Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeden dom. Dwie rodziny. Trzy ciała.
Niedługo po swoich dwudziestych piątych urodzinach Libby Jones dostaje list, na który czekała przez całe życie.
Wkrótce poznaje tożsamość swoich biologicznych rodziców oraz dowiaduje się, że jest wyłączną dziedziczką wartej fortunę posiadłości. Dziewczyna zaczyna powoli rozumieć, że w jej życiu odtąd już nic nie będzie takie samo.
Z czasem Libby poznaje historię pewnego domu, do którego dwadzieścia pięć lat wcześniej wezwano policję z zawiadomieniem, że z ulicy słychać płaczące w środku dziecko. Funkcjonariusze znaleźli w nim zdrową dziesięciomiesięczną dziewczynkę, gaworzącą radośnie w kołysce. W kuchni na dole leżały zaś trzy martwe ciała, wszystkie ubrane w czerń.
W tym samym czasie jeszcze czwórka innych dzieci mieszkających przy tej samej ulicy przepada bez wieści...
Niepokojąca! Jedna z tych książek, których nie da się odłożyć. WOJCIECH CHMIELARZ
Wciągająca, zaskakująca, nieodkładalna. Przepadłam! MAGDA STACHULA
Niesamowicie mroczna i wstrząsająca powieść. Tak dobra, że nie mogłam się oderwać! B.A. PARIS
Idealna rodzina lśni niczym ostrze, a tnie jeszcze głębiej. A.J. FINN
Bogata i misternie złożona historia. RUTH WARE
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Family Upstairs
Copyright © Lisa Jewell, 2019
Copyright © for the Polish translation
by Wydawnictwo Poznańskie, 2021
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk
Marketing i promocja: Joanna Zalewska
Redakcja: Mirosław Ruszkiewicz
Korekta: Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski
Projekt typograficzny, skład i łamanie: MELES-Design
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Fotografia na okładce: © Camille Ralston / Unsplash
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66736-28-3
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Dedykuję tę książkę moim czytelnikom,
z miłością i wdzięcznością
Informacja w sprawie nazwiska bohaterki Cerian Tahany
Imię bohaterki Cerian Tahany pojawiające się w mojej książce zostało zainspirowane prawdziwą Cerian Tahany, jedną ze zwyciężczyń tegorocznej kampanii Get In Character.
CLIC Sargent to wiodąca brytyjska akcja charytatywna na rzecz walki z nowotworami u dzieci i młodych dorosłych. Ich misją jest zmiana tego, co niesie ze sobą diagnoza w młodym wieku. Wierzą, że dzieci i młodzi ludzie cierpiący na raka mają prawo do najlepszego możliwego leczenia, opieki i wsparcia przez cały proces terapii, a także później. Kampania Get In Character jest prowadzona od 2014 roku i doczekała się wsparcia wielu najbardziej znanych brytyjskich autorów. Do dzisiaj zebrano ponad 40 tysięcy funtów.
Z wielką radością wspierałam kampanię Get In Character przez lata, a w marcu 2020 roku ponownie ruszy aukcja na eBayu.
Szczegóły można znaleźć na www.clicsargent.org.uk.
Gdybym powiedział, że przed ich pojawieniem się moje życie było zupełnie normalne, minąłbym się nieco z prawdą. Nie, było dalekie od normalności, lecz wydawało mi się takie, bo innego nie znałem. Dopiero teraz, gdy upłynęły dekady od tamtego czasu, dostrzegam jego odmienność.
Kiedy przyszli, miałem jedenaście lat, a moja siostra dziewięć.
Mieszkali z nami przez ponad pięć lat i przez nich w naszym domu zapanował mrok. Musieliśmy z siostrą nauczyć się, jak przetrwać.
A kiedy miałem szesnaście lat, a moja siostra czternaście, pojawiło się dziecko.
I
1
Libby podnosi list z wycieraczki. Obraca go w dłoniach. Wygląda bardzo oficjalnie; kremowa koperta z wysokogatunkowego papieru, zapewne z wyściółką z bibułki. W polu nadawcy znajduje się adnotacja: „Smithkin Rudd & Royle Solicitors Chelsea Manor Street SW3”.
Zanosi list do kuchni i kładzie na stole, a potem sięga po czajnik i zalewa herbatę w kubku. Wydaje jej się, że wie, co jest w kopercie. W zeszłym miesiącu skończyła dwadzieścia pięć lat. Podświadomie czekała na tę przesyłkę, ale gdy w końcu ją dostała, nie była pewna, czy jest w stanie stawić czoła temu, co znajdzie w środku.
Bierze telefon i dzwoni do matki.
– Cześć, mamo, przyszło. Dostałam list z zarządu powierniczego.
Po drugiej stronie zapada cisza. Wyobraża sobie matkę w jej własnej kuchni, ponad tysiąc kilometrów stąd, w hiszpańskiej Dénii: śnieżnobiałe fronty szafek, limonkowe przybory kuchenne, szklane drzwi przesuwne prowadzące na niewielki taras z widokiem na śródziemnomorski krajobraz, telefon w wysadzanym kryształkami etui, który matka nazywa swoją błyskotką.
– Ach, no tak. Rany. A otworzyłaś już?
– Nie, jeszcze nie. Najpierw napiję się herbaty.
– No tak – powtarza, po czym dodaje: – Mam się nie rozłączać? Chcesz, żebym została na linii?
– Tak, zostań.
Trochę brakuje jej tchu; tak się czasami dzieje, gdy już ma wstać i rozpocząć prezentację dla potencjalnego klienta w pracy. To takie uczucie, jakby wypiła mocną kawę. Wyciąga torebkę herbaty z kubka i siada. Muska palcami róg koperty i wciąga głęboko powietrze.
– Okej, robię to. Otwieram kopertę – mówi do telefonu.
Jej matka wie, co znajduje się w środku. A przynajmniej podejrzewa, chociaż oficjalnie nigdy nie powiedziano jej, co czeka w funduszu powierniczym. Zawsze powtarzała, że równie dobrze może dostać dzbanek do herbaty i dziesięć funtów.
Libby chrząka i wsuwa palec pod klapkę. Wyciąga ze środka kartkę grubego kremowego papieru i szybko sczytuje wiadomość:
Do Pani Libby Louise Jones
Jako członkowie zarządu powierniczego Henry’ego i Martiny Lamb, który powstał 12 lipca 1977 roku, proponujemy niniejszy harmonogram przekazania spadku…
Odkłada list i wyciąga załącznik z harmonogramem.
– No i? – pyta matka zdyszanym głosem.
– Jeszcze czytam – odpowiada Libby.
Przebiega wzrokiem po tekście i jej uwagę zwraca nazwa nieruchomości. Cheyne Walk 16, SW3. Zakłada, że to dom, w którym mieszkali jej biologiczni rodzice w chwili śmierci. Wie, że znajduje się gdzieś w Chelsea. Wie, że jest duży. Mimo to zakładała, że dawno przepadł. Został zabity deskami i sprzedany. Wreszcie dociera do niej, co właśnie przeczytała, i aż brakuje jej tchu.
– Eee – rzuca.
– Co się stało?
– Wygląda na to, że… Nie, to niemożliwe.
– No co?!
– Zostawili mi dom.
– Ten w Chelsea?
– Tak.
– Cały dom?
– Tak mi się wydaje. – W liście napisali coś o tym, że nikt nie upomniał się o spadek. Libby nie może tego wszystkiego pojąć.
