące nad nią niebo. Żaby i cykady pośród drzew, fale łapczywie chlupoczące o brzeg. Możliwe, że należało się bać. W Los Angeles Walker usilnie pracował nad tym, by przekonać ją, że pewna doza strachu jest czymś zdrowym i koniecznym. Pokazał jej, jak rozginać klucze palcami, i wymógł na niej obietnicę, że zawsze będzie uważała na swoje otoczenie. Na ludzi mogących czaić się w cieniu.
Okolice jeziora Key nie miały w sobie niczego złowróżbnego. Quinn, wysiadając, zostawiła kluczyki w stacyjce, a samochód niezamknięty.
Spóźnianie się leżało w naturze Nory. Quinn skierowała się do najbliższego pomostu dla łodzi i przeszła na sam jego koniec. Zmusiła się, żeby nie ruszać telefonu z tylnej kieszeni szortów, zamiast ponownie go sprawdzić. Był nastawiony na dzwonek i wibracje – nie przeoczyłaby więc ani połączenia, ani esemesa. To jednak nie rozproszyło jej obaw przed powolnym narastaniem znajomego bólu, początkowo tępego i pulsującego. Bólu, jaki pojawiał się na myśl o siostrze. Zresztą nie tylko o niej, chodziło o coś więcej. Nora pozostawiła po sobie szmat wypalonej ziemi, naznaczyła krajobraz przeszłości Quinn plamą czerni. Nad popiołami unosiła się smużka dymu, nikła niczym szept.
Co teraz, Noro?
Quinn stłumiła wzbierającą w niej nadzieję. Próbowała przygotować się na najgorsze.
Była już prawie dwudziesta druga trzydzieści, kiedy Nora wreszcie dojechała nad zatokę Redrock. Znak w pobliżu posterunku straży, przy wjeździe do parku, przypominał, że należy wnieść opłatę, korzystając z drewnianej skarbonki. Nie zrobiła tego, nie planowała bowiem dłuższego pobytu.
Mały parking przy marinie był pusty, jeśli nie liczyć fioletowego hatchbacka z kalifornijską rejestracją. Obok pojazdu stała Quinn. Gdy Nora wykręcała samochodem, ręce i nogi Quinn oblał złoty blask reflektorów. Nie przypuszczała, że zrobi to na niej wrażenie, ale widok siostry po tak długim czasie okazał się dla Nory wstrząsem. Z wysiłkiem złapała oddech.
Quinn wyglądała kwitnąco, była opalona, a włosy w kolorze ciemnego blondu miała ściągnięte w wysoki koński ogon, który przywiódł Norze na myśl czirliderskie czasy siostry. Jako dwudziestopięciolatka nadal błyszczała, jakby miała naście lat. Jej ręce i nogi były gładkie jak lejące się toffi, a twarz tak poważna, że nawet z daleka łatwo było się domyślić, iż łaknie aprobaty. Kochaj mnie, szeptało w niej wszystko. I nie dało się nie kochać Quinn, choć zarazem trudno było ją za to lubić.
Nora tak mocno zacisnęła palce na kierownicy, że w świetle bijącym od deski rozdzielczej ich kostki wydały się białe. Jakąś częścią siebie pragnęła zawrócić i czym prędzej odjechać, zostawiając Quinn w kłębach piasku. Na to jednak było już za późno.
– Wrócę za minutkę – powiedziała wreszcie, odpinając pas bezpieczeństwa, po czym odwróciła się, by spojrzeć na zawiniętą w koc dziewczynkę. Mała podciągnęła jego skraj pod same oczy o barwie morza i wbiła w Norę nieodgadnione spojrzenie. – Jak myślisz? – Nora spróbowała zdobyć się na uśmiech, ale jej samej wydał się on sztuczny i wątły. – Amy? Nazwałybyśmy cię Amy?
Cisza.
Nora westchnęła i wysiadła z samochodu, zostawiając uchylone drzwiczki, żeby dziewczynka nie poczuła się całkiem osamotniona. Co zrobić? Pomachać? Uśmiechnąć się? Powaga sytuacji sprawiła, że jej nogi stały się ciężkie jak ołów. Była w połowie drogi do siostry, a nie wiedziała, co jej powiedzieć.
Quinn się nie zawahała.