– Mój Boże, przecież on musi być wart…
Libby wciąga gwałtownie powietrze i spogląda na sufit.
– Nie, to nie może być prawda. Ktoś się pomylił – mówi.
– Idź i spotkaj się z prawnikami – podpowiada matka. – Zadzwoń. Umów się. I upewnij się, że to nie jest pomyłka.
– A co, jeśli nikt się nie pomylił? Co, jeśli to prawda?
– Cóż, kochana, w takim wypadku staniesz się bardzo bogata – odpowiada matka, a Libby oczami wyobraźni widzi jej szeroki uśmiech.
Rozłącza się i rozgląda po kuchni. Pięć minut temu tylko na taką było ją stać, tylko w takim mieszkaniu, w jednym z szeregowych domków w cichym zakątku St Albans. Wciąż pamięta mieszkania i domy, które widziała w czasie poszukiwań w internecie, to przyspieszone bicie serca na widok idealnego miejsca: słoneczny taras, kuchnia połączona z jadalnią, pięć minut pieszo na stację kolejową, stare okno witrażowe. Dostrzegła jeszcze w tle za zielenią dzwony katedry, ale zaraz spojrzała na cenę i skarciła się za naiwne myślenie, że będzie ją na to stać.
Ostatecznie zdecydowała się na kompromis niemal w każdym aspekcie, byle znaleźć sobie mieszkanie blisko pracy i niezbyt daleko od stacji. Intuicja nic jej nie podpowiedziała za progiem; serce nie przyśpieszyło, gdy agentka oprowadzała ją po wnętrzu. Niemniej uczyniła z tego miejsca dom, z którego można być dumnym. Skrupulatnie wykupiła wszystko, co TK Maxx miał najlepszego, i teraz jej źle przerobione, nieco niezgrabne mieszkanie z jedną sypialnią dawało jej szczęście. Kupiła je, urządziła. Należało do niej.
Teraz jednak okazuje się, że Libby zostanie właścicielką nieruchomości przy najlepszej ulicy w Chelsea, i nagle to mieszkanie wydaje się absurdalnym żartem. Tak samo wszystko, co jeszcze przed chwilą było dla niej ważne – niedawna podwyżka w wysokości półtora tysiąca funtów rocznie, planowany na następny miesiąc babski weekend w Barcelonie, na który oszczędzała pół roku, a także cień do powiek od MAC, na jaki „pozwoliła sobie” w zeszłym tygodniu w ramach świętowania podwyżki – przyjemna ekscytacja na myśl o porzuceniu skrupulatnego planu wydatków miesięcznych dla jednej pachnącej słodyczą chwili w drogerii, lekkiej jak piórko papierowej torebeczki z logo MAC, dreszczu emocji, gdy wkładała małą czarną kapsułę do kosmetyczki z myślą, że teraz należy do niej, że może nawet użyje cienia w Barcelonie, do sukienki podarowanej jej przez matkę na Boże Narodzenie i kupionej we French Connection, z koronkowymi wstawkami, o których marzyła od wieków. Pięć minut temu jej przyjemności w życiu były drobne i wyczekiwane, musiała na nie ciężko pracować i oszczędzać, a i tak w ostatecznym rozrachunku znaczyły tyle co nic. Jedynie przydawały jej szaremu życiu odrobinę koloru, by warto było każdego dnia wstać i iść do lubianej, lecz nie kochanej pracy.
A teraz stała się posiadaczką nieruchomości w Chelsea i jej małe życie urosło do niesamowitych rozmiarów.
Wsuwa list z powrotem do drogiej koperty i kończy herbatę.
2
Nad Côte d’Azur zbiera się na burzę; na horyzoncie wiszą chmury ciemne jak śliwa damaszka, kładąc się ciężarem na czubku głowy Lucy. Jedną rękę przyciska do bolącego miejsca, a drugą chwyta pusty talerz córki i stawia na chodniku, żeby pies mógł wylizać resztki sosu i kurczaka.
– Marco, dokończ jedzenie – mówi do syna.
– Nie jestem głodny.
Lucy czuje pulsujący w skroniach gniew. Burza jest coraz bliżej, czuć już wilgoć schładzającą rozgrzane powietrze.
– To wszystko – cedzi, próbując powstrzymać się przed krzykiem. – Nic więcej dzisiaj nie dostaniesz. Skończyły się pieniądze i więcej nie będzie. Jak zgłodniejesz przed pójściem spać, będzie już za późno. A teraz zjedz, proszę.
Marco kręci tylko głową i w milczeniu kroi kurczaka. Lucy spogląda na jego gęste kasztanowe włosy z podwójnym wirem. Próbowała przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz wszyscy myli głowy, i nie potrafiła.
– Mamo, a mogę deser? – pyta Stella.
Lucy patrzy na córkę. Stella ma pięć lat i jest najlepszym błędem, jaki jej się kiedykolwiek zdarzył. Powinna jej odmówić; jest taka surowa dla Marca, nie powinna pobłażać jego siostrze. Tylko że Stella jest taka dobra, taka uległa i niekłopotliwa. Jak mogłaby odmówić jej czegoś słodkiego?
– Jeśli Marco dokończy kurczaka, możemy kupić loda na spółę – mówi spokojnie.
To niesprawiedliwe wobec małej, która zjadła swoją porcję dziesięć minut wcześniej i nie powinna czekać na brata. Ale najwyraźniej Stella nie wie jeszcze, co to sprawiedliwość, bo mówi:
– Jedz szybko, Marco.
Gdy chłopak kończy, Lucy zabiera jego talerz i stawia na chodniku dla psa. Dostają lody: trzy smaki w szklanej miseczce z gorącym sosem czekoladowym, pokruszoną pralinką i różową palemką na wykałaczce.
Lucy znowu czuje bolesne pulsowanie w głowie i spogląda na widnokrąg. Muszą znaleźć jakieś schronienie, i to szybko. Prosi o rachunek, kładzie kartę na tacce, wpisuje PIN do czytnika i wstrzymuje oddech; teraz na tym koncie nie ma żadnych pieniędzy, nie ma ich już nigdzie.
Czeka, aż Stella wyliże miseczkę, potem odwiązuje psią smycz od nogi stołu i zbiera torby, podając dwie Marcowi i jedną Stelli.
– Gdzie idziemy? – pyta Marco.
Jego brązowe oczy patrzą na nią z powagą, pełne niepokoju.
Lucy wzdycha. Spogląda w górę ulicy, gdzie znajduje się niceańska starówka, a potem w przeciwnym kierunku, ku brzegowi morza. Zerka nawet na psa, jakby spodziewała się od niego jakiejś wartościowej sugestii. Zwierzę patrzy na nią wyczekująco, licząc chyba na kolejny talerz do wylizania. Mogą się udać tylko w jedno miejsce – to, w którym najmniej chciała się znaleźć. Mimo to uśmiecha się.
– Wiem, chodźmy zobaczyć mémé!
Marco stęka. Stella wygląda na niepewną. Oboje wciąż pamiętają ostatni pobyt u babci Stelli. Samia była kiedyś gwiazdą filmową w Algierii. Teraz ma siedemdziesiąt lat, jest ślepa na jedno oko i mieszka w zapyziałym mieszkaniu na siódmym piętrze bloku w l’Ariane razem z dorosłą niepełnosprawną córką. Jej mąż zmarł, kiedy miała zaledwie pięćdziesiąt pięć lat, a jej jedyny syn, ojciec Stelli, zniknął trzy lata temu i od tamtej pory ani razu nie nawiązał z nimi kontaktu. Samia pała słusznym gniewem. Ale ma dach nad głową; ma miękkie poduszki i bieżącą wodę. Ma w tej chwili to wszystko, czego Lucy nie może zaoferować swoim dzieciom.