– Nora! – Quinn jednym skokiem pokonała dzielącą je odległość i uścisnęła mocno siostrę. – Nie sądziłam, że tu przyjedziesz! – Potem cofnęła się, trzymając Norę na długość rąk, ze zmarszczką na czole, dzielącą brwi idealną linią. Z tym grymasem przypominała Norze ich matkę. Tego jednak nigdy by jej nie powiedziała.
– Hej, Q.
– Powinnam ci przyłożyć.
– Możliwe – przyznała Nora. Nie zamierzała przepraszać.
No i Quinn odwinęła się i walnęła ją w ramię, wystarczająco, żeby zabolało, nie na tyle jednak mocno, by pozostawić siniaka. Według siostrzanej nauki była to adekwatna suma siły i impetu, podzielona przez przemożne pragnienie, by nie podpaść Jackowi seniorowi. Ojciec zdecydowanie nie przepadał za bójkami dziewcząt, mimo iż JJ-owi – wzorowi cnót dziecięcych – pozwalano na umiarkowane dręczenie młodszego rodzeństwa, włączając ten element w ich życie domowe.
– Należało mi się – powiedziała Nora, gdy jej młodsza siostra zagryzła wargi.
– Ścięłaś włosy.
Nora zaczęła bawić się pierzastymi końcówkami swojej jasnej czupryny. Postrzępione i nierówne, nadawały jej wygląd gwiazdy rocka. Brakowało jej tylko tatuaży i mnóstwa kolczyków, ale nadzwyczaj dbała o nietykalność swojego ciała. Nigdy nie było jej w głowie, żeby robić sobie dziary czy piercing. Jedynym wyjątkiem była maleńka strzałka wytatuowana na ramieniu – drugą taką miała jej najlepsza przyjaciółka Tiffany. A kiedy sięgnęła po narkotyki, to tylko dlatego, że była zbuntowaną nastolatką, a one robią takie rzeczy. Nie podobało jej się jednak to, jak się po nich czuła. Zrozumiała, że nie jest typem ćpunki.
– Potrzebowałam odmiany – wyjaśniła, wiedząc, że dla Quinn ta fryzura musiała być szokiem. Kiedy się ostatnio widziały, płowe loki Nory niemal sięgały jej talii. Teraz długa grzywka stanowiła uwydatniała jej kości policzkowe, a reszta włosów była na tyle krótka, że podkreślały kształt szyi i podbródka. Fryzura stwarzała aurę opanowania i władczości. Nora wykorzystywała to.
– Wyglądasz świetnie. – Ale w zmrużonych oczach Quinn kryła się uraza. Były sobie obce, a wysiłek wkładany w tę nieporadną rozmowę pozostawał aż nadto widoczny. Nora pożałowała, że nie może cofnąć czasu do chwili, zanim sprawy poszły nie tak. Teraz jednak nie mogła się przejmować uczuciami Quinn.
– Dzięki.
– Dobrze cię widzieć. Wiesz… – Quinn nie dokończyła, ale nie musiała. Nora widziała wszystko wypisane na jej twarzy. Czuję się samotna. Szkoda, że nie ułożyło się inaczej. Taka jestem zła na ciebie. Stęskniłam się.
– Ciebie też – odparła Nora, bo co innego mogła powiedzieć? Spotkanie z siostrą teraz, w tych okolicznościach, było ostatnią rzeczą, której by sobie życzyła, ale jaki miała wybór? Quinn nie była jedyną z sióstr Sanford, której życie potoczyło się inaczej, niż planowano.
– Zabierajmy się stąd – dość kategorycznie rzuciła Quinn. – Napijemy się, zapraszam. U Malcolma podają teraz guinnessa. Z cydrem i colą? – Już wracała do auta, wyraźnie oczekując, że Nora pójdzie za nią, a potem zaszyją się w którymś ze sfatygowanych boksów Malcolm’s on the Water i będą udawać, że ułożyło im się inaczej.
– Quinn, zaczekaj. – Nora nie ruszyła się nawet o krok, a kiedy siostra się do niej odwróciła, odległość między nimi wydawała się nadspodziewanie duża. – Nie mam czasu na drinka.
– Dopiero przyjechałaś.
– Nie mogę…
– Jest późno. – Quinn wzruszyła ramieniem i obdarzyła Norę swoim najbardziej ujmującym uśmiechem, z dołeczkiem po prawej stronie ust. Tylko w ich zaciśnięciu było coś twardego. Jakaś zawziętość. – Przenocujesz. Walker pracuje nad instalacją, a dom jest bardzo duży. Możesz mieć pokój koło kuchni. Rano zrobię naleśniki z bitą śmietaną i tak dalej. – Czy był w tym sarkazm? Tego Nora nie mogła wykluczyć.