– Tylko na jedną noc. Obiecuję, że na jutro coś znajdę – mówi.
Docierają na osiedle Samii akurat w chwili, gdy zaczyna padać deszcz, maleńkie wodne bomby eksplodują o rozgrzane płyty chodnika. W drodze na siódme piętro, w wymalowanej graffiti windzie, Lucy czuje ich zapach: zatęchłą woń niepranych ubrań, tłustych włosów, zbyt długo noszonych butów. Szczególnie pies, z gęstą i szorstką sierścią, straszliwie śmierdzi.
– Nie mogę – mówi Samia w progu, blokując im wejście. – Naprawdę nie mogę. Mazie jest chora i opiekunka musi tu dzisiaj nocować. Nie ma miejsca. Po prostu nie ma.
Na zewnątrz rozbrzmiewa trzask pioruna. Niebo rozżarza się na biało, płynie z niego ściana wody. Lucy posyła Samii rozpaczliwe spojrzenie.
– Nie mamy gdzie iść.
– Wiem o tym. Mogę wziąć Stellę, ale nie ciebie, nie chłopca i nie psa. Będziecie musieli znaleźć sobie jakieś inne miejsce.
Lucy czuje, jak Stella przywiera do jej nogi, drobne ciałko przebiega dreszcz niepokoju.
– Chcę zostać z tobą – szepcze do Lucy. – Nie chcę bez ciebie.
Lucy kuca i chwyta córkę za ręce. Dziewczynka ma zielone oczy, jak ojciec, włosy poznaczone orzechowym blondem, a twarz, po długim i słonecznym lecie, opaloną na ciemny brąz. To piękne dziecko; ludzie czasami zatrzymują Lucy na ulicy, żeby jej o tym powiedzieć, wzdychając przy tym cicho.
– Skarbie, będziesz miała sucho. I możesz się umyć. Mémé przeczyta ci bajkę…
Samia kiwa głową.
– Przeczytam ci tę, którą najbardziej lubisz. Tę o księżycu.
Stella wtula się jeszcze mocniej w matkę. Lucy zaczyna tracić cierpliwość. Oddałaby wszystko, żeby móc spać w łóżku mémé, posłuchać bajki o księżycu, wziąć prysznic i założyć czystą piżamę.
– Tylko na tę jedną noc, skarbie. Odbiorę cię z samego rana, dobrze?
Czuje ruch głowy potakującej córki i jej głęboki wdech mimo wstrzymywanych łez.
– Dobrze, mamo – odpowiada Stella, a Lucy wpycha ją do mieszkania Samii, zanim któraś z nich zdąży zmienić zdanie. Potem zostaje sama z Markiem i psem, z matami do jogi na plecach wychodzą na ulewę, w zapadający zmierzch i nie mają gdzie się udać.
Przez jakiś czas chowają się pod wiaduktem, ale nieustannie przetaczające się nad ich głowami samochody są ogłuszające. Deszcz nie przestaje padać.
Marco trzyma psa na kolanach, przyciska twarz do jego grzbietu. W końcu podnosi wzrok na Lucy.
– Dlaczego nasze życie jest takie gówniane? – pyta.
– Przecież wiesz dlaczego – rzuca warkliwie Lucy.
– Ale dlaczego nic z tym nie robisz?
– Staram się.
– Wcale nie. Przez ciebie się staczamy.
– Staram się – syczy Lucy, obrzucając syna wściekłym spojrzeniem. – W każdej minucie każdego dnia.
Marco patrzy na nią z powątpiewaniem. Jest za mądry i za dobrze ją zna. Lucy wzdycha.
– Jutro odbiorę skrzypce. Będę mogła znowu zarabiać.
– A jak zamierzasz zapłacić za naprawę? – pyta, mrużąc oczy.
– Znajdę jakiś sposób.
– Jaki sposób?
– Nie wiem jeszcze, dobra? Nie wiem. Coś się wymyśli. Jak zawsze.
Po tych słowach odwraca wzrok od syna i patrzy na parę zbliżających się do niej świateł. Nad ich głowami przetacza się potężny grzmot, niebo znowu się rozżarza, a deszcz, o ile to możliwe, jeszcze się wzmaga. Lucy wyciąga z zewnętrznej kieszeni plecaka poobijany smartfon i włącza go. Zostało jej raptem osiem procent baterii i już ma go znowu wyłączyć, kiedy zauważa powiadomienie z aplikacji kalendarza. Wisi od kilku tygodni, ale Lucy jakoś nie może się zebrać, żeby je anulować.
Tekst jest krótki: Dziecko kończy 25 lat.
3
CHELSEA, KONIEC LAT OSIEMDZIESIĄTYCH
Nazywam się Henry, imię mam po ojcu. To powtórzenie od czasu do czasu powodowało pewne zamieszanie, ale ponieważ matka mówiła do niego „kochanie”, siostra „tatusiu”, a w zasadzie wszyscy inni per „panie Lamb”, jakoś dawaliśmy sobie radę.
Mój ojciec był jedynym spadkobiercą fortuny swojego ojca, który dorobił się na automatach do gier. Nigdy nie poznałem dziadka, był już stary, kiedy urodził się mój ojciec, ale wiem, że pochodził z Blackpool i nazywał się Harry. Mój ojciec przez całe swoje życie nie przepracował nawet jednego dnia, tylko siedział i czekał, aż Harry umrze i przekaże mu majątek.
Nasz dom przy Cheyne Walk w Chelsea kupił tego samego dnia, w którym dostał pieniądze. Gdy Harry leżał na łożu śmierci, on polował na odpowiednią nieruchomość i miał ten dom na oku od kilku tygodni. Przerażała go myśl, że zanim zdobędzie spadek, ktoś zdąży sprzątnąć mu go sprzed nosa.
Dom był pusty, kiedy go kupił, więc ojciec przez kolejne lata wydał tysiące funtów na, jak to mówił, dzieła: głowy łosi wiszące na wyłożonych drewnianymi panelami ścianach, skrzyżowane nad drzwiami miecze, mahoniowe trony zdobione wijącym się wzorem barley twist, pełny rys i dziur po termitach stół bankietowy na szesnaście osób w średniowiecznym stylu, komody pełne pistoletów i batogów, sześciometrowe gobeliny, złowieszcze portrety olejne czyichś przodków, rzędy oprawionych w skórę ksiąg ze złoceniami, których nikt nigdy nie przeczyta, a do tego pełnych rozmiarów działo w ogrodzie przed wejściem. W naszym domu nie było wygodnych krzeseł, przytulnych kącików. Wszystko było z drewna, skóry, metalu i szkła. Wszystko było twarde. Zwłaszcza mój ojciec.
Podnosił ciężary w naszej piwnicy i pijał guinnessa ze swojej własnej beczki we własnym barze. Nosił szyte na miarę garnitury warte osiemset funtów, w których jego mięśnie i brzuch ledwo się mieściły. Włosy miał koloru starych monet jednopensowych, do tego szorstkie dłonie z zaczerwienionymi knykciami. Jeździł jaguarem. Grał w golfa, chociaż nie cierpiał tej gry, bo nie nadawał się do machania kijem; był zbyt sztywny, nie miał w sobie nic z giętkości. W weekendy jeździł na polowania; znikał w sobotni poranek ubrany w obcisłą tweedową marynarkę, z bagażnikiem wyładowanym bronią, po czym wracał w niedzielny wieczór z grzywaczami w pojemniku z lodem. Kiedyś, miałem wtedy jakieś pięć lat, przyprowadził do domu buldoga angielskiego; kupił go od człowieka na ulicy, płacąc świeżutkimi pięćdziesięciofuntowymi banknotami ze zwitka, który zawsze nosił w kieszeni marynarki. Powiedział, że pies przypominał mu jego samego. Potem buldog nasrał na zabytkowy dywan i ojciec się go pozbył.
Moja matka była „rzadką pięknością”.
To słowa mojego ojca.
„Twoja matka to rzadka piękność”.
Była w połowie Niemką, w połowie Turczynką. Nazywała się Martina. Była dwanaście lat młodsza od taty i zanim pojawili się tamci, była też ikoną stylu. Zakładała ciemne okulary i szła na Sloane Street, żeby wydawać pieniądze ojca na jedwabne chusty, szminki w złoconych pojemniczkach i francuskie perfumy. Czasami ktoś jej robił zdjęcia, jak niosła naręcza papierowych torebek, a potem publikował w eleganckich magazynach. Nazywali ją bywalczynią salonów, ale to nieprawda. Chadzała na wytworne przyjęcia ubrana w piękne stroje, jednak w domu była tylko naszą mamą. Nie najlepszą mamą, lecz też nie najgorszą; z pewnością wnosiła względną miękkość do naszego wielkiego, męskiego, ozdobionego maczetami domu w Chelsea.
Raz miała pracę, przez jakiś rok; polegało to na tym, że poznawała ze sobą ważne osobistości światka mody. A przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Nosiła w torebce małe srebrne wizytówki z różowym napisem: „Martina Lamb i Wspólnicy”. Prowadziła biuro na King’s Road, jasne loftowe pomieszczenie nad sklepem, ze szklanym stołem, skórzanymi fotelami, teleksem, ubraniami w przezroczystych pokrowcach, a także białymi liliami w wazonie na cokole. Zabierała tam mnie i siostrę, gdy mieliśmy wolne od szkoły, i wręczała nam kuszące śnieżnobiałe kartki z ryzy papieru, a do tego garść markerów. Od czasu do czasu dzwonił telefon, a mama odbierała, mówiąc: „Dzień dobry, tutaj Martina Lamb i Wspólnicy”. Bywało, że wpuszczała przez domofon jakiegoś gościa – kłóciliśmy się z siostrą, kto następnym razem naciśnie guzik. Tymi gośćmi były skrzeczące, bardzo chude kobiety, które chciały rozmawiać wyłącznie o ubraniach i sławnych ludziach. Nie było oczywiście żadnych wspólników, tylko matka i momentami jakaś młoda stażystka z sarnimi oczami. Nie wiem, jak to się wszystko skończyło. Wiem tylko, że zniknęło loftowe biuro, zniknęły srebrne wizytówki, a mama wróciła do prowadzenia domu.
Razem z siostrą uczęszczaliśmy do Knightsbridge – prawdopodobnie najdroższej szkoły w Londynie. Wtedy ojciec jeszcze nie bał się wydawać pieniędzy. Wręcz przeciwnie, uwielbiał to. Im więcej, tym lepiej. Mundurki mieliśmy w kolorze kupy i żółci, chłopcy nosili pumpy. Na szczęście gdy byłem w takim wieku, by tego rodzaju strój wywoływał we mnie głębokie zażenowanie, ojciec nie miał już pieniędzy nawet na czesne, o sztruksowych pumpach od Harrodsa nie wspominając.
Wszystko wydarzyło się tak powoli, a jednocześnie niezwykle szybko – ta zmiana w naszych rodzicach, naszym domu, naszych życiach. Jednak tamtego wieczoru, kiedy Birdie pojawiła się w progu z dwiema dużymi walizkami i kotem w wiklinowym koszu, nie mogliśmy mieć nawet nikłego pojęcia o tym, jaki wywrze na nas wpływ, jakich ludzi wprowadzi do naszego życia i jak to wszystko się skończy.
Myśleliśmy, że zostanie tylko na weekend.
4
Libby słyszy szept każdej chwili z czasów istnienia tego pokoju, czuje każdy oddech każdego, kto siedział w miejscu, w którym ona teraz siedzi.
– W tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym dziewiątym – powiedział pan Royle w odpowiedzi na jej wcześniejsze pytanie. – To jedna z najstarszych kancelarii w stolicy.
Pan Royle spogląda na nią teraz zza wypolerowanego na błysk biurka. Na jego ustach błąka się uśmiech, gdy mówi:
– No proszę. Cóż za prezent urodzinowy.
Libby uśmiecha się nerwowo.
– Nie jestem do końca przekonana, czy prawdziwy. Cały czas czekam, aż się okaże, że ktoś mnie wkręca.
Dobór słów – „ktoś mnie wkręca” – wydaje się nieodpowiedni w tym starym, budzącym respekt miejscu. Żałuje, że nie ujęła tego inaczej. Jednak pan Royle najwyraźniej się tym nie przejął. Nie przestając się uśmiechać, wyciąga rękę i podaje Libby gruby plik papierów.
– Zapewniam, że nikt tu nikogo nie wkręca, panno Jones. Proszę – mówi, wyjmując coś ze sterty dokumentów. – Nie byłem pewien, czy powinienem wręczać to pani w tej chwili. Może lepiej było wysłać pocztą. Razem z listem. Nie wiem, to naprawdę krępująca sytuacja. Miało się znaleźć w kopercie, ale na wszelki wypadek zostawiłem. Niemniej wydaje mi się, że powinna to pani zobaczyć. Więc proszę. Nie wiem, ile przybrani rodzice byli w stanie powiedzieć o pani biologicznej rodzinie, jednak proszę poświęcić chwilę i to przeczytać.
Libby rozkłada kartkę z przedrukiem z gazety i umieszcza na blacie biurka.
Bywalczyni salonów i jej mąż zmarli w wyniku samobójczego paktu. Zaginęły ich nastoletnie dzieci; znaleziono żywe niemowlę
Wczoraj w Chelsea do domu byłej bywalczyni salonów Martiny Lamb i jej męża Henry’ego wezwano policję z powodu podejrzenia potrójnego samobójstwa. Funkcjonariusze pojawili się na miejscu krótko po południu i odkryli ciała państwa Lambów, leżące obok siebie na podłodze w kuchni, a ponadto zwłoki drugiego mężczyzny, jeszcze niezidentyfikowanego. W pokoju na pierwszym piętrze znaleziono dziesięciomiesięczną dziewczynkę. Dziecku zapewniono już opiekę i nie stwierdzono uszczerbku na zdrowiu. Sąsiedzi zeznali, że w ostatnich latach w posiadłości mieszkało kilkoro dzieci, a także dorosłych, lecz na miejscu nie odnotowano obecności innych lokatorów.
Przyczyna śmierci pozostaje nieznana, aczkolwiek wczesne badania krwi zdają się sugerować, że troje zmarłych zażyło truciznę.