Nie zamierzała być niemiła, ale potrząsnęła głową przecząco i posłała Quinn nieme ostrzeżenie. W dzieciństwie posługiwała się tą szczególną miną tysiące razy i Quinn wzdrygnęła się na jej widok, jakby wciąż miała osiem lat i krzywe mysie ogonki.
– No co?
– Musisz coś dla mnie zrobić. Coś bezpiecznie przechować – oznajmiła Nora.
Quinn oparła ręce na biodrach.
– Okej. W głównej sypialni w chacie jest sejf. Walker zna szyfr.
– To nie to.
– A więc…?
– Najpierw musisz mi coś obiecać.
Quinn uniosła brew.
– Chyba nie wplątałaś się w nic nielegalnego?
– Nie – zaprzeczyła szybko Nora, choć prawda była taka, że nie miała pojęcia, czy to, co robi, jest zgodne z prawem. – Nie, to nie jest nic nielegalnego. Po prostu muszę wiedzieć, że potraktujesz to poważnie. Że zrobisz to, o co cię proszę.
– Pewnie – powiedziała Quinn.
– Samo „pewnie” nie wystarczy. To za mało.
– Nora, do cholery. Czego ty ode mnie chcesz? – Quinn wyrzuciła ręce w górę. – Przecież nawet nie wiem, co obiecuję.
– Że będziesz ostrożna i mądra. Że nikomu nie powiesz… co ci dałam. Że zaufasz, że sama się wszystkim zajmę, i nie będziesz brać spraw w swoje ręce.
– Przerażasz mnie. – Quinn skrzyżowała ręce na piersi, a ten obronny gest przypomniał Norze, jak siostra, jeszcze mała, chowała się przed JJ-em, zakrywając głowę rękami, jakby dzięki temu stawała się niewidzialna.
– Nie ma się czego bać. – Tego też Nora nie była taka pewna. – Sytuacja jest odrobinę wariacka i naprawdę potrzebuję kogoś zaufanego. A tobie ufam, Q. Jestem przekonana, że zrobisz to jak trzeba.
Rozważając te słowa, Quinn zagryzła wargi, a Nora wiedziała już, że znalazła sposób, aby dotrzeć do młodszej siostry. Quinn kochała ludzi. Uwielbiała ich bezwstydnie i do przesady. Stawała się przez to łatwym celem, choć łatwowierną nikt by jej nie nazwał. Nie przestrzegała pewnych reguł nie dlatego, że nie rozumiała następstw, po prostu za wszelką cenę chciała okazać się pomocna. Pragnęła wszystkich uszczęśliwiać, nieść pokój. Niewiele było na świecie osób tak troskliwych i prostolinijnych jak Quinn Sanford. Pomyłka, Cruz. Nora była ciekawa, czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczai. Zastanawiała się też, czy zdoła sobie wybaczyć, że tak posłużyła się Quinn. Narażała ją na niebezpieczeństwo? Ależ nie, o żadnym zagrożeniu nie mogło być mowy. Dokładnie wszystko rozpracowały.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytała Quinn.
Tyle że Nora już odwróciła się do samochodu. Nie widziała, że na twarzy Quinn sceptycyzm ustąpił miejsca nadziei, a gdyby nawet to dostrzegła, i tak by nie miała pojęcia, co począć w obliczu tej nieskrywanej tęsknoty. Nie zaprzątając sobie głowy siostrą, Nora otworzyła drzwi od strony pasażera i nisko się nachyliła.
– Dojechałyśmy – powiedziała, odsuwając mocno skręcone loki od delikatnej krzywizny policzka dziewczynki. Mała była zakryta tylko do ramion, ale jak zobaczyła Nora w bladym świetle deski rozdzielczej, poza tym niewiele się zmieniło. Dziecko miało zaciśnięte wargi i patrzyło prosto przed siebie, ściskając w sobie emocje jak w gorsecie.
– Hej – szepnęła Nora. Jej determinacja zdecydowanie osłabła wobec połączenia siły i bezbronności dziewczynki. – Polubisz Quinn. To moja siostra. Jest bardzo, bardzo fajna i robi najlepsze czekoladowe ciasteczka, jakie kiedykolwiek jadłam. Lubisz czekoladowe ciasteczka, prawda?