Henry Lamb (lat 48) był jedynym spadkobiercą majątku ojca, Harry’ego Lamba z Blackpool w Lancashire. W ostatnich latach uskarżał się na problemy ze zdrowiem i musiał korzystać z wózka inwalidzkiego.
Policja jest w trakcie poszukiwań córki i syna państwa Lambów, w wieku odpowiednio około czternastu i szesnastu lat. Osoby posiadające informacje na temat możliwego miejsca pobytu tych dzieci proszone są o zgłoszenie się na najbliższy komisariat. Funkcjonariusze proszą też o kontakt tych, którzy przebywali w domu państwa Lambów w ostatnich latach.
– Czy to…? – pyta Libby, wpatrując się w pana Royle’a. – Czy tym niemowlęciem jestem ja?
Prawnik kiwa głową. W jego oczach widać szczery smutek.
– Obawiam się, że tak. Ponura historia, nieprawdaż? I wielka tajemnica. Mam na myśli dzieci państwa Lambów. Fundusz powierniczy obejmował też ich, lecz żadne nie zgłosiło się po spadek. Mogę się domyślać, że już… nieważne. – Nachyla się do przodu, ściska krawat i uśmiecha się boleśnie. – Mogę zaproponować długopis?
Przechyla w jej stronę drewniany pojemnik wypełniony ewidentnie drogimi długopisami, a Libby wyciąga jeden z nich. Złotymi literami nadrukowano na nim nazwę kancelarii.
Przez chwilę wpatruje się w niego bezmyślnie.
Brat.
Siostra.
Samobójczy pakt.
Potrząsa nieznacznie głową, po czym chrząka i mówi:
– Dziękuję.
Jej palce mocno ściskają długopis. Ledwo przypomina sobie, jak wygląda jej podpis. Na brzegach dokumentów ktoś przykleił plastikowe strzałki w miejscach, gdzie powinna się podpisać. Skrobanie długopisu po papierze jest wręcz nieznośne. Pan Royle obserwuje niewinnie; przesuwa nieco filiżankę na biurku, raz w jedną, raz w drugą stronę.
Libby bardzo wyraźnie odczuwa wagę tej chwili; tę niewidzialną granicę oddzielającą poprzednią część jej życia od następnej. Po jednej stronie tej sterty papierów znajdują się skrzętne wędrówki z wózkiem po Lidlu, tydzień wakacji w roku i jedenastoletni vauxhall corsa. Po drugiej – klucze do ośmiopokojowego domu w Chelsea.
– Dobrze – mówi prawnik, niemal z ulgą, gdy Libby oddaje mu dokumenty. – Dobrze, dobrze, dobrze. – Przegląda je, spoglądając na miejsca obok strzałek, po czym podnosi wzrok na samą Libby i uśmiecha się. – Chyba nadszedł czas na przekazanie kluczy. – Wyciąga z szuflady niedużą kopertę z folią bąbelkową. Na etykiecie widać napis „Cheyne Walk 16”.
Libby zagląda do środka. Trzy zestawy kluczy. Jeden z metalowym brelokiem z logo Jaguara. Jeden z brązu, z wbudowaną zapalniczką. I jeszcze jeden bez kółka.
Prawnik wstaje zza biurka.
– Może obejrzymy dom? Przejdźmy się, stoi tuż za rogiem.
Żar leje się z nieba. Libby przez podeszwy płóciennych butów czuje ciepło bijące od chodnika, promienie słońca grzeją przez cienką warstwę chmur. Razem z prawnikiem idą w dół ulicy pełnej restauracji, wszystkie mają ogródki, w których stoliki ustawiono na specjalnych platformach, razem z rzucającymi na nie cień wielkimi kwadratowymi parasolami. Kobiety w dużych okularach siedzą po dwie albo trzy i popijają wino. Niektóre są w jej wieku i Libby zastanawia się, jakim cudem stać je na wino w eleganckiej restauracji w poniedziałkowe popołudnie.
– Jeśli zdecyduje się pani zamieszkać w domu, to może być pani osiedle – rzuca pan Royle.
Libby kręci głową i śmieje się nerwowo. Nie potrafi nawet sformułować odpowiedzi, to wszystko jest zbyt absurdalne.
Mijają maleńkie butiki i sklepy z antykami, a w nich wypchane lisy i niedźwiedzie z brązu, ogromne błyszczące żyrandole wielkości jej wanny. A potem zbliżają się do rzeki i Libby czuje jej zapach, zanim jeszcze ją zobaczy; przywodzi na myśl mokrego psa. Dwie szerokie łodzie przepływają obok siebie, później jakaś mniejsza, a na niej kolejni bogacze: szampan w srebrzystym wiaderku z lodem, na dziobie mrużący oczy w słońcu golden retriever ze zmierzwioną przez wiatr sierścią.
– Jeszcze kawałeczek, za minutę albo dwie będziemy na miejscu – odzywa się pan Royle.
Libby czuje, jak ocierają jej się uda, i żałuje, że nie założyła spodenek zamiast spódnicy. Pot wsiąka jej w materiał na samym środku stanika, gdzie zbiegają się miseczki. Domyśla się, że dla prawnika ubranego w dopasowany garnitur i koszulę ta pogoda jest również nieznośna.
– Oto on – mówi pan Royle i odwraca się w stronę szeregowca składającego się z pięciu czy sześciu ceglanych domów, z których każdy ma inną wysokość i szerokość. Libby od razu poznaje, który z nich należy do niej, jeszcze zanim dostrzeże zamaszystą szesnastkę namalowaną na szybie półkolistego okienka. Budynek ma trzy kondygnacje i cztery okna w rzędzie. Jest piękny, lecz, tak jak przewidywała, zabity deskami. Komin i rynny zarosły chwastami. Dom jest w opłakanym stanie.
Mimo to nadal jest piękny. Libby wciąga gwałtownie powietrze.
– Ogromny – rzuca.
– Tak, łącznie dwanaście pomieszczeń. Nie licząc piwnicy.
Budynek stoi w sporym oddaleniu od chodnika, za misternie zdobionym metalowym ogrodzeniem i zaniedbanym ogródkiem. Nad drzwiami wejściowymi znajduje się okap z podstawą z kutego żelaza, a po lewej stronie stoi działo na betonowym bloku.
– Chciałaby pani, żebym to ja czynił honory? – pyta pan Royle, wskazując na kłódkę zabezpieczającą drewnianą osłonę na drzwiach.
Libby kiwa głową i prawnik odpina kłódkę, po czym podważa osłonę. Słychać okropne skrzypienie i pokazują się duże, czarne drzwi. Mężczyzna pociera palce, a następnie metodycznie sprawdza każdy klucz, dopóki nie znajdzie właściwego.
– Kiedy ostatni raz ktoś wchodził do środka? – pyta Libby.
– Rany, chyba kilka lat temu, kiedy pękła jakaś rura. Musieliśmy wzywać hydraulików, naprawić parę rzeczy. Takie tam. Zapraszam.
Wchodzą do przedpokoju. Żar lejący się z nieba, odgłosy ruchu ulicznego, echo szumu rzeki – to wszystko zostaje za ich plecami. We wnętrzu panuje chłód. Parkiet z ciemnych desek jest porysowany i pokryty warstwą kurzu. Przed nimi znajdują się równie ciemne schody z wijącym się wzorem na poręczy i rzeźbioną miską pełną owoców na słupku. Drzwi mają rzeźbione zdobienia, podobnie jak klamki z brązu. Ściany do połowy wysokości są wyłożone panelami z tego samego ciemnego drewna, a wyżej wyklejone sfatygowaną tapetą w kolorze czerwonego wina, w której mole wyjadły duże łyse plamy. Powietrze jest zatęchłe, czuć w nim zapach kurzu. Jedynym źródłem światła są małe okienka nad drzwiami.
Libby wstrząsa dreszcz. W tym wnętrzu jest za dużo drewna i za mało światła. Za mało powietrza. Czuje się, jakby weszła do trumny.
– Mogę? – pyta, chwytając klamkę najbliższych drzwi.
– Proszę robić, co się pani żywnie podoba. To w końcu pani dom.
Za nimi mieści się długi i wąski pokój z czterema oknami wychodzącymi na porośnięty gęsto drzewami i krzewami ogród. Znowu drewniane panele. Drewniane okiennice. I parkiet pod stopami.
– A te gdzie prowadzą? – pyta pana Royle’a, wskazując wąskie drzwi wbudowane w panele.
– Do klatki schodowej dla służby. Można nimi wejść prosto do mniejszych pokojów na strychu. Na poziomie pierwszego piętra znajdują się jeszcze jedne takie ukryte drzwi. W starych domach to normalne. Zbudowano je jak klatki dla chomików.
Oglądają dom pokój za pokojem, piętro za piętrem.
– Co się stało ze wszystkimi meblami? Urządzeniami? – pyta Libby.
– Dawno przepadły. Rodzina wyprzedała wszystko do cna, żeby zdobyć fundusze. Spali na materacach. Szyli własne ubrania.
– Czyli byli biedni?
– Tak, w zasadzie można powiedzieć, że byli biedni.
Libby kiwa głową. Nie wyobrażała sobie biologicznych rodziców jako biedaków. Oczywiście pozwoliła sobie na stworzenie zmyślonej rodziny – takie fantazje mają nawet dzieci, które nie zostały adoptowane. Jej zmyśleni rodzice byli młodzi i towarzyscy. Ich dom nad rzeką miał dwie przeszklone ściany i taras dookoła. Mieli psy, małe, dwie suczki, z obrożami wysadzanymi diamentami. Jej zmyślona matka pracowała w modowej agencji PR, a zmyślony ojciec był grafikiem. Kiedy była jeszcze malutka, zabierali ją na śniadanie, sadzali w wysokim krześle, odrywali dla niej kawałki brioszek i trącali się stopami pod stołem, gdzie leżały ich pieski, zwinięte w kłębek. Wszyscy zginęli w drodze powrotnej z przyjęcia. Najprawdopodobniej w sportowym samochodzie.
– Znaleziono coś jeszcze? Oprócz listu pożegnalnego? – pyta.
Pan Royle kręci głową.
– Cóż, oficjalnie nie. Ale była taka jedna rzecz. Znaleziono coś przy dziecku, w łóżeczku. Zdaje się, że ciągle tutaj leży. W pokoju dziecięcym. Pójdziemy?
Podąża za prawnikiem do dużego pomieszczenia na pierwszym piętrze, z dwoma dużymi pionowo otwieranymi oknami. Powietrze jest zatęchłe i ciężkie, w wysokich kątach utworzyły się firanki pajęczyn i kurzu. Na drugim końcu pomieszczenia znajdują się nieduże drzwi, które prowadzą do niewielkiego pokoju. Ma rozmiar garderoby, trzy ściany są zastawione szafami i pomalowanymi na biało komodami ozdobionymi misternymi paciorkami. Na samym środku stoi dziecięce łóżeczko.
– Czy to…?
– Tak. To tutaj panią znaleźli. Zdaje się, że rumianą i radośnie gaworzącą.
Łóżeczko jest w zasadzie kołyską na metalowych biegunach. Pomalowano ją na maślany kolor, z bladoniebieskimi różami. Z przodu wisi mały metalowy znaczek z logo Harrodsa.
Pan Royle sięga na półkę na ścianie z tyłu i ściąga z niej nieduże pudełko.
– Proszę, ktoś umieścił to pod kocykiem. Założyliśmy, podobnie jak policja, że miała być dla dziecka. Przez lata leżała razem z innymi dowodami, lecz po zamknięciu śledztwa odesłali ją nam.
– A co to jest?
– Proszę otworzyć.
Odbiera niewielki karton i podnosi wieko. W środku znajdują się paski porwanych gazet. Libby wkłada między nie palce i natrafia na coś miękkiego. Wyjmuje to i chwyta opuszkami – to królicza łapka na złotym łańcuszku. Libby trochę się wzdryga, łapka zsuwa się i spada na drewnianą podłogę. Dziewczyna schyla się, żeby ją podnieść.
Przeciąga palcami po króliczej łapce, czuje zimną gładkość futra, ostre pazury. Przewleka łańcuszek między palcami drugiej dłoni. Jeszcze tydzień wcześniej miała głowę pełną myśli o nowych sandałach, babskim wypadzie, rozdwojonych końcówkach, podlewaniu kwiatów, a teraz zaprzątali ją tylko ludzie śpiący na materacach, martwe króliki i wielki, straszny dom, pusty, jeśli nie liczyć łóżeczka z Harrodsa z dziwnie upiornymi niebieskimi różami na bokach. Libby odkłada łapkę z powrotem do pudełka i trzyma ją niezręcznie. Potem powoli opuszcza dłoń na materacyk i szuka echa swojego drobnego, pogrążonego we śnie ciałka oraz ducha osoby, która jako ostatnia ją tutaj położyła, przykryła kocykiem i zaopatrzyła w króliczą łapkę. Oczywiście niczego nie czuje. Zostało tylko puste łóżeczko i zapach stęchlizny.
– A jakie nadano mi imię? Czy ktoś wie? – pyta.
– Tak – odpowiada pan Royle. – Było zapisane w liście, który zostawili pani rodzice. Serenity[1].
Nagle dopada ją klaustrofobia. Czuje przemożną potrzebę ucieczki z tego pokoju, lecz takie dramatyczne ruchy nie są w jej stylu. Zamiast tego mówi:
– Możemy teraz obejrzeć ogród? Przydałoby mi się trochę świeżego powietrza.
[1]Serenity w języku angielskim oznacza „spokój”.
5
Lucy wyłącza telefon. Musi zachować baterię na wypadek, gdyby Samia próbowała się z nią skontaktować. Odwraca się do Marca, który patrzy na nią z uwagą.
– No co? – rzuca.
– Co to była za wiadomość? W komórce? – pyta Marco.
– Jaka wiadomość?
– Ta, którą widziałem przed chwilą. „Dziecko kończy dwadzieścia pięć lat”. Co to znaczy?
– Nic nie znaczy.
– Coś musi znaczyć.
– Wcale nie. Chodzi tylko o dziecko koleżanki. Takie przypomnienie, że skończyło dwadzieścia pięć lat. Muszę jej wysłać kartkę.
– Jakiej koleżanki?
– Z Anglii.
– Ale nie masz żadnych koleżanek w Anglii.
– Oczywiście, że mam. Przecież się tam wychowałam.
– No dobra, a jak się nazywa?
– Kto jak się nazywa?
Marco stęka z frustracji.
– Twoja koleżanka z Anglii.
– A jakie to ma znaczenie? – odpowiada ostro Lucy.
– Takie, że jesteś moją mamą i chcę wiedzieć o tobie różne rzeczy. A nie wiem nic, dosłownie nic.