Dziewczynka powoli zamrugała, ale nie poruszyła się ani nie dała po sobie inaczej poznać, że Nora coś do niej powiedziała.
– I uwielbia czytać książki. Na głosy. – Nora nie miała pojęcia, czy w chacie są jakieś książeczki dla dzieci, ale Quinn niewątpliwie stanęłaby na wysokości zadania. Robiłaby wypady do biblioteki i sklepu z upominkami na Main i kupowała pluszaki, żeby Everlee miała przytulankę, gdy będą zwijać się w kłębek, żeby wspólnie poczytać. Nie. Żadnych wypadów.
I nie Everlee. Tak jej nie wolno nazywać. Przynajmniej nie na głos.
– Pomyślałaś już o imieniu? – spytała Nora. – Miałyśmy zrobić sobie parodniową przerwę od Everlee. Pamiętasz? – Wsunęła się na tylne siedzenie, obok pochylonej głowy dziewczynki. Jakaś jej część miała przemożną chęć, by chwycić w ramiona ten owinięty kocem pakunek i musnąć ustami miejsce, gdzie linia włosów małej odwzorowywała zbiegnięcie się łuków eleganckiego serca. Chętnie nazwałaby ją swoim kwiatuszkiem i połaskotała pod drobniutkimi żebrami, co zawsze powodowało chichot dziewczynki.
Zamiast tego Nora westchnęła i poklepała ją po ramieniu.
– Rusz się, słodziaku. Pora iść, okej? – I nie doczekawszy się odpowiedzi, nawet słowa protestu, wsunęła ręce pod okutaną sześciolatkę i nieporadnie ją przytuliła. Dziecko ważyło mniej, niż można było się spodziewać, przynajmniej zdaniem Nory, zaraz więc zapisała sobie w pamięci, by zasugerować Quinn, żeby ją bardziej dokarmiała. Masłem orzechowym, jajkami i gęstym guacamole z frytkami. Rzeczami, które dodadzą trochę ciała kosteczkom jak u ptaszka.
Wysunąć się z auta z dzieckiem w ramionach było trudno, ale Nora dała sobie z tym radę. Prostując się, celowo unikała spotkania wzrokiem z Quinn. Skupiła się natomiast na zapewnieniu bezpieczeństwa dziecku, które do siebie tuliła, i krótkiej liście spraw do przekazania. Nie przesadzaj z nabiałem. Dbaj, by mieć zapas ketchupu. I cokolwiek by się działo, ukrywaj ją.
– Nora? – Głos Quinn przerodził się w wysoki pisk. Podbiegła tam, gdzie stała siostra, wciąż jeszcze usiłująca mocniej objąć trzymany pakunek, by go do siebie przytulić. Quinn wyciągnęła rękę, żeby odchylić koc, i zobaczyła dziewczynkę w objęciach Nory. – A to kto?
– Przyjaciółka. – Zanim padły dalsze pytania, Nora zasypała Quinn lawiną słów. – Trzeba, żebyś ją jakiś czas przechowała. To długa historia i później wszystko ci opowiem, ale na razie musisz mi zaufać. Po prostu zrób to, o co proszę.
Mimo że chciała, żeby jej słowa zabrzmiały naturalnie, w głosie Nory zadźwięczała nuta desperacji. Nie było w tym bowiem nic naturalnego. Faktu, że mają między sobą dziecko, nijak nie dało się zbagatelizować.
– Nora. – Zdumienie w oczach Quinn było aż nadto wymowne. – Nie wiem, czy tak mogę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Postać z powieści Piotruś Pan J.M. Barriego, wróżka, przyjaciółka Piotrusia Pana (przyp. red.). [wróć]
Chodzi o ogromnie popularną w amerykańskiej popkulturze rezolutną sierotkę Annie (Little Orphan Annie), a raczej o jej kanoniczny wizerunek, rodem z komiksu Harolda Graya z 1924 roku – dziewczynkę z gęstwą rudych loczków; nie o Anię z Zielonego Wzgórza, która koloru swoich włosów w tak młodym wieku nie akceptowała (przyp. tłum.). [wróć]
Gra szczególnie popularna we Włoszech, Szwajcarii, San Marino oraz m.in. w Ameryce Południowej. Polega na dorzucaniu kul jak najbliżej pierwszej, malej, zwanej „pallino” (przyp. red.). [wróć]