– To absurd. Wiesz o mnie bardzo dużo.
Patrzy na nią szeroko otwartymi oczami, oszołomiony.
– Na przykład co? No, wiem tyle, że twoi rodzice umarli, gdy byłaś jeszcze mała. Wiem, że wychowywała cię ciocia z Londynu, zabrała cię do Francji, nauczyła grać na skrzypcach i umarła, gdy miałaś osiemnaście lat. Więc znam twoją historię. Ale nie znam żadnych szczegółów. Na przykład gdzie chodziłaś do szkoły, kim byli twoi przyjaciele, co robiłaś w weekendy i jakie przydarzyły ci się ciekawe rzeczy albo nawet takie normalne.
– To skomplikowane – odpowiada Lucy.
– Wiem, że to skomplikowane, ale mam dwanaście lat i nie możesz mnie już dłużej traktować jak małe dziecko. Musisz zacząć mi mówić o różnych sprawach.
Lucy patrzy na swojego syna. Marco ma rację. Urósł i nie chce dłużej słuchać bajek. Przekonał się, że w życiu kryje się coś więcej niż tylko najważniejsze wydarzenia, że życie tworzą wszystkie chwile pomiędzy nimi.
Wzdycha.
– Nie mogę. Jeszcze nie.
– No to kiedy?
– Niedługo. Jeśli uda nam się pojechać do Londynu, opowiem ci wszystko.
– A jedziemy tam?
Znowu wzdycha i zagarnia włosy do tyłu.
– Naprawdę nie wiem. Nie mam pieniędzy. Ty i Stella nie macie paszportów. I pies. To wszystko jest takie…
– Zadzwoń do taty – przerywa jej Marco.
– Nie ma mowy.
– Możemy się spotkać w jakimś publicznym miejscu. Niczego nie będzie próbował.
– Marco, nawet nie wiemy, gdzie on jest.
Zapada dziwna cisza. Lucy czuje, że jej syn wierci się, znowu chowa twarz w psiej sierści.
– Ja wiem.
Lucy odwraca się szybko, patrzy ostro na chłopca. On zamyka oczy, za chwilę otwiera je z powrotem.
– Odebrał mnie ze szkoły.
– Kiedy?!
Marco wzrusza ramionami.
– Kilka razy właściwie. Pod koniec roku.
– I nic mi o tym nie powiedziałeś?
– Zabronił mi.
– Kurwa, Marco. – Bije pięścią w ziemię. – Co się stało? Gdzie cię zabrał?
– Nigdzie. Tylko się ze mną przeszedł.
– No i?
– Co no i?
– Co powiedział? Co tutaj robi?
– Nic. Przyjechał na wakacje. Z żoną.
– I gdzie teraz jest?
– Nadal tutaj. Będzie do końca lata. W domu.
– W domu domu?
– Tak.
– Boże, Marco! Dlaczego nic mi wcześniej nie mówiłeś?
– Bo wiedziałem, że się wściekniesz.
– Wcale się nie wściekam. Popatrz na mnie. Nie jestem ani trochę wściekła. Tak tylko sobie siedzę na twardej, mokrej ziemi pod wiaduktem i nie mam gdzie spać, a tymczasem twój ojciec pławi się w luksusie raptem kilometr czy dwa stąd. Dlaczego miałabym się wściekać?
– Przepraszam – rzuca Marco i cmoka z niezadowoleniem. – Mówiłaś, że nie chcesz go nigdy więcej oglądać.
– To było wtedy, gdy nie musiałam spać pod wiaduktem.
– Czyli jednak chcesz go jeszcze zobaczyć?
– Raczej chcę wydostać się z tego gówna. A on jest naszą jedyną szansą. Mógłby przynajmniej zapłacić za naprawę skrzypiec.
– Ach, no tak, bo wtedy już będziemy bogaci, prawda?
Lucy zaciska dłonie w pięści. Jej syn zawsze potrafi doskonale ubrać nieprzyjemną myśl w słowa i zdzielić ją nimi prosto w twarz.
– Jest środek lipca. Niedługo wszystkie brytyjskie i niemieckie szkoły będą miały zakończenie roku. Przyjedzie dwa razy więcej turystów. Zarobienie na wyjazd nie powinno mi zająć zbyt wiele czasu.
– Dlaczego nie możesz po prostu poprosić taty, żeby za nas zapłacił? Wtedy moglibyśmy wyjechać i tyle. Naprawdę chcę jechać do Londynu. Chcę uciekać stąd. Poproś tatę o pieniądze. Dlaczego nie możesz tego zrobić?
– Bo nie chcę, by wiedział, że jedziemy. Nikt nie może o tym wiedzieć. Nawet mémé, okej?
– Okej – odpowiada i kiwa głową.
Gdy chłopiec opuszcza brodę, Lucy widzi kępki matowych włosów, które utworzyły mu się z tyłu czaszki przez ten tydzień, gdy nie mieli dachu nad głową. Serce ją boli i obejmuje dłonią ten szczupły chłopięcy kark, ściska delikatnie.
– Przepraszam, syneczku. Przepraszam za wszystko. Jutro zobaczymy się z twoim ojcem i wtedy wszystko zacznie się poprawiać, obiecuję.
– Tak, ale nigdy nie będzie normalnie, prawda? – wypala Marco.
Nie, myśli sobie w duchu. Pewnie nie będzie.
6
CHELSEA, 1988
Birdie pojawiła się jako pierwsza. Birdie Dunlop-Evers.
Moja matka poznała ją w takim czy innym miejscu. Na jakimś przyjęciu. Birdie grała na skrzypcach w zespole pop o nazwie Original Version i była nawet trochę znana. Wydali jakiś skrzekliwy kawałek, który prawie wspiął się na pierwsze miejsce listy przebojów, dwa razy pojawili się w Top of the Pops. Nieszczególnie się tym interesowałem. Nigdy nie przepadałem za muzyką popularną, a traktowanie gwiazd jak półbogów trochę mnie brzydzi.
Siedziała w naszej kuchni i popijała herbatę z jednego z naszych brązowych kubków. Aż podskoczyłem na jej widok. Miała długie i cienkie włosy aż do pasa, męskie spodnie związane paskiem, pasiastą koszulkę i szelki, a do tego długi szary płaszcz i zielone rękawiczki bez palców. Wydawała się zupełnie nie na miejscu. Jedyni ludzie, jacy się u nas pokazywali, ubierali się w ręcznie szyte garnitury i ciętą na skos satynę, a czuć od nich było wodę po goleniu Christiana Diora albo l’Air du Temps.
Gdy wszedłem, Birdie podniosła na mnie wzrok, te swoje błękitne oczka z cienkimi narysowanymi ołówkiem brwiami. Jej surowe usta nie zamykały się do końca na dwóch rzędach drobnych zębów, a raczej słabo zarysowana broda wydawała się zapadać pod ciężarem pozbawionej radości twarzy. Myślałem, że się uśmiechnie, ale nie.
– Henry – odezwała się matka. – Poznaj Birdie! To ta pani z zespołu, o której ci opowiadałam.
– Dzień dobry – powiedziałem.
– Dzień dobry – odparła. Budziła we mnie mieszane uczucia; brzmiała jak dyrektorka mojej szkoły, ale wyglądała jak żebraczka.
– Zespół Birdie chce nagrać w naszym domu teledysk! – oznajmiła matka.
Przyznaję, że w tamtym momencie musiałem trochę udawać brak zainteresowania. Zachowałem beznamiętny wyraz twarzy i bez słowa ruszyłem w stronę słoika z ciasteczkami stojącego na kuchennym blacie, żeby jak zawsze po powrocie ze szkoły zjeść coś słodkiego. Wybrałem dwa herbatniki Malted Milk i nalałem sobie mleka. Dopiero potem powiedziałem:
– Kiedy?
– W przyszłym tygodniu. Mieliśmy już wybraną lokację, ale ich zalało czy coś. I odwołali – odrzekła Birdie.
– Dlatego zaproponowałam, żeby obejrzała nasz dom – ciągnęła opowieść matka.
– No i jestem.
– No i jest.
Pokiwałem głową od niechcenia. Chciałem zapytać, kiedy przyjadą i czy mógłbym zrobić sobie wtedy wolne od szkoły, żeby pomagać, jednak ani wtedy, ani później nie byłem człowiekiem okazującym entuzjazm. Dlatego zamoczyłem ciasteczko w mleku, tak jak zawsze, do „t” w nazwie Malted Milk, gdzie zad stojącej krowy spotyka się z głową tej siedzącej, a potem zjadłem je w milczeniu.
– Moim zdaniem to genialny pomysł – odezwała się Birdie, pokazując gestem wnętrze. – Właściwie wasz dom jest lepszy niż poprzednia lokacja. Zdaje się, że trzeba będzie podpisać parę rzeczy. – Przewróciła oczami. – No wiesz, zrzeczenie się roszczeń, w razie jakbyśmy wzniecili pożar czy coś. Albo na wypadek gdyby głowa łosia spadła na kogoś z ekipy i go zabiła. Takie tam.
– Tak, tak – rzuciła matka, jakby codziennie zdarzało jej się podpisywać papiery na wypadek śmiertelnych zdarzeń z udziałem wypchanych łosi. – To ma sens. Oczywiście muszę też porozmawiać z mężem, ale na pewno się ucieszy. Uwielbia waszą muzykę.
Podejrzewałem, że to nieprawda. Mój ojciec lubił przyśpiewki kibiców rugby i sprośne opery. Za to na pewno odpowiadałoby mu zamieszanie i przebywanie w centrum uwagi, a poza tym lubił swój dom, więc zachwycanie się nim to prosta droga do zdobycia jego przychylności.
Birdie wyszła kilka minut później. Na stole obok kubka zostawiła kopczyk obskubanych skórek i na jego widok zrobiło mi się trochę niedobrze.
Teledysk kręcili przez dwa dni i okazało się to znacznie nudniejsze, niż się spodziewałem. Większość czasu spędzali na niekończącym się dopracowywaniu oświetlenia i powtarzaniu ciągle tych samych ujęć. Wszyscy członkowie zespołu byli ubrani w brązowe ciuchy, które wyglądały, jakby mogły śmierdzieć, ale na pewno nie śmierdziały, bo kobieta zajmująca się garderobą przyniosła je w foliowych pokrowcach. Na koniec dnia ich piosenka brzęczała mi w czaszce jak uwięziona mucha. To był fatalny kawałek, a jednak wspiął się na szczyt listy przebojów i nie spadał przez dziewięć długich, potwornych tygodni. Teledysk puszczano absolutnie wszędzie; nasz dom oglądały miliony.
Muszę przyznać, że sam teledysk był dobry. Nawet trochę się ekscytowałem tym, że mogłem mówić ludziom, że nagrano go w moim domu. Lecz mijały tygodnie i podnieta wyparowała, bo długo po wyjściu ekipy filmowej, długo po tym, jak ten i następny kawałek spadł z list przebojów, Birdie Dunlop-Evers, ze swoimi oczkami jak paciorki i maleńkimi ząbkami, wciąż nie opuszczała naszego domu.
7
Libby pracuje dla firmy projektującej ekskluzywne zabudowy kuchenne. Ma stanowisko kierowniczki działu sprzedaży, a jej biuro znajduje się w centrum St Albans, niedaleko katedry. Dowodzi zespołem składającym się z dwóch menedżerów sprzedaży i dwóch asystentów menedżera sprzedaży, a nad nią są jeszcze starszy dyrektor sprzedaży i dyrektor zarządzający. Znalazła się w połowie drabiny awansu, zaś wspinanie się po niej przez ostatnie trzy lata było jej głównym celem. W jej głowie zrodziło się przekonanie, że właśnie buduje most do życia, które rozpocznie się po trzydziestce. Jako trzydziestolatka zostanie dyrektorką sprzedaży, a jeśli nie, odejdzie do innej firmy. Potem weźmie ślub z mężczyzną, którego właśnie próbuje znaleźć zarówno w sieci, jak i w prawdziwym życiu; mężczyzną ze zmarszczkami mimicznymi, psem i/lub kotem, interesującym nazwiskiem, do którego będzie mogła dodać swoje własne. Będzie zarabiał tyle co ona albo więcej, lubił przytulanie bardziej niż seks i chodził w eleganckich butach. Będzie miał też piękną skórę bez tatuaży, ładne stopy i miłą mamę, a do tego minimum metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, chociaż najlepiej metr osiemdziesiąt i więcej. Zamiast życiowego bagażu dorobi się dobrego samochodu i rysującego się pod skórą sześciopaka, chociaż płaski brzuch wystarczy.
Ten mężczyzna jeszcze się nie zmaterializował i Libby zdaje sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie ma nieco zbyt proskryptywne podejście do poszukiwań. Niemniej zostało jej pięć lat na doprowadzenie do ślubu, potem pięć kolejnych na urodzenie dziecka, a może nawet dwójki, jeśli pierwsze jej się spodoba. Nie śpieszy się. Jeszcze nie. Będzie po prostu nadal przeglądać Tindera, szykować się na wyjścia, przyjmować zaproszenia na spotkania towarzyskie, myśleć optymistycznie, dbać o linię, trzymać ramę i przeć do przodu.
Kiedy Libby wstaje do pracy, wciąż jest jeszcze gorąco, a powietrze zdaje się mieć perłowy poblask już o ósmej rano.
Całą noc przespała przy otwartym oknie, chociaż wiedziała, że odradza się to kobietom. Ustawiła na parapecie rząd szklanek, żeby w razie włamania zapewnić sobie jakieś ostrzeżenie. Mimo to i tak przez całą noc wierciła się w łóżku; pościel rano była wymiętolona.
Słońce obudziło ją z krótkiego snu, niczym laser świeciło w wąskiej szczelinie między zasłonami, w ciągu kilku minut zdążyło nagrzać cały pokój. Przez chwilę wszystko wydawało się normalne. A potem przestało. Jej myśli gwałtownie wróciły do poprzedniego dnia, do ciemnego domu i drewnianych paneli na ścianach, ukrytej klatki schodowej, króliczej łapki, jasnoniebieskich różyczek na dziecięcym łóżeczku. Czy to wszystko naprawdę się wydarzyło? Czy dom nadal tam stał, czy może po jej odejściu rozsypał się w proch?
Tego dnia pojawia się w pracy jako druga. Dido, główna projektantka, zdążyła już włączyć klimatyzację i usiąść za biurkiem. Chłodne powietrze rozkosznie owiewa jej mokrą skórę, ale Libby wie, że za pół godziny będzie marznąć i żałować, że nie zabrała swetra.